W polskiej szkole i na polskiej uczelni nie dzieje się za dobrze. Czuję to zresztą na własnej skórze, chociaż staram się unkać interakcji ze swą alma mater jak tylko można. Atmosferę tak silnego zaangażowania w pościg za wiedzą (czy może kasą która z tej wiedzy wyniknie?) czuć tu dość silnie. Ludzie dyskutują ze sobą na temat tego, jak tam im poszła rejestracja na egzaminy, wymieniają się notatkami albo i nie - w końcu osoba chodząca na zajęcia może na tym skorzystać bardziej niż my - i na tym z grubsza kończą się interakcje społeczne. Całkiem niedawno byłem z przyjacielem i rozmawialiśmy sobie o życiu. Nagle podeszła jego koleżanka z pytaniem "Jak tam praca?". Kumpel zaczął opowiadać, ale ta naprostowała go dość szybko, rzecząc "Nie nie, mi chodzi o Twoją pracę magisterską".
Tak to z grubsza wygląda - owszem, na innych wydziałach szczęśliwie jest lepiej, ale mój akurat traktuję jako ekstremalny przykład tego, w jaki sposób neoliberalizm niszczy więzi społeczne. Większość ludzi, miast próbować się weekendami pointegrować ze sobą, wraca najczęściej jak tylko się da do swoich rodzinnych miast i miasteczek, przez co koniec końców są sobie obcy tak samo jak byli, kiedy poznawali się przez Internet.
To wszystko Katarzyna Hall chce przenieść szczebel niżej - do liceów. Jej plan zakłada, że przedmioty ogólne będą trwały rok, a następnie każdy będzie się rejestrował na te, które sobie wybierze w ramach autoprofilowania. Nie chcę nic podpowiadać pani minister, ale już teraz istnieją klasy profilowane i są o niebo lepsze od jej pomysłów. Zaczynając od tak banalnego z punktu widzenia potrzeb przyszłych pracodawców (bo aktualnie wszelkie pomysły na reformy kręcą się wokół tego, jak stworzyć dobrego pracownika, a nie obywatelkę i obywatela) problemu jakim jest socjalizacja. Liceum to czas tworzenia najtrwalszych w życiu przyjaźni i utrudnianie tego procesu poprzez faktyczą likwidację klas jest świadomym i celowym niszczeniem tkanki społecznej.
Idąc jednak nieco dalej z analizą tego pomysłu. Otóż nasza licealistka tudzież licealista będzie musiał sam kuć sobie własny los, ale też samemu, na oślep, stawać się obywatelką/obywatelem. Oto bowiem, jeśli nie wybierze sobie edukacji humanistycznej (a system, który teraz opowiada, jak bardzo potrzebuje specjalistów od przedmiotów ścisłych, wybór ten będzie mu obrzydzał jak tylko się da), naukę historii czy wiedzy o społeczeństwie skończy po upływie roku. Przepraszam bardzo, ale co w ciągu roku można młodemu człowiekowi powiedzieć o funkcjonowaniu świata, w którym żyje? Czy oznacza to, że bardziej świadomymi swoich praw będą ci, którzy dla rynku pracy będą zbędni? Chyba o to chodzi, bo Platformie Obywatelskiej nie zależy na związkach zawodowych informatyków...
Intelektualna pustka wyzierająca z kolejnej próby wywrócenia systemu szkolnictwa do góry nogami mnie osobiście poraża. Odzwierciedla pokutujący neoliberalny stereotyp, że "uczymy się dla kasy, nie dla życia". Coś w tym jest - skoro PO nie przekonują doświadczenia klas profilowanych w ogólniakach, które pozwalają ludziom realizować ich pasje i jednocześnie poznać ludzi, którzy mają podobne, to wygląda to niemal na celowy sabotaż systemu edukacyjnego. Podobnie jak i z lekturami - o ile odkręcanie "Pamięci i tożsamości" Jana Pawła II ma sens (delikatnie mówiąc - dość trudna), o tyle już dybanie na Kubusia Puchatka brzmi zupełnie kuriozalnie.
Kanon lektur odświeżyć można - ba, nawet trzeba. Po to, by była w nim równowaga w prezentowaniu różnych modeli polskości - tak więc na przykład Sienkiewicza tyle co Gombrowicza. Istotne jest też, by młodzi ludzie wchodzili w życie z pewnym bagażem literackim, obejmującym klasykę światowej literatury, umożliwiającym realne korzystanie z dziedzictwa kulturowego świata. Niedocenieni pozostają reprezentanci i reprezentanci mniejszości etnicznych, zamieszkujących niegdyś tereny Polski. Z tego powodu nie jesteśmy w stanie uwierzyć, że ci ludzie nie żyli gdzieś daleko, ale na tych samych ulicach co i my. Trudno tworzyć otwarte społeczeństwo bez tej świadomości.
Koniec końców - a gdzie zdanie uczennic i uczniów? Powinni mieć prawo, żeby już od pierwszej klasy podstawówki jedna lektura była wybrana przez nich - w ten sposób kanon staje się żywym i bliższym ludziom niż nawet najpiękniejsze pomysły MEN. Niestety, o ile poprzedni minister wyraźnie chciał dać do zrozumienia, że wszyscy powinni skończyć w kościele, tak teraz mamy do czynienia z robieniem wszystkiego, by zadowolić mityczny "rynek pracy". Skoro tak, nie jest nikomu potrzebne realne, rzetelne i wolne od stereotypów wychowanie seksualne, a już wychowanie obywatelskie brzmi jak jakaś groźba - w końcu pracownica tudzież pracownik znający swoje prawa w miejscu pracy i przy urzędach państwowych to wizja, wobec której polityczki i politycy Platformy "Obywatelskiej" przechodzą z obrzydzeniem.
Uczelnie z kolei, już teraz rozdymając do nieprzytomności ilość miejsc na studiach wieczorowych i zaocznych sprawiły, że na niektórych kierunkach studenci dzienni są w mniejszości. Tworząc tego typu sytuację, zabezpieczyły się przed większymi protestami społecznycmi w wypadku zgody na płatne studia. Zgody, wbre zapowiedziom, szczęśliwie nie ma, za to już teraz widać, że dzienni będą mieli przeciw sobie wieczorowych, którzy z niesmakiem patrzą się na to, że oni płacą, a tamci nie. Rzecz jasna wszyscy chętnie przyjmują twierdzenia, że na studiach bezpłatnych są dzieci bogatych rodziców, a nie zadali sobie na tyle trudu, by sprawdzić, z jakich miejscowości owe dzieci pochodzą czy też jakie są dochody ich rodziców (a będąc chwilę w komisji stypendialnej widziałem, że w wielu wypadkach nieprzyzwoicie niskie).
Niestety, przerwać zasłonę milczenia spuszczoną na ten temat jest niezwykle trudno. Tym bardziej, że już nawet pewien ważny rektor uznał, że wiele studentek i studentów wybiera sobie kierunki lekkie, łatwe i przyjemne zamiast inwestować w te, które przyniosą im dużo pieniędzy. I bardzo dobrze! Na tym właśnie polega wolność i studiowanie - uczenie się umiejętności dla siebie, stawanie się lepszym człowiekiem, wzrost samoświadomości, a nie stawanie się bezwolnym narzędziem wyzysku. Jak widać, nie wszystkim taka wizja się podoba.
Tak to z grubsza wygląda - owszem, na innych wydziałach szczęśliwie jest lepiej, ale mój akurat traktuję jako ekstremalny przykład tego, w jaki sposób neoliberalizm niszczy więzi społeczne. Większość ludzi, miast próbować się weekendami pointegrować ze sobą, wraca najczęściej jak tylko się da do swoich rodzinnych miast i miasteczek, przez co koniec końców są sobie obcy tak samo jak byli, kiedy poznawali się przez Internet.
To wszystko Katarzyna Hall chce przenieść szczebel niżej - do liceów. Jej plan zakłada, że przedmioty ogólne będą trwały rok, a następnie każdy będzie się rejestrował na te, które sobie wybierze w ramach autoprofilowania. Nie chcę nic podpowiadać pani minister, ale już teraz istnieją klasy profilowane i są o niebo lepsze od jej pomysłów. Zaczynając od tak banalnego z punktu widzenia potrzeb przyszłych pracodawców (bo aktualnie wszelkie pomysły na reformy kręcą się wokół tego, jak stworzyć dobrego pracownika, a nie obywatelkę i obywatela) problemu jakim jest socjalizacja. Liceum to czas tworzenia najtrwalszych w życiu przyjaźni i utrudnianie tego procesu poprzez faktyczą likwidację klas jest świadomym i celowym niszczeniem tkanki społecznej.
Idąc jednak nieco dalej z analizą tego pomysłu. Otóż nasza licealistka tudzież licealista będzie musiał sam kuć sobie własny los, ale też samemu, na oślep, stawać się obywatelką/obywatelem. Oto bowiem, jeśli nie wybierze sobie edukacji humanistycznej (a system, który teraz opowiada, jak bardzo potrzebuje specjalistów od przedmiotów ścisłych, wybór ten będzie mu obrzydzał jak tylko się da), naukę historii czy wiedzy o społeczeństwie skończy po upływie roku. Przepraszam bardzo, ale co w ciągu roku można młodemu człowiekowi powiedzieć o funkcjonowaniu świata, w którym żyje? Czy oznacza to, że bardziej świadomymi swoich praw będą ci, którzy dla rynku pracy będą zbędni? Chyba o to chodzi, bo Platformie Obywatelskiej nie zależy na związkach zawodowych informatyków...
Intelektualna pustka wyzierająca z kolejnej próby wywrócenia systemu szkolnictwa do góry nogami mnie osobiście poraża. Odzwierciedla pokutujący neoliberalny stereotyp, że "uczymy się dla kasy, nie dla życia". Coś w tym jest - skoro PO nie przekonują doświadczenia klas profilowanych w ogólniakach, które pozwalają ludziom realizować ich pasje i jednocześnie poznać ludzi, którzy mają podobne, to wygląda to niemal na celowy sabotaż systemu edukacyjnego. Podobnie jak i z lekturami - o ile odkręcanie "Pamięci i tożsamości" Jana Pawła II ma sens (delikatnie mówiąc - dość trudna), o tyle już dybanie na Kubusia Puchatka brzmi zupełnie kuriozalnie.
Kanon lektur odświeżyć można - ba, nawet trzeba. Po to, by była w nim równowaga w prezentowaniu różnych modeli polskości - tak więc na przykład Sienkiewicza tyle co Gombrowicza. Istotne jest też, by młodzi ludzie wchodzili w życie z pewnym bagażem literackim, obejmującym klasykę światowej literatury, umożliwiającym realne korzystanie z dziedzictwa kulturowego świata. Niedocenieni pozostają reprezentanci i reprezentanci mniejszości etnicznych, zamieszkujących niegdyś tereny Polski. Z tego powodu nie jesteśmy w stanie uwierzyć, że ci ludzie nie żyli gdzieś daleko, ale na tych samych ulicach co i my. Trudno tworzyć otwarte społeczeństwo bez tej świadomości.
Koniec końców - a gdzie zdanie uczennic i uczniów? Powinni mieć prawo, żeby już od pierwszej klasy podstawówki jedna lektura była wybrana przez nich - w ten sposób kanon staje się żywym i bliższym ludziom niż nawet najpiękniejsze pomysły MEN. Niestety, o ile poprzedni minister wyraźnie chciał dać do zrozumienia, że wszyscy powinni skończyć w kościele, tak teraz mamy do czynienia z robieniem wszystkiego, by zadowolić mityczny "rynek pracy". Skoro tak, nie jest nikomu potrzebne realne, rzetelne i wolne od stereotypów wychowanie seksualne, a już wychowanie obywatelskie brzmi jak jakaś groźba - w końcu pracownica tudzież pracownik znający swoje prawa w miejscu pracy i przy urzędach państwowych to wizja, wobec której polityczki i politycy Platformy "Obywatelskiej" przechodzą z obrzydzeniem.
Uczelnie z kolei, już teraz rozdymając do nieprzytomności ilość miejsc na studiach wieczorowych i zaocznych sprawiły, że na niektórych kierunkach studenci dzienni są w mniejszości. Tworząc tego typu sytuację, zabezpieczyły się przed większymi protestami społecznycmi w wypadku zgody na płatne studia. Zgody, wbre zapowiedziom, szczęśliwie nie ma, za to już teraz widać, że dzienni będą mieli przeciw sobie wieczorowych, którzy z niesmakiem patrzą się na to, że oni płacą, a tamci nie. Rzecz jasna wszyscy chętnie przyjmują twierdzenia, że na studiach bezpłatnych są dzieci bogatych rodziców, a nie zadali sobie na tyle trudu, by sprawdzić, z jakich miejscowości owe dzieci pochodzą czy też jakie są dochody ich rodziców (a będąc chwilę w komisji stypendialnej widziałem, że w wielu wypadkach nieprzyzwoicie niskie).
Niestety, przerwać zasłonę milczenia spuszczoną na ten temat jest niezwykle trudno. Tym bardziej, że już nawet pewien ważny rektor uznał, że wiele studentek i studentów wybiera sobie kierunki lekkie, łatwe i przyjemne zamiast inwestować w te, które przyniosą im dużo pieniędzy. I bardzo dobrze! Na tym właśnie polega wolność i studiowanie - uczenie się umiejętności dla siebie, stawanie się lepszym człowiekiem, wzrost samoświadomości, a nie stawanie się bezwolnym narzędziem wyzysku. Jak widać, nie wszystkim taka wizja się podoba.
2 komentarze:
W zesżłym roku byłem jesczze uczniem liceum, teraz już tylko studia.
Muszę zanegować to co zostało napisane...
Osobiście brałem udział w romowach z kuratorium o tym jak chcielibyśmy zmienić nasz system nauczania. Wszysyc uczniowie, niezależnie od zainteresowań opowiadali się za wprowadzeniem roku ogólnego oraz lat, w których będizemy uczyć się tego co naprawdę chcemy.
To było ziszczenie moich w ielu innych osób marzeń.
Niestety ja już tego nie doczekałem...
To o tyle ciekawe, że już teraz można chodzić do klas wyprofilowanych. Zgadzam się z tym, że np. humanistę nie musi tarzać biologia, szczególnie, jeśli polega ona na powtarzaniu materiału z gimnazjum. Oczywiście rozumiem też chęć "studiowania", ale zapewniam - kiedy idzie się na studia jako takie to można czasem odczuć chęć powrotu do modelu licealnego, bez ganiania i załatwiania wszystkiego samemu. Oczywiście to także kwestia samej reformy i sposobu jej przeprowadzenia, a jaki on będzie - czas pokaże.
Prześlij komentarz