Całkiem niedawno Wojciech Cejrowski, zawzięty eurofob i antysocjalista, wyznał, że zrzeka się polskiego obywatelstwa i chce przyjąć ekwadorskie. Rzecz jasna tam ma być kraina mlekiem i miodem płynąca, wolny rynek i w ogóle cuda na kiju. Problem w tym, że właśnie tam całkiem niedawno społeczeństwo przyjęło nową konstytucję, oddającą więcej praw rdzennej ludności tegoż kraju i dająca więcej gwarancji na rzecz praw społecznych. Wyraźny skręt tegoż kraju w lewo powinien sprawić, że były prowadzący "WC Kwadransu" zdecydowałby się na emigrację gdzieś indziej, na przykład do rządzonych przez prawicę Meksyku albo Kolumbii. Być może jednak kryje w sobie duszę prawdziwego lewaka, bo trudno mi uwierzyć, że tak konsekwentny prawicowiec nie wie, że jedzie do kraju, który właśnie chce likwidacji amerykańskiej bazy wojskowej na swoim terytorium i bardzo pozytywnie patrzy się na proces integracyjny Ameryki Południowej, skierowany przeciwko dominacji USA w tym regionie.
Dominacja ta bynajmniej nie była łagodnym dbaniem o powszechny dobrobyt, o czym pisze w swojej książce "Ameryka Łacińska na rozdrożu" Carlos Rojas, ekonomista i historyk z Meksyku. Począwszy od połowy XIX wieku i sławetnej Doktryny Monroe, czując w sobie rzekome "boskie powołanie" do dominacji na zachodniej półkuli, USA potrafiły bądź to bezpośrednio interweniować militarnie, jak w Haiti, Meksyku i Grenadzie, bądź to wspierać wszelakie niedemokratyczne przewroty przeciw lewicowym rządom, tak jak w Chile czy też w Wenezueli. Promując liberalizację we wzajemnych stosunkach handlowych i prywatyzację kluczowych działów gospodarki, uwłaszczały się na majątku innych państw. Państwa te, nierzadko stosując represje w stosunku do własnych obywatelek i obywateli (szczególnie dyktatury wojskowe), doprowadziły do stworzenia niesamowitych nierówności i niesprawiedliwości społecznych, których efekty widać po dziś dzień.
Kiedy dziś Południe pokazuje Północy, że potrafi rządzić się samo i wybiera rządy, prowadzące prospołeczną politykę, to USA wpadają w przerażenie. Obok Bliskiego Wschodu jest to dziś bowiem jedyne miejsce, które traktowane jest jeszcze jako teren swobodnej penetracji kapitału spekulacyjnego i jednocześnie ważna strefa geopolityczna. Strefa, nad którą w dużej mierze Stany utraciły już kontrolę, czego przykładem krach stworzenia kontynentalnej organizacji wolnego handlu. Dla lewicowych rządów priorytetem staje się poprawa jakości życia żyjących niekiedy w skrajnej biedzie. Nie mówi się o tym za wiele w mediach głównego nurtu, ale tego typu postępowanie rodzi efekty - w przeciągu 4 lat, od 2002 do 2006 roku, odsetek ludzi ubogich zmniejszył się w Wenezueli z 48,6% do 30,2%, w Argentynie z 45,4% do 21%, a w Ekwadorze - odpowiednio z 49 do 39,9%. Dodam tylko, że nie osiągnięto tego poprzez zmniejszanie podatków albo rozprzedawanie wszystkiego, co państwowe.
Postać prezydenta Chaveza budzi olbrzymie emocje - od peanów ze strony nowej lewicy po krytykę Ralfa Fuchsa, szefa Fundacji imienia Heinricha Boella. Z pewnością jest to postać barwna, której posunięcia budzą mnóstwo emocji - o ile bowiem np. nacjonalizacja złóż naturalnych wydaje się być uzasadniona, o tyle cementowni wydaje się brzmieć absurdalnie. Budowa "socjalizmu XXI wieku" poprzez bratanie się z białoruskim dyktatorem Łukaszenką raczej nie brzmi wiarygodnie. Mimo to należy mieć w pamięci podane wyżej wskaźniki, jak również fakt, że powoli zaczyna się tam proces uaktywniania demokracji partycypacyjnej, a sam Chavez zaakceptował swoją porażkę w referendum konstytucyjnym. Postać ta nie jest zatem ani krystalicznie czysta, ani też nie wygląda na demonicznego dyktatora rodem z "osi zła".
Bardzo dziwi mnie tak ostra krytyka prezydenta Luli da Silvy z Brazylii. Ten wieloletni działacz związkowy również daleki jest od wizerunku zbawcy ludzkości, ale pewne sukcesy ma. Spada poziom biedy, a do tego Brazylia staje się liderką w procesie alternatywnej integracji południowoamerykańskiej i uniezależniania regionu od amerykańskich wpływów. Są też wyraźne klęski, takie jak fiasko dotychczasowych działań na rzecz zapobiegania deforestacji Amazonii, korupcja i dalsza obecność przemocy w fawelach. Czynienie mu jednak zarzutów z faktu, że spłaca długi zagraniczne swojego kraju jest nieco absurdalne. Jeśli tylko nie brakuje mu środków na walkę o zrównoważony rozwój społeczny i ekologiczny nie widzę tu żadnego problemu. Dużo większym jest np. faktycznie zauważony w książce brak działań zmierzających w kierunku reformy rolnej, która mogłaby dać chłopom uprawianą przez nich ziemię wielkich latyfundystów, a nie zmuszać ich (jak teraz) do karczowania amazońskiej dżungli.
Podsumowując 120-stronnicową książkę sądzę, że warto ją przeczytać. Jest w niej parę interesujących obserwacji. Po pierwsze, zwraca uwagę na brak jednolitych interesów wielu grup ludności, na przykład zwanej tutaj "burżuazją narodową" grupy małych i średnich przedsiębiorców, którzy mogą być zainteresowani wspieraniem progresywnych sił politycznych. To całkiem niezła wskazówka dla polityki w Polsce, jedna z nielicznych biorąc pod uwagę fakt, że na masowe ruchy społeczne rodem z Ameryki Łacińskiej nie mamy co liczyć. Interesująca jest też konstatacja pokazująca, że dzisiejsi Zapatyści, ruch Chłopów Bez Ziemi czy też formacje indiańskie wywodzą się z fermentu rewolucji kulturalnej roku 1968. Są to zatem krewniacy i krewniaczki dzisiejszych ruchów Zielonych na całym świecie. Cała książka trąci niestety marksistowską myszką, występując krytycznie w stosunku do instytucjonalnej polityki (widocznie Rojas nie zadowala się półśrodkami) i sugerując, że wyjściem z aktualnego kryzysu późnego kapitalizmu jest pogodzenie się z uwiądem państwa. Nie brzmi to w tym wypadku specjalnie przekonywująco, jednak jeśli przymknie się oko na tego typu wtręty, zapewni się sobie niesamowitą wycieczkę do Ameryki Południowej. Wycieczkę, która da nam pewną panoramę stosunków społecznych i politycznych w regionie. Panoramę, z którą warto się zapoznać.
Dominacja ta bynajmniej nie była łagodnym dbaniem o powszechny dobrobyt, o czym pisze w swojej książce "Ameryka Łacińska na rozdrożu" Carlos Rojas, ekonomista i historyk z Meksyku. Począwszy od połowy XIX wieku i sławetnej Doktryny Monroe, czując w sobie rzekome "boskie powołanie" do dominacji na zachodniej półkuli, USA potrafiły bądź to bezpośrednio interweniować militarnie, jak w Haiti, Meksyku i Grenadzie, bądź to wspierać wszelakie niedemokratyczne przewroty przeciw lewicowym rządom, tak jak w Chile czy też w Wenezueli. Promując liberalizację we wzajemnych stosunkach handlowych i prywatyzację kluczowych działów gospodarki, uwłaszczały się na majątku innych państw. Państwa te, nierzadko stosując represje w stosunku do własnych obywatelek i obywateli (szczególnie dyktatury wojskowe), doprowadziły do stworzenia niesamowitych nierówności i niesprawiedliwości społecznych, których efekty widać po dziś dzień.
Kiedy dziś Południe pokazuje Północy, że potrafi rządzić się samo i wybiera rządy, prowadzące prospołeczną politykę, to USA wpadają w przerażenie. Obok Bliskiego Wschodu jest to dziś bowiem jedyne miejsce, które traktowane jest jeszcze jako teren swobodnej penetracji kapitału spekulacyjnego i jednocześnie ważna strefa geopolityczna. Strefa, nad którą w dużej mierze Stany utraciły już kontrolę, czego przykładem krach stworzenia kontynentalnej organizacji wolnego handlu. Dla lewicowych rządów priorytetem staje się poprawa jakości życia żyjących niekiedy w skrajnej biedzie. Nie mówi się o tym za wiele w mediach głównego nurtu, ale tego typu postępowanie rodzi efekty - w przeciągu 4 lat, od 2002 do 2006 roku, odsetek ludzi ubogich zmniejszył się w Wenezueli z 48,6% do 30,2%, w Argentynie z 45,4% do 21%, a w Ekwadorze - odpowiednio z 49 do 39,9%. Dodam tylko, że nie osiągnięto tego poprzez zmniejszanie podatków albo rozprzedawanie wszystkiego, co państwowe.
Postać prezydenta Chaveza budzi olbrzymie emocje - od peanów ze strony nowej lewicy po krytykę Ralfa Fuchsa, szefa Fundacji imienia Heinricha Boella. Z pewnością jest to postać barwna, której posunięcia budzą mnóstwo emocji - o ile bowiem np. nacjonalizacja złóż naturalnych wydaje się być uzasadniona, o tyle cementowni wydaje się brzmieć absurdalnie. Budowa "socjalizmu XXI wieku" poprzez bratanie się z białoruskim dyktatorem Łukaszenką raczej nie brzmi wiarygodnie. Mimo to należy mieć w pamięci podane wyżej wskaźniki, jak również fakt, że powoli zaczyna się tam proces uaktywniania demokracji partycypacyjnej, a sam Chavez zaakceptował swoją porażkę w referendum konstytucyjnym. Postać ta nie jest zatem ani krystalicznie czysta, ani też nie wygląda na demonicznego dyktatora rodem z "osi zła".
Bardzo dziwi mnie tak ostra krytyka prezydenta Luli da Silvy z Brazylii. Ten wieloletni działacz związkowy również daleki jest od wizerunku zbawcy ludzkości, ale pewne sukcesy ma. Spada poziom biedy, a do tego Brazylia staje się liderką w procesie alternatywnej integracji południowoamerykańskiej i uniezależniania regionu od amerykańskich wpływów. Są też wyraźne klęski, takie jak fiasko dotychczasowych działań na rzecz zapobiegania deforestacji Amazonii, korupcja i dalsza obecność przemocy w fawelach. Czynienie mu jednak zarzutów z faktu, że spłaca długi zagraniczne swojego kraju jest nieco absurdalne. Jeśli tylko nie brakuje mu środków na walkę o zrównoważony rozwój społeczny i ekologiczny nie widzę tu żadnego problemu. Dużo większym jest np. faktycznie zauważony w książce brak działań zmierzających w kierunku reformy rolnej, która mogłaby dać chłopom uprawianą przez nich ziemię wielkich latyfundystów, a nie zmuszać ich (jak teraz) do karczowania amazońskiej dżungli.
Podsumowując 120-stronnicową książkę sądzę, że warto ją przeczytać. Jest w niej parę interesujących obserwacji. Po pierwsze, zwraca uwagę na brak jednolitych interesów wielu grup ludności, na przykład zwanej tutaj "burżuazją narodową" grupy małych i średnich przedsiębiorców, którzy mogą być zainteresowani wspieraniem progresywnych sił politycznych. To całkiem niezła wskazówka dla polityki w Polsce, jedna z nielicznych biorąc pod uwagę fakt, że na masowe ruchy społeczne rodem z Ameryki Łacińskiej nie mamy co liczyć. Interesująca jest też konstatacja pokazująca, że dzisiejsi Zapatyści, ruch Chłopów Bez Ziemi czy też formacje indiańskie wywodzą się z fermentu rewolucji kulturalnej roku 1968. Są to zatem krewniacy i krewniaczki dzisiejszych ruchów Zielonych na całym świecie. Cała książka trąci niestety marksistowską myszką, występując krytycznie w stosunku do instytucjonalnej polityki (widocznie Rojas nie zadowala się półśrodkami) i sugerując, że wyjściem z aktualnego kryzysu późnego kapitalizmu jest pogodzenie się z uwiądem państwa. Nie brzmi to w tym wypadku specjalnie przekonywująco, jednak jeśli przymknie się oko na tego typu wtręty, zapewni się sobie niesamowitą wycieczkę do Ameryki Południowej. Wycieczkę, która da nam pewną panoramę stosunków społecznych i politycznych w regionie. Panoramę, z którą warto się zapoznać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz