Szykuje nam się kolejna wielka reforma. Tym razem - w sferze kultury, o czym niedawno w "Gazecie Wyborczej" opowiedział Jerzy Hausner. Kto pamięta reformy Buzka ten wie, że po takich zapowiedziach trudno spodziewać się czegoś dobrego. Już pierwsze słowa artykułu zdają się przepowiadać, co się święci i jaki jest główny cel owych zmian. Słyszymy zatem o skostniałych strukturach rodem z socjalizmu, miałkości, braku innowacji, ducha konkurencji i czego jeszcze można sobie życzyć. Brzmi jak znajoma śpiewka z magicznego czasu transformacji? Całkiem słusznie. Ponieważ w budżecie ciąć kulturę można lekko, łatwo i przyjemnie, aplikowanie "lekarstwa" może się udać. Ponieważ filharmonicy, dyrektorki domów kultury, muzycy czy aktorki raczej rzadko wychodzą na ulicę palić opony, a typowe potrzeby kulturalne nie przekraczają często kolejnego odcinka "M jak miłość", aplikacja będzie mogła być zapewne przeprowadzona w białych rękawiczkach. Oponujących uzna się za "nierobów" i "roszczeniowców" i podzielą dolę rodzimych górników, uznanych w dyskursie za wichrzycieli, zajmujących się swym partykularnym interesem.
Reforma brzmi banalnie prosto - wrzucamy w kulturę więcej konkurencji i wolnej amerykanki i patrzymy, co się dzieje. Tego typu recepta, jak domniemuję, wymagała głębokich intelektualnych przemyśleń. Opierając się na przedstawionym w "Wyborczej" artykule nie mogę wypowiedzieć się na każdy możliwy detal programu, jednak wyłaniająca się z jego łamów wizja wcale mnie nie cieszy. Dość zgodne - co zaskakujące - były osoby komentujące artykuł, zwracający uwagę na wydźwięk wypowiedzi Hausnera, w którym nie dało się odczuć znaczącej troski o kulturę i jej wysoką jakość.
Żeby jakikolwiek pomysł na zmiany miał ręcę i nogi, należy umiejętnie odpowiedzieć na pytanie, jak jest teraz, jak również wiedzieć, jaką funcję społeczną pełnić ma kultura w naszym kraju i jak najlepiej ową funkcję realizować. Stoję na stanowisku, że kultura to bardzo wrażliwa sfera aktywności społecznej, którą śmiało możemy nazwać usługą publiczną i której skuteczność nie można oceniać li tylko pod kątem generowanego przez nią zysku lub strat. Kultura w sposób naturalny łączy się z takimi słowami-kluczami, jak wolność, samorealizacja i demokratyczny dialog. Te słowa pasują do niej znacznie bardziej niż np. do pasztetów, najnowszej kolekcji odzieżowej albo do sieci telefonii komórkowej. Skoro tak, wszelkie zmiany w jej zakresie muszą być podejmowane z głową, mając na uwadze ewentualne negatywne skutki proponowanych zmian.
W ostatnim czasie obok wizji Hausnera, opowiadającej o "socjaliźmie w kulturze", pojawiła się inna, zaprezentowana w publikacji "Zoom na domy kultury". Badano tego typu placówki na terenie województwa mazowieckiego - kto zna to województwo wie, że poza Warszawą wcale nie płynie ono mlekiem i miodem. Rzetelnie przeprowadzony raport pokazuje dość jasno - nie jest idealnie, trochę warto zmienić, jednak nie brakuje także dobrych praktyk, które sprawiają, że instytucje te służą lokalnym społecznościom. Więcej myślenia projektowego, demokratycznej partycypacji wspólnot lokalnych, elastyczność w kwestii opłat, nierzadko ograniczających dostęp do zajęć stałych - to tylko niektóre z zawartych tam zaleceń. Wiele z tam poruszonych uwag da się zaaplikować do innych instytucji kulturalnych. Jest z czego czerpać dobre pomysły.
Rząd tymczasem ma zupełnie inne kryteria, na podstawie których pragnie "zmieniać świat na lepsze". Ustami Jerzego Hausnera słyszymy zatem o skostniałych placówkach i o potrzebie większej konkurencji. Nagle okazuje się, że samorządy wcale nie muszą utrzymywać bibliotek, jeśli nie widzą takiej potrzeby, a pojawi się dajmy na to instytucja społeczna chętna do przejęcia tego typu obowiązków. Mam wrażenie, że ktoś nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, jak wygląda sytuacja poza Warszawą. Tak samo jak rząd, tak i samorządy, nie mając solidnych, odrębnych podstaw do finansowania placówek kulturalnych, równie chętnie ogranicza ich finansowanie. Do tego zapomina się nagle o wszystkich utyskiwaniach, mówiących o niskim poziomie kapitału społecznego i społecznych interakcji - wychodzi się zapewne z założenia, że zwiększy się go poprzez grożenie lokalnej społeczności zamknięciem kina albo domu kultury. Doprawdy interesujący sposób radzenia sobie z problemem.
Należałoby się zatem zapytać, jaka jest przesłanka uznania konkurencyjności za najważniejszą wartość w kulturze? Moim skromnym zdaniem w kulturze najważniejsze jest tworzenie warunków do samorealizacji, a w takim ujęciu "wolna amerykanka" wcale nie musi być najlepszym modelem organizacji działalności kulturalnej. Oczywiście minister Hausner zaraz wskaże Amerykę, jednak mam pytanie - w jakich rejonach USA kultura najchętniej wspierana jest przez prywatnych inwestorów i jaka jest to kultura? Czy instalacja w stylu Doroty Nieznalskiej miałaby duże szanse na dofinansowanie w Salt Lake City, mormońskiej stolicy konserwatywnego stanu? Czy w sytuacji sporego wpływu Kościoła na rzeczywistość społeczną mogłaby liczyć na prywatną galerię sztuki, której sponsor zapewne zagroziłby wycofaniem finansowania, obawiając się bojkotu konsumenckiego napędzanego przez "Frondę"? Warto czasem zastanowić się nad tego typu długofalowymi efektami tego typu pomysłów dla wolności słowa, i tak już ograniczanej przez lokalnych, nadambitnych samorządowców.
To, że nie jest dziś idealnie, to fakt, tylko czy pełna konkurencja o fundusze publiczne automatycznie gwarantować będzie poprawę jakości funkcjonowania placówek kulturalnych? Szczerze w to wątpię. Kto pracuje w organizacjach pozarządowych ten wie, że konieczność ubiegania się o środki finansowe nierzadko potrafi petryfikować działanie danego stowarzyszenia czy fundacji, a dostępność środków na określone cele ma duży wpływ na sposób układania działań priorytetowych. "Wolna amerykanka" wcale nie wyzwalać musi energii i innowacyjności, a już z całą pewnością nie będzie remedium na rzekome "przerosty zatrudnienia" (widać, że Tusk bardzo chciałby się pozbyć problemu budżetówki) - konieczność aplikowania i wypełniania nierzadko trudnych formularzy wymaga zatrudnienia lub przeszkolenia osoby, która musiałyby się zajmować tylko tą kwestią.
Również groźnie brzmi brak parytetów przy planowanym funduszu kulturalnym. Oznacza to, że dla rządu nie jest jakąkolwiek wartością zachowywanie sfery publicznej w kulturze, wykraczającej ponad 20-30 najważniejszych (zapewne głównie stołecznych) instytucji. Jeśli władze uważają, że wszystkie formy własności są równe, powinny zagwarantować, że np. po 20% fundzuszy będzie szło odpowiednio na instytucjie publiczne, społeczne i prywatne, zaś pozostałe 40% mogłyby być obiektem konkursu otwartego dla wszelkich form kulturalnej organizacji. Brak tego typu zapisu nie daje żadnych gwarancji, że większość pieniędzy nie będzie trafiać do np. instytucji kościelnych, co znacząco ograniczyłoby swobodę artystycznej ekspresji. Dla konserwatywnego rządu Tuska nie byłby to chyba żaden problem.
Nie oznacza to, że w pomysłach Hausnera nie widać żadnych ciekawych pomysłów. Odseparowanie rozdysponowywania funduszy od Ministerstwa Kultury i przekazanie ich w ręce osobnej agendy nie brzmi głupio, pod warunkiem, że fundusz ten przyznawałby pieniądze w sposób przejrzysty, miałby zagwarantowaną niezależność od politycznych nacisków i uwzględniał w swych władzach udział środowisk twórczych, organizacji pozarządowych etc. Także pomysł odliczania 1% CIT na instytucje kulturalne sam z siebie nie jest zły - chyba, że rząd uzna to teraz za główne źródło pieniędzy dla kultury, a wtedy grozi to uzależnieniem instytucji kultury od widzimisię przedsiębiorców. Warto szukać innych podobnych źródeł dochodów dla kultury, najlepiej poprzez podatki celowe. W Kalifornii zdecydowano się na przykład na promowanie młodych artystów poprzez fundusz, finansowany z symbolicznego podatku hotelowego. Taka symboliczna opłata (powiedzmy 1 euro za dzień pobytu), wpływająca na konto samorządu, pozwoliłaby na wzrost finansowania kultury na poziomie lokalnym. Bogatsza oferta mogłaby skutecznie zachęcać do przybycia turystki i turystów, więc hotele byłyby w stanie odbić sobie ową opłatę z nawiązką.
W całej dyskusji Romana Pawłowskiego z Jerzym Hausnerem zabrakło mi jednego - dyskusji o demokratyzacji instytucji publicznych. Większy wpływ lokalnych społeczności, organizacji pozarządowych i społeczeństwa obywatelskiego na sposób funkcjonowania i sugestie dotyczące programu lokalnych placówek powinny być utwierdzone w prawie, a nie pozostawać w gestii dobrej woli tego czy owego dyrektora. Poczucie współodpowiedzialności zwiększać będzie poziom kapitału społecznego i demokratyczną kontrolę nad instytucjami, którymi jesteśmy współwłaścicielkami i współwłaścicielami. W takiej sytuacji, gdzie nierzadko sprzeczne interesy są artykułowane i rozwiązywane dzięki dialogowi, zapobiega zostawianiu płazem politycznych nacisków. W ten sposób kultura może wspierać demokrację. Propozycja rządu, jeśli wierzyć Jerzemu Hausnerowi, stoi w jawne opozycji do deklaracji na temat budowania społeczeństwa wiedzy. Brakuje w niej zarówno społeczeństwa, jak i wiedzy.
Reforma brzmi banalnie prosto - wrzucamy w kulturę więcej konkurencji i wolnej amerykanki i patrzymy, co się dzieje. Tego typu recepta, jak domniemuję, wymagała głębokich intelektualnych przemyśleń. Opierając się na przedstawionym w "Wyborczej" artykule nie mogę wypowiedzieć się na każdy możliwy detal programu, jednak wyłaniająca się z jego łamów wizja wcale mnie nie cieszy. Dość zgodne - co zaskakujące - były osoby komentujące artykuł, zwracający uwagę na wydźwięk wypowiedzi Hausnera, w którym nie dało się odczuć znaczącej troski o kulturę i jej wysoką jakość.
Żeby jakikolwiek pomysł na zmiany miał ręcę i nogi, należy umiejętnie odpowiedzieć na pytanie, jak jest teraz, jak również wiedzieć, jaką funcję społeczną pełnić ma kultura w naszym kraju i jak najlepiej ową funkcję realizować. Stoję na stanowisku, że kultura to bardzo wrażliwa sfera aktywności społecznej, którą śmiało możemy nazwać usługą publiczną i której skuteczność nie można oceniać li tylko pod kątem generowanego przez nią zysku lub strat. Kultura w sposób naturalny łączy się z takimi słowami-kluczami, jak wolność, samorealizacja i demokratyczny dialog. Te słowa pasują do niej znacznie bardziej niż np. do pasztetów, najnowszej kolekcji odzieżowej albo do sieci telefonii komórkowej. Skoro tak, wszelkie zmiany w jej zakresie muszą być podejmowane z głową, mając na uwadze ewentualne negatywne skutki proponowanych zmian.
W ostatnim czasie obok wizji Hausnera, opowiadającej o "socjaliźmie w kulturze", pojawiła się inna, zaprezentowana w publikacji "Zoom na domy kultury". Badano tego typu placówki na terenie województwa mazowieckiego - kto zna to województwo wie, że poza Warszawą wcale nie płynie ono mlekiem i miodem. Rzetelnie przeprowadzony raport pokazuje dość jasno - nie jest idealnie, trochę warto zmienić, jednak nie brakuje także dobrych praktyk, które sprawiają, że instytucje te służą lokalnym społecznościom. Więcej myślenia projektowego, demokratycznej partycypacji wspólnot lokalnych, elastyczność w kwestii opłat, nierzadko ograniczających dostęp do zajęć stałych - to tylko niektóre z zawartych tam zaleceń. Wiele z tam poruszonych uwag da się zaaplikować do innych instytucji kulturalnych. Jest z czego czerpać dobre pomysły.
Rząd tymczasem ma zupełnie inne kryteria, na podstawie których pragnie "zmieniać świat na lepsze". Ustami Jerzego Hausnera słyszymy zatem o skostniałych placówkach i o potrzebie większej konkurencji. Nagle okazuje się, że samorządy wcale nie muszą utrzymywać bibliotek, jeśli nie widzą takiej potrzeby, a pojawi się dajmy na to instytucja społeczna chętna do przejęcia tego typu obowiązków. Mam wrażenie, że ktoś nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, jak wygląda sytuacja poza Warszawą. Tak samo jak rząd, tak i samorządy, nie mając solidnych, odrębnych podstaw do finansowania placówek kulturalnych, równie chętnie ogranicza ich finansowanie. Do tego zapomina się nagle o wszystkich utyskiwaniach, mówiących o niskim poziomie kapitału społecznego i społecznych interakcji - wychodzi się zapewne z założenia, że zwiększy się go poprzez grożenie lokalnej społeczności zamknięciem kina albo domu kultury. Doprawdy interesujący sposób radzenia sobie z problemem.
Należałoby się zatem zapytać, jaka jest przesłanka uznania konkurencyjności za najważniejszą wartość w kulturze? Moim skromnym zdaniem w kulturze najważniejsze jest tworzenie warunków do samorealizacji, a w takim ujęciu "wolna amerykanka" wcale nie musi być najlepszym modelem organizacji działalności kulturalnej. Oczywiście minister Hausner zaraz wskaże Amerykę, jednak mam pytanie - w jakich rejonach USA kultura najchętniej wspierana jest przez prywatnych inwestorów i jaka jest to kultura? Czy instalacja w stylu Doroty Nieznalskiej miałaby duże szanse na dofinansowanie w Salt Lake City, mormońskiej stolicy konserwatywnego stanu? Czy w sytuacji sporego wpływu Kościoła na rzeczywistość społeczną mogłaby liczyć na prywatną galerię sztuki, której sponsor zapewne zagroziłby wycofaniem finansowania, obawiając się bojkotu konsumenckiego napędzanego przez "Frondę"? Warto czasem zastanowić się nad tego typu długofalowymi efektami tego typu pomysłów dla wolności słowa, i tak już ograniczanej przez lokalnych, nadambitnych samorządowców.
To, że nie jest dziś idealnie, to fakt, tylko czy pełna konkurencja o fundusze publiczne automatycznie gwarantować będzie poprawę jakości funkcjonowania placówek kulturalnych? Szczerze w to wątpię. Kto pracuje w organizacjach pozarządowych ten wie, że konieczność ubiegania się o środki finansowe nierzadko potrafi petryfikować działanie danego stowarzyszenia czy fundacji, a dostępność środków na określone cele ma duży wpływ na sposób układania działań priorytetowych. "Wolna amerykanka" wcale nie wyzwalać musi energii i innowacyjności, a już z całą pewnością nie będzie remedium na rzekome "przerosty zatrudnienia" (widać, że Tusk bardzo chciałby się pozbyć problemu budżetówki) - konieczność aplikowania i wypełniania nierzadko trudnych formularzy wymaga zatrudnienia lub przeszkolenia osoby, która musiałyby się zajmować tylko tą kwestią.
Również groźnie brzmi brak parytetów przy planowanym funduszu kulturalnym. Oznacza to, że dla rządu nie jest jakąkolwiek wartością zachowywanie sfery publicznej w kulturze, wykraczającej ponad 20-30 najważniejszych (zapewne głównie stołecznych) instytucji. Jeśli władze uważają, że wszystkie formy własności są równe, powinny zagwarantować, że np. po 20% fundzuszy będzie szło odpowiednio na instytucjie publiczne, społeczne i prywatne, zaś pozostałe 40% mogłyby być obiektem konkursu otwartego dla wszelkich form kulturalnej organizacji. Brak tego typu zapisu nie daje żadnych gwarancji, że większość pieniędzy nie będzie trafiać do np. instytucji kościelnych, co znacząco ograniczyłoby swobodę artystycznej ekspresji. Dla konserwatywnego rządu Tuska nie byłby to chyba żaden problem.
Nie oznacza to, że w pomysłach Hausnera nie widać żadnych ciekawych pomysłów. Odseparowanie rozdysponowywania funduszy od Ministerstwa Kultury i przekazanie ich w ręce osobnej agendy nie brzmi głupio, pod warunkiem, że fundusz ten przyznawałby pieniądze w sposób przejrzysty, miałby zagwarantowaną niezależność od politycznych nacisków i uwzględniał w swych władzach udział środowisk twórczych, organizacji pozarządowych etc. Także pomysł odliczania 1% CIT na instytucje kulturalne sam z siebie nie jest zły - chyba, że rząd uzna to teraz za główne źródło pieniędzy dla kultury, a wtedy grozi to uzależnieniem instytucji kultury od widzimisię przedsiębiorców. Warto szukać innych podobnych źródeł dochodów dla kultury, najlepiej poprzez podatki celowe. W Kalifornii zdecydowano się na przykład na promowanie młodych artystów poprzez fundusz, finansowany z symbolicznego podatku hotelowego. Taka symboliczna opłata (powiedzmy 1 euro za dzień pobytu), wpływająca na konto samorządu, pozwoliłaby na wzrost finansowania kultury na poziomie lokalnym. Bogatsza oferta mogłaby skutecznie zachęcać do przybycia turystki i turystów, więc hotele byłyby w stanie odbić sobie ową opłatę z nawiązką.
W całej dyskusji Romana Pawłowskiego z Jerzym Hausnerem zabrakło mi jednego - dyskusji o demokratyzacji instytucji publicznych. Większy wpływ lokalnych społeczności, organizacji pozarządowych i społeczeństwa obywatelskiego na sposób funkcjonowania i sugestie dotyczące programu lokalnych placówek powinny być utwierdzone w prawie, a nie pozostawać w gestii dobrej woli tego czy owego dyrektora. Poczucie współodpowiedzialności zwiększać będzie poziom kapitału społecznego i demokratyczną kontrolę nad instytucjami, którymi jesteśmy współwłaścicielkami i współwłaścicielami. W takiej sytuacji, gdzie nierzadko sprzeczne interesy są artykułowane i rozwiązywane dzięki dialogowi, zapobiega zostawianiu płazem politycznych nacisków. W ten sposób kultura może wspierać demokrację. Propozycja rządu, jeśli wierzyć Jerzemu Hausnerowi, stoi w jawne opozycji do deklaracji na temat budowania społeczeństwa wiedzy. Brakuje w niej zarówno społeczeństwa, jak i wiedzy.
1 komentarz:
Hi, I do not speak Polish but I am Ioannis Karamitros who contacted you for the Green's Wiki.
Prześlij komentarz