Całkiem niedawno do biura w którym pracowałem zadzwonił dzwonek. Pewna pani obwieściła (mając ze sobą stosowną legitymację), że oto sprzedaje kartki świąteczne dla biednych dzieci. Ponieważ moja asertywność, mimo sporych postępów w ostatnim czasie, nadal pozostawia wiele do życzenia, wysupłałem nieco grosza (ciekawe, czy ktoś założy mi jakiś "fundusz solidarnościowy", bo trudno mi powiedzieć, żeby mi się przelewało), ale przynajmniej poczułem się chwilę lepiej i miałem później drobny upominek.
Kiedy jednak popatrzy się na całą sytuację chłodnym okiem, pewien fakt może wydać się uderzający. Tak jak świąteczne wystawy pojawiają się coraz wcześniej (w pewnym stołecznym centrum handlowym zdecydowano się nawet złamać niepisaną zasadę i przygotować bożonarodzeniowy wystrój przed 1 listopada...), tak coraz więcej jest inicjatyw, które w tym czasie przygotowań chcą, byśmy pomogły i pomogli potrzebującym. To już nie tylko wrosła w świąteczną tradycję wigilijna świeca Caritasu, ale właśnie różne pocztówki, krzyżówki i inne tego typu działania. Często na łamach jakichś publikacji prezentowane jest na przykład zdjęcie potrzebującego pomocy dziecka, najczęściej z dość wyraźnymi oznakami choroby. To przykre, że nierzadko trzeba uciekać się do szokowania, by w końcu zdobyć fundusze na życie - i przeżycie.
Nie zamierzam tu odmawiać prawa istnienia instytucjom charytatywnym - co często robi spora grupa osób o lewicowych poglądach. Na poziomie indywidualnym cieszę się z każdej osoby, która dzięki temu wróciła do zdrowia bądź też poprawił się jej los. Zdumiewa mnie jednak fakt, że tak łatwo przychodzi nam zaakceptować sytuację, kiedy to prywatne inicjatywy (siłą rzeczy wybiórcze - trudno zresztą mieć o to do nich pretensji, dysponują wszak ograniczonymi środkami) przejmują obowiązki, które powinno pełnić państwo. Kiedy Marek Beylin opowiada w "Gazecie Wyborczej", jak to żyjemy w państwie socjalnym, nie sposób mi dojść do wniosku, że tym samym za nic ma np. fakt, że tylko 15% bezrobotnych ma prawo do zasiłku, a poziom nierówności społecznych wcale nie maleje.
Lata nagonki, realizowanej różnymi sposobami, sprawiły, że nie dziwi nas, że respiratory dla noworodków musi kupować Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, bo fundusze z naszych podatków częściej trafiają na wojnę w Iraku bądź też na kolejne pałace należące do ZUSu. Brakuje nam obywatelskiej podstawy nadzoru wydatkowania publicznym groszem i sprzeciwu wobec idiotycznych posunięć ośmielonej biernością władzy. Bez odzyskania poczucia wspólnoty nie tylko konsumenckiej, ale obywatelskiej żadnych systemowych zmian nie będzie i ciągle będziemy musieli i musiały zadowalać się półśrodkami, takimi jak różne instytucje charytatywne - ze szczytnymi celami, ale bez szans na zmianę źródeł istniejących problemów.
Nie sposób mi się denerwować na pakujących w marketach produkty spożywcze harcerzy. Nie winię Jerzego Owsiaka za bałagan, który uniemożliwia nam cywilizacyjny postęp dostępny dla wszystkich. Janina Ochojska jest dla mnie źródłem raczej podziwu niż niechęci - a zdarzają się i takie głosy. Mimo wszystko jednak chciałbym - i czułbym się wtedy dużo lepiej - by sporą część ich obowiązków w końcu zaczęli realizować ci, którzy są do tego powołani, czyli zasiadający w Sejmie i w ławach rządowych politycy i polityczki.
Kiedy jednak popatrzy się na całą sytuację chłodnym okiem, pewien fakt może wydać się uderzający. Tak jak świąteczne wystawy pojawiają się coraz wcześniej (w pewnym stołecznym centrum handlowym zdecydowano się nawet złamać niepisaną zasadę i przygotować bożonarodzeniowy wystrój przed 1 listopada...), tak coraz więcej jest inicjatyw, które w tym czasie przygotowań chcą, byśmy pomogły i pomogli potrzebującym. To już nie tylko wrosła w świąteczną tradycję wigilijna świeca Caritasu, ale właśnie różne pocztówki, krzyżówki i inne tego typu działania. Często na łamach jakichś publikacji prezentowane jest na przykład zdjęcie potrzebującego pomocy dziecka, najczęściej z dość wyraźnymi oznakami choroby. To przykre, że nierzadko trzeba uciekać się do szokowania, by w końcu zdobyć fundusze na życie - i przeżycie.
Nie zamierzam tu odmawiać prawa istnienia instytucjom charytatywnym - co często robi spora grupa osób o lewicowych poglądach. Na poziomie indywidualnym cieszę się z każdej osoby, która dzięki temu wróciła do zdrowia bądź też poprawił się jej los. Zdumiewa mnie jednak fakt, że tak łatwo przychodzi nam zaakceptować sytuację, kiedy to prywatne inicjatywy (siłą rzeczy wybiórcze - trudno zresztą mieć o to do nich pretensji, dysponują wszak ograniczonymi środkami) przejmują obowiązki, które powinno pełnić państwo. Kiedy Marek Beylin opowiada w "Gazecie Wyborczej", jak to żyjemy w państwie socjalnym, nie sposób mi dojść do wniosku, że tym samym za nic ma np. fakt, że tylko 15% bezrobotnych ma prawo do zasiłku, a poziom nierówności społecznych wcale nie maleje.
Lata nagonki, realizowanej różnymi sposobami, sprawiły, że nie dziwi nas, że respiratory dla noworodków musi kupować Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, bo fundusze z naszych podatków częściej trafiają na wojnę w Iraku bądź też na kolejne pałace należące do ZUSu. Brakuje nam obywatelskiej podstawy nadzoru wydatkowania publicznym groszem i sprzeciwu wobec idiotycznych posunięć ośmielonej biernością władzy. Bez odzyskania poczucia wspólnoty nie tylko konsumenckiej, ale obywatelskiej żadnych systemowych zmian nie będzie i ciągle będziemy musieli i musiały zadowalać się półśrodkami, takimi jak różne instytucje charytatywne - ze szczytnymi celami, ale bez szans na zmianę źródeł istniejących problemów.
Nie sposób mi się denerwować na pakujących w marketach produkty spożywcze harcerzy. Nie winię Jerzego Owsiaka za bałagan, który uniemożliwia nam cywilizacyjny postęp dostępny dla wszystkich. Janina Ochojska jest dla mnie źródłem raczej podziwu niż niechęci - a zdarzają się i takie głosy. Mimo wszystko jednak chciałbym - i czułbym się wtedy dużo lepiej - by sporą część ich obowiązków w końcu zaczęli realizować ci, którzy są do tego powołani, czyli zasiadający w Sejmie i w ławach rządowych politycy i polityczki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz