Mam wreszcie chwilę czasu, by pomyśleć o sprawach wykraczających poza polityczny dzień dzisiejszy. Tym bardziej, że dzieje się w nim zgoła niewiele - może coś się zmieni choć na chwilę, kiedy poznamy program ugrupowania Polska Jest Najważniejsza (chyba, że okaże się li tylko patchworkiem PO i PiS), bo słuchanie o kolejnych aferach małych i dużych, jak w Wałbrzychu, o coraz bardziej egzotycznych koalicjach na szczeblu lokalnym (z nawrotami rzekomo niemożliwego POPiSu włącznie) i o wyciekach z WikiLeaks to trochę za mało, by uznać, że żyjemy w politycznym centrum debat na temat przyszłości globu. Gdzieś na uboczu, jako ciekawostka albo poboczny artykuł dochodzą wieści o pomysłach na podwyższanie wieku emerytalnego albo kolejnych cięciach budżetowych, prezentowanych jako bezalternatywny dowód na "postęp", któremu należy się bezwzględnie i bezrefleksyjnie podporządkować. To ciekawe, że gdy chodzi o prawa człowieka (prawa reprodukcyjne kobiet, równouprawnienie mniejszości seksualnych etc.) debat jeszcze nie brakuje, natomiast w sferze ekonomicznej takowych już brakuje.
Dlaczego tak się dzieje? Nadal można odnieść wrażenie, że w roku 2010 - kiedy cały świat dyskutuje o alternatywach, neoliberalizm zmuszany jest do modyfikowania swojego języka (chociaż - niestety - już nie swoich praktyk) - w Polsce poziom dyskusji o rzeczywistości społecznej, ekonomicznej i globalnej nadal tkwi na podobnym etapie, co w połowie lat 80. XX wieku kraje globalnego centrum. Jaka struktura mentalna może za to odpowiadać? Patrząc się na dominującą formę narracji o rodzimej historii, byciem wielowiekową demokracją szlachecką czy też wielbiąc rolę inteligencji w podtrzymaniu narodowej tożsamości. Ponieważ inteligencki etos nadal jest dość silny, można by zaryzykować sformułowanie, że chociażby krytykę transformacji utrudnia już nie tylko fakt, że elity są święcie przekonane o słuszności własnych poglądów, ale też niewiarę w możliwość nieomylności "klassy umysłowej". Skoro jej większość stanęła po jednej stronie ideologicznego sporu między władzą komunistyczną a oporem wobec niej, łatwo było w jej obrębie wytworzyć główny nurt, który wpierw legitymizował swym autorytetem transformacyjne reformy, a teraz tworzy podłoże dla implementacji modernizacji a la "Polska 2030" - jedynej, która jest przez główny nurt akceptowana.
Tymczasem, sto lat temu, tego typu podejście wśród rodzimej inteligencji byłoby uznane za absolutną aberrację. Kiedy nie było jeszcze niepodległego państwa, a skala ewentualnej reunifikacji ziem trzech zaborów będzie kolosalna, nikomu nie przyszło do głowy, by rezygnować z politycznych różnic i odrębności podejść do modernizacji. Socjalizm, agraryzm, chadecja, liberalizm, narodowa demokracja - wszystkie te prądy w mniejszym lub większym stopniu były społecznie zakorzenione. Tragedia związana z zamachem majowym 1926 roku była tragedią nie tylko z powodu pogrzebania świeżej i cierpiącej na "choroby wieku dziecięcego" demokracji, co z wszczepienia w polską tradycję wizję aideologiczności jako remedium na problemy modernizacyjne. Skupienie się na autorytecie jednostki, a później - przemocy ideologicznej (komunizm, neoliberalizm) rozbrajało polityczne różnice. Kilkadziesiąt lat sekowania owych różnic, obrzydzania ich, zastępowanie różnorodności - skrzydłami i koteriami wewnątrz dominujących formacji, podpierających się tyleż podobieństwem poglądów, co towarzyskimi koteriami... Wszystko to sprawia, że demokracja nad Wisłą nadal dość mocno kuleje.
Jakie zatem społeczne warunki powinny były nastąpić w procesie dziejowym, by było tu inaczej? Wydaje mi się, że wschodnioeuropejska specyfika inteligencji ma tu istotną rolę. Owszem - osoby utrzymujące się z pracy umysłowej, tworzące często podstawy kulturowe społeczeństw, w których żyły, miały istotną rolę w industrialnych państwach XIX wieku. Na Zachodzie jednak nie były to samodzielne klasy, lecz elementy innych, szerszych formacji społecznych, takich jak mieszczaństwo czy klasa średnia. Dla przykładu - w Niemczech, choć istniał podział na "mieszczaństwo oparte na wiedzy" i "mieszczaństwo oparte na kapitale", to poziom wzajemnych więzi był zdaniem badaczy dużo większy, niż poczucie odrębności czy różnicy interesów. "Klassa intelektualna" nie wyodrębniła się mentalnie tak silnie od miejskiej tkanki społecznej. W Polsce było inaczej - chociaż od zakończenia II Wojny Światowej toczy się spór, na ile inteligencja wywodziła się wprost ze stanu szlacheckiego (badania wskazują, że różnice klasowe były widoczne nawet w obrębie różnych zawodów - dla przykładu prawnicy rekrutowali się głównie z rodzin szlacheckich, lekarze z kolei - z mieszczańskich), to jednak pewnym jest, że etos inteligencji łączył się z dystansem do mieszczaństwa i burżuazji.
Moim zdaniem to tu tkwi mentalny problem z modernizacją po polsku. Mając misję edukacyjną, łatwo było o paternalizm wobec innych klas społecznych (który w walce z analfabetyzmem nie pomógł w dostateczny sposób, zjawisko to udało się wyplenić dopiero po 1945 roku). Skupiając się na intelektualnej debacie, trudniej było o debatę ekonomiczną. Szacunek dla pracy czy zarabiania pieniędzy udało się zaszczepić w Wielkopolsce ze względu na ekonomiczny napór Niemców, nie stał się jednak powszechną manierą. Propaństwowość, która miała uzasadniać czy to sanację, czy to bardziej twarde niż rodzima średnia rządy Jarosława Kaczyńskiego skończyły się własną karykaturą - w tym ostatnim wypadku tylko utwierdził się dystans do instytucji publicznych i ich wizja jako miejsc, ograniczających wolność jednostki. Jednocześnie - rzecz jasna nie wszystko jest winą li tylko wewnętrznej gnuśności - zerwano więzi historyczne rodzimej przedsiębiorczości, także tej społecznej, jak spółdzielczość, będąca dziś cieniem tego, czym była w II Rzeczypospolitej.
Kiedy popatrzy się na to, w jaki sposób przedstawiano nowobogackich, rodzimych beneficjentów III RP (vide chociażby "Kiler") widać, że może dla osób właśnie przegrywających w tym wyścigu mogły one być atrakcyjne (osoby takie jak my, tyle że z większą ilością pieniędzy), to jednak rysowane były kreską, świadczącą o - mówiąc delikatnie - intelektualnym ograniczeniu. Przez określony czas grupa ta była potrzebna do tworzenia nieistniejącego wcześniej w szerszym zakresie mitu przedsiębiorczości, potem jednak musiała ona albo zostać zepchnięta do poziomu reszty społeczeństwa żyjącego poniżej minimum socjalnego (kupcy bazarowi są dobrym przykładem tego, jak odwracają się wiatry historii), albo przejść "europeizację" - wykup bądź współpracę z zagranicznym kapitałem, wbicie się w drogie garnitury i główny nurt zglobalizowanej ekonomii. Grupa ta, liczebnie przetrzebiona, nie była w stanie wejść jako niezależny podmiot do globalnego wyścigu. Nie mogła, bowiem nie otrzymała wielkiego, intelektualnego wsparcia od "klassy umysłowej" - większość w jej obrębie uznała, że sprowadzenie zagranicznych firm i kapitału załatwi wszelkie problemy kraju, a ewentualne nisze wypełnią rzutcy, rodzimi przedsiębiorcy.
Zauważmy, że dominacja "spojrzenia etosowego", nie mającego jakiejkolwiek silniejszej przewagi, prowadzić może do sytuacji zgoła kuriozalnych. Jest tak wtedy, gdy na przykład rząd decyduje się na podwyżkę płacy minimalnej w wymiarze niższym niż ten, ustalony wspólnie (!) przez organizacje pracodawców i związki zawodowe. Wszak wie on lepiej. Przez lata kolejne rządy zdecydowały się na pozbawienie się narzędzi ekonomicznych i politycznych, umożliwiających mu prowadzenie aktywnej polityki, umożliwiającej zaspokajanie społecznych potrzeb. Nawet teraz - z wielkim zachwytem - reklamuje on swoją "społeczną solidarność w kryzysie" poprzez obniżenie budżetu... Najwyższej Izby Kontroli i Państwowej Izbie Pracy. Nie mając silnej służby cywilnej i poczucia sprawczości, nie jest w stanie wpływać w istotny sposób na politykę europejską. Wcale zresztą nie chce, ograniczając swoją aktywność w obliczu poważnego zagrożenia strefy euro, do zabezpieczania przepływu pieniędzy z funduszy strukturalnych. Wizje, jakie z siebie wypuszcza, w rodzaju "Polski 2030", już po pobieżnej lekturze obnaża swój anachronizm. Goniąc za globalnym centrum, Donald Tusk woli popełniać dokładnie te same błędy, co Zachód, nawet, jeśli dzięki "rencie za zacofanie" można by je ominąć.
To smutne, że inteligencja, która niegdyś doprowadziła do odbudowy państwowości i miała ambitne wizje społecznej przebudowy, intelektualnie mogące konkurować z pomysłami z innych państw Europy, ewentualnie aktywnie adaptujące zagraniczne pomysły na grunt polski, dziś zajmują się głównie wyrażaniem zadowolenia z "małej stabilizacji". Pewna istotna grupa jeszcze nieco się na rządy PO boczy, ale głównie dlatego, że nie za szybko wprowadza ona wszelkie sugestie neoliberalnej doktryny szoku. Inni z kolei ubolewają nad wprowadzanym tylnymi drzwiami "niemieckim dyktatem", "służalczością wobec Moskwy i Brukseli", "permisywizmem obyczajowym" etc. Czy wyzwań stojących przed nami brakuje? Czy mało jest ciekawych pomysłów do debaty politycznej, takich jak nowoczesne narzędzia polityki społecznej, różne sposoby stabilizacji sytuacji fiskalnej, alternatywy wobec hołubionego przez Michała Boniego "modelu polaryzacyjno-dyfuzyjnego", intergacja polityki ekologicznej i ekonomicznej... Do tego jednak wypadałoby, by klasa średnia powstawała nie w roku 2010, ale dużo, dużo wcześniej...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz