Nikt nie jest idealny – od przyjęcia takiego założenia można rozpocząć dyskusję o kiełkujących w Polsce ruchach miejskich. Sprzeciw wobec polityki niezrównoważonego rozwoju, inwestowania bez planowania, tworzenia nowego miasta bez zwracania uwagę na jego dotychczasową tkankę, konsultacje społeczne, legitymizujące już dawno postanowione pomysły władz – to wszystko zjawiska, które miejskie aktywistki i aktywiści znają aż za dobrze. Nic zatem dziwnego, że zwierają szyki i wspólnymi siłami chcą znaleźć tak intelektualne, jak i praktyczne narzędzia do tego, by miejska demokracja ożywała częściej niż raz na 4 lata, przy okazji wyborów samorządowych. Ożywienie to zbiegło się w parze z rozkwitem wielu, oddolnych ruchów społecznych, najczęściej pozostających na poziomie akcji w rodzaju „byle nie na moim podwórku”. Przykład stowarzyszenia „My-Poznaniacy” pokazuje jednak, że nie zawsze tak być musi i że wspólnymi siłami takie ruchy mogą wbić szpilę w dotychczasowy, często gęsto przyjmujący znamiona oligarchii polityczny układ sił w miejskich ratuszach.
(...)
Broniący się przed mostem innym niż pieszo-rowerowy Żoliborz czy marzący o deptaku na Świętokrzyskiej nie są zwolennikami miejskiej wsobności, wrogiej obcości reprezentowanej przez dojeżdżających do stolicy ludzi mieszkającej w obrębie aglomeracji – zapewne intencje stojące za ich propozycjami są tak różne, jak różne są osoby zamieszkujące nowoczesne polis. Bardziej w ich egoizm wierzyłbym w podskórną chęć zachowania lokalnej tożsamości, która wbrew ideologii bezalternatywności nie musi kłócić się z rozwojem. Kiedy popatrzymy na miejskie dokumenty, takie jak strategia rozwoju transportu w Warszawie, znajdziemy w niej jasne zobowiązanie miasta do redukowania poziomu ruchu samochodowego w centrum. Czy mieszkanki i mieszkańcy prawego brzegu Wisły, o których martwi się Stańczyk, nie poruszają się pieszo, rowerem bądź tramwajem? Skoro 70% osób w stolicy – jak wskazują badania – korzysta z komunikacji zbiorowej, mamy nadal za punkt odniesienia uznawać kierowcę samochodu? Czy osoba spoza Warszawy nie może liczyć na to, że na jej obrzeżach przesiąść się będzie mogła na parkingu Park&Ride (o stanie realizacji tego projektu można rzecz jasna dyskutować) do autobusu, metra albo tramwaju? Czy wzorujące się na sporej części miast rozwiązania, kreujące inne od samochodowych potrzeby transportowe, mają być skażone konserwatywnym znamieniem?
(...)
Być może zatem to nie konserwatyzm jest największą zmorą, jaka dotknąć może nasze miasta? Jeśli konserwatyzmem nazywa się przekonanie o tym, że warto zachowywać dotychczasową tkankę miejską i architektoniczny sznyt różnorodnych pod tym względem warszawskich ulic, to pod tak rozumianym konserwatyzmem miejskim podpisuję się obiema rękoma. W żaden sposób nie oznacza on automatycznego konserwatyzmu w sprawach światopoglądowych – nie jest ideologią, ale swego rodzaju intelektualnym nawykiem, każącym zastanowić się dwa razy, czy każda inwestycja w rodzaju bloku umieszczonego w klinie napowietrzającym albo mostu, położonego w niekorzystnym miejscu (Tamka przy Moście Świętokrzyskim okazała się dość ciężko znosić jego sąsiedztwo) automatycznie kwalifikuje się jako postęp z racji swej nowości. Nie oznacza to, że ten tok myślenia blokuje każde ulepszenie miasta, ale jest jedną z uprawnionych opinii, której wypowiedzenie może przyczynić się do znalezienia kompromisu akceptowalnego dla możliwie jak największej części stron sporu o miasto. Dla przykładu na Świętokrzyskiej można wytyczyć buspas, a parkingi przenieść pod ziemię, robiąc miejsce dla większej ilości drzew i małej architektury. To jedna z opcji, którą warto rozważyć – nie pierwsza i nie ostatnia, jaka w dyskusji na ten temat padnie.
Więcej - w tekście "Miejskie rewolucje bywają gorsze niż miejskie reakcje", opublikowanym na stronach internetowych ResPublici Nowej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz