24 marca 2010

Mityczne powstanie, zapomniana wojna domowa

Stykanie się z narodowymi mitami i lektura nieco bardziej zniuansowanych pozycji badawczych w porównaniu ze szkolnymi podręcznikami i chociażby niektórymi hasłami na Wikipedii pozwala na nieco większe pole refleksji, niż obecnie w dyskursie historycznym. Od lat pozostaję konsekwentny w swoim sceptycyzmie wobec powstań narodowowyzwoleńczych XIX wieku, z których zdecydowana większość stanowiła raczej wyraz desperacji połączonej z polityczną naiwnością, niż dysponujących jakimikolwiek szansami na sukces. Zasadne wydają się boje zaraz po I wojnie światowej, kiedy kwestie granic były płynne i walka o Wielkopolskę i Śląsk mogła przynieść konkretne sukcesy z powodu nacisku obcych mocarstw - nawet, jeśli nie stricte militarne, to chociażby długofalowe polityczne. Boje z XIX wieku osiągnęły spektakularny sukces w procesie likwidacji jakichkolwiek swobód narodowych, a jedynym miejscem, w którym udało się odzyskać autonomiczność, była Galicja. Ciekawe, czy udałoby się to jej, gdyby zamiast wykorzystywać instrumenty nacisku politycznego wybuchłoby w niej powstanie...

To, że brak własnego państwa nie jest niczym przyjemnym, jest do zrozumienia. Również zrozumiałe może być oponowanie wobec łamania konstytucji, nadanej Królestwu Polskiemu przez cara, chociaż już zastanawiać się można, czy nawet pomimo łamania jej przepisów, w reakcyjnej atmosferze pokongresowej Europy KP i tak nie było oazą względnych z naszego punktu widzenia swobód. Pytanie, czy powstanie listopadowe ów zakres swobód zwiększyło, pozostawię pytaniem retorycznym. Miało ono jednak przynajmniej jakieś wątłe podstawy do wiary w sukces - własną, regularną armię. W 1863 nie było nawet tego i niewiele wskazywało na to, by powstanie dało się przenieść na poziom międzynarodowej draki. Po wojnie krymskiej Rosja otrząsnęła się szybciej, niż zwolennicy walki się spodziewali, a efekt był do przewidzenia - śmierć albo emigracja tysięcy ludzi, w tym młodym, zahamowanie pierwszych, nieśmiałych reform politycznych, wywłaszczenie konspiratorów... Nic przyjemnego. Było warto? Nie sądzę.

Moje wątpliwości w pewnej mierze potwierdziła lektura obszernego fragmentu książki Mariana Płacheckiego "Wojny domowe. Szkice z antropologii słowa publicznego w dobie zaborów (1800-1880)". Autor kreśli w niej m.in. bardzo szeroką panoramę sytuacji społecznej i politycznej w okresie 1860-1865, a więc od czasu pierwszych demonstracji patriotycznych, poprzez stan wojenny, na samym powstaniu i jego stłumieniu skończywszy. Wychodzi tu na jaw dość rzadko w zbiorowej pamięci obecny - że była to realna wojna domowa. W tym okresie czasu 2/3 carskiej armii, stacjonującej na terenie Królestwa stanowili Polacy, zaś w wyniku polonizacji obsługi urzędniczej prowincji w jej obrębie miało pracować raptem 8 Rosjan (choć dokładna liczba przez Płacheckiego jest kwestionowana, to jednak potwierdza on, że zdecydowana większość urzędników była "tutejsza"). Ci ludzie znajdowali się w zupełnie innej pozycji niż powstańcy, a z pamięci zbiorowej wyparowali w zupełności.

Popatrzmy zatem na fakty, jakie miały miejsce do stycznia 1863 roku. Chociaż władza carska ogłosiła stan wojenny, a także nie broniła się przed użyciem przemocy wobec protestujących, to z drugiej strony wznowiła funkcjonowanie Rady Stanu, wielkimi krokami zbliżało się też powołanie do życia samorządu z prawdziwego zdarzenia. Łatwo nam z dzisiejszej perspektywy oceniać te działania jako "czysto taktyczne", ale ich realny wpływ na rzeczywistość był - bądź mógł być - bardzo znaczny. Ponieważ "historię alternatywną" uznaje się za stratę czasu, automatycznie knebluje się dyskusję na temat tego, czy bez powstania ów zakres swobód by się utrzymał, czy mając do dyspozycji namiastkę rządu, bank, uczelnie, rodzimą oświatę, nie bylibyśmy dziś w zupełnie innym miejscu historii niż jesteśmy. W dzisiejszej opcji dominuje myślenie życzeniowe, inaczej bowiem nie da się określić braku refleksji nad kompletną abstrakcyjnością pomysłów na rozciągnięcie jakichkolwiek udogodnień z Królestwa Polskiego na ziemie zabrane, rozciągające się między Bugiem a granicami I RP z 1772 roku.

Popatrzmy na sam przebieg powstania. Polskie oddziały wymagały od urzędników lojalności. Carat oczekiwał tego samego. Obie strony za niesubordynację potrafiły karać śmiercią. Jesteśmy w stanie stwierdzić, że nie ma to zupełnie żadnego wpływu na dzisiejsze postawy nas samych wobec państwa? Czy jesteśmy gotowe i gotowi uznać, że "nie było alternatywy", a zdanie przeciwne uznać za przejaw braku patriotyzmu? Jaka była pozytywna korelacja między powstaniem a poszerzeniem swobód obywatelskich? Brak tak postawionych pytań w przestrzeni publicznej sprawia, że karłowacieje ona i przestaje reprezentować poważne wątpliwości i idące za nim postawy życiowe.

Łatwo nam wyrazić oburzenie na chłopów, którzy dość powszechnie denuncjowali powstańców, wbrew rozpowszechnionej mitologii o rzekomej "zgodzie narodowej". Potępić nam łatwo, bo nauczyliśmy się szanować powstańczy zryw, nie zaś dążenie do życia i do zmiany społecznej - dążenie, które wcale nie musi oznaczać braku szacunku dla poległych. Warto jednak pamiętać o ofiarach, które bywają zapominane, tak jak mordowani z chęcią przez obie strony Żydzi, albo o realnym uwikłaniu "prawdziwych bohaterów" w geopolityczne zależności - jak wtedy, gdy powstańcy zdecydowali się zrezygnować ze skoordynowanej akcji na linii warszawsko-petersburskiej z powodu... sprzeciwu francuskiego właściciela spółki kolejowej.

Radujemy się na myśl o stworzeniu przez Rząd Narodowy alternatywnego, podziemnego państwa, nie zastanawiając się nad tym, że być może właśnie z powodu tego podziwu nie jesteśmy w stanie zbudować nowoczesnych instytucji publicznych. Nie zastanawiamy się, dlaczego chłopi woleli dużo bardziej wierzyć carskim edyktom uwłaszczeniowym, miast zbiorowo ruszyć do boju o Polskę. Może dlatego, że za każdym razem, gdy taka reforma świtała w powietrzu, polska szlachta mocno oponowała, ostatecznie zbliżając się do stanowisko, że uwłaszczenie uwłaszczeniem, ale wysokie odszkodowanie być musi. Mityczna "zgoda narodowa" w kontekście spisów, skrytobójczych napadów etc. zwyczajnie mija się z prawdą historyczną, a dążenie do zakopania tej prawdy głębokimi warstwami narodowej mitologii ciągnie się po dziś dzień, kiedy to marzymy nie o politycznym sporze, tylko o tym, by ktoś z góry dobrze nami kierował i dał nam święty spokój. A mity trzymały się mocno - jak na przykład ten o bezczeszczeniu przez Kozaków krzyża podczas pacyfikowania jednej z mszy, podczas gdy okazało się, że krzyż na kozackich plecach łamał jeden z jej uczestników.

Branka to nic przyjemnego - przyznaję bez bicia. Pytanie, czy i bez niej dałoby się powstrzymać to planowane od miesięcy powstanie. Obawiam się, że niekoniecznie. Czy byliśmy zatem skazani na klęskę i idącą za nią rusyfikacją? Cóż, a czy przeżywająca podobne dzieje Finlandia nie mogła wpaść na podobny pomysł? Wszak kraj ten swój proces ograniczania praw i rusyfikacji również miał, co nie przeszkadza im w tym, by dziś na jednym z helsińskich placów stał pomnik Aleksandra II. Być może tam poziom realizmu politycznego był zwyczajnie większy, a rachunek potencjalnych zysków i strat aż do czasu I Wojny Światowej wypadał mocno na niekorzyść takiego posunięcia? Czy w Królestwie Polskim kiedykolwiek wypadał inaczej? Wydaje mi się, że nie. Finowie i Finki, jak pokazała wojna zimowa, warunki do wojny partyzanckiej mają po stokroć od nas lepsze. Dziś ich kraj przoduje w dziedzinie jakości życia w rozlicznych badaniach porównawczych, będąc za carskich czasów jeszcze bardziej ubogim, niż ziemie polskie. Dziwnym trafem taka refleksja praktycznie nigdy nie znajduje dojścia do głównego nurtu rodzimego dyskursu.

Brak komentarzy:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...