Zaatakowała nas tu w Warszawie dość przedwczesna zima. Przeklinałem pod nosem, usiłując jak najszybciej przebyć kałuże i wytrzymać opady śniegu na moją osobę, by wrócić do domu z zajęć. Aż miałem ochotę, pół żartem, pół serio, podejść do któregoś ze znajomych i powiedzieć, by segregował śmieci, bo inaczej taka pogoda będzie zaskakiwać nas częściej. Ktoś mógłby powiedzieć "co ma piernik do wiatraka", a ma. Właśnie dlatego częściej niż o "globalnym ociepleniu", opisującym realny proces podwyższania się średniej temperatury globalnej, wolę mówić o "zmianach klimatycznych", który to termin w znacznie lepszy sposób opisuje przemiany globalnego klimatu. Bardzo często bowiem, gdy słyszy się o ocieplaniu klimatu, myśli się o prostym zwiększeniu się temperatury, przez co w Polsce będzie można uprawiać winorośl, a Bałtyk będzie niemal tak ciepły jak dziś Morze Śródziemne. Problem w tym, że tak to nie działa - wyższe emisje gazów szklarniowych w skali globalnej, owszem, przynoszą ocieplenie, natomiast dużo ważniejsze jest destabilizowanie sytuacji klimatycznej jako takiej, z okresowymi, gwałtownymi zmianami pogodowymi włącznie. Śnieg w środku października jest logiczną konsekwencją rosnącego nacisku człowieka na kruchy, ziemski ekosystem, tak jak jest nim np. zwiększenie ilości trąb powietrznych czy huraganów.
Nie będę w tym poście pisał o zmianach klimatycznych jako takich - pisałem na ten temat już dość sporo, a naukowy konsensus w tej kwestii jest przytłaczający. Oczywiście nie w polskim dyskursie - tu zdanie ponad 95% naukowców zajmujących się zmianami klimatu i potwierdzających wpływ człowieka na takie zjawiska, jak gwałtowne topnienie lodowców i podwyższanie się poziomu wód nie ma aż takiego znaczenia. Kiedy pojawi się jednak jakiekolwiek badanie, które poddawałoby tego typu przekonanie w wątpliwość, liczyć może bądź to na wylądowanie na okładce tygodnika opinii, bądź też na kilka stron w poczytnej gazecie codziennej - nawet takiej, która jeszcze niedawno zachęcała czytelniczki i czytelników do troski o klimat. Bardzo często w okolicach tego typu artykułów toczą się kuriozalne dyskusje, takie jak te dotyczące kosztów ekonomicznych dbania o środowisko, czy też wręcz sugerujące, że grozi nam utrata naszej wolności. W kraju liberum veto pojęcia tego używa się niczym ścierki do wycierania podłogi, więc postanowiłem zająć się nieco tą wartością w kontekście zmian klimatycznych.
Wielokrotnie pisałem o tym, że zrównoważony rozwój, włączający do planowania politycznego kwestie ekologiczne, społeczne i ekonomiczne, znacząco rewiduje dotychczas uznawane granice wolności. Zasada, że wolność jednostki kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność innej jednostki nadal utrzymuje się w mocy, przy czym, w świecie rosnącej ilości powiązań, nie jest już tak łatwo akceptować zasadę "róbta co chceta". Dziś nasze decyzje konsumpcyjne decydują w dużej mierze o kierunku i kształcie globalnej gospodarki i o tym, czy będzie ona w stanie uwzględnić w swym działaniu kwestie odpowiedzialności za lokalne społeczności i za środowisko naturalne. Wolność nie ma znaczenia, jeśli pozostaje jedynie przywilejem wąskich, jakkolwiek zdefiniowanych elit. Wolność jako zasada ma sens jedynie wtedy, kiedy dąży się do tego, by mogła się z niej cieszyć jak największa ilość ludzi - inaczej staje się tylko pustą formą, która służy za narzędzie represji.
W kraju liberum veto wolność definiuje się inaczej - nic zatem dziwnego, że liberalizm nad Wisłą cieszy się dość mizerną renomą. Narzeka się na buspasy, że ograniczają wolność kierowców (bo już kierowcy użytkowniczkom i użytkownikom komunikacji zbiorowej wolności wcale, ale to wcale nie ograniczają...), a ostatnio nawet na żarówki energooszczędne, które sprawiają, że ludzie nie mogą sobie kupować tradycyjnych 100-watówek. I znów - mniejsza z tym, że polska gospodarka jest 2,5 raza energochłonna niż średnia europejska, że ogranicza to naszą konkurencyjność, że przez to płacimy wyższe rachunki za prąd, że tworzymy zbędną presję na środowisko. Nie, ogranicza to nasze rzekomo niezbywalne prawo do ślepej konsumpcji - byle nam było lepiej, bo już innym być nie musi. Ba, czasem owe nieszczęsne żarówki krytykuje się ze względu na obecność szkodliwych substancji - tyle że a) warto tworzyć presję na zapewnienie odpowiedniej infrastruktury utylizacyjnej b) warto wybierać takie rządy, które będą wspierać ekospołeczną transformację gospodarki i będą tworzyć warunki do upowszechniania jeszcze lepszych technologii - w wypadku owych nieszczęsnych żarówek na przykład diodowe.
Co ciekawe, wolność zagrożona jest wtedy, kiedy ktoś np. chce postawić wiatraki na obszarach wiejskich (że niby szpecą krajobraz - w moich rodzinnych stronach zdecydowano się je postawić i raczej zapierają z wrażenia dech niż powodują estetyczny zgrzyt), ale już na przykład energetyka atomowa już wolności nie zagraża. Nic to, że jej upowszechnienie oznacza utrzymywanie przestarzałego, centralistycznego modelu energetycznego (a liberalizm, jeśli jest używany w formie innej od egoistycznego cepa, decentralizację co do zasady wspiera), a także ogranicza fundusze na rzecz ekologicznych, odnawialnych źródeł energii. Konsekwencji tu brakuje po raz pierwszy i zapewne nie po raz ostatni.
Nasza wolność staje się karykaturą, jeśli bez mrugnięcia okiem akceptujemy rosnące nierówności między Globalną Północą a Południem, a także w naszych społeczeństwach. Tego typu nierówności na dłuższą metę podcinają gałąź tej wątłej wolności, którą dysponujemy teraz. Wolność to nie to samo co egoizm - nawet Adam Smith mawiał, że rynek do sprawnego funkcjonowania potrzebuje wartości. Empatia do roli uniwersalnego spoiwa nadaje się znakomicie.
PS>> Blog bierze udział w globalnej akcji Blog Action Day.
Nie będę w tym poście pisał o zmianach klimatycznych jako takich - pisałem na ten temat już dość sporo, a naukowy konsensus w tej kwestii jest przytłaczający. Oczywiście nie w polskim dyskursie - tu zdanie ponad 95% naukowców zajmujących się zmianami klimatu i potwierdzających wpływ człowieka na takie zjawiska, jak gwałtowne topnienie lodowców i podwyższanie się poziomu wód nie ma aż takiego znaczenia. Kiedy pojawi się jednak jakiekolwiek badanie, które poddawałoby tego typu przekonanie w wątpliwość, liczyć może bądź to na wylądowanie na okładce tygodnika opinii, bądź też na kilka stron w poczytnej gazecie codziennej - nawet takiej, która jeszcze niedawno zachęcała czytelniczki i czytelników do troski o klimat. Bardzo często w okolicach tego typu artykułów toczą się kuriozalne dyskusje, takie jak te dotyczące kosztów ekonomicznych dbania o środowisko, czy też wręcz sugerujące, że grozi nam utrata naszej wolności. W kraju liberum veto pojęcia tego używa się niczym ścierki do wycierania podłogi, więc postanowiłem zająć się nieco tą wartością w kontekście zmian klimatycznych.
Wielokrotnie pisałem o tym, że zrównoważony rozwój, włączający do planowania politycznego kwestie ekologiczne, społeczne i ekonomiczne, znacząco rewiduje dotychczas uznawane granice wolności. Zasada, że wolność jednostki kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność innej jednostki nadal utrzymuje się w mocy, przy czym, w świecie rosnącej ilości powiązań, nie jest już tak łatwo akceptować zasadę "róbta co chceta". Dziś nasze decyzje konsumpcyjne decydują w dużej mierze o kierunku i kształcie globalnej gospodarki i o tym, czy będzie ona w stanie uwzględnić w swym działaniu kwestie odpowiedzialności za lokalne społeczności i za środowisko naturalne. Wolność nie ma znaczenia, jeśli pozostaje jedynie przywilejem wąskich, jakkolwiek zdefiniowanych elit. Wolność jako zasada ma sens jedynie wtedy, kiedy dąży się do tego, by mogła się z niej cieszyć jak największa ilość ludzi - inaczej staje się tylko pustą formą, która służy za narzędzie represji.
W kraju liberum veto wolność definiuje się inaczej - nic zatem dziwnego, że liberalizm nad Wisłą cieszy się dość mizerną renomą. Narzeka się na buspasy, że ograniczają wolność kierowców (bo już kierowcy użytkowniczkom i użytkownikom komunikacji zbiorowej wolności wcale, ale to wcale nie ograniczają...), a ostatnio nawet na żarówki energooszczędne, które sprawiają, że ludzie nie mogą sobie kupować tradycyjnych 100-watówek. I znów - mniejsza z tym, że polska gospodarka jest 2,5 raza energochłonna niż średnia europejska, że ogranicza to naszą konkurencyjność, że przez to płacimy wyższe rachunki za prąd, że tworzymy zbędną presję na środowisko. Nie, ogranicza to nasze rzekomo niezbywalne prawo do ślepej konsumpcji - byle nam było lepiej, bo już innym być nie musi. Ba, czasem owe nieszczęsne żarówki krytykuje się ze względu na obecność szkodliwych substancji - tyle że a) warto tworzyć presję na zapewnienie odpowiedniej infrastruktury utylizacyjnej b) warto wybierać takie rządy, które będą wspierać ekospołeczną transformację gospodarki i będą tworzyć warunki do upowszechniania jeszcze lepszych technologii - w wypadku owych nieszczęsnych żarówek na przykład diodowe.
Co ciekawe, wolność zagrożona jest wtedy, kiedy ktoś np. chce postawić wiatraki na obszarach wiejskich (że niby szpecą krajobraz - w moich rodzinnych stronach zdecydowano się je postawić i raczej zapierają z wrażenia dech niż powodują estetyczny zgrzyt), ale już na przykład energetyka atomowa już wolności nie zagraża. Nic to, że jej upowszechnienie oznacza utrzymywanie przestarzałego, centralistycznego modelu energetycznego (a liberalizm, jeśli jest używany w formie innej od egoistycznego cepa, decentralizację co do zasady wspiera), a także ogranicza fundusze na rzecz ekologicznych, odnawialnych źródeł energii. Konsekwencji tu brakuje po raz pierwszy i zapewne nie po raz ostatni.
Nasza wolność staje się karykaturą, jeśli bez mrugnięcia okiem akceptujemy rosnące nierówności między Globalną Północą a Południem, a także w naszych społeczeństwach. Tego typu nierówności na dłuższą metę podcinają gałąź tej wątłej wolności, którą dysponujemy teraz. Wolność to nie to samo co egoizm - nawet Adam Smith mawiał, że rynek do sprawnego funkcjonowania potrzebuje wartości. Empatia do roli uniwersalnego spoiwa nadaje się znakomicie.
PS>> Blog bierze udział w globalnej akcji Blog Action Day.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz