Karolina Jankowska: Czy zgadzasz się z tym, że istnieje konflikt między zrównoważonym rozwojem a zieloną ekonomią?
Bartłomiej Kozek: Nie za bardzo - wszak zielona ekonomia ma w swoim założeniu wykorzystywać synergię między ochroną środowiska a budową stabilnych podstaw nowej ekonomii oraz bardziej sprawiedliwego społeczeństwa. Oczywiście - jak w każdym wypadku - możliwe są sytuacje ekstremalne, które jednak, w mojej opinii, kwalifikują się bardziej pod pojęcie "greenwashingu", a nie zielonej ekonomii. Takimi przykładami może być np. stawianie turbin wiatrowych na trasach przelotowych ptaków, albo wykorzystywanie handlu emisji do troski o dziewicze środowisko obszarów tropikalnych idące tak daleko, że aż pozbawia się do nich dostępu społeczności autochtonicznych... Do lokalnych społeczności należy demaskowanie tego typu praktyk, mogących osłabiać w oczach opinii publicznej atrakcyjność przechodzenia na "zieloną stronę mocy", zaś do instytucji publicznych należy takie tworzenie prawa, by zapewniać ludziom rzetelną informację i unikać możliwości inwestycji w miejscach, w których groziłyby one dewastacją środowiska naturalnego. W polskim kontekście bardzo ważną kwestią jest np. uchwalanie planów zagospodarowania przestrzennego, gwarantujących odpowiednią ochronę terenów cennych przyrodniczo.
KJ: Perspektywa krajów rozwijających się (prawo do rozwoju oraz zasada wspólnej, ale zróżnicowanej odpowiedzialności. Zrównoważoność kultury zachodniej to kolejny, ważny aspekt dyskusji przed kolejnym Szczytem Ziemi w Rio.
BK: To jeden z bardziej widowiskowych konfliktów w obrębie ekologicznej modernizacji. Jego oś ulega sporym zmianom - jeszcze do niedawna to kraje Globalnej Północy oskarżały Globalne Południe o niezrównoważony rozwój, teraz zaś okazuje się coraz częściej, że to one starają się choć trochę zwiększyć narastanie swojego śladu węglowego (jak produkujące wiatraki Chiny) i apelują o bardziej solidarne działania na rzecz sprawiedliwego rozłożenia ciężarów polityki klimatycznej (tu casus Malediwów oraz krajów - wysp na Pacyfiku, dla których staje się do, dosłownie, kwestią życia i śmierci). Widoczne gołym okiem jest spowolnienie wysiłków Europy oraz słaba realizacja przedwyborczych zapewnień dotyczących rozwoju energetyki odnawialnej, składanych przez Baracka Obamę. W samych krajach rozwiniętych kryzys stał się wygodną wymówką do marginalizacji kwestii ekologicznych, co było na rękę albo w większości prawicowym rządom, jak w Europie, albo silnemu lobby, związanemu z wydobyciem ropy naftowej, jak w Stanach Zjednoczonych. Także nasze przyzwyczajenia, których efektem wzrost ilości samochodów na drogach czy ilości gadżetów, które posiadamy w naszych domach, utrudniają wyobrażenie sobie innego świata, w którym więcej czasu poświęcamy sobie nawzajem niż technologicznym nowinkom. Odpór takim tendencjom może dać społeczna mobilizacja, która aktualnie najbardziej zdaje się udawać partiom Zielonych w Europie Zachodniej, łączącym kwestie ekologiczne i ekonomiczne poprzez koncepcję Zielonego Nowego Ładu, tworzącego nowe miejsca pracy. Nie tylko wychodzi to naprzeciw największym bolączkom walczących z kryzysem gospodarek, a mianowicie złą sytuacją na rynku pracy, ale dodatkowo - poprzez ambitny plan redukcji emisji gazów cieplarnianych - dadzą więcej przestrzeni krajom Globalnego Południa do rozwoju, do którego mają prawo. Jak widać, sojusze idą tu często w poprzek granic państwowych.
KJ: Granice wzrostu - czy istnieje tu konflikt, a jeśli tak, to na jakich płaszczyznach, między kim a kim?
BK: To trudne pytanie. Osobiście bardzo cenię ruch twierdzący, że musimy przejść do ekonomii stanu stacjonarnego (bez wzrostu gospodarczego), a wręcz dopuścić do pewnego stopnia "zwój gospodarczy", a więc ograniczenia działalności gospodarczej człowieka tak, aby w mniejszym niż obecnie stopniu wpływała na globalny ekosystem. Coraz więcej jest przesłanek do tego by stwierdzić, że w pewnym momencie ekonomiczny tort, przestanie rosnąć ze względu na ograniczoną ilość surowców i konieczność zapewnienia godziwych warunków życia coraz większej rzeszy ludzi. Mimo to uważam, że nie jesteśmy jeszcze w tym momencie dziejowym - choćby dlatego, że samo przejście na mniej szkodliwy dla środowiska tryb produkcji i konsumpcji będzie wymagał sporych inwestycji, chociażby w zakresie termorenowacji, produkcji środków transportu zbiorowego, poprawy infrastruktury kolejowej czy wytwarzania dużej ilości turbin wiatrowych i paneli fotowoltaicznych. Wszystko to wymaga rzecz jasna zużywania zasobów nieodnawialnych. Wydaje się zatem, że - czy to nam się podoba czy nie - przez najbliższe 20 lat będziemy mieć do czynienia ze wzrostem gospodarczym w konwencjonalnym sensie, także w państwach rozwiniętych. Tym bardziej scenariusz ten wydaje się prawdopodobny dla krajów Globalnego Południa, które często potrzebują budowy niezbędnej im infrastruktury od zera bądź bardzo niskiego poziomu.Najbliższe 20 lat powinno jednak być czasem na dyskusję na temat alternatywnego rozwoju, skupiającej się na zastąpienia kryterium ilościowego jakościowym. Takie narzędzia, jak ekologiczna reforma podatkowa będą tu pomocne, ale zmiany te będą wymagały sporych zmian nie tylko w globalnym porządku gospodarczym, ale wręcz w sposobie, w jaki myślimy. Inne będą wzorce produkcji i konsumpcji, a obieg surowców będzie musiał był - niczym obiegi pierwiastków takich jak tlen czy azot w przyrodzie - być dużo bardziej zamknięty. Będzie to powodować konflikty między grupami - państwami, grupami ludzi czy biznesami - które będą broniły dotychczasowego status quo a tymi, które będą gotowe na funkcjonowanie w świecie ograniczonych surowców i konieczności ich ponownego wykorzystywania. Ze względu na lata zapóźnień cywilizacyjnych Polska ze wzrostem gospodarczym się nie pożegna - cała sztuka polega zatem na tym, by w jego obrębie najbardziej jak tylko się da zmniejszyć nacisk na środowisko naturalne, np. poprzez zmniejszenie 2,5 razy większej niż unijna średnia energochłonności polskiej gospodarki.
KJ: A jeśli chodzi o nowe wskaźniki/koncepcje mierzenia wzrostu?
BK: Przejście na wzrost jakościowy - bardziej wysublimowane metody mierzenia funkcjonowania świata gospodarki - czeka nas prędzej czy później. Na początek konieczne jest zrównoważenie dotychczasowego miernika, czyli PKB, miernikami alternatywnymi, takimi jak Gender Index, Democracy Index czy stopniem zaspokojenia podstawowych potrzeb społecznych, takich jak zdrowie czy edukacja. Im bardziej władze publiczne, np. za pomocą systemu podatkowego, będą nagradzać aktywności dobre dla środowiska i jakości życia (takie jak opieka czy produkcja energii ze źródeł odnawialnych), a karać np. marnotrawienie zasobów czy luksusową konsumpcję, tym bardziej sektory te będą się zwijać, a nowa, zielona ekonomia zacznie się rozwijać. Jest jasne, że dla zwolenników dotychczasowych metod gospodarowania - przemysłu naftowego, sektora spekulacji finansowych etc. - będą to zmiany niekorzystne, dlatego nie będzie dziwił ich opór. Stawienie na równym poziomie wzrostu gospodarczego i usług publicznych oznaczał będzie symboliczny koniec neoliberalizmu, taka równowaga będzie bowiem wymuszała na władzach publicznych np. dbanie o dostateczne ich dofinansowanie i gwarancje odpowiedniej ich jakości, a to będzie stało w sprzeczności z doktryną ciągłego obniżania podatków. Po stronie ekologicznego państwa może stanąć nie tylko społeczeństwo, liczące na czystą wodę i powietrze, dobrą edukację i zadbane szpitale, ale też rosnące szeregi biznesu społecznie odpowiedzialnego, który wspiera wspomnianą przeze mnie zmianę gospodarczych priorytetów z masowej produkcji na jakościowe, etyczne funkcjonowanie.
KJ: Jak postrzegasz rolę organizacji reprezentujących społeczeństwo obywatelskie w polityce zrównoważonego rozwoju w Polsce? Jakie grupy działają w tym zakresie? W jaki sposób można scharakteryzować ich działania? Na nasz internetowy kwestionariusz odpowiedziało bardzo mało przedstawicielek/i organizacji społeczeństwa obywatelskiego z Polski w porównaniu do innych badanych krajów – czy możesz spróbować wyjaśnić, dlaczego?
BK: Dostrzegam sporą słabość polskich organizacji pozarządowych w Polsce - nie tylko zresztą w dziedzinie ekologii. O jednym ze źródeł tego stanu rzeczy pisała Agnieszka Graff, nazywając go NGO-izacją. Polega on na tym, że organizacje pozarządowe - zdaniem autorki - skupiają się na pozyskiwaniu środków finansowych na swoją działalność i to one - a nie jakiś szerzej zakrojona wizja zmiany społecznej - kształtują bieżące działania trzeciego sektora. Co więcej, ponieważ część środków pochodzi ze środków publicznych, skutkuje to stępieniem krytycyzmu wobec władz. Choć nie byłbym aż tak krytyczny wobec rodzimego społeczeństwa, to jednak dostrzegam problemy, związane z niskim poziomem społecznego zaufania. Pamiętajmy też, że Polki i Polacy nadal w swej większości są "na dorobku", dużym problemem jest rosnąca ilość ludzi na umowach śmieciowych, mających coraz mniej czasu na angażowanie się w sprawy inne niż łatanie domowego budżetu. Z tej perspektywy trudno czynić ludziom wyrzuty z tego powodu, że spora część inicjatyw ekologicznych opiera się na proteście przeciwko jakieś inwestycji, realizowanym wedle hasła "byle nie na moim podwórku". W sytuacji życiowej niestabilności jedynie większe zagrożenie dla niej, takie jak np. pogorszenie jakości życia, może spowodować mobilizację. Pamiętajmy też, że w Polsce nadal pokutuje twierdzenie o niekompatybilności rozwoju gospodarczego i troski o przyrodę - alternatywne myślenie przebija się bardzo powoli. Biorąc to wszystko pod uwagę trudno mi się dziwić, że z Polski nadeszło tak niewiele odpowiedzi - po prostu nie mogło być inaczej. Zasoby finansowe do regularnej, merytorycznej pracy, ma tu raptem kilka ośrodków, jak np. Greenpeace, WWF, Fundacja Boella czy Instytut na rzecz Ekorozwoju, które ze swych zadań wywiązują się całkiem nieźle - np. Greenpeace wydał niedawno dobrą publikację o potencjale zielonych miejsc pracy w energetyce w Polsce. Mimo to, jak już wspomniałem, alternatywny sposób patrzenia się na relację przyrody, społeczeństwa i gospodarki przebija się nad Wisłą bardzo powoli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz