Na sejmowym zdjęciu obok - Donald Tusk, co nie jest chyba niespodzianką. Obecny premier przewodzi drużyną, która nie do końca chyba potrafi wyrazić tego, czego tak naprawdę chce. Coraz częściej mamy do czynienia z prasowymi przeciekami na temat planów Platformy Obywatelskiej na zmiany w prawie, które zaraz potem są dementowane przez co bardziej trzeźwych graczy w partii (prym wiedzie Zbigniew Chlebowski), świadomych tego, że doprowadzą one do spadku notowań PO. Nic w tym dziwnego, skoro ostatnio słychać głównie o obostrzeniach i kosztach, które nie za bardzo pasują do formacji rzekomo liberalnej i "obywatelskiej".
Zupełnie niedawno, bo wczoraj, Donald Tusk wśród błysku fleszy ogłosił plan zniesienia obowiązku meldunkowego - pomysł, co do którego mało kto ma wątpliwości, że jest słuszny. W tej samej wizji zawarł jednak i inne pomysły, wśród których znajdują się zarówno te, które da się uznać za pozytywne (decentralizacja, bezpośredni wybór starostów), jak i inne, które choć realizują program PO mogą prowadzić do zmian na gorsze. Takim planem są okręgi jednomandatowe we wszystkich szczeblach wyborów samorządowych. Koalicyjny PSL, znający swą siłę w terenie zapewne się zgodzi i jeśli prezydent nie zawetuje tego pomysłu, zakonserwujemy na poziomie lokalnym obowiązujący system partyjny.
Zwolenników JOW-ów nie brakuje i nie przeszkadzają im sytuacje znane np. z Wielkiej Brytanii i Kanady, gdy w danym okręgu na partię X zagłosowało 30% ludzi, którzy nie będą mieli swego reprezentanta, bowiem partia Y zdobyła tych głosów 32%. Nie będzie też przeszkadzać fakt, że partia X może umówić się z Z, że w jednym okręgu jedna z nich "spasuje", a w zamian druga uczyni to w innym, przez co wyborcy nie będą zmuszeni do wybierania "mniejszego zła". Tak naprawdę pomysł ten, rzekomo wzmacniając społeczeństwo obywatelskie, w praktyce uczyniłby wybory samorządowe domeną lokalnych biznesmenów i partii politycznych jeszcze mocniej. Liczyliby się tylko ci kandydaci, którzy mieliby odpowiednie (finansowe) zaplecze promocyjne, zaś realnie działający lokalni społecznicy, pozbawieni funduszy, mieliby szanse jedynie przy poparciu jednej ze startujących formacji.
Oczywiście zdarzałyby się chwalebne wyjątki, tak jak w Wielkiej Brytanii czy Australii zdarzają się niezależni deputowani do parlamentu - przy czym zapomina się dodać, że ich liczba jest śladowa. Pomysł taki utrudniłby powstanie partii, mających realne zakorzenienie we wspólnotach lokalnych, które nie chciałyby powstawać odgórnie, ale właśnie oddolnie.Trudno mi zresztą wyobrazić to sobie w Warszawie, gdzie przy założeniu, że nadal będziemy mieć 60 rajców 1 przypadałby na 30-tysięczny okręg wyborczy. W takich warunkach prawdziwie niezależni mogliby dostawać nawet po 15-20% w okręgu i nie dostać ani jednego miejsca w Radzie Miasta, podczas gdy w wypadku stworzenia komitetu wyborczego wyborców już 5% w skali miasta dawałoby im większą nadzieję. Nie mówiąc już o tym, że mogłoby się zdarzyć, że przy zwycięstwie PO (czy na przyszłość jakiejkolwiek innej partii) na poziomie 40% zajęłaby ona 70% miejsc w Radzie. Dla mnie to nie jest demokracja...
Plany reformy służby zdrowia również nie napawają optymizmem - minister Kopacz nie chce słyszeć o wzroście nakładów na służbę zdrowia, mimo, że ich procentowy udział w PKB jest jednym z najniższych w Europie. W zamian pragnie zafundować konkurencję w postaci zdecentralizowanego NFZ, który może stać się tym, czym kasy chorych w Niemczech - tam nastąpiło ich "wyprofilowanie" i jedne służą biednym, a inne - bogatym. Zmiana ZOZ-ów w spółki prawa handlowego w żaden sposób nie gwarantuje, że zakłady te nie zostaną sprywatyzowane, jakoś managementu tychże wyjdzie w praniu (o ile rzecz jasna prezydent i LiD na to pozwolą). Już lepiej brzmiał projekt PiS, dążący do zwiększenia składki i określenia siatki szpitali, które na pewno nie zostaną sprywatyzowane, podczas gdy reszta trafi w prywatne ręce. Dałoby to więcej pieniędzy do systemu przy mniejszej liczbie publicznych placówek, jednak przy dobrym rozplanowaniu dającej nadal powszechną i bezpłatną służbę zdrowia. Pytanie tylko, czemu nie zaproponowali tych zmian podczas swoich rządów...
Dzisiejsza "Polska" doniosła z kolei o pomyśle na rozprawienie się ze związkami zawodowymi. Rzecz jasna nieustraszony Zbigniew Chlebowski zaprzecza, ale gdyby pewnego dnia do laski marszałkowskiej trafiłby tego typu projekt, wcale bym się nie zdziwił. Platformie udało się coś, co nie wyszło Unii Wolności - wmówić ludziom, jest reprezentantką interesów "wszystkich", niezależnie od statusu materialnego, podczas gdy tak naprawdę służy interesom tych, którzy na brak pieniędzy tak czy siak nie narzekają. Już przed wyborami w 2005 około 60% chcących oddać głos na tę partię uznało, że jest ona reprezentantką :solidaryzmu społecznego".
Dziś dowiadujemy się o pomysłach, by wyciągnąć związki zawodowe z miejsc pracy i zwiększyć z 10 do 20-30 ilość osób wymaganych do tego, by takowy związek założyć. PiS spychał pielęgniarki z jezdni - PO pragnie utrudnić związkowcom życie poprzez zmiany prawne. Zmiany, które mogą w wielu wypadkach uniemożliwić powstawanie organizacji pracowników tam, gdzie są najbardziej potrzebne z powodu nieprawidłowości i łamania praw pracowniczych, np. w supermarketach. Jeśli jednak sądzą, że tym samym osłabią górników, pielęgniarki czy nauczycieli - grubo się mylą, a takie pomysły doprowadzą jedynie do eskalacji protestów i ich stopniowego upolitycznienia. Tak oto działa partia "obywatelska", podczas gdy bariery proceduralne związane np. z zakładaniem stowarzyszeń czy fundacji jak były, tak są.
Przynajmniej w polityce zagranicznej nastąpiło uspokojenie. Nie ma już wielkich pohukiwań kończących się potulnym podpisywaniem. Wizyty w Moskwie dały zniesienie embarga na mięso - ekonomicznie to dużo bardziej praktyczny rezultat niż wypominanie zbrodni na narodzie przy jednoczesnym świętym oburzeniu na to, że niby jakim prawem mają oni mieć cokolwiek przeciwko naszej okupacji Kremla podczas Wielkiej Smuty. Mimo to nadal nie widać wyraźnego postawienia na Europę, a czekanie na koniec ekipy Busha zamiast rezygnacji z planów budowy tarczy antyrakietowej jest dość zabawne. Nagle dowiadujemy się bowiem, że Amerykanie zainwestowali w nasze wojsko 700 mln $, ale jakoś w praktyce tego nie widać, bo ugrzęzły gdzieś w piaskach Iraku i we wzgórzach Afganistanu, gdzie pomagaliśmy im toczyć katastrofalne dla miejscowej ludności wojny.
Tak więc stoimy w miejscu i nawet, kiedy nagle zaświta jakiś ciekawy pomysł jak z refundacją in vitro szybko okaże się, że to tylko taki plan, że może, że nie wiadomo, że trzeba się zastanowić i w ogóle po co kogokolwiek drażnić. Po cichu myśli się o płatnych studiach, podczas gdy oficjalnie powie się jedynie o "lepszym wykorzystywaniu środków". Oczywiście powie się, że to walka z dyskryminacją, nikt za to nie zajrzy na reguły przyjęć, gdzie wyraźnie widać, że za darmo mogą studiować ci, którzy mieli po prostu najlepsze wyniki, niekoniecznie zaś najbardziej zasobną kieszeń. I tak ze wszystkim. Nagle odkrywa się uroki prezydenta z przeciwnego obozu politycznego, który będzie na swe wątłe barki brał ocalanie resztek funkcji państwa przed cichymi prywatyzatorami. Ciekawe czasy nam nastały, nie ma co...
Zupełnie niedawno, bo wczoraj, Donald Tusk wśród błysku fleszy ogłosił plan zniesienia obowiązku meldunkowego - pomysł, co do którego mało kto ma wątpliwości, że jest słuszny. W tej samej wizji zawarł jednak i inne pomysły, wśród których znajdują się zarówno te, które da się uznać za pozytywne (decentralizacja, bezpośredni wybór starostów), jak i inne, które choć realizują program PO mogą prowadzić do zmian na gorsze. Takim planem są okręgi jednomandatowe we wszystkich szczeblach wyborów samorządowych. Koalicyjny PSL, znający swą siłę w terenie zapewne się zgodzi i jeśli prezydent nie zawetuje tego pomysłu, zakonserwujemy na poziomie lokalnym obowiązujący system partyjny.
Zwolenników JOW-ów nie brakuje i nie przeszkadzają im sytuacje znane np. z Wielkiej Brytanii i Kanady, gdy w danym okręgu na partię X zagłosowało 30% ludzi, którzy nie będą mieli swego reprezentanta, bowiem partia Y zdobyła tych głosów 32%. Nie będzie też przeszkadzać fakt, że partia X może umówić się z Z, że w jednym okręgu jedna z nich "spasuje", a w zamian druga uczyni to w innym, przez co wyborcy nie będą zmuszeni do wybierania "mniejszego zła". Tak naprawdę pomysł ten, rzekomo wzmacniając społeczeństwo obywatelskie, w praktyce uczyniłby wybory samorządowe domeną lokalnych biznesmenów i partii politycznych jeszcze mocniej. Liczyliby się tylko ci kandydaci, którzy mieliby odpowiednie (finansowe) zaplecze promocyjne, zaś realnie działający lokalni społecznicy, pozbawieni funduszy, mieliby szanse jedynie przy poparciu jednej ze startujących formacji.
Oczywiście zdarzałyby się chwalebne wyjątki, tak jak w Wielkiej Brytanii czy Australii zdarzają się niezależni deputowani do parlamentu - przy czym zapomina się dodać, że ich liczba jest śladowa. Pomysł taki utrudniłby powstanie partii, mających realne zakorzenienie we wspólnotach lokalnych, które nie chciałyby powstawać odgórnie, ale właśnie oddolnie.Trudno mi zresztą wyobrazić to sobie w Warszawie, gdzie przy założeniu, że nadal będziemy mieć 60 rajców 1 przypadałby na 30-tysięczny okręg wyborczy. W takich warunkach prawdziwie niezależni mogliby dostawać nawet po 15-20% w okręgu i nie dostać ani jednego miejsca w Radzie Miasta, podczas gdy w wypadku stworzenia komitetu wyborczego wyborców już 5% w skali miasta dawałoby im większą nadzieję. Nie mówiąc już o tym, że mogłoby się zdarzyć, że przy zwycięstwie PO (czy na przyszłość jakiejkolwiek innej partii) na poziomie 40% zajęłaby ona 70% miejsc w Radzie. Dla mnie to nie jest demokracja...
Plany reformy służby zdrowia również nie napawają optymizmem - minister Kopacz nie chce słyszeć o wzroście nakładów na służbę zdrowia, mimo, że ich procentowy udział w PKB jest jednym z najniższych w Europie. W zamian pragnie zafundować konkurencję w postaci zdecentralizowanego NFZ, który może stać się tym, czym kasy chorych w Niemczech - tam nastąpiło ich "wyprofilowanie" i jedne służą biednym, a inne - bogatym. Zmiana ZOZ-ów w spółki prawa handlowego w żaden sposób nie gwarantuje, że zakłady te nie zostaną sprywatyzowane, jakoś managementu tychże wyjdzie w praniu (o ile rzecz jasna prezydent i LiD na to pozwolą). Już lepiej brzmiał projekt PiS, dążący do zwiększenia składki i określenia siatki szpitali, które na pewno nie zostaną sprywatyzowane, podczas gdy reszta trafi w prywatne ręce. Dałoby to więcej pieniędzy do systemu przy mniejszej liczbie publicznych placówek, jednak przy dobrym rozplanowaniu dającej nadal powszechną i bezpłatną służbę zdrowia. Pytanie tylko, czemu nie zaproponowali tych zmian podczas swoich rządów...
Dzisiejsza "Polska" doniosła z kolei o pomyśle na rozprawienie się ze związkami zawodowymi. Rzecz jasna nieustraszony Zbigniew Chlebowski zaprzecza, ale gdyby pewnego dnia do laski marszałkowskiej trafiłby tego typu projekt, wcale bym się nie zdziwił. Platformie udało się coś, co nie wyszło Unii Wolności - wmówić ludziom, jest reprezentantką interesów "wszystkich", niezależnie od statusu materialnego, podczas gdy tak naprawdę służy interesom tych, którzy na brak pieniędzy tak czy siak nie narzekają. Już przed wyborami w 2005 około 60% chcących oddać głos na tę partię uznało, że jest ona reprezentantką :solidaryzmu społecznego".
Dziś dowiadujemy się o pomysłach, by wyciągnąć związki zawodowe z miejsc pracy i zwiększyć z 10 do 20-30 ilość osób wymaganych do tego, by takowy związek założyć. PiS spychał pielęgniarki z jezdni - PO pragnie utrudnić związkowcom życie poprzez zmiany prawne. Zmiany, które mogą w wielu wypadkach uniemożliwić powstawanie organizacji pracowników tam, gdzie są najbardziej potrzebne z powodu nieprawidłowości i łamania praw pracowniczych, np. w supermarketach. Jeśli jednak sądzą, że tym samym osłabią górników, pielęgniarki czy nauczycieli - grubo się mylą, a takie pomysły doprowadzą jedynie do eskalacji protestów i ich stopniowego upolitycznienia. Tak oto działa partia "obywatelska", podczas gdy bariery proceduralne związane np. z zakładaniem stowarzyszeń czy fundacji jak były, tak są.
Przynajmniej w polityce zagranicznej nastąpiło uspokojenie. Nie ma już wielkich pohukiwań kończących się potulnym podpisywaniem. Wizyty w Moskwie dały zniesienie embarga na mięso - ekonomicznie to dużo bardziej praktyczny rezultat niż wypominanie zbrodni na narodzie przy jednoczesnym świętym oburzeniu na to, że niby jakim prawem mają oni mieć cokolwiek przeciwko naszej okupacji Kremla podczas Wielkiej Smuty. Mimo to nadal nie widać wyraźnego postawienia na Europę, a czekanie na koniec ekipy Busha zamiast rezygnacji z planów budowy tarczy antyrakietowej jest dość zabawne. Nagle dowiadujemy się bowiem, że Amerykanie zainwestowali w nasze wojsko 700 mln $, ale jakoś w praktyce tego nie widać, bo ugrzęzły gdzieś w piaskach Iraku i we wzgórzach Afganistanu, gdzie pomagaliśmy im toczyć katastrofalne dla miejscowej ludności wojny.
Tak więc stoimy w miejscu i nawet, kiedy nagle zaświta jakiś ciekawy pomysł jak z refundacją in vitro szybko okaże się, że to tylko taki plan, że może, że nie wiadomo, że trzeba się zastanowić i w ogóle po co kogokolwiek drażnić. Po cichu myśli się o płatnych studiach, podczas gdy oficjalnie powie się jedynie o "lepszym wykorzystywaniu środków". Oczywiście powie się, że to walka z dyskryminacją, nikt za to nie zajrzy na reguły przyjęć, gdzie wyraźnie widać, że za darmo mogą studiować ci, którzy mieli po prostu najlepsze wyniki, niekoniecznie zaś najbardziej zasobną kieszeń. I tak ze wszystkim. Nagle odkrywa się uroki prezydenta z przeciwnego obozu politycznego, który będzie na swe wątłe barki brał ocalanie resztek funkcji państwa przed cichymi prywatyzatorami. Ciekawe czasy nam nastały, nie ma co...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz