Znalazłem w końcu nieco czasu, by przyjrzeć się chwalonemu przez krytyków serialowi Agnieszki Holland "Ekipa". Celowo nie ferowałem wyroków po (nomen omen) premierowym odcinku i grzeczni przejrzałem kolejne, by sprawdzić, czy mój sceptycyzm nie zostanie rozwiany. Nie został, tak jak nie zmienił się w tym czasie sposób konstruowania rzeczywistości, która nie jest niestety tak przekonująca, jak chociażby amerykański "Prezydencki poker".
Już sama czołówka pokazuje inteligencką tęsknotę za sanacją i II RP, wystarczy spojrzeć na orła z serialowej czołówki by zobaczyć, że jest to godło z pierwszych lat po odzyskaniu niepodległości z 1918 roku, nie zaś jego współczesna wersja. W mieszkaniach i oficjalnych budynkach sporo jest stylizowanych mebli czy przypominających o przeszłości obrazów. Także samo zawiązanie akcji wokół ugrupowania pozornie centrowego, które opiera się na merytokracji i technokratycznym zarządzaniu, przypomina bardziej zmieszanie BBWR z UW niż współczesną formację z dojrzałego, politycznego spektrum. Zamiast zaproponować nam nieco bardziej optymistyczny wizerunek polityki (co nie znaczy, że nieprawdziwy) jako sporu idei i różnych racji, cała zabawa polegać ma na znalezieniu "człowieka znikąd", który przywróci nieco sfastrygowanemu ugrupowaniu PR-owy wdzięk i przypomni o rozwiązaniach problemów, które mają wyglądać na prawdziwe węzły gordyjskie. Może sobie nawet powiedzieć coś o prawach człowieka do przedstawiciela chińskiego rządu, ale tłumaczka i tak powie z tego tyle, że Gorzów to piękne miasto. Ah, te kłopotliwe wartości!
Premier, oskarżony o współpracę z SB, znajduje na swoje miejsce profesora ekonomii i politologii, Andrzeja Turskiego z Zamościa. Już od tego momentu zapalić się powinna lampka ostrzegawcza - oto po raz kolejny pokazuje się nam, że tylko "wykształciuch" może odpowiednio pokierować krajem. Postać to niesamowita - uczy w dość małej mieścinie, ma zatem wyglądać na outsidera. Ma symbolizować wiarę w to, że ludzki talent zostanie dostrzeżony i że merytorycznie przygotowany kandydat zostanie ostatecznie doceniony przez politycznych wyjadaczy i "zrobi porządek". Sęk w tym, że wraz z nominacją, pozbawiony zaplecza, dziedziczy ze sobą, sam decydując się na taki krok, praktycznie całą tytułową "ekipę". O żadnej gwałtownej zmianie kursu nie ma zatem mowy, chociaż estetycznie może wydawać się on bardziej interesujący od poprzednika.
Jak zatem wyglądają jego pomysły na rzeczywistość? Jeszcze w Zamościu, po szybowaniu w powietrzu (sport bardziej wyrafinowany niż gra w piłkę) opowiada przybywającemu do niego z informacją o nominacji urzędnikowi o tym, czym jest policy. Jak jednak realizować policy w kraju, w którym nie ma politics? Odpowiedzi na to pytanie nie poznajemy, nie wytwarza się zresztą jej potrzeby - no bo jak to tak, pytać o politykę profesora politologii? Mamy tu do czynienia z zupełną postpolityką, w której wynajduje się osoby zarządzające, a nie rządzące. Niech nie zmyli nikogo ostra riposta Turskiego na odpowiedź urzędniczki, że oto sprywatyzowany zakład nie należy do kompetencji rządu - urzędniczka zostaje na stanowisku, a on sam ujawnia pewne elementy tkliwości w swoim postępowaniu wobec niej. Jedzie do fabryki, lituje się nad głodującą matką, poprzez znajomości załatwia unijne pieniądze na zmianę profilu produkcji (biopaliwa) - wszystko pięknie i kolorowo, prosto i oczywiście. Wszak sam premier deklaruje, że czas, by rząd zajął się rozwojem kraju, a nie polityką. Widać, że Donald Tusk musiał czerpać z serialu pełnymi garściami.
Pierwszą samodzielną decyzją Turskiego po nominacji jest redukcja długu publicznego. Priorytet dość ciekawy, zważywszy na wysokość długu (nieco ponad 3 miliardy, znając polskie dziury budżetowe raczej nie powinien on jakoś znacząco zagrażać stabilności finansowej państwa) i zważywszy na argumentację, jaką słyszymy z ekranu. Wszystko przez Gierka - udowadniają urzędnicy, podając historię zadłużenia, kończącą się plus minus na roku 1990. Ponieważ padają liczby i fakty, brzmi to bardzo kompetentnie, szkoda, że nikt nie mówi nie o "złej komunie", tylko o dalszych 20 latach jego narastania w wyniku rządów tak z lewa, jak i z prawa. Posiedzenie specjalistów od gospodarki to już czyste kuriozum - najpierw ministrowie tłumaczą Turskiemu, czemu chcieli odwlec spłatę długów, a następnie dość ekscentryczny "niezależny ekspert" z odpowiednim tytułem profesjonalnie pokazuje im, dlaczego dług spłacić trzeba. Obrony poprzedniej decyzji chce podjąć się minister z koalicyjnej partii prawicowej o wyglądzie dość nieciekawym, mającym wedle najlepszych zasad eugeniki pokazywać, że ministrem gospodarki jest jedynie z bożej łaski. Przekaz jest jasny - nie istnieje coś takiego jak debata ekonomiczna, zaś ekspert jest w stanie za pomocą czarowania na tablicy pokazać słuszność trzymania się jedynie słusznej linii. Koszmar.
Tak jak PRL to kraina teczek i długu (co przewija się przez serial bez ustanku w formie wyciągania z byłego premiera Nowasza wspomnień z roku 1968), tak kobiety zajmują w tej opowieści dość niefajne miejsce. Fajna może być albo żona premiera, bowiem jest ona żoną, nie zaś niezależną istotą, i na tym zasadniczo koniec. Kobieta, jeśli funkcjonuje w tym świecie, to głównie jako zmaskulinizowana, cyniczna persona. Marszałkini Sejmu, przyjaciółka poprzedniego premiera z czasów opozycji, chwieje się i myśli o odejściu do politycznej konkurencji. Co więcej, nie myśli popierać decyzji decentralizacyjnych i "odpartyjnienia samorządu" (na 3 miesiące przed wyborami, co jest niezgodne z orzecznictwem TK), pomysłowi dość enigmatycznemu, a kto wie, czy nie chodzi po prostu o średnio odpartyjniającą ordynację większościową. Pozycja żony w takim świecie uprawnia do krytyki, ale z kolei odbiera wpływ na rządy w kraju. Partnerka jednego z ministrów może prowadzić sobie fundację dla ofiar narkomanii, ba, może dość dramatycznie pytać się męża, co jego koledzy zrobili dla zmniejszenia bezrobocia czy powrotu osób emigrujących do Anglii, ale stanu rzeczy zmienić nie może. Co najwyżej przypilnować może własny interes przy konstruowaniu budżetu - pieniądze dostanie, natomiast debaty na temat polityki narkotykowej państwa nie uświadczymy. Jedna z nielicznych doradczyń premiera robi zresztą wszystko, z odrzuceniem pomysłów na parytet włącznie, by udowodnić, że z kobietami nie łączy ją wiele wspólnego.
Wszystko to sprawia, że choć chce się sam serial oglądać, to jednak spoglądając nań z krytycznej perspektywy trudno wykrzesać z siebie dużo sympatii dla "Ekipy". Choć oglądalność nie zawsze jest dobrym miernikiem, to jednak jej stopniowy spadek podczas emisji w Polsacie, skutkujący tym, że ostatnie odcinki oglądało mniej niż milion osób, wydaje się pokazywać pewne rozczarowanie. Cóż ludziom po fabularyzowanej politycznej szopce, kiedy w telewizyjnych wiadomościach nie muszą zadowalać się fabularyzowanym symulakrum? Co po kolejnej obietnicy uczciwych, eksperckich rządów, kiedy nie mamy w co wierzyć, zaś Turski poza banały nie wychodzi? Wielka szkoda, że pomysł doczekał się niezbyt satysfakcjonującej realizacji, która woli zadowolić się starciem dobrych ekspertów ze złymi politykierami z innych partii, zamiast przedstawić realne, ideowe boje o pryncypia. Może to prawda, że w polskiej polityce za dużo takowych bojów nie ma, ale czy to znaczy, że nie zasługujemy nawet na cotygodniową namiastkę, która mogłaby obudzić w ludziach chęć realnej zmiany?
Już sama czołówka pokazuje inteligencką tęsknotę za sanacją i II RP, wystarczy spojrzeć na orła z serialowej czołówki by zobaczyć, że jest to godło z pierwszych lat po odzyskaniu niepodległości z 1918 roku, nie zaś jego współczesna wersja. W mieszkaniach i oficjalnych budynkach sporo jest stylizowanych mebli czy przypominających o przeszłości obrazów. Także samo zawiązanie akcji wokół ugrupowania pozornie centrowego, które opiera się na merytokracji i technokratycznym zarządzaniu, przypomina bardziej zmieszanie BBWR z UW niż współczesną formację z dojrzałego, politycznego spektrum. Zamiast zaproponować nam nieco bardziej optymistyczny wizerunek polityki (co nie znaczy, że nieprawdziwy) jako sporu idei i różnych racji, cała zabawa polegać ma na znalezieniu "człowieka znikąd", który przywróci nieco sfastrygowanemu ugrupowaniu PR-owy wdzięk i przypomni o rozwiązaniach problemów, które mają wyglądać na prawdziwe węzły gordyjskie. Może sobie nawet powiedzieć coś o prawach człowieka do przedstawiciela chińskiego rządu, ale tłumaczka i tak powie z tego tyle, że Gorzów to piękne miasto. Ah, te kłopotliwe wartości!
Premier, oskarżony o współpracę z SB, znajduje na swoje miejsce profesora ekonomii i politologii, Andrzeja Turskiego z Zamościa. Już od tego momentu zapalić się powinna lampka ostrzegawcza - oto po raz kolejny pokazuje się nam, że tylko "wykształciuch" może odpowiednio pokierować krajem. Postać to niesamowita - uczy w dość małej mieścinie, ma zatem wyglądać na outsidera. Ma symbolizować wiarę w to, że ludzki talent zostanie dostrzeżony i że merytorycznie przygotowany kandydat zostanie ostatecznie doceniony przez politycznych wyjadaczy i "zrobi porządek". Sęk w tym, że wraz z nominacją, pozbawiony zaplecza, dziedziczy ze sobą, sam decydując się na taki krok, praktycznie całą tytułową "ekipę". O żadnej gwałtownej zmianie kursu nie ma zatem mowy, chociaż estetycznie może wydawać się on bardziej interesujący od poprzednika.
Jak zatem wyglądają jego pomysły na rzeczywistość? Jeszcze w Zamościu, po szybowaniu w powietrzu (sport bardziej wyrafinowany niż gra w piłkę) opowiada przybywającemu do niego z informacją o nominacji urzędnikowi o tym, czym jest policy. Jak jednak realizować policy w kraju, w którym nie ma politics? Odpowiedzi na to pytanie nie poznajemy, nie wytwarza się zresztą jej potrzeby - no bo jak to tak, pytać o politykę profesora politologii? Mamy tu do czynienia z zupełną postpolityką, w której wynajduje się osoby zarządzające, a nie rządzące. Niech nie zmyli nikogo ostra riposta Turskiego na odpowiedź urzędniczki, że oto sprywatyzowany zakład nie należy do kompetencji rządu - urzędniczka zostaje na stanowisku, a on sam ujawnia pewne elementy tkliwości w swoim postępowaniu wobec niej. Jedzie do fabryki, lituje się nad głodującą matką, poprzez znajomości załatwia unijne pieniądze na zmianę profilu produkcji (biopaliwa) - wszystko pięknie i kolorowo, prosto i oczywiście. Wszak sam premier deklaruje, że czas, by rząd zajął się rozwojem kraju, a nie polityką. Widać, że Donald Tusk musiał czerpać z serialu pełnymi garściami.
Pierwszą samodzielną decyzją Turskiego po nominacji jest redukcja długu publicznego. Priorytet dość ciekawy, zważywszy na wysokość długu (nieco ponad 3 miliardy, znając polskie dziury budżetowe raczej nie powinien on jakoś znacząco zagrażać stabilności finansowej państwa) i zważywszy na argumentację, jaką słyszymy z ekranu. Wszystko przez Gierka - udowadniają urzędnicy, podając historię zadłużenia, kończącą się plus minus na roku 1990. Ponieważ padają liczby i fakty, brzmi to bardzo kompetentnie, szkoda, że nikt nie mówi nie o "złej komunie", tylko o dalszych 20 latach jego narastania w wyniku rządów tak z lewa, jak i z prawa. Posiedzenie specjalistów od gospodarki to już czyste kuriozum - najpierw ministrowie tłumaczą Turskiemu, czemu chcieli odwlec spłatę długów, a następnie dość ekscentryczny "niezależny ekspert" z odpowiednim tytułem profesjonalnie pokazuje im, dlaczego dług spłacić trzeba. Obrony poprzedniej decyzji chce podjąć się minister z koalicyjnej partii prawicowej o wyglądzie dość nieciekawym, mającym wedle najlepszych zasad eugeniki pokazywać, że ministrem gospodarki jest jedynie z bożej łaski. Przekaz jest jasny - nie istnieje coś takiego jak debata ekonomiczna, zaś ekspert jest w stanie za pomocą czarowania na tablicy pokazać słuszność trzymania się jedynie słusznej linii. Koszmar.
Tak jak PRL to kraina teczek i długu (co przewija się przez serial bez ustanku w formie wyciągania z byłego premiera Nowasza wspomnień z roku 1968), tak kobiety zajmują w tej opowieści dość niefajne miejsce. Fajna może być albo żona premiera, bowiem jest ona żoną, nie zaś niezależną istotą, i na tym zasadniczo koniec. Kobieta, jeśli funkcjonuje w tym świecie, to głównie jako zmaskulinizowana, cyniczna persona. Marszałkini Sejmu, przyjaciółka poprzedniego premiera z czasów opozycji, chwieje się i myśli o odejściu do politycznej konkurencji. Co więcej, nie myśli popierać decyzji decentralizacyjnych i "odpartyjnienia samorządu" (na 3 miesiące przed wyborami, co jest niezgodne z orzecznictwem TK), pomysłowi dość enigmatycznemu, a kto wie, czy nie chodzi po prostu o średnio odpartyjniającą ordynację większościową. Pozycja żony w takim świecie uprawnia do krytyki, ale z kolei odbiera wpływ na rządy w kraju. Partnerka jednego z ministrów może prowadzić sobie fundację dla ofiar narkomanii, ba, może dość dramatycznie pytać się męża, co jego koledzy zrobili dla zmniejszenia bezrobocia czy powrotu osób emigrujących do Anglii, ale stanu rzeczy zmienić nie może. Co najwyżej przypilnować może własny interes przy konstruowaniu budżetu - pieniądze dostanie, natomiast debaty na temat polityki narkotykowej państwa nie uświadczymy. Jedna z nielicznych doradczyń premiera robi zresztą wszystko, z odrzuceniem pomysłów na parytet włącznie, by udowodnić, że z kobietami nie łączy ją wiele wspólnego.
Wszystko to sprawia, że choć chce się sam serial oglądać, to jednak spoglądając nań z krytycznej perspektywy trudno wykrzesać z siebie dużo sympatii dla "Ekipy". Choć oglądalność nie zawsze jest dobrym miernikiem, to jednak jej stopniowy spadek podczas emisji w Polsacie, skutkujący tym, że ostatnie odcinki oglądało mniej niż milion osób, wydaje się pokazywać pewne rozczarowanie. Cóż ludziom po fabularyzowanej politycznej szopce, kiedy w telewizyjnych wiadomościach nie muszą zadowalać się fabularyzowanym symulakrum? Co po kolejnej obietnicy uczciwych, eksperckich rządów, kiedy nie mamy w co wierzyć, zaś Turski poza banały nie wychodzi? Wielka szkoda, że pomysł doczekał się niezbyt satysfakcjonującej realizacji, która woli zadowolić się starciem dobrych ekspertów ze złymi politykierami z innych partii, zamiast przedstawić realne, ideowe boje o pryncypia. Może to prawda, że w polskiej polityce za dużo takowych bojów nie ma, ale czy to znaczy, że nie zasługujemy nawet na cotygodniową namiastkę, która mogłaby obudzić w ludziach chęć realnej zmiany?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz