Dostałem zapytanie od niestrudzonego bojownika o prawa osób nieheteronormatywnych, Abiekta, co sądzę na temat ustawy o związkach partnerskich i czego bym od niej oczekiwał. Przyznam się szczerze, że na dobrą sprawę nie zastanawiałem się do tej pory głębiej nad tą kwestią. Wielce "branżowy" nie jestem (nie jest łatwo być między lekturą kolejnego XIX-wiecznego tomiszcza, pisaniem bloga a rozwijaniem zielonego projektu politycznego), więc w kwestii tej odnotowałem głównie fakt powstania zespołu opracowującego prawne aspekty takiego projektu, w którym znajduje się również Zielony, Krystian Legierski, i zasadniczo na tym się skończyło. Nie to, żeby mnie to nie interesowało - wychodzę bowiem z założenia, którego brak paraliżuje wiele cennych inicjatyw w środowiskach pozarządowych, że warto dać grupie minimum zaufania i trzymać kciuki za to, by wypadkowa ich działania była wypadkową potrzeb środowiska LGBTQI i politycznego realizmu. Można tworzyć najpiękniejsze wizje społecznej zmiany, ale trzeba przy tym mieć na uwadze, że będą miały mniejszą szansę na realizację, niż te bardziej umiarkowane, a przy tym mniej satysfakcjonujące. Nie oznacza to, że nie warto przygotować sobie z tyłu głowy wizji idealnego świata - wręcz przeciwnie, przydaje się ona jako drogowskaz podejmowanych działań, organizujących przestrzeń naszych marzeń i ułatwiających pogodzenie się z koniecznością kompromisu.
Ponieważ nie jestem prawnikiem, nie będę tutaj szczegółowo wyliczał wszystkich kwestii, które ustawa o związkach partnerskich pomogłaby rozwiązać. Zacznę od stwierdzenia najprostszego - lepiej taką legislację mieć niż nie mieć. Tak jak legalna aborcja nie oznaczałaby jej przymusu, tak samo pary, którym żyje się dobrze bez formalizacji związku miałyby do tego pełne prawo. Ci z nas, które i którzy nie czują się dobrze w obecnych uwarunkowaniach prawnych, mieliby za to szansę na zmianę swojego statusu i prawne potwierdzenie nie tylko dla swojej miłości, ale też do dużo łatwiejszego, wspólnego życia. Rzecz jasna prawica uwielbia mówić (i nie mija się tu z prawdą), że na dzień dzisiejszy wiele kwestii, takich jak odbiór korespondencji pocztowej, informacja lekarska czy dziedziczenie jest do załatwienia. Owszem, policzmy tylko, ile czasu i pieniędzy więcej musi poświęcić na tego typu kwestie para homoseksualna w porównania do obecnego, heteroseksualnego małżeństwa. To ciekawe, że kiedy chodzi o przedsiębiorców, a więc sferę gospodarczą, mityczne "jedno okienko" jest wzorcem, do którego dąży się od lewa do prawa, podczas gdy kiedy przechodzimy do sfery osobistej, intymnej, takiego powszechnego zrozumienia dla ułatwienia ludziom życia nie ma.
Prawa osób LGBTQI są jednym z dobrych wskaźników podziału sceny politycznej na osi empatia-egoizm. Ułatwianie ludziom życia osobistego i realnej możliwości samorozwoju nadal nie jest modnym podejściem w elitach politycznych, sporą część miejsca zajmują bowiem te partie, które szermują hasłami lub praktyką mniej lub bardziej konserwatywnej modernizacji. Stereotypizacja i stygmatyzacja grupy osób nieheteronormatywnych ułatwiła wstawienie nas w klisze egoistek i egoistów, owładniętych myśleniem o seksie i zarabiającym grubo powyżej średniej krajowej. Bez wchodzenia w szersze sojusze przez poszczególne ruchy społeczne i wzajemnego wspierania spraw dla siebie ważnych jakakolwiek długofalowa alternatywa dla obecnego stanu rzeczy. Na żadne cywilizowanie Platformy względem "homików" nie liczę, przypadki z Tomaszowa Mazowieckiego czy też wstępowanie Wszechpolaków do klubu PO w małopolskim sejmiku wyraźnie pokazuje, że bliżej im do ludzi słynących z mowy nienawiści, niż do standardów niemieckiej CDU czy brytyjskich Konserwatystów, szczycących się umieszczaniem gejów i lesbijek na listach wyborczych. Nawet sojusze ruchów społecznych bywają trudne, o czym świadczy dystans pewnej grupy organizacji ekologicznych w stosunku do Zielonych - za wspieranie "gejów i feministek", rzecz jasna.
Przypominam o tym politycznym kontekście dlatego, że - jak słusznie zauważono w tekstach na homiki.pl - w dużej mierze wyznacza on horyzont naszych indywidualnych marzeń i aspiracji. Dużo trudniej jest marzyć o pełnym równouprawnieniu, kiedy jeszcze 3 lata temu całkiem realne było wprowadzenie zmian do Konstytucji, które skutkowałyby gwałtownym zaostrzeniem i tak ostrej ustawy aborcyjnej. Nie dziwi mnie zatem to, że w Rzeszowie domagano się małżeństw, a nie zniesienia tej instytucji - jako Galicjanin na taki pomysł włos jeży mi się na głowie, zawsze bowiem wydawało mi się, że instytucje są narzędziem, które lepiej reformować i redefiniować ich znaczenie niż od razu wrzucać do kosza. Koniec końców trudno jest mieć do końca sprecyzowane stanowisko, jeśli nie zawsze ma się pewność, że ustawa o związkach partnerskich moich marzeń będzie oznaczać dokładnie to samo, co chciałby mój mąż. To kwestia, o której warto pamiętać - tego typu dysonanse do rozpadu związków może nie doprowadzą, natomiast będą kształtować zakres realnego zainteresowania taką, a nie inną formą ustawy.
Bliżej mi jakoś do tego, by ewentualna ustawa o konkubinatach obejmowała także pary heteroseksualne, aczkolwiek faktycznie istnieje wówczas realna groźba, że tego typu przepisy Trybunał Konstytucyjny uzna za niezgodne z konstytucją. To niesamowite, że już w 1997 roku przeszedł zapis, który znacząco utrudnia przygotowanie ambitnej, prorównościowej legislacji. Dla mnie osobiście ważnym tematem w obrębie projektu powinny być kwestie socjalne, normujące prawo nie tylko do wspólnego rozliczania majątkowego, ale traktowania związku kochających się ludzi, mającego prawne umocowanie, jako jednego gospodarstwa domowego, uprawnionego np. do otrzymywania stypendiów czy zasiłków. Orzecznictwo sądowe w tych kwestiach bywało kuriozalne, włącznie z uznawaniem tego typu gospodarstwa domowego tylko w takich sytuacjach, kiedy skumulowany dochód uniemożliwiał otrzymanie pomocy społecznej. Jeśli założyć, że 5% społeczeństwa stanowią mniejszości seksualne, nie sposób uznać, że każdej i każdemu z nas powodzi się w życiu śpiewająco i w swym związku udało się nam zgromadzić tak dużo majątku, że jedynym problemem staje się testament. Im więcej tego typu spraw załatwiać będzie ustawa, tym lepiej także dla tych, które i którzy postanowili zmagać się z życiem w mniejszych miejscowościach czy też mają problemy z wysokimi kosztami życia w dużych miastach, do których udały/udali się uciekając od nietolerancji rodzinnych stron.
Bardzo trudną kwestią są tu dzieci. "Tęczowe rodziny" już istnieją i nie da się temu faktowi społecznemu zaprzeczać. Rozumiem opory przed rozróżnianiem dzieci na przysposobione z poprzednich związków i na adoptowane, obawiam się jednak, że bez dokonania go nie poprawimy sytuacji osób już wychowujących takowe dzieciaki. Tak - to nierówność, ale nie uda się na dzień dzisiejszy zupełnie jej zasypać. Ba - obawiam się, że jeśli projekt trafi pod obrady Sejmu z jakąkolwiek wzmianką o dzieciach, to zostanie zjedzony i odrzucony w pierwszym czytaniu. Bardzo mnie to frustruje - oznacza to, że wielogodzinne tyrady rozlicznych polityków o "polityce prorodzinnej" są zwykłym laniem wody, które ustaje wraz z pokazaniem realnego problemu społecznego - ludzi, którzy czynnie pomagają w opiece i wychowywaniu dzieci, a które są przez państwo traktowane jako obce im osoby.
Obawiam się, że projekt ustawy, który wykluje się w obliczu działań grupy inicjatywnej, dla wielu będzie niezadowalający. Bardzo możliwe, że nadal osoby najbardziej zdeterminowane i mające nieco grosza przy duszy będą wyjeżdżać do innych państw UE, by tam znaleźć potwierdzenia swojego prawa do miłości i prawnego uznania tego faktu. Nie oznacza to, że winię samą grupę - bardzo możliwe, że projekt, który zaproponują, będzie najlepszym projektem, jaki byłby możliwy do przegłosowania w Sejmie. Wydaję mi się, że niezależnie od tego, co w nim będzie, zostanie on jednak odrzucony z powodu koniunkturalizmu PO, której w latach wyborczych 2010 i 2011 z całą pewnością nie będzie się chciało tracić konserwatywnych głosów na rzecz PiS. Być może zatem, już dziś, należałoby pomyśleć o przygotowaniu drugiego projektu - projektu marzeń, który mógłby przeczekać w szufladzie 10-20 lat, ale który pewnego dnia stałby się obowiązującym prawem. Wtedy, jeśli potraktujemy projekt nr 1 jako przejściowy kompromis w drodze do pełnej równości, mniej będzie frustracji z powodu konieczności dostosowania go do politycznych realiów. Konieczności, która zawsze budzi sporo frustracji, które przeżywam (i zapewne nie tylko ja) zbyt wiele razy i w zbyt wielu sprawach, by uznać, że Polska idzie w dobrym kierunku.
Ponieważ nie jestem prawnikiem, nie będę tutaj szczegółowo wyliczał wszystkich kwestii, które ustawa o związkach partnerskich pomogłaby rozwiązać. Zacznę od stwierdzenia najprostszego - lepiej taką legislację mieć niż nie mieć. Tak jak legalna aborcja nie oznaczałaby jej przymusu, tak samo pary, którym żyje się dobrze bez formalizacji związku miałyby do tego pełne prawo. Ci z nas, które i którzy nie czują się dobrze w obecnych uwarunkowaniach prawnych, mieliby za to szansę na zmianę swojego statusu i prawne potwierdzenie nie tylko dla swojej miłości, ale też do dużo łatwiejszego, wspólnego życia. Rzecz jasna prawica uwielbia mówić (i nie mija się tu z prawdą), że na dzień dzisiejszy wiele kwestii, takich jak odbiór korespondencji pocztowej, informacja lekarska czy dziedziczenie jest do załatwienia. Owszem, policzmy tylko, ile czasu i pieniędzy więcej musi poświęcić na tego typu kwestie para homoseksualna w porównania do obecnego, heteroseksualnego małżeństwa. To ciekawe, że kiedy chodzi o przedsiębiorców, a więc sferę gospodarczą, mityczne "jedno okienko" jest wzorcem, do którego dąży się od lewa do prawa, podczas gdy kiedy przechodzimy do sfery osobistej, intymnej, takiego powszechnego zrozumienia dla ułatwienia ludziom życia nie ma.
Prawa osób LGBTQI są jednym z dobrych wskaźników podziału sceny politycznej na osi empatia-egoizm. Ułatwianie ludziom życia osobistego i realnej możliwości samorozwoju nadal nie jest modnym podejściem w elitach politycznych, sporą część miejsca zajmują bowiem te partie, które szermują hasłami lub praktyką mniej lub bardziej konserwatywnej modernizacji. Stereotypizacja i stygmatyzacja grupy osób nieheteronormatywnych ułatwiła wstawienie nas w klisze egoistek i egoistów, owładniętych myśleniem o seksie i zarabiającym grubo powyżej średniej krajowej. Bez wchodzenia w szersze sojusze przez poszczególne ruchy społeczne i wzajemnego wspierania spraw dla siebie ważnych jakakolwiek długofalowa alternatywa dla obecnego stanu rzeczy. Na żadne cywilizowanie Platformy względem "homików" nie liczę, przypadki z Tomaszowa Mazowieckiego czy też wstępowanie Wszechpolaków do klubu PO w małopolskim sejmiku wyraźnie pokazuje, że bliżej im do ludzi słynących z mowy nienawiści, niż do standardów niemieckiej CDU czy brytyjskich Konserwatystów, szczycących się umieszczaniem gejów i lesbijek na listach wyborczych. Nawet sojusze ruchów społecznych bywają trudne, o czym świadczy dystans pewnej grupy organizacji ekologicznych w stosunku do Zielonych - za wspieranie "gejów i feministek", rzecz jasna.
Przypominam o tym politycznym kontekście dlatego, że - jak słusznie zauważono w tekstach na homiki.pl - w dużej mierze wyznacza on horyzont naszych indywidualnych marzeń i aspiracji. Dużo trudniej jest marzyć o pełnym równouprawnieniu, kiedy jeszcze 3 lata temu całkiem realne było wprowadzenie zmian do Konstytucji, które skutkowałyby gwałtownym zaostrzeniem i tak ostrej ustawy aborcyjnej. Nie dziwi mnie zatem to, że w Rzeszowie domagano się małżeństw, a nie zniesienia tej instytucji - jako Galicjanin na taki pomysł włos jeży mi się na głowie, zawsze bowiem wydawało mi się, że instytucje są narzędziem, które lepiej reformować i redefiniować ich znaczenie niż od razu wrzucać do kosza. Koniec końców trudno jest mieć do końca sprecyzowane stanowisko, jeśli nie zawsze ma się pewność, że ustawa o związkach partnerskich moich marzeń będzie oznaczać dokładnie to samo, co chciałby mój mąż. To kwestia, o której warto pamiętać - tego typu dysonanse do rozpadu związków może nie doprowadzą, natomiast będą kształtować zakres realnego zainteresowania taką, a nie inną formą ustawy.
Bliżej mi jakoś do tego, by ewentualna ustawa o konkubinatach obejmowała także pary heteroseksualne, aczkolwiek faktycznie istnieje wówczas realna groźba, że tego typu przepisy Trybunał Konstytucyjny uzna za niezgodne z konstytucją. To niesamowite, że już w 1997 roku przeszedł zapis, który znacząco utrudnia przygotowanie ambitnej, prorównościowej legislacji. Dla mnie osobiście ważnym tematem w obrębie projektu powinny być kwestie socjalne, normujące prawo nie tylko do wspólnego rozliczania majątkowego, ale traktowania związku kochających się ludzi, mającego prawne umocowanie, jako jednego gospodarstwa domowego, uprawnionego np. do otrzymywania stypendiów czy zasiłków. Orzecznictwo sądowe w tych kwestiach bywało kuriozalne, włącznie z uznawaniem tego typu gospodarstwa domowego tylko w takich sytuacjach, kiedy skumulowany dochód uniemożliwiał otrzymanie pomocy społecznej. Jeśli założyć, że 5% społeczeństwa stanowią mniejszości seksualne, nie sposób uznać, że każdej i każdemu z nas powodzi się w życiu śpiewająco i w swym związku udało się nam zgromadzić tak dużo majątku, że jedynym problemem staje się testament. Im więcej tego typu spraw załatwiać będzie ustawa, tym lepiej także dla tych, które i którzy postanowili zmagać się z życiem w mniejszych miejscowościach czy też mają problemy z wysokimi kosztami życia w dużych miastach, do których udały/udali się uciekając od nietolerancji rodzinnych stron.
Bardzo trudną kwestią są tu dzieci. "Tęczowe rodziny" już istnieją i nie da się temu faktowi społecznemu zaprzeczać. Rozumiem opory przed rozróżnianiem dzieci na przysposobione z poprzednich związków i na adoptowane, obawiam się jednak, że bez dokonania go nie poprawimy sytuacji osób już wychowujących takowe dzieciaki. Tak - to nierówność, ale nie uda się na dzień dzisiejszy zupełnie jej zasypać. Ba - obawiam się, że jeśli projekt trafi pod obrady Sejmu z jakąkolwiek wzmianką o dzieciach, to zostanie zjedzony i odrzucony w pierwszym czytaniu. Bardzo mnie to frustruje - oznacza to, że wielogodzinne tyrady rozlicznych polityków o "polityce prorodzinnej" są zwykłym laniem wody, które ustaje wraz z pokazaniem realnego problemu społecznego - ludzi, którzy czynnie pomagają w opiece i wychowywaniu dzieci, a które są przez państwo traktowane jako obce im osoby.
Obawiam się, że projekt ustawy, który wykluje się w obliczu działań grupy inicjatywnej, dla wielu będzie niezadowalający. Bardzo możliwe, że nadal osoby najbardziej zdeterminowane i mające nieco grosza przy duszy będą wyjeżdżać do innych państw UE, by tam znaleźć potwierdzenia swojego prawa do miłości i prawnego uznania tego faktu. Nie oznacza to, że winię samą grupę - bardzo możliwe, że projekt, który zaproponują, będzie najlepszym projektem, jaki byłby możliwy do przegłosowania w Sejmie. Wydaję mi się, że niezależnie od tego, co w nim będzie, zostanie on jednak odrzucony z powodu koniunkturalizmu PO, której w latach wyborczych 2010 i 2011 z całą pewnością nie będzie się chciało tracić konserwatywnych głosów na rzecz PiS. Być może zatem, już dziś, należałoby pomyśleć o przygotowaniu drugiego projektu - projektu marzeń, który mógłby przeczekać w szufladzie 10-20 lat, ale który pewnego dnia stałby się obowiązującym prawem. Wtedy, jeśli potraktujemy projekt nr 1 jako przejściowy kompromis w drodze do pełnej równości, mniej będzie frustracji z powodu konieczności dostosowania go do politycznych realiów. Konieczności, która zawsze budzi sporo frustracji, które przeżywam (i zapewne nie tylko ja) zbyt wiele razy i w zbyt wielu sprawach, by uznać, że Polska idzie w dobrym kierunku.
3 komentarze:
Jeśli jakiś projekt przejdzie – nie będzie to, przynajmniej w najbliższej perspektywie, „projekt marzeń”. A jeśli on zablokuje różne możliwości, które w teorii miałby dawać?
Dajmy na to, w parlamencie dojdą do wniosku, że zamiast zapisu o przysposobieniu trzeba wprowadzić zakaz takiej możliwości, zamiast umożliwienia zmiany nazwiska na jedno wspólne, uniemożliwić to etc. Czy taki projekt nie przyniesie więcej złego niż dobrego? Czy nie okaże się, że zostanie wprowadzone wyraźne rozróżnienie – na dobre, heteroseksualne małżeństwo „z prawami” („bo zasługuje”) i zły, homoseksualny związek, którego status prawny będzie świadczył o tym, „na co tak naprawdę on zasługuje”? Przecież jednym z celów wprowadzenia instytucji związków partnerskich ma być (a może: powinno być?) wykorzystanie faktu, że prawo tworzy „normy” społeczne…
Zresztą, jeśli wejdzie „jakieś prawo”, raczej dalsze niż bliższe „prawu marzeń”, ludzie powiedzą: „przecież macie, co chcieliście”, a część tzw. „ruchu LGBT” – raczej tego mniej uświadomionego – zrezygnuje z dalszej działalności, bo będzie… „równość”.
PS. Aaa.. Nieprzyjemne słowa wobec lokalnej dziennikarki były autorstwa przewodniczącego Rady Miasta Tomaszowa Mazowieckiego, a nie Tomaszowa Lubelskiego ;-)
Zgadzam się z tymi wątpliwościami, tyle że musimy być świadomi, że "ustawa marzeń" będzie bardzo długo niedostępna z powodu takiego, a nie innego układu politycznego. Jeśli jesteśmy na to gotowe i gotowi, to nie mam nic przeciwko. Pytanie w takim razie brzmi - czy w takim razie, będąc świadomymi tego, jesteśmy gotowi czekać, czy wolimy zadowolić się ustawą, która - jak słusznie piszesz - może zablokować na jakiś czas inne opcje? To pytanie otwarte, nie podejmuję się odpowiedzi w imieniu tylu tysięcy ludzi o tak zróżnicowanych potrzebach, przynajmniej na chwilę obecną, mój tekst jest raczej wyrazem własnych wątpliwości niż wskazaniem jakiejś konkretnej drogi.
A z tym Tomaszowem to nie wiem co mi się stało, przecież myślałem o Mazowieckim ;) Już poprawiłem, dzięx :)
A mnie się zdaje, że tylko żądając ustawy marzeń można dziś wywalczyć cokolwiek. Bez względu na to, jaki projekt trafi w końcu do Sejmu, możemy spodziewać się, że Sejm tai projekt okroi, złagodzi itp. Myślę, że lepiej, żeby okrajali porządny projekt, a nie projekt okrojony już wcześniej wstępnie wskutek autocenury części działaczy LGBT. Bo w takim wypadku grozi nam, że dostaniemy już nie ogryzek, ale ogryzek ogryzka.
Prześlij komentarz