Lewicowy liberał nie ma w naszym kraju łatwo. Jeśli zacznie mówić o równych prawach kobiet i mężczyzn, prawach mniejszości czy o świeckim państwie, może jeszcze liczyć na pewien posłuch wśród znajomych - gorzej na scenie politycznej. Kiedy jednak opowiadając o gospodarce zacznie wyrażać swój sceptycyzm w stosunku do neoliberalizmu, podatków liniowych, genetycznej wyższości własności prywatnej nad wszelką inną, ma szansę na społeczny ostracyzm. Nie jest mu wtedy łatwo ani wśród "liberałów", podejrzewających takową osobę o socjalistyczne naleciałości, ani wśród ideowych lewicowców, dla których skupienie na jednostce i jej samorealizacji wydaje się fanaberią. Tragizm sytuacji uzmysłowiłem sobie, kiedy na dość głupim teście na Facebooku znajomym o umiarkowanych poglądach zaczął wychodzić rezultat "komuna". Cierpieli - a ja wraz z nimi. Musiał chyba być robiony w Polsce, tutaj każdy przejaw troski o drugiego człowieka wykraczający ponad Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy wydaje się być podejrzanym.
Tak być nie musi. Przeglądając swoje wyniki na europejskiej osi światopoglądowej EUProfiler, zajrzałem pod zakładkę bliskich mi partii. W Belgii takową okazała się (obok Zielonych, rzecz jasna) Partia Socjalliberalna, zwana wcześniej SPIRIT. Skrót ten tłumaczyła hasłami, określającymi główne jej "cechy charakteru": społeczna, progresywna, międzynarodowa, regionalna, demokratyczna i patrząca w przyszłość. Konia z rzędem komuś, kto racjonalnie uargumentuje, że któraś z "wielkiej czwórki" polskich partii politycznych spełnia wszystkie wyżej wymienione cechy. Dla flamandzkiej SLP, patrząc się na jej program, jest raczej jasne, że warto inwestować w infrastrukturę edukacyjną, ekologia to istotna kwestia, a prawa pracownicze nie powinny padać ofiarą dążenia do poprawy konkurencyjności. W rodzimych warunkach tego typu formacja byłaby chyba na lewo od SLD.
Patrząc się na problem z bardziej politologicznego punktu widzenia, dość często pojawiają się głosy o rozdwojeniu dawnego liberalizmu. Prawe jego skrzydło zdecydowało się na porzucenie progresywnego, emancypacyjnego charakteru i skupiło się na ekonomii. Lewe z kolei, poza tradycyjnym dążeniem do wzmocnienia samodzielności jednostek, zdecydowało się na wejście w dialog z socjaldemokracją i socjalizmem. Okazało się, że człowiek jest częścią większej społeczności i niezależnie od tego, jak bardzo będzie się starał, nie będzie w stanie osiągnąć modelu autarkicznego. Co więcej, przekonało się, że poziom społecznych interakcji zmusza do przeinterpretowania zakresu zasady, że każda i każdy powinien być wolny aż do momentu, w którym wolność ta krzywdzi innego człowieka. W ten oto sposób okazało się, że zagrożeniem dla wolności jest nie tylko wszechpotężne państwo, ale też np. wykorzystujący pracowników pracodawca czy też truciciel, który wyrzuca śmieci do lasu. Nagle okazało się, że do tej pory traktowane z ukosa państwo może - jeśli rzecz jasna dobrze zaprojektuje się jego architekturę prawną - służyć poszerzaniu sfery wolności, a nie jej ograniczaniu.
Zieloni - stojący w poprzek dotychczasowych ideologii - dorzucili do tego ogródka większą rolę kwestii ekologicznych, praw człowieka i demokratyzacji społeczeństwa. Część zielonych formacji w Europie (np. w Niemczech czy w Finlandii) jest dość bliska temu sposobowi myślenia. Widać to na przykładzie niedawnego zjazdu Związku'90/Zielonych, gdzie na wielkiej ścianie wyborczej obok siebie widniały hasła "sprawiedliwość" i "wolność". Trudno bowiem uznawać za wolnych osoby w ciężkiej sytuacji materialnej - niezależnie od niezliczonych mantr wołających, że "to wszystko ich wina" rzeczywistości nie da się zakląć w ten sposób. Wiele osób tkwi w biedzie nie z własnej winy, szerzy się zjawisko "śmieciowej pracy", nie zapewniającej przeżycia, patologie rodzinne, takie jak przemoc domowa, niszczą ludzkie życia, a niski kapitał kulturowy, spowodowany słabszym dostępem do wysokiej jakości edukacji, zdewastowanym otoczeniem przyrodniczym czy kiepskim dostępem do usług publicznych utrudnia wyjście z tego zaklętego kręgu. Mówienie w takiej sytuacji o "nierobach" staje się co najmniej nieprzyzwoite.
Nasze życie gospodarcze cierpi od lat nie tylko z powodu kryzysu. Brakuje poczucia zaufania i odpowiedzialności. Lata komunizmu i transformacji ustrojowej zrobiły tu swoje. Dziś lokalne samorządy mają problemy z akceptacją handlu innego niż hipermarketowy, zwiększa się liczba wypadków przy pracy i problemów z wypłatami wynagrodzeń. Ofiarami mogą tu padać zarówno pracownicy, jak i pracodawcy - nigdy nie wiadomo, o co czepić się może urząd skarbowy, za to Państwowa Inspekcja Pracy cieszy się słabszą renomą, na czym nierzadko cierpi zdrowie osób pracujących. Brak przejrzystych reguł gry morduje przedsiębiorczość, brak związków zawodowych w wielu zakładach prywatnych utrudnia zrównoważenie interesów obydwu stron. Jak widać, wystarczyło zlekceważenie przez XVIII i XIX-wiecznych myślicieli zjawiska korporacji międzynarodowych i potencjału, jaki mają obecnie (budżety większe niż PKB niejednego nieźle rozwiniętego kraju i tendencje do monopolizowania rynku kosztem konsumentek i konsumentów), by misterne konstrukcje ekonomicznych teorii zaczęły się wykrzywiać. Może zatem czas zejść na ziemię i stwierdzić, że świat nie kończy się na rynku?
Silne instytucje i równie silna kontrola nad nimi jest bardzo potrzebna. Państwo, spychane do roli "nocnego stróża", chętnie wzięła na siebie tę rolę i rozpoczęło proces przepoczwarzania się w strukturę policyjną, pełną nieufności i inwigilacji. Brak spójnej polityki społecznej, tworzącej bardziej egalitarną społeczność, w której jak największe grono osób może cieszyć się wolnością, to woda na młyn kontynuowania tego podejścia. Nic dziwnego, że w Stanach Zjednoczonych, gdzie po dziś dzień nie ma powszechnego ubezpieczenia medycznego więzienia są przepełnione. Jednocześnie naiwnością byłoby sądzić, że proste wprowadzenie zasady "więcej państwa" automatycznie zacznie skutkować większym poziomem powszechnego szczęścia. Najważniejsze, by w debacie "ile rynku, ile państwa" aktywny udział brały obywatelki i obywatele, do tej pory redukowani do trybików maszyny, realizującej różnorakie, dominujące w danym okresie ideologie.
Społeczny liberalizm nie ma problemu ani z uznaniem równości wszelkich form własności (wystarczy spojrzeć chociażby na program holenderskich Demokratów 66), ani też nie zamierza uznawać, że usługi publiczne należy prywatyzować za wszelką cenę. Mam wrażenie, że tego typu postawa powoli już u nas kiełkuje - mimo olbrzymich trudności, związanych z rozprzestrzenieniem się neoliberalnej mantry, która dla społecznego liberalizmu stanowi - paradoksalnie być może - największe zagrożenie. Dziś zamiast "wolności dla wszystkich" mamy raczej do czynienia z koncepcją "wszystko można kupić" - co widać szczególnie w kwestiach światopoglądowych. Społeczność homoseksualna może kupić sobie tolerancję (jeśli zechce sprowadzić się do stereotypu "przegiętych" i "babochłopów", bowiem inne modele zbyt daleko odbiegają od stereotypów), kobieta - aborcję, ateista - wolność religijną. W takiej sytuacji łatwo zapomina się o tych, którzy takiej możliwości nie mają - wystarczy pojemna łatka pt. "sami sobie winni".
Nie czarujmy się - w naszym kraju jednakowo źle działa tak sektor publiczny, jak i prywatny. Warszawskie autobusy płoną niezależnie od przewoźnika, wyzysk czy molestowanie seksualne zdarzają się tak w urzędach, jak i u "prywaciarzy", a biurokracja obciąża zarówno wyniki i jakość usług w sektorze państwowym, jak i możliwości inicjatywy prywatnej. W takiej sytuacji niezbędne jest wspomniane powyżej przywrócenie zaufania poprzez zrównoważenie interesów społeczności, tworzącej państwo, pracowników i pracodawców. Silne związki zawodowe są potrzebne równie mocno, jak sprawne instytucje i odpowiedzialny, etyczny biznes. W tej sieci naczyń połączonych gdy jedno z naczyń jest pęknięte, zagrożony jest cały system. Jego agoniczności nie da się usunąć - jest wbudowana w napięcia społeczne. Nierównowaga w tym trójkącie niszczy również jednostkę, jej poczucie stabilności i kontroli. Zbędna biurokracja uprzykrza życie, brak regulacji rynku pracy prowadzi do wyzysku, zaś źle funkcjonujące państwo marnuje potencjał osób, chcących dawać innym pracę.
Brzmi lewacko? Jak na polskie warunki - chyba tak. Jeśli jednak przyjąć tę interpretację, połowa europejskiej prawicy musiałaby chyba zmienić barwy na czerwone. Niektóre grupy polityczne (np. UPR) w taką interpretację rzeczywistości zresztą dość mocno wierzą. Ich zapewne przekonać się nie da - ale czy nie warto próbować przekonać ludzi, którzy polskiej polityki w jej obecnym kształcie mają dosyć? Zieloni, jak sądzę, mogą być tu dobrą alternatywą, bowiem zawsze dowartościowują oni tak indywidualną wolność, jak i fakt, że tworzymy społeczeństwo i jesteśmy współodpowiedzialni za jego stan. W końcu trudno mówić o zrównoważonym rozwoju i o harmonii między człowiekiem a ekosystemem, jeśli stosunki społeczne wewnątrz gatunku homo sapiens dalekie są od ideałów wolności i równości. Stanisław Wokulski byłby rad, że ktoś w końcu nie widzi sprzeczności między wspieraniem drobnych sklepikarzy, takich jak on, z walką z biedą, którą na własne oczy widział podczas spacerów na warszawskim Powiślu.
Tak być nie musi. Przeglądając swoje wyniki na europejskiej osi światopoglądowej EUProfiler, zajrzałem pod zakładkę bliskich mi partii. W Belgii takową okazała się (obok Zielonych, rzecz jasna) Partia Socjalliberalna, zwana wcześniej SPIRIT. Skrót ten tłumaczyła hasłami, określającymi główne jej "cechy charakteru": społeczna, progresywna, międzynarodowa, regionalna, demokratyczna i patrząca w przyszłość. Konia z rzędem komuś, kto racjonalnie uargumentuje, że któraś z "wielkiej czwórki" polskich partii politycznych spełnia wszystkie wyżej wymienione cechy. Dla flamandzkiej SLP, patrząc się na jej program, jest raczej jasne, że warto inwestować w infrastrukturę edukacyjną, ekologia to istotna kwestia, a prawa pracownicze nie powinny padać ofiarą dążenia do poprawy konkurencyjności. W rodzimych warunkach tego typu formacja byłaby chyba na lewo od SLD.
Patrząc się na problem z bardziej politologicznego punktu widzenia, dość często pojawiają się głosy o rozdwojeniu dawnego liberalizmu. Prawe jego skrzydło zdecydowało się na porzucenie progresywnego, emancypacyjnego charakteru i skupiło się na ekonomii. Lewe z kolei, poza tradycyjnym dążeniem do wzmocnienia samodzielności jednostek, zdecydowało się na wejście w dialog z socjaldemokracją i socjalizmem. Okazało się, że człowiek jest częścią większej społeczności i niezależnie od tego, jak bardzo będzie się starał, nie będzie w stanie osiągnąć modelu autarkicznego. Co więcej, przekonało się, że poziom społecznych interakcji zmusza do przeinterpretowania zakresu zasady, że każda i każdy powinien być wolny aż do momentu, w którym wolność ta krzywdzi innego człowieka. W ten oto sposób okazało się, że zagrożeniem dla wolności jest nie tylko wszechpotężne państwo, ale też np. wykorzystujący pracowników pracodawca czy też truciciel, który wyrzuca śmieci do lasu. Nagle okazało się, że do tej pory traktowane z ukosa państwo może - jeśli rzecz jasna dobrze zaprojektuje się jego architekturę prawną - służyć poszerzaniu sfery wolności, a nie jej ograniczaniu.
Zieloni - stojący w poprzek dotychczasowych ideologii - dorzucili do tego ogródka większą rolę kwestii ekologicznych, praw człowieka i demokratyzacji społeczeństwa. Część zielonych formacji w Europie (np. w Niemczech czy w Finlandii) jest dość bliska temu sposobowi myślenia. Widać to na przykładzie niedawnego zjazdu Związku'90/Zielonych, gdzie na wielkiej ścianie wyborczej obok siebie widniały hasła "sprawiedliwość" i "wolność". Trudno bowiem uznawać za wolnych osoby w ciężkiej sytuacji materialnej - niezależnie od niezliczonych mantr wołających, że "to wszystko ich wina" rzeczywistości nie da się zakląć w ten sposób. Wiele osób tkwi w biedzie nie z własnej winy, szerzy się zjawisko "śmieciowej pracy", nie zapewniającej przeżycia, patologie rodzinne, takie jak przemoc domowa, niszczą ludzkie życia, a niski kapitał kulturowy, spowodowany słabszym dostępem do wysokiej jakości edukacji, zdewastowanym otoczeniem przyrodniczym czy kiepskim dostępem do usług publicznych utrudnia wyjście z tego zaklętego kręgu. Mówienie w takiej sytuacji o "nierobach" staje się co najmniej nieprzyzwoite.
Nasze życie gospodarcze cierpi od lat nie tylko z powodu kryzysu. Brakuje poczucia zaufania i odpowiedzialności. Lata komunizmu i transformacji ustrojowej zrobiły tu swoje. Dziś lokalne samorządy mają problemy z akceptacją handlu innego niż hipermarketowy, zwiększa się liczba wypadków przy pracy i problemów z wypłatami wynagrodzeń. Ofiarami mogą tu padać zarówno pracownicy, jak i pracodawcy - nigdy nie wiadomo, o co czepić się może urząd skarbowy, za to Państwowa Inspekcja Pracy cieszy się słabszą renomą, na czym nierzadko cierpi zdrowie osób pracujących. Brak przejrzystych reguł gry morduje przedsiębiorczość, brak związków zawodowych w wielu zakładach prywatnych utrudnia zrównoważenie interesów obydwu stron. Jak widać, wystarczyło zlekceważenie przez XVIII i XIX-wiecznych myślicieli zjawiska korporacji międzynarodowych i potencjału, jaki mają obecnie (budżety większe niż PKB niejednego nieźle rozwiniętego kraju i tendencje do monopolizowania rynku kosztem konsumentek i konsumentów), by misterne konstrukcje ekonomicznych teorii zaczęły się wykrzywiać. Może zatem czas zejść na ziemię i stwierdzić, że świat nie kończy się na rynku?
Silne instytucje i równie silna kontrola nad nimi jest bardzo potrzebna. Państwo, spychane do roli "nocnego stróża", chętnie wzięła na siebie tę rolę i rozpoczęło proces przepoczwarzania się w strukturę policyjną, pełną nieufności i inwigilacji. Brak spójnej polityki społecznej, tworzącej bardziej egalitarną społeczność, w której jak największe grono osób może cieszyć się wolnością, to woda na młyn kontynuowania tego podejścia. Nic dziwnego, że w Stanach Zjednoczonych, gdzie po dziś dzień nie ma powszechnego ubezpieczenia medycznego więzienia są przepełnione. Jednocześnie naiwnością byłoby sądzić, że proste wprowadzenie zasady "więcej państwa" automatycznie zacznie skutkować większym poziomem powszechnego szczęścia. Najważniejsze, by w debacie "ile rynku, ile państwa" aktywny udział brały obywatelki i obywatele, do tej pory redukowani do trybików maszyny, realizującej różnorakie, dominujące w danym okresie ideologie.
Społeczny liberalizm nie ma problemu ani z uznaniem równości wszelkich form własności (wystarczy spojrzeć chociażby na program holenderskich Demokratów 66), ani też nie zamierza uznawać, że usługi publiczne należy prywatyzować za wszelką cenę. Mam wrażenie, że tego typu postawa powoli już u nas kiełkuje - mimo olbrzymich trudności, związanych z rozprzestrzenieniem się neoliberalnej mantry, która dla społecznego liberalizmu stanowi - paradoksalnie być może - największe zagrożenie. Dziś zamiast "wolności dla wszystkich" mamy raczej do czynienia z koncepcją "wszystko można kupić" - co widać szczególnie w kwestiach światopoglądowych. Społeczność homoseksualna może kupić sobie tolerancję (jeśli zechce sprowadzić się do stereotypu "przegiętych" i "babochłopów", bowiem inne modele zbyt daleko odbiegają od stereotypów), kobieta - aborcję, ateista - wolność religijną. W takiej sytuacji łatwo zapomina się o tych, którzy takiej możliwości nie mają - wystarczy pojemna łatka pt. "sami sobie winni".
Nie czarujmy się - w naszym kraju jednakowo źle działa tak sektor publiczny, jak i prywatny. Warszawskie autobusy płoną niezależnie od przewoźnika, wyzysk czy molestowanie seksualne zdarzają się tak w urzędach, jak i u "prywaciarzy", a biurokracja obciąża zarówno wyniki i jakość usług w sektorze państwowym, jak i możliwości inicjatywy prywatnej. W takiej sytuacji niezbędne jest wspomniane powyżej przywrócenie zaufania poprzez zrównoważenie interesów społeczności, tworzącej państwo, pracowników i pracodawców. Silne związki zawodowe są potrzebne równie mocno, jak sprawne instytucje i odpowiedzialny, etyczny biznes. W tej sieci naczyń połączonych gdy jedno z naczyń jest pęknięte, zagrożony jest cały system. Jego agoniczności nie da się usunąć - jest wbudowana w napięcia społeczne. Nierównowaga w tym trójkącie niszczy również jednostkę, jej poczucie stabilności i kontroli. Zbędna biurokracja uprzykrza życie, brak regulacji rynku pracy prowadzi do wyzysku, zaś źle funkcjonujące państwo marnuje potencjał osób, chcących dawać innym pracę.
Brzmi lewacko? Jak na polskie warunki - chyba tak. Jeśli jednak przyjąć tę interpretację, połowa europejskiej prawicy musiałaby chyba zmienić barwy na czerwone. Niektóre grupy polityczne (np. UPR) w taką interpretację rzeczywistości zresztą dość mocno wierzą. Ich zapewne przekonać się nie da - ale czy nie warto próbować przekonać ludzi, którzy polskiej polityki w jej obecnym kształcie mają dosyć? Zieloni, jak sądzę, mogą być tu dobrą alternatywą, bowiem zawsze dowartościowują oni tak indywidualną wolność, jak i fakt, że tworzymy społeczeństwo i jesteśmy współodpowiedzialni za jego stan. W końcu trudno mówić o zrównoważonym rozwoju i o harmonii między człowiekiem a ekosystemem, jeśli stosunki społeczne wewnątrz gatunku homo sapiens dalekie są od ideałów wolności i równości. Stanisław Wokulski byłby rad, że ktoś w końcu nie widzi sprzeczności między wspieraniem drobnych sklepikarzy, takich jak on, z walką z biedą, którą na własne oczy widział podczas spacerów na warszawskim Powiślu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz