We Francji przyjęto prawo, wedle którego każdy ma prawo do mieszkania. Planuje się ambitnie budownictwo socjalne, które niewiele będzie mieć wspólnego z odrapanymi norami, a raczej - z godnym życiem. Warto by było, gdyby podobne praktyki przeniesiono do Polski. Niestety, u nas nadal zdarza się, że metr kwadratowy mieszkania kosztuje po 10 tysięcy złotych, co dla wielu młodych, zaczynających dorosłe życie, zdaje się barierą nie do pokonania.
Wzrost cen po wejściu do UE był dla wielu szokiem. Krążą legendy o spekulantach, którzy maja w swych rękach po 20(!) mieszkań, które najczęściej stoją puste i czekają na moment, kiedy ceny jeszcze bardziej wzrosną. Wtedy zostają sprzedane, a koszty tego typu działalności ponosimy my wszyscy. Szaleństwo w pewnym momencie zaczęło wychodzić z miast i zaczęło wpływać na wzrost cen nie tylko w metropoliach, ale i w mniejszych ośrodkach, z Olsztynem, Białymstokiem i Lublinem włącznie. Dodatkowo znacząco wzrosły koszty kupna działki budowlanej, przez co już nie tylko mieszkanie, ale i dom dla wielu stawał się marzeniem trudnym do zrealizowania.
Są jednak promyki nadziei. Zahamowanie wzrostu gospodarki światowej zaczęło prowadzić do spadku cen. Analityczki i analitycy rynkowi mówią nawet o trzech-czterech dekadach spadku. Spekulanci przenieśli się na rynki jeszcze nowszych państw UE - Rumunii i Bułgarii. Daje to jakąś nadzieję - tym większą, że tak miasto, jak i poszczególne dzielnice Warszawy zaczynają coraz śmielej mówić o rozbudowie systemu budownictwa socjalnego i społecznego. Jeśli słowa staną się ciałem, mogą one wpłynąć na obniżkę cen. Deweloperzy, dopóki będą konkurować jedynie między sobą, nie będą mieli kotwicy, która hamowałaby szalony wzrost cen.
Władze miasta planowały dość szokującą w swym rozmiarze podwyżkę opłat za mieszkania komunalne. Owszem, trudno za nieco ponad 2 złote za metr kwadratowy utrzymać nierzadko rozpadające się kamienice w dobrym stanie, ale natychmiastowa podwyżka do okolic 6 złotych, jaką planowała Rada Miasta była kuriozalna w momencie, kiedy wzrastają ceny energii i transportu miejskiego. Zieloni proponowali coroczną podwyżkę o złotówkę do poziomu 5 złotych za metr, następnie waloryzowaną corocznie o wskaźnik inflacji. Jak zwykle był to głos wołającego na puszczy, bo miejscy decydenci pogodzić potrzeb człowieka z koniecznością ekonomiczną zwyczajnie nie chcą.
Jeśli zatem chcemy, by młodzi po studiach mieli własne M, bez budownictwa społecznego, komunalnego się nie obędzie. Miasto raczej nie zbankrutuje, będzie z tego miało potem jakiś zysk, poprawi się jakość życia ludzi, którym grozi widmo wyjazdu za granicę albo tłoczenia się w jednym domu z rodzicami. Takie budownictwo służy nam wszystkim, zatem pozostaje tylko je popierać i trzymać kciuki za każdą inicjatywę w tej dziedzinie. No, chyba że jesteśmy takimi fanami "prywatnego", że zachwycają nas apartamenty na Nowym Świecie albo przy Hucie Warszawa, na które zwykłego Kowalskiego czy Nowakową nigdy nie będzie stać. Mnie osobiście tego typu zachwyt nie dotyczy.
Wzrost cen po wejściu do UE był dla wielu szokiem. Krążą legendy o spekulantach, którzy maja w swych rękach po 20(!) mieszkań, które najczęściej stoją puste i czekają na moment, kiedy ceny jeszcze bardziej wzrosną. Wtedy zostają sprzedane, a koszty tego typu działalności ponosimy my wszyscy. Szaleństwo w pewnym momencie zaczęło wychodzić z miast i zaczęło wpływać na wzrost cen nie tylko w metropoliach, ale i w mniejszych ośrodkach, z Olsztynem, Białymstokiem i Lublinem włącznie. Dodatkowo znacząco wzrosły koszty kupna działki budowlanej, przez co już nie tylko mieszkanie, ale i dom dla wielu stawał się marzeniem trudnym do zrealizowania.
Są jednak promyki nadziei. Zahamowanie wzrostu gospodarki światowej zaczęło prowadzić do spadku cen. Analityczki i analitycy rynkowi mówią nawet o trzech-czterech dekadach spadku. Spekulanci przenieśli się na rynki jeszcze nowszych państw UE - Rumunii i Bułgarii. Daje to jakąś nadzieję - tym większą, że tak miasto, jak i poszczególne dzielnice Warszawy zaczynają coraz śmielej mówić o rozbudowie systemu budownictwa socjalnego i społecznego. Jeśli słowa staną się ciałem, mogą one wpłynąć na obniżkę cen. Deweloperzy, dopóki będą konkurować jedynie między sobą, nie będą mieli kotwicy, która hamowałaby szalony wzrost cen.
Władze miasta planowały dość szokującą w swym rozmiarze podwyżkę opłat za mieszkania komunalne. Owszem, trudno za nieco ponad 2 złote za metr kwadratowy utrzymać nierzadko rozpadające się kamienice w dobrym stanie, ale natychmiastowa podwyżka do okolic 6 złotych, jaką planowała Rada Miasta była kuriozalna w momencie, kiedy wzrastają ceny energii i transportu miejskiego. Zieloni proponowali coroczną podwyżkę o złotówkę do poziomu 5 złotych za metr, następnie waloryzowaną corocznie o wskaźnik inflacji. Jak zwykle był to głos wołającego na puszczy, bo miejscy decydenci pogodzić potrzeb człowieka z koniecznością ekonomiczną zwyczajnie nie chcą.
Jeśli zatem chcemy, by młodzi po studiach mieli własne M, bez budownictwa społecznego, komunalnego się nie obędzie. Miasto raczej nie zbankrutuje, będzie z tego miało potem jakiś zysk, poprawi się jakość życia ludzi, którym grozi widmo wyjazdu za granicę albo tłoczenia się w jednym domu z rodzicami. Takie budownictwo służy nam wszystkim, zatem pozostaje tylko je popierać i trzymać kciuki za każdą inicjatywę w tej dziedzinie. No, chyba że jesteśmy takimi fanami "prywatnego", że zachwycają nas apartamenty na Nowym Świecie albo przy Hucie Warszawa, na które zwykłego Kowalskiego czy Nowakową nigdy nie będzie stać. Mnie osobiście tego typu zachwyt nie dotyczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz