Być może Polak i Węgier to dwa bratanki (po raz kolejny okazało się, że znajomość tego przysłowia - i to w polskiej wersji językowej - nie jest nad Dunajem czymś rzadkim), ale Warszawa i Budapeszt nie zdradzają śladu pokrewieństwa. Tak, wiem, wojna zrobiła swoje, ale też nigdy nad Wisłą wielkiej estymy nie miała po transformacji wizja odbudowy miejskiej tkanki zamiast szpecenia jej wieżowcami. Śladów miłości do nich w stolicy Węgier na szczęście nie ma, co sprawia, że miasto może sprowadzać do siebie turystów, chcących nacieszyć się w miarę spójnym miejskim krajobrazem. Nie jest tak, że nie ma tu brzydkich budynków - spoglądając ze wzgórza zamkowego na nadrzeczne budynki zastanawialiśmy się, czy gorzej wygląda przypominający zardzewiały statek hotel Intercontinental, czy może kolorystycznie spleśniały (ale w środku całkiem wystawny) Marriott - jednak czuć tu pewien koncept, którego w sporej części miasta nie zaburzyły nawet słynące z totalistycznych zapędów komunistyczne władze.
Spoglądając na Budapeszt zastanawialiśmy się nad różnicami między Polakami a Węgrami. Ci ostatni potrafili cieszyć się byciem w centrum europejskich wydarzeń w kluczowym okresie wykluwania się nowoczesnych koncepcji narodowych, a więc II połowie XIX wieku. Monarchia austro-węgierska była wówczas w centrum europejskiego życia politycznego i kulturalnego, a Budapeszt - drugą obok Wiednia jej stolicą. Mając ten kontekst w tyle głowy nie dziwi fakt, że kontury "wielkich Węgier", wykorzystywane tu nawet jako logo niektórych sieci taksówkarskich, idealnie pokrywają się z granicą tej części państwa habsburskiego z okresu 1867-1918, nie obejmując np. chorwackiej Dalmacji czy ówczesnego kondominium Bośni i Hercegowiny, mimo, iż dużo bliżej było z nich do Budapesztu niż Wiednia. Ślady dawnej potęgi widać tu do dziś, co musiało być traumatycznym doznaniem, gdy w pewnym momencie historii, w wyniku traktatu z Trianon, owe imperium zniknęło.
Mimo wszystko jednak doświadczenie samodzielności i kontroli nad własnym życiem Węgrzy mieli tu wtedy, kiedy Polki i Polacy głównie walczyli z germanizacją i rusyfikacją. Doświadczenie galicyjskiej autonomii jest w tym kontekście niejednoznaczne - niby swoboda, a jednak przez lata dość marny rozwój gospodarczy (mimo wszystko była ona peryferyjną prowincją, do tego z bardzo rozdrobnionym rolnictwem) skutkujące wieloletnim konserwatyzmem. Wygląda więc na to, że znacznie wówczas mniejszy Kraków nie miał szans na stanie się Budapesztem, zaś Lwów, jak wszyscy wiemy, do Polski już nie należy i na jej kulturę, także polityczną, czynnie nie oddziałuje. Kraków, choć w międzyczasie się rozrósł, a pod względem architektury i krajobrazu czuć w nim austro-węgierskiego ducha, nadal zmaga się zdaniem wielu z byciem konserwatywnym miasteczkiem, raczej bliższym węgierskiej prowincji (która nadal głosuje walnie na prawicowy Fidesz, czasem nawet na nacjonalistyczny Jobbik), niż kosmopolitycznemu, zawsze bardziej lewicowo-liberalnemu w porównaniu do reszty kraju Budapesztowi. Pytanie, czy kiedykolwiek to się zmieni, pozostaje otwarte.
Z obu stron Dunaju, nad jego brzegami, kursują tramwaje, położone tuż obok szerokich bulwarów. To niewiarygodne wrażenie - okazuje się, że można miasto obrócić przodem do rzeki. Nie chodzi o to, by nagle zastosować wszędzie to samo rozwiązanie, wszak w Warszawie dzikość brzegu praskiego stanowi jego największą wartość. Wyobraziłem sobie jednak analogiczne rozwiązanie po lewej stronie Wisły w polskiej stolicy i stwierdziłem, że mogłoby to być piękne - problem tylko w tym, że... nad rzeką niczego u nas właściwie nie ma, podczas gdy tam znaleźć można restauracje, kamienice, hotele, a nawet kościoły. Trochę mniej jest ich po drugiej stronie rzeki - tej z zamkiem i Wzgórzem Gellerta, ale i tam znalazło się miejsce dla transportu szynowego - może więc to dobry znak? Rowerów też tu jakby więcej niż u "północnych bratanków", linii metra zaś - trzy razy tyle (czyli trzy zamiast jednej, jak widać usiłujemy nadganiać). Z drugiej zaś strony niewiele zmienia się w kwestii, która uderzyła mnie na wakacjach zeszłego roku - dużo tu biedy na ulicach. Z nowszych odkryć zaś - wieczorami na zabytkowych ulicach pojawiają się naganiacze do klubów nocnych. "Bondage, spanking, humilliation?" - pyta mnie młodzian, ja zaś grzecznie wracam do swojego hotelu, uznając, że trzeba mieć odpowiednią hierarchię wartości w życiu. Na przykład wieczorną prasówkę internetową.
Za Budapesztem tęsknię zatem niezmiernie. Miasto ciut większe pod względem powierzchni niż Warszawa wymaga ciut większej niż miałem ilości czasu, by dobrze je poznać. Tym razem i tak udało się zresztą dużo więcej niż ostatnio - chociażby piknik na ławce nad samą rzeką albo przejście pieszo z dworca Keleti do hotelu blisko Dunaju. Odległości całkiem spore, ale miło było łapać promienie wiosennego słońca (17 stopni w dniu przyjazdu, które wspominam tym lepiej, im bardziej przypominam sobie poniedziałkowy, warszawski deszcz, który rozpadał się w kilka godzin po moim przybyciu) albo rześkie, wieczorne powietrze, kiedy powracało się z restauracji. Trudno po takim wyjeździe wracać do rzeczywistości - a jednak trzeba. Szczęśliwie, nad pięknym, modrym Dunajem, narodziło się sporo pomysłów, które mam nadzieję znajdą swój finał i będzie o nich głośno - także na tym blogu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz