"Zgoda buduje, niezgoda rujnuje" - wiemy o tym doskonale, co nie przeszkadza nam post factum uznać, że "mądry Polak po szkodzie". Można to ładnie opisać na przykładzie warszawskim - pod pociąg w metrze wpada niewidomy student Uniwersytetu Warszawskiego, obecnie w ciężkim stanie leżący w szpitalu. Nie przeszkadza to Ratuszowi prowadzić w sposób delikatnie mówiąc kontrowersyjny konsultacji ze środowiskiem osób niepełnosprawnych w sprawie udogodnień na obszarze drugiej linii metra. Dawanie szansy na wypowiedzenie się np. ludziom na wózku na trzydziestym piętrze Pałacu Kultury i Nauki zdaje się być kpiną z ludzi, którzy mają święte prawo do normalnego funkcjonowania w społeczeństwie. Brakuje jednak poczucia, że tego typu kwestie należy załatwiać we wspólnym gronie, a nie tylko "między nami, urzędnikami". Efekty widać gołym okiem...
To jeden z najbardziej szokujących przykładów na to, jak brak działania grupowego wpływa na obniżenie jakości życia. Dopiero niedawno zaczęto prowadzić konsultacje społeczne z prawdziwego zdarzenia. Do tej pory dominowało myślenie, że nie ma co pytać się ludzi o zdanie, np. co do wyglądu okolicznego parku albo zagospodarowania jakiegoś placu. Przestrzeń miejska będzie prawdziwie wspólna dopiero wtedy, gdy ludzi nie tylko zacznie pytać się o zdanie, ale ich zdania słuchać. Pierwszym sprawdzianem tego, na ile podejście do konsultacyjnego trybu podejmowania decyzji okaże się realne, będzie zagospodarowanie Placu Grzybowskiego - temat, który wypłynął głównie dzięki Dotleniaczowi Joanny Rajkowskiej. Mi osobiście marzą się wielkie konsultacje w sprawie zagospodarowania centrum miasta, bo tu Ratusz potrafi nawet myśleć o zabudowaniu części Parku Świętokrzyskiego, pomimo faktu, że 92% Warszawianek i Warszawiaków jest przeciwko tego typu pomysłom.
Gdzie zatem tkwią korzenie tego naszego problemu z naszym wybujałym indywidualizmem? Przede wszystkim w szkole. Aktualny proces nauczania nie poświęca wystarczająco dużo czasu dialogowi i dyskusji w grupach. Skoro młody człowiek widzi, że sam może wykonać masę interesujących rzeczy, nie zwraca uwagi np. na przekonanie innych do swoich racji w mniejszym gronie. Osobom nieśmiałym nie tworzy się warunków do tego, by mogły pokazać swoje zdanie w bardziej kameralnym gronie. W takiej sytuacji, kiedy wiele jest premiujących indywidualny talent olimpiad, a już konkursów, promujących współdziałanie - dużo mniej, nie pojawia się żadna realna alternatywa dla indywidualnej pracy.
Następnie tego typu działania są nierzadko replikowane w miejscach pracy. Tam czasem zdarza się pracodawcy poskromić nieco ambicjonalne temperamenty i zachęcić do współpracy. Nie zawsze jednak - czasem sami pracodawcy zdają się premiować jednostki, które bądź to się przepracowują w samotności, bądź to przywłaszczają sobie cały rezultat pracy grupowej. W efekcie rośnie poziom nieufności i spada innowacyjność. Utożsamianie współpracy w grupie z postkomunistycznym kolektywizmem również robi swoje, przez co wyrwanie się z tego błędnego koła nie wydaje się najłatwiejszym zadaniem.
Widać to nawet i po naszych najwyższych władzach i ich zachowaniu względem Unii Europejskiej. Kiedy spora grupa państw trudzi się nad wypracowaniem zasad, służących dobru całej wspólnoty, my myślimy jedynie o tym, jak wyrwać z unijnej kasy jak najwięcej dla siebie. Polscy eurodeputowani dość często głosują zupełnie inaczej niż ich partyjni koledzy i koleżanki z tych samych frakcji i szczycą się nieformalnym Klubem Polskim, w którym mają dbać o dobro kraju. Idiotyzm tego pomysłu (brzmiącego tak, jakby traktowano Bruksele niczym Dumę albo Reichstag przed 1914 rokiem...) widać gołym okiem - jakim cudem bowiem można przyjąć, że istnieje jeden, obiektywny "interes narodowy", wykluczający odmienne punkty widzenia? W ten wsposób wspólnej Europy nie zbudujemy...
Reasumując - trzeba wiele lat pracy nad sobą. Musimy uwierzyć, że nie jesteśmy jedynie zbiorem jednostek, ale tworzymy szersze wspólnoty o różnych interesach i przekonaniach. Dopiero zrozumienie tego faktu pozwoli nam na realną grę polityczną i rozwój społeczny. Słabe związki zawodowe (mamy jeden z najniższych współczynników uzwiązkowienia w Europie!) nie będą dobrze równoważyć wpływów pracodawców. Brak reakcji na lokalne wycinki drzew czy kontrowersyjne inwestycje skutkować będzie powstawaniem zdehumanizowanej przestrzeni publicznej. To ostatnie chwile, by odwrócić te trendy.
To jeden z najbardziej szokujących przykładów na to, jak brak działania grupowego wpływa na obniżenie jakości życia. Dopiero niedawno zaczęto prowadzić konsultacje społeczne z prawdziwego zdarzenia. Do tej pory dominowało myślenie, że nie ma co pytać się ludzi o zdanie, np. co do wyglądu okolicznego parku albo zagospodarowania jakiegoś placu. Przestrzeń miejska będzie prawdziwie wspólna dopiero wtedy, gdy ludzi nie tylko zacznie pytać się o zdanie, ale ich zdania słuchać. Pierwszym sprawdzianem tego, na ile podejście do konsultacyjnego trybu podejmowania decyzji okaże się realne, będzie zagospodarowanie Placu Grzybowskiego - temat, który wypłynął głównie dzięki Dotleniaczowi Joanny Rajkowskiej. Mi osobiście marzą się wielkie konsultacje w sprawie zagospodarowania centrum miasta, bo tu Ratusz potrafi nawet myśleć o zabudowaniu części Parku Świętokrzyskiego, pomimo faktu, że 92% Warszawianek i Warszawiaków jest przeciwko tego typu pomysłom.
Gdzie zatem tkwią korzenie tego naszego problemu z naszym wybujałym indywidualizmem? Przede wszystkim w szkole. Aktualny proces nauczania nie poświęca wystarczająco dużo czasu dialogowi i dyskusji w grupach. Skoro młody człowiek widzi, że sam może wykonać masę interesujących rzeczy, nie zwraca uwagi np. na przekonanie innych do swoich racji w mniejszym gronie. Osobom nieśmiałym nie tworzy się warunków do tego, by mogły pokazać swoje zdanie w bardziej kameralnym gronie. W takiej sytuacji, kiedy wiele jest premiujących indywidualny talent olimpiad, a już konkursów, promujących współdziałanie - dużo mniej, nie pojawia się żadna realna alternatywa dla indywidualnej pracy.
Następnie tego typu działania są nierzadko replikowane w miejscach pracy. Tam czasem zdarza się pracodawcy poskromić nieco ambicjonalne temperamenty i zachęcić do współpracy. Nie zawsze jednak - czasem sami pracodawcy zdają się premiować jednostki, które bądź to się przepracowują w samotności, bądź to przywłaszczają sobie cały rezultat pracy grupowej. W efekcie rośnie poziom nieufności i spada innowacyjność. Utożsamianie współpracy w grupie z postkomunistycznym kolektywizmem również robi swoje, przez co wyrwanie się z tego błędnego koła nie wydaje się najłatwiejszym zadaniem.
Widać to nawet i po naszych najwyższych władzach i ich zachowaniu względem Unii Europejskiej. Kiedy spora grupa państw trudzi się nad wypracowaniem zasad, służących dobru całej wspólnoty, my myślimy jedynie o tym, jak wyrwać z unijnej kasy jak najwięcej dla siebie. Polscy eurodeputowani dość często głosują zupełnie inaczej niż ich partyjni koledzy i koleżanki z tych samych frakcji i szczycą się nieformalnym Klubem Polskim, w którym mają dbać o dobro kraju. Idiotyzm tego pomysłu (brzmiącego tak, jakby traktowano Bruksele niczym Dumę albo Reichstag przed 1914 rokiem...) widać gołym okiem - jakim cudem bowiem można przyjąć, że istnieje jeden, obiektywny "interes narodowy", wykluczający odmienne punkty widzenia? W ten wsposób wspólnej Europy nie zbudujemy...
Reasumując - trzeba wiele lat pracy nad sobą. Musimy uwierzyć, że nie jesteśmy jedynie zbiorem jednostek, ale tworzymy szersze wspólnoty o różnych interesach i przekonaniach. Dopiero zrozumienie tego faktu pozwoli nam na realną grę polityczną i rozwój społeczny. Słabe związki zawodowe (mamy jeden z najniższych współczynników uzwiązkowienia w Europie!) nie będą dobrze równoważyć wpływów pracodawców. Brak reakcji na lokalne wycinki drzew czy kontrowersyjne inwestycje skutkować będzie powstawaniem zdehumanizowanej przestrzeni publicznej. To ostatnie chwile, by odwrócić te trendy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz