Trochę z boku aktualnej kampanii samorządowej - ale nie do końca, trudno bowiem uznać, że wzrost zainteresowania polskich mediów sukcesami sondażowymi niemieckich Zielonych (nawet 25% poparcia w niektórych sondażach) nie miało reperkusji dla widzenia siostrzanej partii w Polsce. Nagle okazało się, że można w mediach napisać o formacji Claudii Roth i Cema Oezdemira w miarę ciekawie, całkiem rzetelnie prezentując dojrzewanie i aktualne źródła ich sukcesów. Oczywiście nie obyło się bez zgrzytów, jak w wypadku dość wybiórczego potraktowania polityki energetycznej partii, z dość przewidywalnymi hasłami o nieuchronnym wzroście cen w wyniku przejścia na źródła odnawialne. Zapominać o takich efektach ekonomicznych, jak efekt uczenia się i efekt skali (bez niego komputery osobiste nadal kosztowałyby tyle, co ich przodkowie o wielkości szafy pół wieku temu), włączaniu do cen szkodliwych dla środowiska zasobów energetycznych efektów zewnętrznych ich używania, a także o wpływie wzrostu poziomu energooszczędności na poprawę funkcjonowania gospodarki oraz na zmniejszenie zużycia energii przez gospodarstwa domowe, skutkujące w obniżeniu rachunków za nią, trochę nie wypada.
Tym razem jednak nie o tym. Bardzo ciekawy, acz jedynie zasygnalizowany, wątek pojawił się w tekście Adama Krzemińskiego dla "Polityki". Charakteryzując elektorat Zielonych w Niemczech autor posłużył się ciekawym jego określeniem jako "lewicowo-konserwatywno-ekologiczny". Co do lewicowości sprawa wydaje się w miarę jasna - zwracanie uwagi na takie wartości, jak sprawiedliwość społeczna czy ekologiczno-społeczna gospodarka rynkowa można rozpatrywać jako element dawnych, lewicowych inspiracji, stojących za utworzeniem politycznej reprezentacji zielonej polityki. Sama nazwa formacji wskazuje, że w centrum jej myślenia znajduje się troska o środowisko i o funkcjonującego w jego obrębie człowieka. Co jednak w tym zestawieniu robi konserwatyzm, spyta się ktoś? Zawsze w takich sytuacjach staram się udowadniać, że nie ma w tym niczego szczególnie szokującego, co łatwo wskazać nie tylko w szacunku dla bliższego naturze, tradycyjnego rolnictwa, ale też w polityce miejskiej. Cóż zatem kryje się pod konserwatywnymi elementami ekopolityki i w jaki sposób mówić o nich pozytywnie w kraju, w którym kobiety nie mają prawa do aborcji, a homofobia nadal pozostaje szeroko rozpowszechnionym problemem społecznym?
Zielona polityka wykraczała poza dotychczasowe, dominujące w XX wieku ideologie, takie jak socjalizm, liberalizm czy konserwatyzm, nie odcinając się jednak od tego, co było w nich dobre. W powszechnym odczuciu, kiedy już ktoś usiłuje przyporządkować Zielonych do nieco już trącącego myszką podziału sceny politycznej wzdłuż osi prawica-lewica, wykorzystuje całkiem trafną kliszę formacji lewicowo-libertariańskiej. Egalitarny projekt społeczno-ekonomiczny, bliski osobom o bardziej prosocjalnej postawie, łączy się tu z bardzo wolnościowym podejściem do wolności jednostek i praw człowieka. W takiej perspektywie gubią się jednak nieco elementy tego politycznego projektu, które z szacunkiem podchodzą do dziedzictwa kulturowego danych miejsc, lokalnych tradycji i zwyczajów. Nie oznacza to reakcyjnej czołobitności czy usiłowania cofania wskazówek zegara. Trudno sobie to wyobrazić osobie o progresywnych poglądach, która w Polsce widzi dwie prawice - PO i PiS - i nie za bardzo chce mu/jej się wierzyć, że konserwatyzm być inny.
Patrząc się na nowoczesne partie chadeckie i konserwatywne w Europie kontynentalnej i krajach anglosaskich można odnaleźć nieco dodających otuchy przykładów. Brytyjscy konserwatyści nie zawsze byli krwiożerczymi, neoliberalnymi uczennicami i uczniami Margaret Thatcher, całkiem prężnie rozwijał się tam przez dziesięciolecia odłam "czerwonych Torysów", zważających na szkodliwość nierówności społecznych dla rozwoju kraju. Także w niemieckiej chadecji silny jest nurt bardziej socjalny. Wiele prawicowych partii przestało kopać się z koniem i zaczęło zauważać (przynajmniej werbalnie) takie kwestie, jak nierówność kobiet i mężczyzn oraz prawa mniejszości seksualnych. Nie oznacza to, że wszystko po tamtej stronie sceny politycznej toczy się po myśli bardziej progresywnie nastawionych wyborczyń i wyborców - wykorzystywanie lęku przed imigrantami to w tym wypadku najbardziej widoczny (i najmniej przyjemny) przykład tego, że ideowe różnice nadal bywają istotne. Jeśli jednak chce się brać udział w debacie publicznej, niedostrzeganie zróżnicowania myśli i trendów w globalnych środowiskach konserwatywnych byłoby intelektualną nieuczciwością.
Czy o tych konserwatywnych inspiracjach łatwo jest mówić w kraju tak dużej światopoglądowej polaryzacji, w obrębie której "ciemnogród" rywalizuje z "kosmopolitami" i trudno o przełamanie tego trendu? Czy da się mówić o tradycji i przeszłości, nie popadając w skrajności takie, jak chociażby część środowiska niechętnego uprawom żywności modyfikowanej genetycznie, które lubi spotykać się na mszach na Jasnej Górze? Trudno lekceważyć zastanego stanu rzeczy, jednak trudno lekceważyć faktu, że w wielu miastach w Europie na Zielonych - właśnie ze względu na ich podejście do miasta - w wyborach lokalnych głosuje na nich spore grono osób, które w innych wyborach oddają głos na partie prawicowe. To nie tylko zagraniczna specyfika - w 2006 roku na Zielonych w Warszawie głosowały osoby, które na prezydenta wybierały Kazimierza Marcinkiewicza, a najchętniej poparłyby LPR, natomiast dużo ważniejsza była dla nich nasza postawa wobec pomysłów budowy miejskiej obwodnicy... w obrębie granic miasta. Jak to możliwe i jak do tego podejść? Czy takie osoby to tylko "wypadek przy pracy", które można łatwo zbyć wzruszeniem ramion? Czy można do nich dotrzeć, niekoniecznie rezygnując chociażby z własnych, emancypacyjnych poglądów na prawa kobiet czy społeczności gejowsko-lesbijskiej?
Mianownikiem, w którym te zróżnicowane wizje mogą się zawrzeć, jest miasto. Rozliczni rodzimi modernizatorzy lubują się w wielomilionowych inwestycjach, jak największych i jak najwyższych, a kiedy pojawiają się oddolne inicjatywy, mające na celu odzyskanie przestrzeni miejskiej dla lokalnych społeczności, zrobią wiele, by je zlekceważyć. Objawia się tu słabość kultury miejskiej w naszym kraju i dominacja myślenia o mieście jako o nowej formie folwarku pańszczyźnianego, nie zaś - o demokratycznej przestrzeni wolnych ludzi. Folwark się modernizuje, ale robi się to odgórnie, zgodnie z zaleceniami ekonoma (dziś - miejskich włodarzy), nie ma tu miejsca na społeczną aktywność. By uciec od oskarżenia o niską wrażliwość na potrzeby zwykłych ludzi, usiłuje się zakamuflować własny autorytaryzm poprzez odwoływanie się do innego mitu - odmawiania przymiotu nowoczesności zjawiskom, mogącym poprawiać jakość życia. Słyszymy zatem, że "Warszawa nie jest wsią", więc nie będzie tu wielkich forów dla komunikacji rowerowej, albo dla drobnych, ale ważnych ingerencji w przestrzeń, takich jak "Dotleniacz" Joanny Rajkowskiej, wyrugowany z Placu Grzybowskiego. Ma być za to miejsce dla drapaczy chmur, nawet, jeśli wzrost ich ilości miał prowadzić do wydłużenia korków na miejskich ulicach i pustek na nich, kiedy skończą się godziny pracy biur i urzędów w nich ulokowanych.
Tymczasem miejski konserwatyzm ma swoje solidne podstawy w historii rozwoju wielu europejskich miejscowości, w XIX wieku w szczególności. Obok wizjonerstwa i nowoczesnych rozwiązań, nierzadko burzących dotychczasowe założenia urbanistyczne (jak chociażby reformowanie Paryża za czasów Hausmanna), w wielu metropoliach jako integralne ich elementy pojawiały się tramwaje i miejskie parki. W Warszawie najwięcej złego transportowi zbiorowemu zrobił Władysław Gomułka, intensywnie demontujący sieć stołecznej trakcji tramwajowej. W miastach rozwijały się narodowe kultury i międzykulturowy dialog. Nie da się oczywiście popaść w nostalgiczną opowieść o cudownej przeszłości, mając w pamięci wiele przejawów nietolerancji czy wykluczenia. Nie da się jednak również rozwijać nowoczesnego miasta bez ciągłości pamięci i doświadczeń. W Polsce dla wielu osób - także o bardziej zachowawczych poglądach - mit Rzeczypospolitej Obojga Narodów, kraju wielokulturowego, który swego czasu - bo też nie przez cały okres swego trwania - potrafił być oazą tolerancji pozostaje mitem żywotnym. Nic nie stoi na przeszkodzie, by do dawnej tolerancji etnicznej i religijnej móc dorzucać także tolerancje na nowe, nowoczesne i ponowoczesne tożsamości (genderowe, seksualne etc.).
Zielony szacunek dla lokalnych społeczności sprawia, że pozostajemy sceptyczni wobec ich rozrywania w imię budowy coraz większej ilości dróg, stawiania wieżowców w dzielnicach domków jednorodzinnych i wyburzania tych nielicznych obiektów, które pozostały nam jeszcze z przedwojennego miasta. Takiej wizji nie prezentuje już nawet rzekomy czołowy stołeczny konserwatysta, Czesław Bielecki, skupiający się głównie na mówieniu o zwiększeniu sprawności inwestycji w mieście, nie zaś - o tworzeniu nowego, miejskiego ducha, integrującego to, co w przeszłości dobre, z nowoczesnymi rozwiązaniami urbanistycznymi, żywą, miejską kulturą i zadbanymi skwerami. Miasto na ludzką skalę to miasto, w którym jest miejsce na "wieś", taką jak modne w wielu europejskich miastach eksperymenty ze szklarniowymi uprawami warzyw na dachach budynków, bowiem nie odczuwa ono potrzeby leczenia swoich kompleksów za pomocą licytowania się na budynki ze szkła i betonu. Zielona Warszawa jest możliwa, i nie musi to być miasto, które wstydzi się tego, jakie było przed laty.
2 komentarze:
Czesław Bielecki nie jest miejskim konserwatystą; to HGW w spodniach.
Mam nadzieję że ta świadomość się wśród osób głosujących w wyborach upowszechni.
Prześlij komentarz