Ruch przeciwników promowanego przez "Krytykę Polityczną" zaangażowania sztuki w życie społeczne i polityczne przybiera na sile, stając się istotnym - skądinąd jak najbardziej politycznym - głosem w dyskusji. Przybiera on najróżniejsze formy, od głosu Marty Tarabuły m.in. na temat wystawy badającej związki między kulturą a polityką w krakowskim MOCAK-u, po coraz bardziej histeryczne akcje grupy The Krasnals, z początku w ciekawy sposób kpiącej z nagle odkrytej fascynacji Wilhelmem Sasnalem, dziś zaś twierdzącej, że osoby uprawiające sztukę zaangażowaną nie pozwalają im na twórczą ekspresję. W połączeniu z niewątpliwie urokliwymi z powodu swej rachityczności inicjatywami, jak naklejanie na witryny Nowego Wspaniałego Światu plakatów sugerujących, że miejsce to zamieszkują bolszewiccy zdrajcy ojczyzny, nie sposób zareagować inaczej, niż uśmiechem politowania nad tego typu pomysłami. Jeśli jednak przyjmiemy wiarę w to, że polityczne zaangażowanie sztuki stanie się oczywistością, nasze przekonanie również zostanie poddane próbie - chociażby w postaci filmów Yael Bartany, w których główną rolę odgrywa Sławomir Sierakowski.
Bartana - izraelska lewicowa artystka, która reprezentowała Polskę na biennale w Wenecji - postanowiła zaproponować widzowi koncept Ruchu Odrodzenia Żydowskiego. ROŻ to fikcyjna (pytanie, na jak długo, skoro w przyszłym roku ma się odbyć jego pierwszy kongres) organizacja, kierowana przez odgrywanego przez Sierakowskiego bohatera, która za cel stawia sobie powrót Żydów do Polski. Jak w pierwszym z trzech filmów na ten temat mówi główny bohater, ruch ten pozwoli na zaleczenie historycznych ran oraz na wykrzesanie energii różnorodności, dzięki której "zadziwi się Europa". Pierwsze działania - balansujące na granicy tego, co wyobrażone a tego, co realne - sportretowano w filmie drugim, na którym działaczki i działacze ROŻ budują kibuc na terenie stołecznego Muranowa, a więc tam, gdzie niegdyś występowało spore skupisko społeczności żydowskiej w Warszawie. Najdłuższy, finałowy film prezentuje uroczystości pogrzebowe zabitego w zamachu Sierakowskiego, odbywające się między innymi w Pałacu Kultury i Nauki oraz na Placu Piłsudskiego. Myślę, że warto z tą trylogią się zapoznać.
Problem w tym, że coś w tak zbudowanej narracji nie gra. W pierwszej części szef "Krytyki Politycznej" prezentuje manifest Ruchu na pustym Stadionie Narodowym. Niby symbolika jasna - miejsce, w którym niegdyś odbywały się wielotysięczne pochody i manifestacje, w momencie kręcenia materiału zaś puste, tak jak opustoszała jest nasza pamięć, jeśli chodzi o zabitych podczas Holokaustu Żydów - ale przez swą dosłowność budzi pewien dystans. Stadion Dziesięciolecia, zanim zaczął przekształcać się w panoptyczny symbol neoliberalnego, nadwiślańskiego kapitalizmu, zastępującego wielobarwne, wieloetniczne targowisko, był miejscem komunistycznych spędów, na które mało kto patrzy dziś z zachwytem. Podawane Sierakowskiemu przez dzieci kwiaty i ich obchód po przestrzeni stadionu, nawet jeśli w mikroskali, owe skojarzenia wydobywają na wierzch. Jeśli to socrealistyczna wersja modernistycznej polityki ma być wzorem, z którego współczesne projekty polityczne miałyby czerpać, to taka próba - nawet, jeśli artystyczna - zbyt wielkich szans na realizację nie ma.
O ile budowanie kibucu - jako konkretny, pozytywistyczny projekt wydaje się jeszcze nieść jakąś otuchę, pokazywać na znaczenie, moc i symbolikę pozornie niewielkich działań (co niweluje nieco mieszane uczucia po obejrzeniu przemówienia), o tyle pogrzeb Sierakowskiego momentami trudno oglądać bez alkoholowego wzmocnienia. Nie wiem, na ile odpowiada za to sam czołowy, lewicowy publicysta, na ile zaś autorka, ale coś poszło tu nie tak. Nie do końca jestem przekonany, by kamieniem węgielnym społeczeństwa i państwa innego, niż bijącego pokłony relikwiom Jana Pawła II, miałyby być uroczystości, na których na placu Piłsudskiego staje czyjekolwiek popiersie - a z tym mamy do czynienia w finałowym filmie. Dzieci - młode aktywiści i aktywiści - układają na nim ze zniczy logo ROŻ - godło Polski z wpisaną weń Gwiazdą Dawida. Scena to całkiem niezła, tak jak mocne jest logo organizacji, ale znowuż - czy możliwe jest opowiedzenie tego typu historii z aktorem, którego główna rola tak bardzo podobna jest do działalności, jaką prowadzi w swej codziennej egzystencji? Gdyby zmienić stylistykę i obsadzić na miejscu Sierakowskiego Tuska czy Kaczyńskiego nadal trudno byłoby uwierzyć, by kogoś taka narracja miała skłonić do ponownego uwierzenia w możliwość utopii - nawet najbardziej wiernych wyznawców smoleńskiego spisku, jeśli o prezesa PiS chodzi.
To prawda, że lewica utraciła język, umożliwiający jej tworzenie wielkich narracji, przez co emocje łatwo przechwyciła populistyczna prawica. Wiemy to co najmniej od czasów wydania przez Krytykę Polityczną "Co z tym Kansas?" Thomasa Franka. Problem w tym, że nie każde wykorzystywanie emocji - nawet, jeśli coś buduje - może budować coś dobrego, w szczególności zaś stabilne fundamenty demokracji. Katastrofa smoleńska nie zakończyła mitycznej wojny polsko-polskiej, a wręcz przeciwnie - jeszcze bardziej ją zaostrzyła. Śmierć Icchaka Rabina z rąk żydowskiego radykała, niczym analogiczna śmierć Gabriela Narutowicza z rąk Eligiusza Niewiadomskiego, jeśli chodzi o jakość demokracji w II RP, nie była w stanie stać się katalizatorem zmian na lepsze na Bliskim Wschodzie. Wybór zamachu jako finału politycznego projektu pozwolił na wypowiedzenie przez kilka osób ogólnie słusznych, humanistycznych tez, ale nie dowiadujemy się nawet, czy dokonał go polski nacjonalista, superortodoksyjny Żyd czy może osoba umysłowo niepoczytalna, co mogłoby być dla osoby oglądającej ciekawą informacją, podobnie jak reakcje na sam film dla Yael Bartany.
Wykorzystywanie pseudopaństwowej pompy, kojarzącej się z PRL (bo raczej nie z wiecami PPS czy Bundu) obnaża fantazję o powrocie do modernistycznej fazy demokracji - wielkich wieców i wielkich, politycznych namiętności. Nie twierdzę, że nie jest to dziś zupełnie niemożliwe, vide rewolucje w świecie arabskim albo wydarzenia w Hiszpanii, niemniej jednak pełen powrót do przeszłości wydaje się mało prawdopodobny. Nie poradzimy zbyt wiele na to, że emocje dziś znajdują swe ujście na forach internetowych częściej niż na ulicach - ale, zważywszy na to że przez sieć zadanie fizycznego bólu znanego chociażby z konfrontacji dwóch przeciwnych sobie manifestacji z międzywojnia - możemy zadać pytanie, czy koniecznie to taki zły obrót wydarzeń? Umówmy się, że slogany wykrzykiwane na ulicznych marszach najczęściej nie są dużo bardziej rozbudowaną wersją politycznych projektów niż te, które możemy usłyszeć z mediów.
Znów - nie oznacza to mej wiary w prowadzenie polityki bez emocji, jest to niemożliwością. Problem w tym, że kręgi lewicowe mają bardzo silnie wdrukowaną liberalną ironię i dystans, w której orężem politycznego sporu częściej bywa śmiech niż gniew, dyscyplina czy patos. Wydaje się zatem, że kluczowym zadaniem jest raczej pokierowanie tą ironią tak, by nie służyła ona jakiejś formie klasowej dystynkcji ("wykształciuchy" kontra "mohery"), ale by zbliżała się raczej do form bardziej kompatybilnych z namiętnością w rodzaju promowanej przez Rorty'ego czy Walzera, obiecujących lepsze życie, a nie idealną utopię. Filmy Bartany zdają się iść utopijną drogą, co grozi sytuacją, w której, jeśli już kogoś zmobilizują, to raczej politycznych adwersarzy niż osoby, do których owa utopia miała być kierowana. No, chyba że liberalna ironia owładnęła mną tak mocno, że nie zauważyłem tych lewicowych tłumów, które czekają już tylko na swego wodza, który poprowadzi ich do krainy szczęśliwości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz