Cenię sobie proste spojrzenie na świat. Kiedy oglądam film, nie zastanawiam się zbytnio nad ujęciami kamery czy tym, czy oglądany film wpisuje się w ten czy inny nurt. Patrzę się na historię i na sposób jej opowiadania - oceniając jej atrakcyjność, to, czy jest przekonująca i czy nie jest zrealizowana w sposób odstręczający. Z tego punktu widzenia "Bruno" raczej mnie zniesmaczył niż rozbawił, a na "Bękarty wojny" się nie wybieram, bo nie chce mi się tracić czasu dla opowiastki o rozłupywaniu sobie mózgów w jak najbardziej wymyślny sposób. Za to opis "Galerianek" bardzo mnie zaintrygował, na co wpływ być może miał fakt, że realizowałem wywiad z reżyserką filmu, Katarzyną Rosłaniec. Wybrałem się zatem do kina - i szczerze powiedziawszy nie żałuję, chociaż dużo słychać nieprzychylnych opinii na temat tej produkcji.
Pokrótce streśćmy fabułę - gimnazjalistka z małej miejscowości, Alicja, przyjeżdża wraz z rodzicami do metropolii, gdzie poszukuje znajomości i akceptacji, której nie znajduje w domu. Zaprzyjaźnia się zatem z Mileną - rozerotyzowaną nastolatką, która sprzedaje swoje ciało w zamian za prezenty od swoich klientów. Późniejsze wydarzenia są konsekwencją rozwoju tej relacji - mamy zatem fatalną miłość młodych ludzi, pierwsze doświadczenia z alkoholem i seksem, nocne imprezy... Jeśli ograniczamy swoje pole widzenia li tylko do fabuły i skupiać się będziemy na montażu, doboru muzyki (znakomity swoją drogą OSTR), to mamy dużą szansę bawić się równie dobrze, co spora część widowni w sali kinowej, w której byłem. Najwyraźniej ludzie odczuwają przyjemność z porównywania się do wulgarnych dziewcząt, które dalekie są od czytania Owidiusza i które - jak powszechna wieść gminna niesie - same prowokują i wolą uprawiać seks niż uczyć się do egzaminów, które zapewnią im powszechną szczęśliwość, mnóstwo pieniędzy itepe itede.
Kiedy film ogląda się li tylko z tej strony, to faktycznie niczym specjalnym nie zachwyca. Paradoksalnie jednak na głębsze spojrzenie w jego istotę większą szansę mają tutaj osoby, które są zbliżone wiekowo do głównych bohaterek i/lub same przyjechały do Polski A z Polski B. Mentalna przepaść, dzieląca osoby urodzone w okolicach roku 1980 od tych, które przyszły na świat zaraz przed i w trakcie transformacji ustrojowej, przepaść między wartościami, sposobami patrzenia na świat i narzędziownią kulturową, jaką dysponują, jest ogromna. Sam - jako rocznik 1987 - obserwowałem, jak z mojego przemyskiego liceum odchodziły starsze roczniki, formowane pod kątem starej matury, oraz jak przychodziły nowe, już po gimnazjalnych doświadczeniach. Nasz rocznik stał jeszcze w rozkroku - pomiędzy czasem, kiedy do szkolnej auli na pozalekcyjne zajęcia dodatkowe ściągali pasjonaci i pasjonatki dyskusji i pogłębiania wiedzy, a okresem, gdy realny poziom nauczania i przygotowania młodych ludzi do ogarnięcia treści edukacyjnych spadł na łeb, na szyję.
Wyjaśnienie wydaje się dość proste - nasz rocznik jeszcze czerpał siłę z kondycji naszych rodziców, usiłujących się odnaleźć wraz ze zmianami ustrojowymi w nowej rzeczywistości. Były to ostatnie lata szczątkowej, posttransformacyjnej mobilności społecznej, kiedy to bądź to słabnące biznesy, bądź też wieloletnie oszczędności pozwalały skrajnym wysiłkiem kształcić dzieci i posyłać je na studia. Dla wielu matek i ojców to właśnie studia były traktowane niczym lokata, która pozwoli dzieciakom uniknąć społecznej degradacji. Z każdym kolejnym rokiem proces segregacji szkolnej w zależności od zasobności portfela rośnie.
Zmienia się też coś jeszcze - wspomniana już przeze mnie oprzyrządowanie kulturowe, umożliwiające w późniejszym okresie czasu stanie się pełnoprawnym obywatelem/obywatelką. Nie sztuka dawać liberalną wędkę człowiekowi, który nie umie jej obsługiwać albo ma połamane ręce - a tak jest coraz częściej. W sporach o edukację coś przebąkuje się o dziedziczeniu biedy, natomiast zapewnienie realnej opieki, zajęcia z wychowania obywatelskiego, edukacja seksualna pozostają w dużej mierze w sferze marzeń. Z punktu widzenia Warszawy bardzo często nie widzi się, że w mniejszych miejscowościach nawet w renomowanych liceach świadomość kulturalną bierze się z MTV (bo zajęć z wiedzy o kulturze jak na lekarstwo), a seksualną - z Internetu.
To wcale nie oznacza, że chciałbym, żeby dzieciaki zadręczano antyczną greką i łaciną. Złudzenie, że na "Jackassa" panaceum będzie więcej Homera czy trenów Kochanowskiego jest szkodliwe w myśleniu o realnej zmianie społecznej. Tak samo, jak tworzenie absurdalnego podziału na sztukę "wysoką" i "niską". Polaryzacja po tej linii prowadzi do tego, co mogłem obserwować na sali kinowej - lepsi, bardziej "kulturalni" leczyli swoje kompleksy oglądając "Galerianki" niczym komedię. Ja zaś siedziałem cicho i obserwowałem chłodno film, trochę tak, jak ogląda się telewizyjne filmy dokumentalne starej szkoły. Bo to tak naprawdę film o mnie i o każdym z nas, chociaż wielu nie chce się do tego przyznawać, tak jak idąc warszawską ulicą może wydawać się, że dane o tym, że 60% z nas żyje poniżej minimum socjalnego, były wzięte z Księżyca.
Świat nie jest już czarno-biały. Nie jest dualistycznym światem boga Wergiliusza i szatana Dody. Przestrzeń szarości jest olbrzymia, a warunki ekonomiczne i życiowe przełomy (zmiana szkoły, początek studiów) stanowią dla młodych ludzi realne zagrożenie degradacji. To nie Milena jest zła - zła jest sytuacja społeczna, kulturowa i polityczna, która prowadzi do tego, że Milena nie może cieszyć się ciepłem rodzinnego domu i jedynym sposobem zarobku, jakim dla siebie widzi, to świadczenie usług seksualnych. Rodzice wielu setek tysięcy dzieci w tym kraju latami musieli walczyć o swoją godność i o jakiekolwiek perspektywy dla dzieciaków, przez co zaniedbywali dbanie o realny, emocjonalny kontakt z nimi. Rzeczywistość "Galerianek" jest rzeczywistością realnej grupy młodych ludzi, którzy od szarej szkoły wolą połyskliwą galerię handlową. Ludzi, od których domagamy się obsługiwania wędki, zamiast pomyśleć o realnej poprawie ich sytuacji.
"Galerianki" mnie osobiście utwierdziły w pewnej pokorze w pojmowaniu własnej egzystencji. Przecież równie dobrze i ja mógłbym pojawić się na miejscu dziewczyn i zarabiać na własne studia świadczeniem usług seksualnych - i nie pomógłby mi żaden Dostojewski. Czasem nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak blisko zejścia do tego poziomu jesteśmy. Często nawet nie chcemy o tym myśleć, sądząc, że bańka naszej obecnej, relatywnie dobrej sytuacji, jest tak naprawdę tytanowym pancerzem. Wtedy, kiedy już czujemy się tacy "światowi", stać nas na picie dobrej kawy w jakiejś sieciówce i głosujemy również "progresywnie" i "europejsko", możemy się śmiać z dziewczyn, które używają "kurwy" zamiast przecinków i nie recytują z pamięci wierszy Świetlickiego. To takie proste, niczym głosowanie na PO, szkoda tylko, że wolimy kastrować chemicznie pedofili zamiast zająć się problemami Alicji, Mileny i im podobnych. No, ale to kobiety, więc skoro nie zachowują się "po maryjnemu" to nasza kultura bardzo dobrze widzi je w roli "dziwek". Czerń i biel znów zabijają człowieka...
Pokrótce streśćmy fabułę - gimnazjalistka z małej miejscowości, Alicja, przyjeżdża wraz z rodzicami do metropolii, gdzie poszukuje znajomości i akceptacji, której nie znajduje w domu. Zaprzyjaźnia się zatem z Mileną - rozerotyzowaną nastolatką, która sprzedaje swoje ciało w zamian za prezenty od swoich klientów. Późniejsze wydarzenia są konsekwencją rozwoju tej relacji - mamy zatem fatalną miłość młodych ludzi, pierwsze doświadczenia z alkoholem i seksem, nocne imprezy... Jeśli ograniczamy swoje pole widzenia li tylko do fabuły i skupiać się będziemy na montażu, doboru muzyki (znakomity swoją drogą OSTR), to mamy dużą szansę bawić się równie dobrze, co spora część widowni w sali kinowej, w której byłem. Najwyraźniej ludzie odczuwają przyjemność z porównywania się do wulgarnych dziewcząt, które dalekie są od czytania Owidiusza i które - jak powszechna wieść gminna niesie - same prowokują i wolą uprawiać seks niż uczyć się do egzaminów, które zapewnią im powszechną szczęśliwość, mnóstwo pieniędzy itepe itede.
Kiedy film ogląda się li tylko z tej strony, to faktycznie niczym specjalnym nie zachwyca. Paradoksalnie jednak na głębsze spojrzenie w jego istotę większą szansę mają tutaj osoby, które są zbliżone wiekowo do głównych bohaterek i/lub same przyjechały do Polski A z Polski B. Mentalna przepaść, dzieląca osoby urodzone w okolicach roku 1980 od tych, które przyszły na świat zaraz przed i w trakcie transformacji ustrojowej, przepaść między wartościami, sposobami patrzenia na świat i narzędziownią kulturową, jaką dysponują, jest ogromna. Sam - jako rocznik 1987 - obserwowałem, jak z mojego przemyskiego liceum odchodziły starsze roczniki, formowane pod kątem starej matury, oraz jak przychodziły nowe, już po gimnazjalnych doświadczeniach. Nasz rocznik stał jeszcze w rozkroku - pomiędzy czasem, kiedy do szkolnej auli na pozalekcyjne zajęcia dodatkowe ściągali pasjonaci i pasjonatki dyskusji i pogłębiania wiedzy, a okresem, gdy realny poziom nauczania i przygotowania młodych ludzi do ogarnięcia treści edukacyjnych spadł na łeb, na szyję.
Wyjaśnienie wydaje się dość proste - nasz rocznik jeszcze czerpał siłę z kondycji naszych rodziców, usiłujących się odnaleźć wraz ze zmianami ustrojowymi w nowej rzeczywistości. Były to ostatnie lata szczątkowej, posttransformacyjnej mobilności społecznej, kiedy to bądź to słabnące biznesy, bądź też wieloletnie oszczędności pozwalały skrajnym wysiłkiem kształcić dzieci i posyłać je na studia. Dla wielu matek i ojców to właśnie studia były traktowane niczym lokata, która pozwoli dzieciakom uniknąć społecznej degradacji. Z każdym kolejnym rokiem proces segregacji szkolnej w zależności od zasobności portfela rośnie.
Zmienia się też coś jeszcze - wspomniana już przeze mnie oprzyrządowanie kulturowe, umożliwiające w późniejszym okresie czasu stanie się pełnoprawnym obywatelem/obywatelką. Nie sztuka dawać liberalną wędkę człowiekowi, który nie umie jej obsługiwać albo ma połamane ręce - a tak jest coraz częściej. W sporach o edukację coś przebąkuje się o dziedziczeniu biedy, natomiast zapewnienie realnej opieki, zajęcia z wychowania obywatelskiego, edukacja seksualna pozostają w dużej mierze w sferze marzeń. Z punktu widzenia Warszawy bardzo często nie widzi się, że w mniejszych miejscowościach nawet w renomowanych liceach świadomość kulturalną bierze się z MTV (bo zajęć z wiedzy o kulturze jak na lekarstwo), a seksualną - z Internetu.
To wcale nie oznacza, że chciałbym, żeby dzieciaki zadręczano antyczną greką i łaciną. Złudzenie, że na "Jackassa" panaceum będzie więcej Homera czy trenów Kochanowskiego jest szkodliwe w myśleniu o realnej zmianie społecznej. Tak samo, jak tworzenie absurdalnego podziału na sztukę "wysoką" i "niską". Polaryzacja po tej linii prowadzi do tego, co mogłem obserwować na sali kinowej - lepsi, bardziej "kulturalni" leczyli swoje kompleksy oglądając "Galerianki" niczym komedię. Ja zaś siedziałem cicho i obserwowałem chłodno film, trochę tak, jak ogląda się telewizyjne filmy dokumentalne starej szkoły. Bo to tak naprawdę film o mnie i o każdym z nas, chociaż wielu nie chce się do tego przyznawać, tak jak idąc warszawską ulicą może wydawać się, że dane o tym, że 60% z nas żyje poniżej minimum socjalnego, były wzięte z Księżyca.
Świat nie jest już czarno-biały. Nie jest dualistycznym światem boga Wergiliusza i szatana Dody. Przestrzeń szarości jest olbrzymia, a warunki ekonomiczne i życiowe przełomy (zmiana szkoły, początek studiów) stanowią dla młodych ludzi realne zagrożenie degradacji. To nie Milena jest zła - zła jest sytuacja społeczna, kulturowa i polityczna, która prowadzi do tego, że Milena nie może cieszyć się ciepłem rodzinnego domu i jedynym sposobem zarobku, jakim dla siebie widzi, to świadczenie usług seksualnych. Rodzice wielu setek tysięcy dzieci w tym kraju latami musieli walczyć o swoją godność i o jakiekolwiek perspektywy dla dzieciaków, przez co zaniedbywali dbanie o realny, emocjonalny kontakt z nimi. Rzeczywistość "Galerianek" jest rzeczywistością realnej grupy młodych ludzi, którzy od szarej szkoły wolą połyskliwą galerię handlową. Ludzi, od których domagamy się obsługiwania wędki, zamiast pomyśleć o realnej poprawie ich sytuacji.
"Galerianki" mnie osobiście utwierdziły w pewnej pokorze w pojmowaniu własnej egzystencji. Przecież równie dobrze i ja mógłbym pojawić się na miejscu dziewczyn i zarabiać na własne studia świadczeniem usług seksualnych - i nie pomógłby mi żaden Dostojewski. Czasem nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak blisko zejścia do tego poziomu jesteśmy. Często nawet nie chcemy o tym myśleć, sądząc, że bańka naszej obecnej, relatywnie dobrej sytuacji, jest tak naprawdę tytanowym pancerzem. Wtedy, kiedy już czujemy się tacy "światowi", stać nas na picie dobrej kawy w jakiejś sieciówce i głosujemy również "progresywnie" i "europejsko", możemy się śmiać z dziewczyn, które używają "kurwy" zamiast przecinków i nie recytują z pamięci wierszy Świetlickiego. To takie proste, niczym głosowanie na PO, szkoda tylko, że wolimy kastrować chemicznie pedofili zamiast zająć się problemami Alicji, Mileny i im podobnych. No, ale to kobiety, więc skoro nie zachowują się "po maryjnemu" to nasza kultura bardzo dobrze widzi je w roli "dziwek". Czerń i biel znów zabijają człowieka...
2 komentarze:
Również byłam na Galeriankach i szczerze powiedziawszy byłam zaszokowana. Zszokował mnie nie obraz świata przedstawiony w tym filmie, bardziej czy mniej świadomie wiedziałam, co się dzieje z gimnazjalna młodzieżą - zszokowała mnie bezpośredniość przekazu i świadomość, że niestety taka jest codzienność wielu nastolatek. Sama obserwowałam, jak drugie, trzecie roczniki po gimnazjalne przychodziły do liceum i zwyczajnie nie rozumiałam ich zachowania i sposobu postrzegania świata. Po kilku latach wiem, że tak naprawdę wszyscy są winni tej sytuacji, konsumpcjonizm, wszechogarniająca żądza posiadania jak największej ilóści przedmiotów i pogoń za właściwie nie wiadomo czym, by się tylko "pokazać".
Dzięki za komentarz, który zresztą całkiem treściwie streszcza sens i przesłanie filmu.
Prześlij komentarz