Kiedy byłem jeszcze licealistą, mieliśmy odchodzące w przeszłość zajęcia z przysposobienia obronnego. Obok elementów całkiem przydatnych w życiu, takich jak lekcje udzielania pierwszej pomocy, mieliśmy też zajęcia na strzelnicy. Udało mi nie być zmuszonym do strzelania, bowiem zadeklarowałem pacyfistyczne poglądy. Jako że nie spotkało się to z żadną represją - trzeba było tylko w zamian zaliczyć pewną teoretyczną część programu - nie mam w związku z tym jakiejkolwiek traumy. Wizyta w komisji wojskowej z kolei była dość interesująca. Panowie przede mną mieli pewną zabawę z mojej (dość wątłej, przyznaję) aparycji, za to samo badanie lekarskie jeszcze dało się przeżyć. Inna sprawa, że osobę z krzywym kręgosłupem, płaskostopiem i wadą wzroku, co powinno być dostatecznym warunkiem otrzymania zwalniającego z groźby służby stopnia D zdecydowano się zaliczyć do grupy A, z adnotacją co do wady wzroku. Niech im już będzie - w końcu szczęśliwie pobór się zakończył.
Decyzja o uzawodowieniu armii była o tyle racjonalna, że kończyła pewną fikcję - założenie, że bycie obywatelem oznacza konieczność służby z bronią w ręku. Abstrahując już od faktu gwałtownych zmian w pojmowaniu polityki bezpieczeństwa (szczególnie po praktyce rządów George'a Busha i inwazji na Irak), które nad militarną siłę przedkładają m.in. prawa człowieka, dyplomację czy też ambitną politykę rozwojową w stosunku do Globalnego Południa, wreszcie powoli zaczynamy odchodzić od przekonania, że potęgę danego państwa mierzy się jego siłą militarną. Intensywne inwestycje w przemysł zbrojeniowy sprawiły, że dziś Stany Zjednoczone muszą sobie radzić z olbrzymim garbem zadłużenia, utrudniającym prowadzenie bardziej ambitnej polityki antykryzysowej. Jak widać bomby nie rozwiązują wszystkich problemów świata...
W powszechnej służbie wojskowej było coś perwersyjnego. Po pierwsze, dokonywano podziału na męską i żeńską część populacji, przy czym jedynie ta pierwsza miała trafiać "na służbę Ojczyźnie". Po drugie, państwo dawało w ten sposób sygnał, że bycie "dobrym obywatelem" czy też "patriotą" wymaga odbycie tego typu, coraz bardziej anachronicznej służby. Odbycie służby zastępczej wymagało znacznie większego wysiłku osoby, która ze względu na wyznawaną wiarę lub też przekonania chciała w inny sposób służyć społeczności, w której żyje. Po trzecie zaś stosunki międzyludzkie panujące w armii nie są korzystne ani dla rozwoju nowoczesnego społeczeństwa, ani też dla psychiki "nienormatywnych" jednostek. Dzisiejsze czasy stawiają przed nami wyzwania, które wymagają raczej rozwoju kreatywności i indywidualnej samorealizacji (przy jednoczesnym poczuciu przywiązania do jakiejś większej grupy), nie zaś ślepej dyscypliny i uczenia salutowania.
Wbrew temu, co nadal dominujące wzorce kultury chcą przekazywać, faceci również są różnorodni. Są wśród nas geje, artyści, sportowcy, potencjalni przedsiębiorcy, osoby wrażliwe jak też i skore do większej agresywności. Tę niejednorodność usiłowano przemielać poprzez różnorakie instytucje, mające na celu ukształtowanie mniej lub bardziej opresyjnego dla wielu "wzorca męskości". Powszechna służba wojskowa tworzyła nimb tego typu matrycy, w której liczyła się dzielność, odwaga, wytrwałość bardziej fizyczna niż psychiczna. Nie to, żeby te cechy były jakimiś wadami, ale niekoniecznie są one czymś, co koniecznie warto uniwersalizować w dzisiejszych czasach. Jakoś nie słyszałem o powszechnym koszarowaniu mężczyzn w celu nauczenia ich obrony swoich praw pracowniczych, zakładania własnych firm, uczciwego płacenia podatków czy też chociażby równego dzielenia obowiązków domowych między mężczyznami a kobietami - a kto wie, czy takie umiejętności nie byłyby bardziej potrzebne...
Przez lata nie udało się rządom tak z prawa, jak i z lewa wpaść na pomysł, jak zwiększyć wśród młodych ludzi zaufanie do państwa i chęć działania społecznego w lokalnych społecznościach. Jeśli dla facetów pierwszym "dorosłym" doświadczeniem zetknięcia się z instytucją państwową jest zmaganie się z wojskiem i myślenie o załatwieniu sobie zwolnienia do Wojskowej Komendy Uzupełnień, to dobrze, że przestaje ich się straszyć. Szkoda, że w zamian nie powołano jakiejś formy otwartego dla obydwu płci mechanizmu wzrostu zaangażowania społecznego. Być może warto pomyśleć nad tego typu zachętami w okresie ponadgimnazjalnym, np. zaliczenie danego roku wymagałoby odbycia w ciągu 3 lat 3 tygodni praktyk w wybranej przez uczennicę/ucznia instytucji publicznej albo pozarządowej w ramach nieistniejącego (co symptomatyczne) wychowania obywatelskiego? W taki sposób zamiast cyzelowania połowy populacji do "jedynie słusznej" formy dalibyśmy każdej i każdemu szanse do samorealizacji?
Niestety o tym się nie za bardzo myśli, więc likwidację poboru przeprowadzono najkrótszą możliwą drogą. Zniknął w ten sposób uciążliwy obowiązek, natomiast nadal nie mamy w zamian do czynienia z tworzeniem obywatelek i obywateli. Patrząc się na wydźwięk niektórych dokumentów rządowych (takich jak czytana przeze mnie obecnie "Polska 2030", o której więcej już niedługo na blogu) można odnieść wrażenie, że w ogóle nie jest to problem dla władz krajowych. No bo i po co - jeszcze by ludzie myśleć zaczęli, a to, jak wiadomo, dla rządzących nie jest niczym dobrym...
Decyzja o uzawodowieniu armii była o tyle racjonalna, że kończyła pewną fikcję - założenie, że bycie obywatelem oznacza konieczność służby z bronią w ręku. Abstrahując już od faktu gwałtownych zmian w pojmowaniu polityki bezpieczeństwa (szczególnie po praktyce rządów George'a Busha i inwazji na Irak), które nad militarną siłę przedkładają m.in. prawa człowieka, dyplomację czy też ambitną politykę rozwojową w stosunku do Globalnego Południa, wreszcie powoli zaczynamy odchodzić od przekonania, że potęgę danego państwa mierzy się jego siłą militarną. Intensywne inwestycje w przemysł zbrojeniowy sprawiły, że dziś Stany Zjednoczone muszą sobie radzić z olbrzymim garbem zadłużenia, utrudniającym prowadzenie bardziej ambitnej polityki antykryzysowej. Jak widać bomby nie rozwiązują wszystkich problemów świata...
W powszechnej służbie wojskowej było coś perwersyjnego. Po pierwsze, dokonywano podziału na męską i żeńską część populacji, przy czym jedynie ta pierwsza miała trafiać "na służbę Ojczyźnie". Po drugie, państwo dawało w ten sposób sygnał, że bycie "dobrym obywatelem" czy też "patriotą" wymaga odbycie tego typu, coraz bardziej anachronicznej służby. Odbycie służby zastępczej wymagało znacznie większego wysiłku osoby, która ze względu na wyznawaną wiarę lub też przekonania chciała w inny sposób służyć społeczności, w której żyje. Po trzecie zaś stosunki międzyludzkie panujące w armii nie są korzystne ani dla rozwoju nowoczesnego społeczeństwa, ani też dla psychiki "nienormatywnych" jednostek. Dzisiejsze czasy stawiają przed nami wyzwania, które wymagają raczej rozwoju kreatywności i indywidualnej samorealizacji (przy jednoczesnym poczuciu przywiązania do jakiejś większej grupy), nie zaś ślepej dyscypliny i uczenia salutowania.
Wbrew temu, co nadal dominujące wzorce kultury chcą przekazywać, faceci również są różnorodni. Są wśród nas geje, artyści, sportowcy, potencjalni przedsiębiorcy, osoby wrażliwe jak też i skore do większej agresywności. Tę niejednorodność usiłowano przemielać poprzez różnorakie instytucje, mające na celu ukształtowanie mniej lub bardziej opresyjnego dla wielu "wzorca męskości". Powszechna służba wojskowa tworzyła nimb tego typu matrycy, w której liczyła się dzielność, odwaga, wytrwałość bardziej fizyczna niż psychiczna. Nie to, żeby te cechy były jakimiś wadami, ale niekoniecznie są one czymś, co koniecznie warto uniwersalizować w dzisiejszych czasach. Jakoś nie słyszałem o powszechnym koszarowaniu mężczyzn w celu nauczenia ich obrony swoich praw pracowniczych, zakładania własnych firm, uczciwego płacenia podatków czy też chociażby równego dzielenia obowiązków domowych między mężczyznami a kobietami - a kto wie, czy takie umiejętności nie byłyby bardziej potrzebne...
Przez lata nie udało się rządom tak z prawa, jak i z lewa wpaść na pomysł, jak zwiększyć wśród młodych ludzi zaufanie do państwa i chęć działania społecznego w lokalnych społecznościach. Jeśli dla facetów pierwszym "dorosłym" doświadczeniem zetknięcia się z instytucją państwową jest zmaganie się z wojskiem i myślenie o załatwieniu sobie zwolnienia do Wojskowej Komendy Uzupełnień, to dobrze, że przestaje ich się straszyć. Szkoda, że w zamian nie powołano jakiejś formy otwartego dla obydwu płci mechanizmu wzrostu zaangażowania społecznego. Być może warto pomyśleć nad tego typu zachętami w okresie ponadgimnazjalnym, np. zaliczenie danego roku wymagałoby odbycia w ciągu 3 lat 3 tygodni praktyk w wybranej przez uczennicę/ucznia instytucji publicznej albo pozarządowej w ramach nieistniejącego (co symptomatyczne) wychowania obywatelskiego? W taki sposób zamiast cyzelowania połowy populacji do "jedynie słusznej" formy dalibyśmy każdej i każdemu szanse do samorealizacji?
Niestety o tym się nie za bardzo myśli, więc likwidację poboru przeprowadzono najkrótszą możliwą drogą. Zniknął w ten sposób uciążliwy obowiązek, natomiast nadal nie mamy w zamian do czynienia z tworzeniem obywatelek i obywateli. Patrząc się na wydźwięk niektórych dokumentów rządowych (takich jak czytana przeze mnie obecnie "Polska 2030", o której więcej już niedługo na blogu) można odnieść wrażenie, że w ogóle nie jest to problem dla władz krajowych. No bo i po co - jeszcze by ludzie myśleć zaczęli, a to, jak wiadomo, dla rządzących nie jest niczym dobrym...
2 komentarze:
Zgadzam się z artykułem aż do momentu tej propozycji: "zaliczenie danego roku wymagałoby odbycia w ciągu 3 lat 3 tygodni praktyk w wybranej przez uczennicę/ucznia instytucji publicznej albo pozarządowej". Skoro ludzie są różni i nie powinno zmuszać się ich do wojska ze względu na pacyfizm i wrażliwość, to czemu zmuszać ich do zaangażowania społecznego wbrew indywidualizmowi niektórych jednostek? Po co jeden przymus zastępować innym? Szczególnie, że wszelkie praktyki wyglądają tak, że stali pracownicy zrzucają na praktykanta odwalenie najgorszych obowiązków. A jeśli ktoś postawi się takiemu traktowaniu go z góry i nie da się terrorowi, to nie zda roku? Słaby pomysł.
Zaraz - ja wcale nie zaprzeczam że ludzie są indywidualistami/indywidualistkami, są też jednak także częścią społeczeństwa. Podobne zasady wprowadza się na większości studiów i nikt nie protestuje. Nie chodzi mi też o odgórne przydzielanie do firmy/instytucji/organizacji X czy Y - kwestia wyboru formy zaliczenia pozostawałaby w gestii osoby uczącej się, w zależności od jego/jej predyspozycji, formy chęci działania etc. No chyba, że uznajemy że człowiek nie jest istotą społeczną i jest w stanie realizować wszystkie swoje potrzeby w oderwaniu od reszty społeczeństwa - w co raczej nie wierzę.
Potrzebujemy (niekoniecznie w takiej formie, mogą pojawić się i lepsze propozycje) narzędzi, które pozwolą na zachowanie równowagi między indywidualizmem a wspólnotowością, inaczej zaczniemy popadać w skrajności - albo skrajny egoizm, albo skrajny kolektywizm. I jedno, i drugie nie jest niczym dobrym.
Pozdrawiam ciepło
Prześlij komentarz