Słowa piosenki Agnieszki Osieckiej jak ulał zdają się pasować do wieczornej debaty Donalda Tuska ze związkowcami. W tym show nie wyszło prawie nic - Solidarność i OPZZ zdecydowały się na bojkot, dwa biorące udział w "dialogu" związki reprezentowali mało wyraziści działacze, idealnie wpasowujący się do modelu "chłopi pańszczyźniani przychodzą po prośbie do ekonoma". Donald Tusk, jednocześnie bawiący się w konferansjera i spowiednika, mógł być gwiazdą wieczoru - uspokajał, koił złe nastroje, zapewnił o swym oddaniu Bogu i Ojczyźnie. A już szczególnie arabskiemu kapitałowi, który przekonywał jak mógł do dofinansowania upadających zakładów. Ostrzegał przed "złymi, niektórymi związkami", które tylko robią zadymy i chcą zabierać pieniądze paniom kioskarkom.
Byłoby to śmieszne, gdyby nie było to tak tragiczne. W ciągu 45 minut niemal nie dotknięto szerszego kontekstu społeczno-ekonomicznego, sprowadzając dość udanie kwestie stoczni do partykularnego interesu grupki działaczy związkowych. Największe centrale położyły zupełnie swój protest po tym, jak Karol Guzikiewicz ze stoczniowej "Solidarności" zaczął wymachiwać post factum pomiętą kartką z raportu NIK. Dla osób postronnych nie trzeba było niczego więcej, by utwierdzić wichrzycielski stereotyp działacza związkowego. Oto nastawiony na dialog premier nie może liczyć na rozmowę - sympatia osoby oglądającej debatę siłą rzeczy przeszła w kierunku premiera.
"Debata" umożliwia wyciągnięcie jednego, radykalnego wniosku - żyjemy w gnijącym państwie. Państwie, które nie ma pomysłu na rozwiązywanie problemów społecznych. Państwie, w którym dominującym modelem dyskusji jest pałowanie przez policję i palenie opon. Państwie, którego władze skupiają się na walce o "wartości chrześcijańskie" w Konstytucji Europejskiej, rozwadnianiu Unii Europejskiej i umieraniu za Niceę. Jednocześnie kolejne rządy - czy to PiS, czy PO - nie umiały skutecznie przekonać Komisji Europejskiej do swoich racji. Czemu się dziwić, skoro kwestie inne niż "ekonomiczna konkurencyjność", takie jak zrównoważony rozwój wspólnot lokalnych, usługi publiczne czy też jakkolwiek interpretowane "dobro wspólne" nigdy w tym kraju nie były wskazówkami dla prowadzenia polityki. Prawicowe rządy (ale też wcześniej i Leszek Miller) mówiły jedynym językiem, jaki znały - równania w dół standardów europejskich i sprowadzania Europy do bankomatu, z którego wyjmuje się pieniądze. W tej wizji obywatelki i obywatele Polski byli tanią siłą roboczą, a nie podmiotami życia publicznego. Tę nierówność widzi niemiecka eurodeputowana Zielonych, Elisabeth Schroedter, ale polskie władze - już niekoniecznie.
W Polsce nadal nie umiemy rozmawiać - lata traktowania ludzi niczym królików doświadczalnych zrobiły swoje. Związkowcy z "Solidarności" czy OPZZ, gdyby wzięli udział w debacie z Donaldem Tuskiem, niechybnie by przegrali. Nadal nie potrafią się oni wyrwać z patrzenia przez pryzmat swojego partykularnego interesu na poziom uniwersalnej walki o prawa i godność nas wszystkich. To niełatwe zadanie - szczególnie w obliczu upadku zakładu, któremu zawdzięczają naprawdę sporo. Bez przekroczenia tego intelektualnego Rubikonu stoją na straconej pozycji - dyskurs zrobił z nich krzykaczy, więc ich siła przekonywania do swoich racji jest słaba. W starciu z "polityką miłości", która załatwia płatne postojowe, nawet najbardziej uzasadnione emocje są tu na straconej pozycji. Balon medialnego PR-u Donalda Tuska od nich nie pęknie - wystarczy, że obok protestujących związkowców kamery pokażą prałata Jankowskiego, by proces utożsamiania "warchołów" z "zaściankiem" zaczął podprogowo działać w umysłach widzów medialnej papki.
W całej dyskusji o stoczniach pomija się jej wymiar europejski. Wyrok Komisji Europejskiej traktuje się jako transparentny, obiektywny i jedynie słuszny. Brakuje refleksji, że decyzje gospodarcze KE są jednocześnie decyzjami głęboko politycznymi. Obecna ekipa pod wodzą pana Barroso przyczynia się do dewastacji europesjkiego modelu społecznego i chroni silniejszych, zamiast dbać o dobro wspólne. Tak, restrukturyzacja poslkich stoczni jest potrzebna, jednak jeśli premier Tusk nie widzi niczego zdrożnego w tym, że lekką ręką wydaje się miliardy na upadający sektor finansowy, a jednocześnie dewastuje się istotnych dla lokalnej ekonomii pracodawców, coś jest nie tak. Być może premier nie chce tego widzieć, bowiem PO należy i aktywnie wspiera politykę Europejskiej Partii Ludowej, która czynnie popiera działania komisji Barroso. Kiedy zatem politycy PO mówią o "polskim głosie, który będzie się liczył w Europie", mają tak naprawdę wizję swojego współuczestnictwa w osłabianiu europejskiej solidarności i zamieniania europejskiego snu w neoliberalny koszmar.
Pora zatem uderzyć piętro wyżej niż na poziom debaty krajowej. Obecna Komisja Europejska jest najbardziej szkodliwą w historii zjednoczonej Europy i musi zostać powstrzymana za wszelką cenę. Kontynent nie wytrzyma dalszych 5 lat niszczenia standardów socjalnych i ekologicznych, a świat - dalszej nierównowagi w globalnych stosunkach handlowych. Dziś polscy stoczniowcy mają paradoksalnie więcej sojuszników niż kiedykolwiek więcej. Mają ten sam interes, co ginący na granicach "fortecy Europa" imigranci, młodzi ludzie, zmagający się z bezrobociem po studiach, pracownicy i pracownice zmuszane do pracy w nadgodzinach z powodu braku przyjęcia ambitnej dyrektywy w sprawie czasu pracy. Mają ten sam interes, co kobiety, które nie mogą doczekać się unijnej dyrektywy antydyskryminacyjnej, uwzględniającej kwestie nierówności na rynku pracy, a także ekolodzy, chcący przejścia Europy do epoki solarnej zamiast nuklearnej. Interes ten zawiera się w dwóch, czytelnych słowach - stop Barroso!
Sukces tego politycznego projektu zależy od naszej wspólnej mobilizacji 7 czerwca. Stawka jest wysoka - to szansa na budowę prawdziwie solidarnej Europy, bez podziału na centrum i peryferia, chroniącej prawa człowieka i wysokie standardy ekologiczne i społeczne. To szansa na Europę dla ludzi zamiast Europy dla elit. Szansa ta jest możliwa tylko wtedy, gdy zerwana zostanie paraliżująca zmiany, nienaturalna "wielka koalicja" chadeków i socjalistów i powstanie nowa, na bazie frakcji socjalistycznej, Zielonych i liberałów. W Polsce najważniejszym zadaniem polityczne elity uznają zapewnienie Jerzemu Buzkowi stanowiska szefa Parlamentu Europejskiego. To nie patriotyzm - to głupota. Buzek ma twarz Barroso i realizuje jego politykę, która niszczy rozmienia europejski sen na drobne "wspólnej przestrzeni ekonomicznej". Gdyby rodzimi politycy chcieliby być "patriotami", wiedzieliby doskonale, że kwestią priorytetową nie jest poprawienie sobie dobrego samopoczucia tym czy innym stołkiem, ale dbanie o silną, solidarną Europę. Plemienny nacjonalizm - jak zwykle - góruje nad politycznym myśleniem o europejskiej wspólnocie.
Kocham Europę, dlatego apeluję - 7 czerwca udajcie się do urn i powiedzcie "tak" dla Europy, a "nie" dla polityki uśmiechów, wypranej z myślenia o globalnych wyzwaniach - kryzysie ekonomicznym, zmianach klimatycznych, przestrzeganiu praw człowieka. Wybierzcie Europę społeczną, w której zysk i wzrost PKB nie są jedynymi miernikami ludzkiego szczęścia. Wybierzecie europejski sen zamiast koszmaru polskiego piekła. Mierzcie wysoko i głosujcie zielono - tym razem ma to kolosalne znaczenie.
Byłoby to śmieszne, gdyby nie było to tak tragiczne. W ciągu 45 minut niemal nie dotknięto szerszego kontekstu społeczno-ekonomicznego, sprowadzając dość udanie kwestie stoczni do partykularnego interesu grupki działaczy związkowych. Największe centrale położyły zupełnie swój protest po tym, jak Karol Guzikiewicz ze stoczniowej "Solidarności" zaczął wymachiwać post factum pomiętą kartką z raportu NIK. Dla osób postronnych nie trzeba było niczego więcej, by utwierdzić wichrzycielski stereotyp działacza związkowego. Oto nastawiony na dialog premier nie może liczyć na rozmowę - sympatia osoby oglądającej debatę siłą rzeczy przeszła w kierunku premiera.
"Debata" umożliwia wyciągnięcie jednego, radykalnego wniosku - żyjemy w gnijącym państwie. Państwie, które nie ma pomysłu na rozwiązywanie problemów społecznych. Państwie, w którym dominującym modelem dyskusji jest pałowanie przez policję i palenie opon. Państwie, którego władze skupiają się na walce o "wartości chrześcijańskie" w Konstytucji Europejskiej, rozwadnianiu Unii Europejskiej i umieraniu za Niceę. Jednocześnie kolejne rządy - czy to PiS, czy PO - nie umiały skutecznie przekonać Komisji Europejskiej do swoich racji. Czemu się dziwić, skoro kwestie inne niż "ekonomiczna konkurencyjność", takie jak zrównoważony rozwój wspólnot lokalnych, usługi publiczne czy też jakkolwiek interpretowane "dobro wspólne" nigdy w tym kraju nie były wskazówkami dla prowadzenia polityki. Prawicowe rządy (ale też wcześniej i Leszek Miller) mówiły jedynym językiem, jaki znały - równania w dół standardów europejskich i sprowadzania Europy do bankomatu, z którego wyjmuje się pieniądze. W tej wizji obywatelki i obywatele Polski byli tanią siłą roboczą, a nie podmiotami życia publicznego. Tę nierówność widzi niemiecka eurodeputowana Zielonych, Elisabeth Schroedter, ale polskie władze - już niekoniecznie.
W Polsce nadal nie umiemy rozmawiać - lata traktowania ludzi niczym królików doświadczalnych zrobiły swoje. Związkowcy z "Solidarności" czy OPZZ, gdyby wzięli udział w debacie z Donaldem Tuskiem, niechybnie by przegrali. Nadal nie potrafią się oni wyrwać z patrzenia przez pryzmat swojego partykularnego interesu na poziom uniwersalnej walki o prawa i godność nas wszystkich. To niełatwe zadanie - szczególnie w obliczu upadku zakładu, któremu zawdzięczają naprawdę sporo. Bez przekroczenia tego intelektualnego Rubikonu stoją na straconej pozycji - dyskurs zrobił z nich krzykaczy, więc ich siła przekonywania do swoich racji jest słaba. W starciu z "polityką miłości", która załatwia płatne postojowe, nawet najbardziej uzasadnione emocje są tu na straconej pozycji. Balon medialnego PR-u Donalda Tuska od nich nie pęknie - wystarczy, że obok protestujących związkowców kamery pokażą prałata Jankowskiego, by proces utożsamiania "warchołów" z "zaściankiem" zaczął podprogowo działać w umysłach widzów medialnej papki.
W całej dyskusji o stoczniach pomija się jej wymiar europejski. Wyrok Komisji Europejskiej traktuje się jako transparentny, obiektywny i jedynie słuszny. Brakuje refleksji, że decyzje gospodarcze KE są jednocześnie decyzjami głęboko politycznymi. Obecna ekipa pod wodzą pana Barroso przyczynia się do dewastacji europesjkiego modelu społecznego i chroni silniejszych, zamiast dbać o dobro wspólne. Tak, restrukturyzacja poslkich stoczni jest potrzebna, jednak jeśli premier Tusk nie widzi niczego zdrożnego w tym, że lekką ręką wydaje się miliardy na upadający sektor finansowy, a jednocześnie dewastuje się istotnych dla lokalnej ekonomii pracodawców, coś jest nie tak. Być może premier nie chce tego widzieć, bowiem PO należy i aktywnie wspiera politykę Europejskiej Partii Ludowej, która czynnie popiera działania komisji Barroso. Kiedy zatem politycy PO mówią o "polskim głosie, który będzie się liczył w Europie", mają tak naprawdę wizję swojego współuczestnictwa w osłabianiu europejskiej solidarności i zamieniania europejskiego snu w neoliberalny koszmar.
Pora zatem uderzyć piętro wyżej niż na poziom debaty krajowej. Obecna Komisja Europejska jest najbardziej szkodliwą w historii zjednoczonej Europy i musi zostać powstrzymana za wszelką cenę. Kontynent nie wytrzyma dalszych 5 lat niszczenia standardów socjalnych i ekologicznych, a świat - dalszej nierównowagi w globalnych stosunkach handlowych. Dziś polscy stoczniowcy mają paradoksalnie więcej sojuszników niż kiedykolwiek więcej. Mają ten sam interes, co ginący na granicach "fortecy Europa" imigranci, młodzi ludzie, zmagający się z bezrobociem po studiach, pracownicy i pracownice zmuszane do pracy w nadgodzinach z powodu braku przyjęcia ambitnej dyrektywy w sprawie czasu pracy. Mają ten sam interes, co kobiety, które nie mogą doczekać się unijnej dyrektywy antydyskryminacyjnej, uwzględniającej kwestie nierówności na rynku pracy, a także ekolodzy, chcący przejścia Europy do epoki solarnej zamiast nuklearnej. Interes ten zawiera się w dwóch, czytelnych słowach - stop Barroso!
Sukces tego politycznego projektu zależy od naszej wspólnej mobilizacji 7 czerwca. Stawka jest wysoka - to szansa na budowę prawdziwie solidarnej Europy, bez podziału na centrum i peryferia, chroniącej prawa człowieka i wysokie standardy ekologiczne i społeczne. To szansa na Europę dla ludzi zamiast Europy dla elit. Szansa ta jest możliwa tylko wtedy, gdy zerwana zostanie paraliżująca zmiany, nienaturalna "wielka koalicja" chadeków i socjalistów i powstanie nowa, na bazie frakcji socjalistycznej, Zielonych i liberałów. W Polsce najważniejszym zadaniem polityczne elity uznają zapewnienie Jerzemu Buzkowi stanowiska szefa Parlamentu Europejskiego. To nie patriotyzm - to głupota. Buzek ma twarz Barroso i realizuje jego politykę, która niszczy rozmienia europejski sen na drobne "wspólnej przestrzeni ekonomicznej". Gdyby rodzimi politycy chcieliby być "patriotami", wiedzieliby doskonale, że kwestią priorytetową nie jest poprawienie sobie dobrego samopoczucia tym czy innym stołkiem, ale dbanie o silną, solidarną Europę. Plemienny nacjonalizm - jak zwykle - góruje nad politycznym myśleniem o europejskiej wspólnocie.
Kocham Europę, dlatego apeluję - 7 czerwca udajcie się do urn i powiedzcie "tak" dla Europy, a "nie" dla polityki uśmiechów, wypranej z myślenia o globalnych wyzwaniach - kryzysie ekonomicznym, zmianach klimatycznych, przestrzeganiu praw człowieka. Wybierzcie Europę społeczną, w której zysk i wzrost PKB nie są jedynymi miernikami ludzkiego szczęścia. Wybierzecie europejski sen zamiast koszmaru polskiego piekła. Mierzcie wysoko i głosujcie zielono - tym razem ma to kolosalne znaczenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz