Sposób traktowania nauk ekonomicznych w Polsce już nie raz i nie dwa był przedmiotem dość poważnej krytyki. Nic zresztą dziwnego - zapisałem się w przyszłym roku na semestralny kurs tejże, który zaliczy mi, zgodnie z planem toku studiów, 30 godzin przedmiotów ogólnouniwersyteckich... ścisłych. Za granicą podrapano by się lekko w głowę, bowiem owe skądinąd interesujące zagadnienie wykładane jest w obrębie studiów... humanistycznych. Stwierdziłem jednak, że tak czy siak, podszkolić się warto i zacząłem już teraz. Szczęśliwie nie wpadłem na pomysł zamknięcia się w bibliotece uniwersyteckiej i zakończenia wakacji, tylko sięgnąłem po krótki (niecałe 60 stron) słownik ekonomii feministycznej, przygotowany przez Ewę Charkiewicz i Annę Zachorowską-Mazurkiewicz, który dostępny jest na stronie Think Tanku Feministycznego.
Kiedy tak czytałem poszczególne hasła, szczegółowo opisujące teorię neoklasyczną, jej opozycję do keynesizmu i późniejszą, feministyczną krytykę neoliberalizmu, uderzyło mnie jedno. Jak nauka humanistyczna mogła tak bardzo oddalić się od swoich źródeł, od opisu rzeczywistości, i pozorując swoją ścisłość, mogła tak bardzo zaufać w wierność myślowym konstruktom (typu "wolny rynek"), miast działać na rzecz poprawy jakości życia nas wszystkich? Kiedy czytam opisy "idealnego mechanizmu rynkowego" (muszę uważać na słowa, w końcu tu - niczym w prawie - posługiwanie się własnymi słowami bywa niemile widziane) zastanawiam się, jak łatwo łyknąć nam jako oczywistość coś, co w rzeczywistości dalekie jest od teoretycznego ideału?
Najbardziej przy lekturze uderzyło mnie przejście, które dokonało się w latach 70. i 80. XX wieku - z ekonomii popytowej na podażową. W skrócie - do tamtego okresu, zgodnie z przekonaniami Keynesa, sądzono, że zwiększanie zdolności szarych ludzi do wymiany ekonomicznej (poprzez np. wzrost płac) przyczyniać się będzie do wzrostu ilości miejsc pracy. Neoliberalizm zakwestionował to stwierdzenie i w zamian wysunął tezę, że należy wspierać przedsiębiorców-wytwórców, a wtedy nastąpi powszechna szczęśliwość. Szczęśliwość tą osiągnąć będziemy mogli dzięki deregulacji, obniżce podatków, a także wycofaniu państwa ze swych obowiązków i przerzucenia kosztów na jednostki. Tak więc większa niepewność dotycząca stałości pracy, większe koszty związane z koniecznością płacenia za do tej pory finansowane przez państwo usługi i "ściekanie bogactwa w dół" miały nas uratować przed recesją? Coś chyba nie wyszło...
Wystarczy przytoczyć wszystkie cechy doskonałej konkurencji, by spostrzec, jak bardzo jesteśmy od niej daleko. Wymaga ona istnienia dużej liczby sprzedawców i kupców na dobra i usługi, jednakowy dostęp do informacji dla wszystkich graczy rynkowych, nie ma barier ograniczających dostęp do rynku, a produkowane produkty są identyczne, przez co osoba kupująca kieruje się jedynie ceną. Łatwo przypomnieć sobie sytuacje, kiedy to kupujemy w sklepie produkt X tylko dlatego, że jest reklamowany i mamy poczucie nie jego identyczności, lecz "wyjątkowości", kiedy decydujemy się na zakup danego produktu, nie mając informacji, które wpłynęłyby na naszą decyzję, kiedy rynek kneblują monopole, a wejście nowego gracza z powodu dominacji dotychczasowych lub też krępujących przepisów staje się utrudnione. I znów - działania neoliberalne wcale tego typu problemów nie rozwiązują, a nadmierna deregulacja sprawia, że miejsce legislacji zajmuje kapitał majętnych koncernów, wykupujących mniejszych graczy rynkowych i dbających o maksymalizację własnych zysków, a nie o jakkolwiek rozumiane "dobro wspólne".
Pamiętajmy też o kwestii wydajności - dziś, zgodnie z ukrytymi założeniami dominującej myśli ekonomicznej, najbardziej wydajne są przedsiębiorstwa, które mają jak największą produkcję przy jak najniższych płacach tudzież kosztach produkcji. Jak tego typu założenia wpływają na sytuację kobiet? Kobiety mają olbrzymią rolę w tzw. "ekonomii reprodukcyjnej", związanej z ciągłością pokoleniową, troską o drugiego człowieka, zapewnianiem podstaw ekonomii rynkowej poprzez branie na siebie prac domowych. Dane z GUS z 2005 roku wskazują, że niepracująca kobieta, zajmująca się domem, wykonuje pracę wartą miesięcznie 1.300 zł - za darmo. Obowiązki domowe dzielone są nierówno, zatem działania ekonomiczne prowadzące do ograniczenia roli państwa w sektorach opieki (emerytury, opieka zdrowotna, oświata) i zmuszające do podejmowania indywidualnych wysiłków w tej sprawie najmocniej uderzają w kobiety. Transformacja pokazała, jak wiele spada na głowę kobiet - to one w momentach kryzysu jako pierwsze tracą pracę, często mają też na głowie odpowiedzialność z dzieci.
To wszystko kwestia uwarunkowań kulturalnych, na które ekonomia neoklasyczna długo była ślepa. Przekonanie o istnieniu prac "męskich" i "kobiecych" wpływa na feminizację i na niskie zarobki w większości tych drugich - nawet, gdy nauczycielem w podstawówce zostaje mężczyzna, to stygmat "zawodu opieki" uniemożliwia znaczące podwyżki płac. Lekceważenie obowiązków domowych sprawia, że nie przebija się przekonania o tym, że np. ciąża jest pracą, która zapewnia utrzymanie na nogach całej gospodarki.
Ślepota na pozaformalne aspekty gospodarki sprawia, że myślenie o niej w oderwaniu od uwarunkowań kulturowych i przyrodniczych prowadzi do eksploatacji ludzi i środowiska. Przekonanie o konieczności wzięcia pod uwagę w myśleniu o ekonomii do tej pory lekceważonych sektorów zbliża tu myślenie feministyczne i ekologiczne. Do dotychczasowych przepływów między gospodarstwami domowymi a przedsiębiorstwami koniecznie należy dołączyć gospodarkę zasobami społecznymi (np. wspólne dziedzictwo kulturowe, współpraca społeczna, rolnictwo i praca nieodpłatna) i naturalnymi (produkcja energii, minerałów, absorbcja odpadów, reprodukcja fauny i flory) - tylko wtedy mamy szansę na zbudowanie podstaw zrównoważonego, trwałego rozwoju.
Myślenie o gospodarce, pozbawione myślenia o ludzkich potrzebach nie zda egzaminu. Ludzką potrzebą nie jest ekonomizacja wolności i sprowadzanie jej do niskich podatków, lecz zapewnienie warunków do jak najlepszej jakości życia, a także możliwości samorealizacji. Przejście od gospodarki opartej na potrzebach na gospodarkę opartą na marketingowym tworzeniu sztucznych potrzeb niszczy szanse na zrównoważone gospodarzenie. Uznanie, że człowiek nie zawsze postępuje racjonalnie, a planety i ludzi nie da się eksploatować w nieskończoność, pomoże nam w wyjściu z kryzysu ekonomicznego, społecznego i ekologicznego. Nowe narzędzia, takie jak uznanie terminu "gospodarki miłości" - altruistycznych działań niepieniężnych, tworzących wspólnotę, pomogą przywrócić ekonomię naukom społecznym i jej ponowne sprzężenie do tego, by służyła ludziom, a nie sztucznie wytworzonym przez samą siebie pojęciom.
Kiedy tak czytałem poszczególne hasła, szczegółowo opisujące teorię neoklasyczną, jej opozycję do keynesizmu i późniejszą, feministyczną krytykę neoliberalizmu, uderzyło mnie jedno. Jak nauka humanistyczna mogła tak bardzo oddalić się od swoich źródeł, od opisu rzeczywistości, i pozorując swoją ścisłość, mogła tak bardzo zaufać w wierność myślowym konstruktom (typu "wolny rynek"), miast działać na rzecz poprawy jakości życia nas wszystkich? Kiedy czytam opisy "idealnego mechanizmu rynkowego" (muszę uważać na słowa, w końcu tu - niczym w prawie - posługiwanie się własnymi słowami bywa niemile widziane) zastanawiam się, jak łatwo łyknąć nam jako oczywistość coś, co w rzeczywistości dalekie jest od teoretycznego ideału?
Najbardziej przy lekturze uderzyło mnie przejście, które dokonało się w latach 70. i 80. XX wieku - z ekonomii popytowej na podażową. W skrócie - do tamtego okresu, zgodnie z przekonaniami Keynesa, sądzono, że zwiększanie zdolności szarych ludzi do wymiany ekonomicznej (poprzez np. wzrost płac) przyczyniać się będzie do wzrostu ilości miejsc pracy. Neoliberalizm zakwestionował to stwierdzenie i w zamian wysunął tezę, że należy wspierać przedsiębiorców-wytwórców, a wtedy nastąpi powszechna szczęśliwość. Szczęśliwość tą osiągnąć będziemy mogli dzięki deregulacji, obniżce podatków, a także wycofaniu państwa ze swych obowiązków i przerzucenia kosztów na jednostki. Tak więc większa niepewność dotycząca stałości pracy, większe koszty związane z koniecznością płacenia za do tej pory finansowane przez państwo usługi i "ściekanie bogactwa w dół" miały nas uratować przed recesją? Coś chyba nie wyszło...
Wystarczy przytoczyć wszystkie cechy doskonałej konkurencji, by spostrzec, jak bardzo jesteśmy od niej daleko. Wymaga ona istnienia dużej liczby sprzedawców i kupców na dobra i usługi, jednakowy dostęp do informacji dla wszystkich graczy rynkowych, nie ma barier ograniczających dostęp do rynku, a produkowane produkty są identyczne, przez co osoba kupująca kieruje się jedynie ceną. Łatwo przypomnieć sobie sytuacje, kiedy to kupujemy w sklepie produkt X tylko dlatego, że jest reklamowany i mamy poczucie nie jego identyczności, lecz "wyjątkowości", kiedy decydujemy się na zakup danego produktu, nie mając informacji, które wpłynęłyby na naszą decyzję, kiedy rynek kneblują monopole, a wejście nowego gracza z powodu dominacji dotychczasowych lub też krępujących przepisów staje się utrudnione. I znów - działania neoliberalne wcale tego typu problemów nie rozwiązują, a nadmierna deregulacja sprawia, że miejsce legislacji zajmuje kapitał majętnych koncernów, wykupujących mniejszych graczy rynkowych i dbających o maksymalizację własnych zysków, a nie o jakkolwiek rozumiane "dobro wspólne".
Pamiętajmy też o kwestii wydajności - dziś, zgodnie z ukrytymi założeniami dominującej myśli ekonomicznej, najbardziej wydajne są przedsiębiorstwa, które mają jak największą produkcję przy jak najniższych płacach tudzież kosztach produkcji. Jak tego typu założenia wpływają na sytuację kobiet? Kobiety mają olbrzymią rolę w tzw. "ekonomii reprodukcyjnej", związanej z ciągłością pokoleniową, troską o drugiego człowieka, zapewnianiem podstaw ekonomii rynkowej poprzez branie na siebie prac domowych. Dane z GUS z 2005 roku wskazują, że niepracująca kobieta, zajmująca się domem, wykonuje pracę wartą miesięcznie 1.300 zł - za darmo. Obowiązki domowe dzielone są nierówno, zatem działania ekonomiczne prowadzące do ograniczenia roli państwa w sektorach opieki (emerytury, opieka zdrowotna, oświata) i zmuszające do podejmowania indywidualnych wysiłków w tej sprawie najmocniej uderzają w kobiety. Transformacja pokazała, jak wiele spada na głowę kobiet - to one w momentach kryzysu jako pierwsze tracą pracę, często mają też na głowie odpowiedzialność z dzieci.
To wszystko kwestia uwarunkowań kulturalnych, na które ekonomia neoklasyczna długo była ślepa. Przekonanie o istnieniu prac "męskich" i "kobiecych" wpływa na feminizację i na niskie zarobki w większości tych drugich - nawet, gdy nauczycielem w podstawówce zostaje mężczyzna, to stygmat "zawodu opieki" uniemożliwia znaczące podwyżki płac. Lekceważenie obowiązków domowych sprawia, że nie przebija się przekonania o tym, że np. ciąża jest pracą, która zapewnia utrzymanie na nogach całej gospodarki.
Ślepota na pozaformalne aspekty gospodarki sprawia, że myślenie o niej w oderwaniu od uwarunkowań kulturowych i przyrodniczych prowadzi do eksploatacji ludzi i środowiska. Przekonanie o konieczności wzięcia pod uwagę w myśleniu o ekonomii do tej pory lekceważonych sektorów zbliża tu myślenie feministyczne i ekologiczne. Do dotychczasowych przepływów między gospodarstwami domowymi a przedsiębiorstwami koniecznie należy dołączyć gospodarkę zasobami społecznymi (np. wspólne dziedzictwo kulturowe, współpraca społeczna, rolnictwo i praca nieodpłatna) i naturalnymi (produkcja energii, minerałów, absorbcja odpadów, reprodukcja fauny i flory) - tylko wtedy mamy szansę na zbudowanie podstaw zrównoważonego, trwałego rozwoju.
Myślenie o gospodarce, pozbawione myślenia o ludzkich potrzebach nie zda egzaminu. Ludzką potrzebą nie jest ekonomizacja wolności i sprowadzanie jej do niskich podatków, lecz zapewnienie warunków do jak najlepszej jakości życia, a także możliwości samorealizacji. Przejście od gospodarki opartej na potrzebach na gospodarkę opartą na marketingowym tworzeniu sztucznych potrzeb niszczy szanse na zrównoważone gospodarzenie. Uznanie, że człowiek nie zawsze postępuje racjonalnie, a planety i ludzi nie da się eksploatować w nieskończoność, pomoże nam w wyjściu z kryzysu ekonomicznego, społecznego i ekologicznego. Nowe narzędzia, takie jak uznanie terminu "gospodarki miłości" - altruistycznych działań niepieniężnych, tworzących wspólnotę, pomogą przywrócić ekonomię naukom społecznym i jej ponowne sprzężenie do tego, by służyła ludziom, a nie sztucznie wytworzonym przez samą siebie pojęciom.
2 komentarze:
Ach - feministyczna ekonomia to najlepszy dowcip jaki słyszałem ostatnimi czasy!
Znam wiele dowcipów, które co gorsza są rzeczywistością w dzisiejszych czasach. A radziłbym zapoznać się z samym słownikiem, bo jednak autorki wykonały nieco więcej pracy intelektualnej niż zawarta w tego typu komentarzu...
Prześlij komentarz