Kolejna rocznica wypada właśnie dziś, a warto się o niej wypowiedzieć bez dwóch zdań. We własnym imieniu, bowiem jeśli chodzi o stan wojenny ilu jest ludzi, tyle spotkać można poglądów. 13 grudnia 1981 na pewno wiązać się musi z brakiem Teleranka, czołgami na ulicach i Jaruzelskim w telewizji, jednak już narracje dotyczące tego historycznego momentu są tu wyjątkowo sprzeczne i trudno tu będzie kiedykolwiek o spójne podejście historyczne do tego tematu. Nie o to zresztą chodzi - wszak historia jest nauką humanistyczną i szukanie jedynie słusznej wizji wypadków służy raczej budowaniu jedynie słusznego obrazu rzeczywistości, a nie rzetelnemu dialogowi. Tym samym zaprezentowana tu wizja wypadków nie aspiruje do miana jedynie słusznej, a raczej zachęca do rozpatrzenia pewnego podejścia do wypadków z lat 80. XX wieku.
"Solidarność" była niesamowitym ruchem, płodnym intelektualnie, który potrafił zaprezentować wizje alternatywnego porządku społeczno-gospodarczego, swoistej "trzeciej drogi" między komunizmem a kapitalizmem, opartej na spółdzielczości i demokracji pracowniczej. Pomysły te - bardzo odważne - należało zwalczyć za wszelką cenę. Władze PRL, którym sytuacja wymykała się z rąk, postanowiły "uciec do przodu", mając w rękawie asa w postaci potencjalnej interwencji sowieckiej w Polsce. Mając świeżo w pamięci rok 1956 na Węgrzech i 1968 w Czechosłowacji, społeczeństwo nie stawiło znaczącego oporu.
Marzenia o zmianie musiały poczekać do 1989 roku. Wtedy jednak doszło do porozumienia ponad podziałami, które nie miało zamiaru brać pod uwagę interesujących pomysłów na transformację. Zdecydowano się na zaaplikowanie "terapii szokowej", przygotowaną pod przywództwem dziś wyleczonego z neoliberalizmu Jeffreya Sachsa. Jej wykonawcą został Leszek Balcerowicz. Efekty wszyscy znamy - dokonano błyskawicznego przeobrażenia systemu ekonomicznego, gdzie w zamian za zduszenie inflacji mnóstwo ludzi wpadło w biedę, a zasiłki, którymi wycofywano ludzi z rynku pracy, do dziś stanowią istotne obciążenie budżetu państwa.
Te dwa wydarzenia zrównały ziemią poziom kapitału społecznego w naszym kraju i wprowadziły dwa istotne podziały, które dopiero od niedawna zaczynają tracić na znaczeniu. Pierwsze wykopało na lata nieprzekraczalną granicę między środowiskami wywodzącymi się z "Solidarności" i tymi, które pozostały do końca przy PZPR. Drugie naznaczyło piętnem "przegranych transformacji", jednocześnie pod nos podstawiając im osoby, którym się powiodło, jako wzory postępowania. Ba, zaczęto mówić o "dawaniu wędki zamiast ryby" osobom, którym przemiany połamały ręce i nogi. Ten pierwszy podział z czasem było coraz łatwiej pokonywać - np. prawica dość szybko wybaczyła PSL rodowód w prostej linii z ZSL, ale SLD na podobną "taryfę ulgową" liczyć już nie mogło.
Trudno powiedzieć, na ile komuniści w 1981 roku przewidywali już wydarzenia, które miały nastąpić 8 lat później. Z całą pewnością jednak - i tu zgadzam się z postawioną przez Karola Modzelewskiego tezą - zduszenie masowego ruchu i zepchnięcie go na pozycje bardziej niepodległościowe niż związkowe - ułatwiło przygotowanie podwalin pod reformy gospodarcze późnych lat osiemdziesiątych. Efekty stanu wojennego są zatem znacznie większe niż tylko kilkadziesiąt osób zabitych w jego trakcie. Czas ten, poprzez pacyfikację aktywności społecznej, umożliwił później ograniczenie do minimum oporu przy reformach ekonomicznych.
Najważniejszym pytaniem, jakie przewija się przez dyskusje na temat wydarzeń z 13 grudnia jest to, czy Armia Czerwona wkroczyłaby do Polski. Trudno powiedzieć - owszem, wydarzenia z Pragi A.D. 1968 dawały do myślenia, ale ZSRR wówczas stawał się już powoli kolosem na glinianych nogach. Do tego zaangażowany był zbrojnie w Afganistanie, więc nie wiadomo, czy chciałby otwierać kolejny front. Rzecz jasna ostracyzm Zachodu raczej nie przerodziłby się w interwencję zbrojną, więc tego typu bajania można raczej włożyć do szuflady. Dokumenty i badacze/badaczki historii nie dają jednoznacznej odpowiedzi na realność inwazji. Pytanie, co stałoby się potem? Czy wybuchłaby wojna domowa? Ile byłoby ofiar? Trudno w tym wypadku uznawać, że obawy Wojciecha Jaruzelskiego były w zupełności wyssane z palca.
Sam Jaruzelski jest postacią wybitnie niejednoznaczną. Ciąganie po sądach w związku ze stanem wojennym jest dziś raczej przejawem historycznej wendetty niż dążenia do sprawiedliwości. Z drugiej zaś strony średnio grzeją mnie też jego obrońcy po lewej stronie politycznego spektrum, równie łatwo rozgrzeszający go z jego życiowych decyzji. Na tego typu podstawie nigdy nie zbuduje się normalnej, europejskiej socjaldemokracji. Wiele wpływowych, acz schyłkowych po lewej stronie środowisk nie chce chyba tego dostrzegać. Cóż - nie mój cyrk, nie moje małpy. Na szczęście.
"Solidarność" była niesamowitym ruchem, płodnym intelektualnie, który potrafił zaprezentować wizje alternatywnego porządku społeczno-gospodarczego, swoistej "trzeciej drogi" między komunizmem a kapitalizmem, opartej na spółdzielczości i demokracji pracowniczej. Pomysły te - bardzo odważne - należało zwalczyć za wszelką cenę. Władze PRL, którym sytuacja wymykała się z rąk, postanowiły "uciec do przodu", mając w rękawie asa w postaci potencjalnej interwencji sowieckiej w Polsce. Mając świeżo w pamięci rok 1956 na Węgrzech i 1968 w Czechosłowacji, społeczeństwo nie stawiło znaczącego oporu.
Marzenia o zmianie musiały poczekać do 1989 roku. Wtedy jednak doszło do porozumienia ponad podziałami, które nie miało zamiaru brać pod uwagę interesujących pomysłów na transformację. Zdecydowano się na zaaplikowanie "terapii szokowej", przygotowaną pod przywództwem dziś wyleczonego z neoliberalizmu Jeffreya Sachsa. Jej wykonawcą został Leszek Balcerowicz. Efekty wszyscy znamy - dokonano błyskawicznego przeobrażenia systemu ekonomicznego, gdzie w zamian za zduszenie inflacji mnóstwo ludzi wpadło w biedę, a zasiłki, którymi wycofywano ludzi z rynku pracy, do dziś stanowią istotne obciążenie budżetu państwa.
Te dwa wydarzenia zrównały ziemią poziom kapitału społecznego w naszym kraju i wprowadziły dwa istotne podziały, które dopiero od niedawna zaczynają tracić na znaczeniu. Pierwsze wykopało na lata nieprzekraczalną granicę między środowiskami wywodzącymi się z "Solidarności" i tymi, które pozostały do końca przy PZPR. Drugie naznaczyło piętnem "przegranych transformacji", jednocześnie pod nos podstawiając im osoby, którym się powiodło, jako wzory postępowania. Ba, zaczęto mówić o "dawaniu wędki zamiast ryby" osobom, którym przemiany połamały ręce i nogi. Ten pierwszy podział z czasem było coraz łatwiej pokonywać - np. prawica dość szybko wybaczyła PSL rodowód w prostej linii z ZSL, ale SLD na podobną "taryfę ulgową" liczyć już nie mogło.
Trudno powiedzieć, na ile komuniści w 1981 roku przewidywali już wydarzenia, które miały nastąpić 8 lat później. Z całą pewnością jednak - i tu zgadzam się z postawioną przez Karola Modzelewskiego tezą - zduszenie masowego ruchu i zepchnięcie go na pozycje bardziej niepodległościowe niż związkowe - ułatwiło przygotowanie podwalin pod reformy gospodarcze późnych lat osiemdziesiątych. Efekty stanu wojennego są zatem znacznie większe niż tylko kilkadziesiąt osób zabitych w jego trakcie. Czas ten, poprzez pacyfikację aktywności społecznej, umożliwił później ograniczenie do minimum oporu przy reformach ekonomicznych.
Najważniejszym pytaniem, jakie przewija się przez dyskusje na temat wydarzeń z 13 grudnia jest to, czy Armia Czerwona wkroczyłaby do Polski. Trudno powiedzieć - owszem, wydarzenia z Pragi A.D. 1968 dawały do myślenia, ale ZSRR wówczas stawał się już powoli kolosem na glinianych nogach. Do tego zaangażowany był zbrojnie w Afganistanie, więc nie wiadomo, czy chciałby otwierać kolejny front. Rzecz jasna ostracyzm Zachodu raczej nie przerodziłby się w interwencję zbrojną, więc tego typu bajania można raczej włożyć do szuflady. Dokumenty i badacze/badaczki historii nie dają jednoznacznej odpowiedzi na realność inwazji. Pytanie, co stałoby się potem? Czy wybuchłaby wojna domowa? Ile byłoby ofiar? Trudno w tym wypadku uznawać, że obawy Wojciecha Jaruzelskiego były w zupełności wyssane z palca.
Sam Jaruzelski jest postacią wybitnie niejednoznaczną. Ciąganie po sądach w związku ze stanem wojennym jest dziś raczej przejawem historycznej wendetty niż dążenia do sprawiedliwości. Z drugiej zaś strony średnio grzeją mnie też jego obrońcy po lewej stronie politycznego spektrum, równie łatwo rozgrzeszający go z jego życiowych decyzji. Na tego typu podstawie nigdy nie zbuduje się normalnej, europejskiej socjaldemokracji. Wiele wpływowych, acz schyłkowych po lewej stronie środowisk nie chce chyba tego dostrzegać. Cóż - nie mój cyrk, nie moje małpy. Na szczęście.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz