W ostatnich dniach odczuwam pewien dysonans poznawczy. Nie ukrywam, że jest mi przykro, ani też nie zamierzam patrzeć się z góry na osoby, które nagle zaczęły gromadzić się na placach i ulicach, zapalać znicze i kłaść kwiaty w hołdzie zmarłym. Nie zwalam tego na karb polskiej martyrologii, bo doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że dokładnie takie same obrazki widzielibyśmy na ulicach Londynu, Paryża, Madrytu czy Waszyngtonu, gdyby podobna tragedia dotknęła tamtejsze stolice. To w jakimś sensie naturalny, ludzki odruch, trochę związany z naszą regularnie dziś wygaszaną potrzebą wspólnotowości i bezpieczeństwa, trochę też odtwarzający badane przez antropologów rytuały, obecne praktycznie w każdej kulturze. 5 lat temu, przyznaję się bez bicia, również płakałem po papieżu, choć już nie poczuwałem się do bycia katolikiem, a wraz z upływem lat narastał mój sceptycyzm do części jego działań. Założenie, że w obliczu tak dużych wstrząsów zatomizowane społeczeństwa nowego kapitalizmu nagle zaczną merytoryczną dyskusję i powściągną emocje, trąci dość sporą naiwnością. No i pytanie - czy skoro jako jednostki nie zawsze jesteśmy w stanie zachowywać się racjonalnie i kontrolując emocje, to czy mamy prawo wymagać tego samego od wspólnoty ludzi, którzy mimo wszystko pragną mieć poczucie, że cokolwiek ich łączy?
Dysonans mój łączy się z czymś nieco innym. Korzystając z tego, że w internecie można teraz przez jakiś czas za darmo śledzić przekaz kanałów informacyjnych, a także przy lekturze niektórych artykułów, zastanawiam się, czy nie byłoby lepiej, gdyby zdarzało nam się czasem milczeć niż komentować. Staram się zwracać uwagę na to, w jaki sposób dyskutuje się z politycznymi oponentami i czy argumenty kierowane w debacie są merytoryczne, czy też nie. Nie zamierzam ukrywać, że politycznie z Lechem Kaczyńskim dzieliło mnie wiele i nie ma co tego ukrywać - żal nad straconym życiem nie musi oznaczać zamazywania realnych podziałów. Bardzo ciekawie zresztą opowiedział o tym w wywiadzie prasowym Władysław Frasyniuk, który - pomimo sporych ideowych różnic - pozostał dla prezydenta przyjacielem. Bardzo to jednak dziwne, że do niedawna raczej wieszano na nim psy nie tylko za jego prezydenckie weta (bez refleksji nad ich ideowymi źródłami), ale też za wygląd, brak ogłady czy inne, tego typu cechy. Dziś w tych samych mediach słyszymy o nim jako o "wielkim polityku", "politycznym przywódcy" etc. Potrafię sobie wyobrazić, że to praktyczna realizacja przypowieści o synu marnotrawnym, ale nie potrafię powstrzymać się od sceptycyzmu...
To nie tylko kwestia Kaczyńskiego, chociaż w jego wypadku jest to przykład najbardziej skrajny. Żaden inny polityk nie musiał nasłuchiwać się pytań dotyczących jego alkoholizmu, które "czwarta władza" bardzo chętnie nagłaśniała. Nasłuchiwaliśmy się uwag dotyczących jego wzrostu, prezencji, sposobu mówienia - a jakoś znacznie rzadziej chcieliśmy słuchać tego, co ma do powiedzenia. Czasem z tym, co mówił, bardzo się nie zgadzałem, czasem zaskakiwała mnie pewna zbieżność, nigdy nie miałem do niego pretensji co do tego, że skoro konstytucja daje mu określone uprawnienia, a nie zgadza się z wymową pewnych ustaw, to je wetuje - w tym postpolitycznym świecie jego sposób uprawiania polityki był jednocześnie anachroniczny i całkiem ożywczy, w kostiumie myśli z XIX wieku będąc cierniem na PR-owym zarządzaniu wśród błysku fleszy. Mało kto jest bez winy - trudno zabraniać satyry, w tym tej cierpkiej, problem w tym, kiedy jej ostrze jest skierowane asymetrycznie i przysłania realną dyskusję.
To zresztą nie tylko casus Lecha Kaczyńskiego. Izabelę Jarugę-Nowacką, wykształconą, inteligentną kobietę, walczącą o ich równy status w społeczeństwie, latami portretowano wraz z innymi feministkami jako "babochłopa", nazywano "betonem, który należałoby oblać kwasem solnym", co usłyszała z ust jednego z kościelnych hierarchów. Problemy, jakie poruszała, umiejętnie zamiatano pod dywan, cytując wyrwane z kontekstu frazy, a jednak - pomimo tej sytuacji - była ona regularnie wybierana na posłankę w swoim okręgu na Pomorzu. Mało kto w mediach jest w stanie uwierzyć, że ludzie mogą wybierać swoje przedstawicielki i przedstawicieli nie tylko pod kątem doboru kolorystycznego krawata do koszuli, ale ze względu na ich poglądy i konsekwentne ich głoszenie. Taka konstatacja daje nadzieję na to, że doczekamy się jeszcze kiedyś powrotu tego, co publiczne i polityczne do naszych serc i umysłów.
Chciałbym wierzyć, że "jeszcze będzie normalnie", że ten dysonans stanie się dla osób parających się polityką i mediami przestrogą, by drugi raz nie iść tą drogą. Debata polityczna potrzebuje sporów o idee, a nie o to, czy ktoś sepleni albo się jąka. Ta wiara jest już bardzo wątła - tego samego oczekiwano w już w pamiętnym 2005 roku, nie wyszło. Pierwsze pojawiające się w przestrzeni publicznej pomysły - takie jak nazwanie Stadionu Narodowego imieniem Lecha Kaczyńskiego czy też sugestie Jarosława Gowina na temat "ponadpartyjnego kandydata na prezydenta" nie napawają optymizmem, świadcząc o niezrozumieniu tego, do czego służy polityka. Polityka służyć ma zaspokajaniu ludzkich potrzeb, reprezentowaniu ich i wcielaniu w życie, nie zaś czołobitnemu narzucaniu sztucznej jedności i zasypywaniu pod dywan realnych, istniejących w naszym społeczeństwie sporów. Niestety, symbol nadal trzyma się mocniej niż idee, które ma wyrażać.
Dysonans mój łączy się z czymś nieco innym. Korzystając z tego, że w internecie można teraz przez jakiś czas za darmo śledzić przekaz kanałów informacyjnych, a także przy lekturze niektórych artykułów, zastanawiam się, czy nie byłoby lepiej, gdyby zdarzało nam się czasem milczeć niż komentować. Staram się zwracać uwagę na to, w jaki sposób dyskutuje się z politycznymi oponentami i czy argumenty kierowane w debacie są merytoryczne, czy też nie. Nie zamierzam ukrywać, że politycznie z Lechem Kaczyńskim dzieliło mnie wiele i nie ma co tego ukrywać - żal nad straconym życiem nie musi oznaczać zamazywania realnych podziałów. Bardzo ciekawie zresztą opowiedział o tym w wywiadzie prasowym Władysław Frasyniuk, który - pomimo sporych ideowych różnic - pozostał dla prezydenta przyjacielem. Bardzo to jednak dziwne, że do niedawna raczej wieszano na nim psy nie tylko za jego prezydenckie weta (bez refleksji nad ich ideowymi źródłami), ale też za wygląd, brak ogłady czy inne, tego typu cechy. Dziś w tych samych mediach słyszymy o nim jako o "wielkim polityku", "politycznym przywódcy" etc. Potrafię sobie wyobrazić, że to praktyczna realizacja przypowieści o synu marnotrawnym, ale nie potrafię powstrzymać się od sceptycyzmu...
To nie tylko kwestia Kaczyńskiego, chociaż w jego wypadku jest to przykład najbardziej skrajny. Żaden inny polityk nie musiał nasłuchiwać się pytań dotyczących jego alkoholizmu, które "czwarta władza" bardzo chętnie nagłaśniała. Nasłuchiwaliśmy się uwag dotyczących jego wzrostu, prezencji, sposobu mówienia - a jakoś znacznie rzadziej chcieliśmy słuchać tego, co ma do powiedzenia. Czasem z tym, co mówił, bardzo się nie zgadzałem, czasem zaskakiwała mnie pewna zbieżność, nigdy nie miałem do niego pretensji co do tego, że skoro konstytucja daje mu określone uprawnienia, a nie zgadza się z wymową pewnych ustaw, to je wetuje - w tym postpolitycznym świecie jego sposób uprawiania polityki był jednocześnie anachroniczny i całkiem ożywczy, w kostiumie myśli z XIX wieku będąc cierniem na PR-owym zarządzaniu wśród błysku fleszy. Mało kto jest bez winy - trudno zabraniać satyry, w tym tej cierpkiej, problem w tym, kiedy jej ostrze jest skierowane asymetrycznie i przysłania realną dyskusję.
To zresztą nie tylko casus Lecha Kaczyńskiego. Izabelę Jarugę-Nowacką, wykształconą, inteligentną kobietę, walczącą o ich równy status w społeczeństwie, latami portretowano wraz z innymi feministkami jako "babochłopa", nazywano "betonem, który należałoby oblać kwasem solnym", co usłyszała z ust jednego z kościelnych hierarchów. Problemy, jakie poruszała, umiejętnie zamiatano pod dywan, cytując wyrwane z kontekstu frazy, a jednak - pomimo tej sytuacji - była ona regularnie wybierana na posłankę w swoim okręgu na Pomorzu. Mało kto w mediach jest w stanie uwierzyć, że ludzie mogą wybierać swoje przedstawicielki i przedstawicieli nie tylko pod kątem doboru kolorystycznego krawata do koszuli, ale ze względu na ich poglądy i konsekwentne ich głoszenie. Taka konstatacja daje nadzieję na to, że doczekamy się jeszcze kiedyś powrotu tego, co publiczne i polityczne do naszych serc i umysłów.
Chciałbym wierzyć, że "jeszcze będzie normalnie", że ten dysonans stanie się dla osób parających się polityką i mediami przestrogą, by drugi raz nie iść tą drogą. Debata polityczna potrzebuje sporów o idee, a nie o to, czy ktoś sepleni albo się jąka. Ta wiara jest już bardzo wątła - tego samego oczekiwano w już w pamiętnym 2005 roku, nie wyszło. Pierwsze pojawiające się w przestrzeni publicznej pomysły - takie jak nazwanie Stadionu Narodowego imieniem Lecha Kaczyńskiego czy też sugestie Jarosława Gowina na temat "ponadpartyjnego kandydata na prezydenta" nie napawają optymizmem, świadcząc o niezrozumieniu tego, do czego służy polityka. Polityka służyć ma zaspokajaniu ludzkich potrzeb, reprezentowaniu ich i wcielaniu w życie, nie zaś czołobitnemu narzucaniu sztucznej jedności i zasypywaniu pod dywan realnych, istniejących w naszym społeczeństwie sporów. Niestety, symbol nadal trzyma się mocniej niż idee, które ma wyrażać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz