Marzenia to piękna rzecz - gorzej, gdy ich moc jest tak duża, że zaburzają racjonalne widzenie świata i rzetelne analizowanie rzeczywistości. Odnoszę takie wrażenie po lekturze - czasem pobieżnej, czasem całkiem głębokiej - niektórych rodzimych środowisk liberalnych (jak chociażby czasopismo "Liberte!"), utyskujących nad brakiem silnej, rodzimej formacji politycznej tej proweniencji. Tęsknota ta jest tak duża, że pod miano "liberalnej" z jednej strony coraz częściej wrzuca się coraz szersze grono formacji politycznych na polskiej scenie (już nie tylko UPR, PD czy SD, ale też Ruch Poparcia Palikota czy... partię Polska Jest Najważniejsza, mającą mieć liberalny gospodarczo program ekonomiczny. To ciekawe, że w medialnych relacjach akcentowano właśnie liberalne jego akcenty, podczas gdy na stronie ruchu w relacji ze zjazdu poczesne miejsce zajęła troska o słabą ochronę pracowniczą osób pozostających bez stałych umów o pracę), z drugiej zaś - z lubością wyrzuca się Platformie Obywatelskiej zdradę wolnościowych ideałów.
Doskonałe, trzeba przyznać, wyniki FDP i Liberalnych Demokratów w ostatnich wyborach w Niemczech i Wielkiej Brytanii robiły wrażenia, u niektórych nadwiślańskich komentatorów wzbudziły spore nadzieje. Nadzieja nie jest moim zdaniem matką głupich, powinna jednak być regularnie rewidowana. Z nadzieją podchodziłem do znakomitych swego czasu wyników Zielonych w Czechach, a nawet z wyrozumiałością patrzyłem na ich wejście do prawicowego rządu. Kiedy jednak udało im się w spektakularny sposób nagiąć wiele z zasad ekopolityki, takich jak przywiązanie do pacyfizmu, progresywnego opodatkowania czy darmowej opieki medycznej, nie miałem problemu ze zwracaniem uwagi na to, że nie po to zostali wybrani do czeskiego parlamentu i że wcześniej czy później wyjdzie im to bokiem. I wyszło - dziś w ławach pozaparlamentarnej opozycji powoli, ale konsekwentnie wracają do ideowego nurtu europejskiej zielonej polityki i mam nadzieję, że proces ten zakończy się powrotem do tamtejszej Izby Deputowanych.
Mógłbym do partii Ondreja Liski, a wcześniej - Martina Bursika podejść inaczej - tak, jak dzisiaj wobec swoich pieszczochów podchodzą nadwiślańscy liberałowie. Nie patrzeć się na łamanie programu, tylko zachwycać się wynikiem sprzed czterech lat i dowodzić na jego podstawie, że w Europie Środkowej, jeśli na Zielonych jest jakaś koniunktura - to tylko na formację, będącą jakąś formą Unii Wolności na sterydach. U niektórych mych znajomych, dla których tego typu wizja zielonej polityki pozostaje atrakcyjna, takie przekonanie trzyma się mocno, a żaden racjonalny argument do nich nie trafia - z faktem, że w Polsce pierwsze wyborcze sukcesy osiągnęliśmy z lewicowej listy włącznie. Podobne zjawisko obserwuję u zwolenników liberalnego centrum, wieszczących "nową wojnę klasową" - bunt klasy średniej przeciwko państwu opiekuńczemu, mającego wynieść na szczyt formacje chcące redukować rolę państwa do "nocnego stróża". Wizja to być może krzepiąca dla liberałów, problem w tym, że nie za bardzo znajduje odzwierciedlenie w rzeczywistości ostatnich miesięcy.
Popatrzmy na wspominanych przeze mnie wielokrotnie na tym blogu Liberalnych Demokratów. Portretowanie ich przedwyborczego programu jako wariacji na temat kontynentalnej wizji liberalizmu jest lekką przesadą. O potrzebie redukcji sporego deficytu budżetowego mówiły w kampanii wyborczej wszystkie liczące się partie polityczne, z Zielonymi włącznie - nie sposób zatem uznać tej kwestii za przesądzającą zakwalifikowanie jakiejś partii do miana liberalizmu. Społeczny liberalizm z wyborczego programu niestety wyparował, gdy Nick Clegg wszedł w koalicję z konserwatystami, nawet nie kryjąc się z planem przesunięcia LibDemsów z centrolewicowych na centroprawicowe pozycje. Rezygnacja z wycofania się z wielomiliardowych inwestycji w system nuklearny Trident, przeforsowanie referendum na temat zmiany ordynacji wyborczej, dające do wyboru jedynie opcję dotychczasowego systemu albo też Głosu Alternatywnego, bierna akceptacja dla coraz ostrzejszych cięć w wydatkach społecznych - to nie to, na co głosował elektorat Liberalnych Demokratów. Chciał on równości szans i "uczciwości", którą miał gwarantować proces rezygnacji z opłat za studia, będący wyborczą obietnicą Clegga. Teraz, dzięki prawicowej koalicji rządowej, limit czesnego ma wzrosnąć do 9 tysięcy funtów, co w połączeniu z ograniczeniem dostępności kredytów studenckich oznacza ograniczenie dostępu wielu, młodych ludzi do wyższej edukacji.
Studentki i studenci wyszli na ulice i - widząc polityczną zdradę - odwrócili się od Liberalnych Demokratów. Z wyborczego poparcia na poziomie 23% nie zostało już zbyt wiele, ostatnie sondaże dają im 8-12% głosów. Jak widać, zejście na pozycje liberalizmu rynkowego, tak hołubionego przez główny nurt nadwiślańskich liberałów, przyniosło spektakularną porażkę. Na słabości "żółtych" wzmocnili się konserwatyści i laburzyści, w Szkocji depczą im po piętach także Zieloni. Jeśli ten trend się utrzyma (a mało prawdopodobne, co mieliby elektoratowi zaoferować LibDemsi, żeby odzyskali stracone poparcie), to za cztery lata może to oznaczać spore osłabienie frakcji liberalnej w Europarlamencie. Ponieważ jednak rok, a nawet pół roku to w polityce wieczność, raczej nie zamierzam uznać tego faktu za niewzruszony pewnik.
O FDP pisać mi się za bardzo nie chce - to partia dużo mniej sympatyczna niż dawni Liberalni Demokraci, przeciwni swego czasu udziałowi Wielkiej Brytanii w wojnie w Iraku. Liberałowie w Niemczech od dawna szli do wyborów z programem "nowej wojny klasowej" - i przegrali. Nie trzeba było wiele czasu, by z 15 poparcie spadło im do 4-6 procent. Rządowe cięcia i nijakość w koalicji z chadekami sprawiły, że większość ich elektoratu przeszła do Zielonych, notujących aktualnie 18-20% w sondażach. To ciekawe, że partia ta, postulująca podwyższenie podatków dla najbogatszych z 42 do 45% i poprawę finansowania wydatków socjalnych, ma uśredniając najbogatszy elektorat spośród wszystkich liczących się formacji politycznych w Niemczech. Zadaje to kłam przekonaniu, że w klasie średniej ma liczyć się przede wszystkim "pociąg do mamony" - wystarczy, że zaproponuje się im racjonalne wydatkowanie wspólnych pieniędzy i reformę państwa opiekuńczego, z którego będzie mogła również korzystać i poprawiać jakość swojego życia.
Partie liberalne są normalnym elementem życia politycznego w Europie - mało jednak prawdopodobne, by miały one wyjść ze swej dotychczasowej niszy. Mogą liczyć na chwilowe sukcesy, jak niedawno w Holandii, ale długofalowo brak im pomysłu, jak wcisnąć się w grę między formacjami lewicowymi a prawicowymi. Zieloni od dawna oferują bardziej atrakcyjną narrację - tak w dziedzinie estetyki, jak i wrażliwości ekologicznej. Starczy popatrzeć na Francję, gdzie parę lat temu wszyscy z nadzieją patrzyli na działania Francoisa Bayrou, budującego centrowy Ruch Demokratyczny. Zachowanie "równego dystansu" między Sarkozym a socjalistami skończyło się dla niego polityczną marginalizacją i stworzeniem przestrzeni z jednej strony dla pozostającego wiernym aliansowi z prawicą Nowemu Centrum, a z drugiej - dla nowej politycznej trzeciej siły, ruchowi Europa Ekologiczna - Zieloni. Jak widać, są to lekcje, których wolnorynkowi neoliberałowie odrobić nie chcą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz