Skończyły się wakacje, przynajmniej te ciut bardziej powszechne, czyli szkolne, więc wypadałoby powoli nieco więcej miejsca na blogu zacząć poświęcać tak zwanym tematom bieżącym. Recenzji książek czy artykułów tak czy siak tu nie zabraknie, ale bez komentowania "bieżączki" nie da się chyba zaistnieć w publicznej przestrzeni. Obserwuję to na przykładzie Adama, z którym namiętnie sprzeczam się na wszystkie możliwe tematy, od sposobu sprzątania po aktualność marksizmu, który niedawno został, dzięki mediom, jednym z największych "krzyżologów" (nauka o krzyżu pod Pałacem Prezydenckim) w tym kraju. Żeby go tak chętnie zapraszali do mediów, żeby poopowiadał o ochronie zdrowia albo o podatkach, wtedy mógłbym mieć jakąś wątłą wiarę w to, że dyskurs publiczny w tym kraju jeszcze istnieje, bo teraz nie za bardzo w to wierzę. No ale nie miało być o Adamie, tylko o mnie. Tfu, nie o mnie, tylko o Palikocie.
Być może temat to dość mocno przegadany, ale parę wątków w jego obrębie warto by poruszyć. Przede wszystkim to, jak łatwo jest dokonywać medialnych manipulacji i kierować ludźmi i ich podejściem do świata, wpierw latami niszcząc wszystko, co było na lewo od dzisiejszej Platformy Obywatelskiej, a następnie usiłując zagospodarować w tę w dużej mierze spaloną ziemię własnymi inicjatywami. Trudno mi bowiem inaczej nazwać to, co w tej sprawie wyczynia jeden z czołowych rodzimych tygodników opinii, który zmienił się w coś w formie ołtarzyka dla Janusza Palikota, lubelskiego posła PO, zachęcając go ile wlezie, by ruszył w bój z własną partią. Scenariusz wydaje się nad wyraz znajomy - szukamy mitycznej przestrzeni między PO a SLD, pokazujemy konserwatyzm obyczajowy pierwszej formacji i socjalizm ekonomiczny tej drugiej (mniejsza o fakty - liczy się wizerunek) i zaczynamy pisać o tym, jak to nowa inicjatywa zmieni oblicze polskiej sceny politycznej. W 2005 roku miało tak być z Partią Demokratyczną, która "dla dobra modernizacji" połączyła w sobie osoby ze środowisk postsolidarnościowych i postkomunistycznych (SDPL do tej roli, ze swoją autoprezentacją jako lewica, nie za bardzo się nadawała), w 2007 - rozwodniony LiD, 2 lata później - CentroLewica, nieco później - Stronnictwo Demokratyczne.
Każde kolejne wybory i badania opinii brutalnie weryfikowały owe mrzonki. Co więcej, bardzo często w procesie wspierania i tworzenia medialnego wizerunku tego typu formacji dochodziło - i nadal dochodzi - do daleko posuniętych przeinaczeń. Formację, która w żaden sposób nie neguje neoliberalnego, ekonomicznego status quo, niemiłosiernie nam panującego w Polsce, podnosząc za to progresywne postulaty w sferze wolności osobistych, nie da się nazwać w żaden sposób centrolewicową. Wedle normalnego, politologicznego podejścia formacja taka jest w najlepszym wypadku ugrupowaniem centrowo-liberalnym. To, co w Polsce jest traktowane jako "radykalne postulaty nowej lewicy", w innych krajach mieści się nawet w głównym nurcie prawicy. Taka kombinacja nie jest - wbrew pozorom - niczym niespodziewanym chociażby w szeregach brytyjskiej Partii Konserwatywnej. Co więcej, przytoczone przez owy tygodnik badania pokazują, że wiele z progresywnych społecznie postulatów znajduje spore poparcie - a zatem rzekomy wielki konserwatyzm Polek i Polaków okazuje się wielką, medialną ściemą, z której dziennikarki i dziennikarze usiłują wychodzić na bardzo groteskowe sposoby. Chociażby uznając za wielce lewicowy pomysł parytetów na listach wyborczych, który w niektórych krajach Europy przyjmowały... partie konserwatywne.
Mylenie pojęć prowadzi do mentalnego miszmaszu, którego sam niekiedy jestem świadkiem. Oto, gdy wyraziłem wątpliwość, by kombinacja "milioner, miłośnik broni, przedsiębiorca" była dobrą rekomendacją dla dania wiary człowiekowi, mówiącemu o formacji "skręcającej w socjaldemokrację". Okazuje się jednak, że wiele osób sądzi, że centrum składa się z ekonomicznego neoliberalizmu i obyczajowej "nijakości" - słowem, w centrum domyślnie ma znajdować się każda osoba, która nie rzuca w gejów kamieniami albo uważa, że aborcja jest dopuszczalna, byle w podziemiu. Kiedy już mówi się o prawie do bezpiecznych zabiegów i chce się prostych uregulowań dla par jednopłciowych, wtedy dostaje się łatkę "zapaterysty", ewentualnie "palikotówy", mającej symbolizować radykalną lewicowość. Ponieważ Palikot podważa tylko jeden, obyczajowy konsensus, nie jest wedle tego toku myślenia radykalnym socjalistą, a jedynie "racjonalnym centrolewicowcem". Za każdym razem, kiedy odtwarzam sobie tok myślowy, prowadzący do otrzymania takiej łatki, łapię się za głowę - takie rzeczy przechodzą już chyba tylko na wschód od nieszczęsnej Żelaznej Kurtyny...
Nawet, kiedy sondaże pokazują, że gdy już opada kurz i pojawiają się kontury już istniejących partii, Palikot, zamiast na 20%, może liczyć na 3-4. Pociesza się oczywiście myślą, że nadal wedle jego badań 12% Polek i Polaków rozważałoby oddanie na jego partię głosu, co w zasadzie wyczerpuje rodzime zasoby osób mających jednocześnie liberalne poglądy na gospodarkę i społeczeństwo. Jeśli w tym samym, cytowanym badaniu tygodnika, SLD, które od lat dostaje baty za nierealizowanie progresywnych postulatów obyczajowych w okresie swoich rządów, otrzymuje 10%, to chyba najlepiej pokazuje to, jak bardzo poseł Palikot (cieszący się miernym społecznym zaufaniem) jest politycznym solistą. Ludzie mogą lubić jego cięty język i polityczne wygłupy, ale już nie mają zupełnie przekonania, by miał on w zanadrzu jakieś interesujące pomysły na modernizację. Efekty działania komisji "Przyjazne Państwo" nie zachwycają, pomysł podatku liniowego nie cieszy się wielką, społeczną atencją (może ludzie szybciej niż "apolityczni ekonomiści" wyciągają wnioski z eksperymentów bałtyckich tygrysów, które dziś mają problemy z wyjściem z gospodarczego krachu), a gumowym penisem czy świńskim łbem tak łatwo rządzić się nie da.
Tak jak niegdyś "Gazeta Wyborcza" miała swoją Unię Wolności, tak teraz pewien tygodnik zdaje się sądzić, że będzie miał swą "Partię Palikota", reprezentującą własne przekonania dotyczące ekonomii i kwestii kulturowych. Nie da się inaczej wytłumaczyć takiego szumu wobec hipotetycznej partii, która koniec końców, przy pierwszym realnym badaniu sondażowym, otrzymuje 3%. Dla porównania - 5 lat temu PD na swym starcie mogła liczyć na 12%, i to w sytuacji dużo bogatszej niż dziś oferty programowej i partyjnej. Nie mogę wytłumaczyć inaczej sytuacji, w której jeden z jego dziennikarzy pisze - bez jakichkolwiek argumentów, mających potwierdzić swoją tezę - o tym, że formacją posła z Lublina będą z pewnością zainteresowani ekolodzy. Nie wiem, czy jak zwykle nie dokonano na zielonej polityce prymitywnego uproszczenia do ekologii, ale nawet i w tym sektorze ani widu, ani słychu, by Janusz Palikot miał jakieś poglądy. Idąc tym tropem można by pod grupę docelową jego potencjalnej partii podłożyć na przykład kobiety między 47 a 53 rokiem życia, zamieszkałe w Łodzi, Suwałkach, Przasnyszu i Żninie, czyli właściwie dowolnie określony wyobraźnią "target".
Koniec końców nie wiadomo nawet, czy pomysł formacji komplementarnej wobec PO nie jest na rękę Donaldowi Tuskowi. Lider PO widzi za bardzo możliwość przygarniania pod swoje skrzydła mniejszych formacji w zamian za środowiskowe poparcie, tak jak PiS robi np. z Ruchem Patriotycznym Macierewicza czy Stronnictwem "Piast" Podkańskiego. Nawet wizja bliższego aliansu z Partią Demokratyczną wydaje się mu dość trudna do zniesienia. Być może zatem planuje on coś innego - doprowadzenie do wyjścia z partii skrzydła światopoglądowego liberalizmu, które w najgorszym wypadku nie wejdzie do Sejmu, zabierając nieco głosów PO, ale też SLD, co nadal nie musi skończyć się utratą w przyszłym roku szansy na samodzielne rządy. Może się też skończyć lepiej - podebraniem resztek PD, części polityków SLD i osłabieniem tej partii, wejście formacji Palikota do parlamentu i zastąpienie PSL w roli młodszego koalicjanta.
Wydaje się, że zdolności gromadzenia elektoratu przez samą Platformę się skończyły, a programowy eklektyzm - od Palikota po Gowina - nie ułatwia zadania. Przejście na pozycje chadeckie, które można obserwować chociażby przy okazji krytyki Otwartych Funduszy Emerytalnych, z jednej strony mają przyczynić się do odzyskania ludzi, głosujących na już nieaktualną, uładzoną twarz PiS, co może doprowadzić do zmarginalizowania tej partii, z drugiej zaś - ma potencjał zwolnienia niedużego miejsca na politycznej scenie na nadwiślańską wersję FDP. Szkoda tylko, że szansa ta w mediach portretowana jest niemal jak formowanie się nie FDP, a SPD...
3 komentarze:
Hasła Palikota, jak na Polskę, brzmią rewolucyjnie i - gdyby przy nich wytrwał - byłby to na pewno wartościowy "powiew świeżości" w naszej polityce, być może wymusiłby również radykalizację lewicy... Ale:
1. Wiarygodność Palikota budzi zastrzeżenia, ponieważ jeszcze kilka lat temu był właścicielem ultrakonserwatywnego pisma "Ozon", m.in. z red. Terlikowskim na czele czy bronił działalności Komisji Majątkowej;
2. Część z nich jest typowo prawicowa (jak podatek liniowy czy okręgi jednomandatowe), chociaż podobne pojawiały się i w SLD;
3. Wydają się trochę wybiórcze, jak na całościowy ruch polityczny;
4. Towarzystwo Palikota, jak np. Kalisz, trudno uznać za "nową jakość";
5. Ostatecznie nie wiadomo jakie i czyje interesy za tym stoją.
Ale ew. głos na Palikota, jako prztyczek w nos dla polskiego, zasiedziałego od lat na stołkach, main-streamu - z "braku laku" - nie byłby może i złym rozwiązaniem. Pożyjemy - zobaczymy.
PS: A być może jest to po prostu próba stworzenia "lewej nogi" PO (zainspirowana np. przez Tuska)? PO lubi bawić się w socjotechnikę, co widać było przy okazji krzyża i VATu... :'
W Polsce nie ma lewicy ani prawicy, są tylko aparatczycy.
No właśnie kwestia wiarygodności przy Palikocie wygląda zabawnie, szczególnie kiedy podnosi ją wobec Napieralskiego.
Prześlij komentarz