31 października 2009

Raport sondażowy - październik 2009

Spadła z nieba afera hazardowa, potem zaś okazało się, że w naszym kraju skala podsłuchów jest, mówiąc oględnie, dość znaczna. Spodziewano się wielkich przetasowań na scenie wyborczej, ale koniec końców, kiedy tradycyjnie przychodzi nam podsumować miesiąc uśrednieniami z badań opinii publicznej, okazuje się, że nie zmieniło się wiele. Jedyną istotną zmianą jest dość wyraźny spadek poparcia dla PO - wyraźny jednak bardziej na tle mikroskopijnych wręcz zmian poparcia pozostałych większych formacji niż sam z siebie. Jeśli bowiem uznać, że dawno nie obserwowany w mediach "szum aferalny" kosztował formację Donalda Tuska raptem 2,5 punktu procentowego (co zresztą nie przekłada się, przynajmniej według kalkulatora wyborczego, na spadek ilości mandatów w ewentualnym nowym Sejmie), to na chwilę obecną tak naprawdę nie stało się (jeszcze) nic.

Szum wokół kandydatek i kandydatów na urząd prezydencki również ani nie wzmacnia, ani nie osłabia poszczególnych partii. Obecnie Tusk nie prowadzi tak wyraźnie jak kiedyś, ale Platforma nadal pozostaje wiodącą siłą polityczną. Andrzej Olechowski nie ciągnie w górę Stronnictwa Demokratycznego, a ostatnie problemy, z jakimi boryka się ta partia, mogą osłabić jej atrakcyjność w oczach opinii publicznej. Poczucie bezalternatywności, wiszące w powietrzu jest tak olbrzymie, że sondażownie coraz rzadziej ujawniają wyniki formacji spoza "wielkiej trójki", które same w sobie pozostają na granicy błędu statystycznego. Niewiele wskazuje na to, by kolejne inicjatywy, takie jak np. Polska Plus Ludwika Dorna, miały zmienić ten stan rzeczy.

30 października 2009

W zielonej sieci - odc. 8.

Blogi:

- Darmowa termoizolacja? Sue Luxton przedstawia na swoim blogu wnioski i zalecenia w tej sprawie, bardzo przydatna lektura.

- Nowa członkini Szkockich Zielonych, Debra Storr, zajmuje się kwestią ubóstwa paliwowego i sposobów na jego przezwyciężenie.

- Dlaczego, zamiast płacy minimalnej, potrzeba nam "płacy do życia", zaspokajającej podstawowe potrzeby człowieka? Odpowiedzi udziela Ben Duncan.

- Lokalny oddział Zielonych Anglii i Walii w Birmingham zdecydował się nie wystawiać osoby konkurującej z lewicową polityczką muzułmańską, Salmą Yaqoob. Jim Jepps pisze o tym, dlaczego to dobra decyzja.

- Dwaj Lekarze wspominają o wzroście zielonych nastrojów w Szkocji.

- Płaca maksymalna? Tego typu pomysł jest poważnie debatowany na Zachodzie - Stuart Jeffery opowiada o tym, dlaczego.

- Pamiętajmy też o tym (co w Polsce nie wydaje się wyobrażalne...), ze w bogatszych krajach wiele osób o sporych zarobkach wręcz domaga się wyższych podatków dla siebie, które mogłyby pomóc w walce ze zmianami klimatycznymi i ubóstwem. O tego typu inicjatywie w Niemczech pisze Derek Wall.

- Australijscy Zieloni na swoim blogu apelują - nie zostawajcie w pracy nadprogramowo, szczególnie, kiedy nic wam za to nie płacą.

Partie:

- Niemcy: Zielony punkt widzenia na podpisaną przez CDU, CSU i FDP umowę koalicyjną dostępny jest online.

- Austria: Zieloni inicjują wielką debatę o przyszłości, na którą zapraszają wszystkich poprzez Internet.

- Parlament Europejski: zebranie narodowych delegacji debatujących nad zapobieganiem zmianom klimatycznym w Kopenhadze tuż tuż, ale aktualna polityka unijna nie gwarantuje wielkiego sukcesu...

- Anglia i Walia: Pełne poparcie Zielonych dla strajku w Royal Mail.

- Szkocja: 70% ankietowanych Szkotek i Szkotów krytycznie ocenia prywatyzację kolei.

- Irlandia: Oszczędzanie energii będzie się opłacać - z pomocą irlandzkiego rządu, dzięki jego inwestycjom ma szansę powstać 5 tysięcy miejsc pracy.

- Kanada: Zieloni znacząco idą w górę w Quebecku - prowincji, w ktorej tradycyjnie mieli słabe poparcie. Wsparcie socjaldemokratów z NDP dla konserwatywnego rządu poważnie osłabiło lewicę.

- Nowa Zelandia: Prawicowy rząd rozpoczyna reformy, złużące prywatyzacji wody, zdumiewająco podobne do tych przeprowadzonych przez rząd Thatcher w Wielkiej Brytanii. Nie trzeba mówić, że Zielonym to się nie podoba...

29 października 2009

Zmienić świat - na dobre, na lepsze

Szczerze mówiąc, w pewnym momencie lektury chciało mi się płakać - raczej ze wzruszenia niż bezradności. Wizja innego, lepszego świata zaprezentowana na kartach "Wielkiej transformacji", najnowszej publikacji New Economics Foundation, dla każdej myślącej "na zielono" osoby może być nad wyraz przyjemną. Oto kreśli się przed nami obraz świata, w którym pracujemy krócej, przez co mamy więcej czasu dla znajomych, przyjaciół i rodziny, kwitnie lokalna kultura, rozwijają się międzysąsiedzkie więzi, przy zwężonych ulicach możemy przebierać w ofercie sklepów z lokalnie wytworzoną żywnością, a na drogach jeżdżą głównie tramwaje i autobusy. Na dokładkę lubimy, zamiast kupować rzeczy, sami je wytwarzać, na przykład wspólnymi siłami z przyjaciółkami i przyjaciółmi przyrządzamy kolację albo wyjeżdżamy rowerami na odpoczynek za miastem. Brzmi jak utopia, czyż nie? Ale ponoć bez wizji utopii, do której dążymy i którą podzielamy nie da się myśleć o poprawie sytuacji na świecie. A że ta utopia - jak dowodzi NEF - nie jest aż tak trudna do osiągnięcia, jak wiele innych, wyobrażanych do tej pory.

Zacznijmy od tego, że osoby, które zetknęły się z "Kapitalizmem 3.0" Petera Barnesa, o którym tu zresztą pisałem, będą miały wrażenie dość dużego podobieństwa wizji. Nie dziwi mnie to, ani też nie smuci - wręcz przeciwnie, świadczy o pewnej konsolidacji zielonych alternatyw i ich stopniowym rozwijaniu pewnych konkretnych pomysłów. Dużo tu zatem można przeczytać o lokalizacji produkcji i praktycznym stosowaniu subsydiarności do odpowiedniego wyważenia typu społecznej kontroli nad dobrami publicznymi, a także o lokalnych spółdzielniach, na przykład gruntowych. Idee tego typu, wraz z przyznaniem ekonomicznego Nobla Eleonor Ostrom (to pierwsza kobieta, która dostąpiła tego zaszczytu) będą zapewne zyskiwać na znaczeniu jako przekraczające dotychczasową, dominującą dychotomię publicznej/prywatnej kontroli własności.

By rozpocząć proces zmian, które doprowadzą do uniknięcia katastrofy klimatycznej i dalszemu rozwarstwianiu się społeczeństw (i związanych z tym kosztów), należy dokonać ważnych przewartościowań w naszych sposobach myślenia. Pierwszy - i chyba najważniejszy - wiąże się z odejściem od uznawania wzrostu PKB jako dobrego miernika rozwoju. Daleko mu do uwzględniania kosztów zewnętrznych (zarówno pozytywnych, jak i negatywnych), o wpływie tejże działalności na społeczności lokalne i środowisko naturalne nie wspominając. W dotychczasowym modelu dajmy na to likwidacja katastrofy ekologicznej podnosi PKB, jako że jest kołem zamachowym dla usług związanych z likwidacją jej skutków. Nie da się ukryć, że jest to miara, która niewiele mówi o autentycznym poziomie satysfakcji życiowej - badania wyraźnie wskazują, że w Wielkiej Brytanii, niezależnie od wzrostu produktu krajowego brutto, poziom zadowolenia z życia nie rósł.

Podajmy tu parę wyliczeń, związanych z kosztami nierówności społecznych dla wspólnot lokalnych ze Zjednoczonego Królestwa, których rozmiary robią wrażenie - podobnie jak i cała metodologia wyliczeń. Osoba w wieku 16-19 lat wypadająca z cyklu edukacyjnego traci rocznie na tym fakcie ponad 5 tysięcy funtów szterlingów, koszt otyłości to ponad 2,5 tysiąca, 12,5 tysiąca funtów to koszty uzależnienia jednej osoby od narkotyków, problemy psychiczne to dalsze 2,5 tysiąca. Koszty te wiążą się np. z gorszą pozycją na rynku pracy, kosztami leczenia i tym podobnymi. Te koszty obciążają nas wszystkich, jak i osobę dotkniętą tymi problemami. Dla PKB moga one nawet być pożądane - wszak zyski z wytworzonych i sprzedanych leków również do owego wskaźnika się wliczają. Pamiętajmy, że podane powyżej kwoty to kwoty jednostkowe, ich mnożenie i sumowanie, nawet przy konserwatywnych założeniach braku procentowego wskaźnika udziału dajmy na to osób z nadwagą w ogóle społeczeństwa dają kolosalne, idące w miliardy funtów kwoty.

Kiedy tego typu koszty społeczne - a także, nie zapominajmy o tym, ekologiczne - włączy się do nowo powstających wskaźników (prace nad nimi trwają, a zainteresowanie tematem wyraża nawet prezydent Francji, gaulista Nicolas Sarkozy, dość daleki od lewicowych poglądów), okaże się nagle, że np. nie opłaca się już przywozić truskawek z Chin, jeśli w okolicy znajduje się ich plantacja. W ten sposób prowadzimy do ucywilizowania światowego handlu. Zespół tworzący publikację krytycznie ocenia pomysły z koncepcjami przewagi komparatywnej i specjalizacji gospodarek krajowych, udowadniając, że dużo lepiej pomyśleć o przebudowie całej architektury tworzenia i dostarczania dóbr i usług, uznając, że ani produkcja komputerów w przydomowym garażu, ani import truskawek z Chin do Europy nie są najlepszymi rozwiązaniami, a ich ekonomiczna opłacalność wynika właśnie ze stosowania anachronicznych narzędzi, mierzących postęp w sposób zgoła niezrównoważony.

Nie brakuje tu także kwestii społecznych - pomysłem na realny równy start jest tu przyznawanie każdej wchodzącej w dorosłość osobie 25 tysięcy funtów na dobry początek życia. Pieniądze na ten cel mogłyby pochodzić z podatków spadkowych (kłania się tu zasada międzypokoleniowej solidarności), lub też z opodatkowania zysków z wydobywania nieodnawialnych surowców energetycznych, jak obecnie dzieje się w Norwegii. W całym tym procesie ważną rolę odgrywać ma rynek, który w swe funkcjonowanie ma włączyć koszty społeczne i ekologiczne swojej działalności. Dotychczasowe jego działanie wskazuje, że teza Adama Smitha o egoizmie, który jednocześnie zaspokaja "dobro wspólne" była zbyt optymistyczna i należy o to dobro wspólne zadbać poprzez odpowiednie regulacje.

W całym procesie tym istotną rolę odgrywa demokratyzacja stosunków społecznych. Promowanie lokalnych, uzupełniających walut, pokazujących przepływy pieniędzy w lokalnych wspólnotach, małe banki i instytucje wzajemnej pomocy finansowej, budżety partycypacyjne, przypomnienie sobie, że państwo to "my" a nie "oni" - to tylko niektóre z morza istotnych w tym kontekście kwestii. Uwzględnianie przydatności społecznej i zysków dla lokalnego ekosystemu w działalności wspólnot, władz i biznesu pozwoli docenić takie zjawiska, jak wolontariat czy nieodpłatna praca domowa. Transfer technologii i zmiany w politykach imigracyjnych pozwolą tworzyć nowe, sprawiedliwsze stosunki międzynarodowe. Warto uwierzyć choćby w możliwość spełnienia tego scenariusza - a kto weń wątpi, niech poczyta.

28 października 2009

Co zrobić z magmą?

Miło czytać dobre teksty o czymś. Do takich z pewnością należy "Magma, czyli o kościele" Agnieszki Graff. Jako zapowiedź cyklu tematycznego polskiego oddziału Fundacji im. Heinricha Boella o gender i religii wypada bardzo dobrze i faktycznie zachęca do uważnego śledzenia nowości na stronie internetowej. Agnieszkę Graff, pisarkę i feministkę, przedstawiać nie trzeba. Ostatnimi czasy bardzo często pisze ona o tym, że 20 lat po transformacji społeczno-politycznej nie wszystko zmieniło się na lepsze. Sytuacja polskich kobiet nie poprawiła się znacząco, a takie zjawiska, jak gender pay gap (luka płacowa między kobietami a mężczyznami), feminizacja ubóstwa czy też niski udział kobiet w życiu politycznym stał się faktem. Zmienił się także język uprawiania polityki, w którym jedna dominująca "prawda objawiona" (zwulgaryzowany marksizm) ustąpił innej (zwulgaryzowanemu katolicyzmowi). I właśnie o tym zjawisku opowiada Graff.

Po jego lekturze warto zastanowić się nad tym, czy nad Wisłą rzeczywiście mamy jakąkolwiek demokrację. Wystarczy popatrzeć na wyliczankę z tekstu - kiedy sekcja kobieca "Solidarności" opowiedziała się za prawem do aborcji, odpowiedzią władz związku była jej likwidacja. Gdy w 1992 roku "komitety Bujaka" zebrały niewiarygodną z dzisiejszego punktu widzenia liczbę podpisów - ponad milion - za referendum aborcyjnym, odpowiedzią było uchwalenie restrykcyjnej legislacji antyaborcyjnej, spychającej zabieg niemal w całości do podziemia. Dziś, kiedy środowiskom feministycznym łatwo przykleić gębę osób niespełnionych życiowo radykałek, Adam Michnik może je uznawać za niepoważne rozmówczynie, w przeciwieństwie do hierarchów kościelnych. Cóż, w tym kraju faktycznie zdają się mieć rząd dusz...

Na początku tego wieku prawa kobiet zepchnięto w imię "wyższego dobra", jakim była integracja europejska. SLD oddało następnie władzę prawicy - a tak PiS, jak i PO rozdziałem państwa od kościoła nie są zainteresowane. Jednym z elementów tego stanu rzeczy jest legitymizacja zbitki polskości z katolickością, owa magma, o której pisze Agnieszka Graff, która poważnie utrudnia innym głosom zaistnienie w szerszym dyskursie. Dominacja jednej grupy religijnej, mającej roszczenia do monopolu na prawdę i nie akceptującej różnorodności ideowej prowadzi do sytuacji, kiedy nawet środowiska kobiece czasem wpadają w tego typu pułapkę, np. poprzez odwiedziny u biskupa. Trudność w wyobrażeniu sobie debaty publicznej bez katolickich duchownych zdaje się najbardziej miarodajnym wskaźnikiem sytuacji.

Nie będę dalej opowiadał o dobrym tekście, który liczy sobie 8 stron i można go spokojnie przeczytać na przykład podczas przerwy w pracy. Polecam lekturę na stronach boell.pl. Jednocześnie donoszę, że w najbliższym czasie możliwe będą - z powodu nawału pracy - krótsze notki albo też ich rzadsze pojawianie się. Kiedy zaczyna się pracować (a do tego nadal się studiuje) zaczyna się rozumieć apelujące i apelujących o krótsze notki...

27 października 2009

20 lat - czego?

Powoli kończy się rok, w którym świętujemy 20 lat wydarzeń, które doprowadziły do demokratycznych przemian w dawnym bloku wschodnim. Po dziś dzień na sporych obszarach kontynentu określenie to, choć formalnie stosowane, nie ma aż tak wiele wspólnego z rzeczywistością, jak mieć powinno. Trudno mówić o demokracji społeczeństwu obywatelskiemu na Białorusi, niewiele łatwiej - w Rosji, gdzie zupełnie niedawno wyniki lokalnych wyborów były zupełnie kuriozalne. W przestrzeni między Łabą a Uralem trudno na dobrą sprawę znaleźć dwa identycznie działające społeczeństwa i rządy - każdy kraj ma swoją lokalną specyfikę i pełne ich opisanie zajęłoby znacznie więcej miejsca, niż i tak całkiem sporej objętości publikacja biura brukselskiego Fundacji im. Heinricha Boella "Twenty Yers After. Post-Communist Countries and European Integration". Choć zasadniczo trudno napisać w tej dziedzinie coś nowego, a już szczególnie trudno jest zaprezentować coś nowego mieszkankom i mieszkańcom opisywanego regionu, to jednak w paru miejscach sztuka ta się udała.

Tak jest szczególnie, jeśli chodzi o tekst Ugo Vlaisavljevica o Bośni i Hercegowinie w kontekście etnopolityki. Zdaniem tego wykładającego na uniwersytecie w Sarajewie filozofa Jugosławię spajał nie tylko marszałek Tito, ale też pewne poczucie zagrożenia, które pozwalało na łączenie pod wspólnym sztandarem różnych grup etnicznych. Najpierw byli to Niemcy, z którymi walczono w czasie II Wojny Światowej, potem zaś ogólny lęk przed agresją, która sprawiał, że swego czasu armia jugosławiańska była czwartą największą siłą militarną na kontynencie. Paradoksalnie, otwarte granice i napływ turystek i turystów z Niemiec sprawiał, że demony przeszłości okazywały się nieaktualne, co z kolei prowadziło do ponownej erupcji nacjonalizmów i ostatecznie do rozpadu kraju na początku lat 90. XX wieku.

Tihmoir Ponos w swym tekście o Chorwacji przypomina o kilku rzadziej pamiętanych faktach z końcówki Jugosławii i początku jej defragmentacji. Na przełomie 1989/1990 często mówiło się o szybkim wejściu do ówczesnej Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej Jugosławii jako całości. Już 2 lata później istnienie jednorodnego państwa odeszło w przeszłość. W Chorwacji szybko zapomniano o języku serbsko-chorwackim, kiedy przyszło do walki o niepodległość. Europę traktowano ze sporym entuzjazmem, wieszcząć szybkie wejście kraju do EWG. Jednocześnie silny nacjonalizm sprawił, że po odbiciu terytorium kraju zamieszkanego przez Serbów i pozostającego pod kontrolą militarną Nowej Jugosławii, wiele mieszkanek i mieszkańców tego obszaru zdecydowało się na ucieczkę. Kłopoty z interpretacją najnowszej historii, związane m.in. z kwestią sporu z UE o wydanie oskarżonego o zbrodnie wojenne Ante Gotoviny (W Chorwacji mającego opinię bohatera) czy też spór terytorialny ze Słowenią do dziś ciążą na sytuacji i wizerunku tego bogacącego się - teraz już nawet na serbskich turystkach i turystach - państwa.

Nie dziwmy się jednak optymizmowi - poczucie kulturowej przynależności do Europy bardzo często przysłaniało realną ocenę gospodarczej sytuacji i możliwości europejskiej integracji. Po "pomarańczowej rewolucji" na Ukrainie w 2004 roku społeczeństwo i elity zdawały się oczekiwać na szybkie wejście do UE za sam tylko powrót na nieco bardziej demokratyczne tory, o czym pisze Juri Durkot. Wkrotce okazało się jednak, że korupcja czy alienacja polityków nie zniknęły, podobnie jak i problemy gospodarcze, przez co po 5 latach trwa polityczny pat. Autor snuje tezę, że rozwiązaniem byłoby wejście Rosji do UE, jako że granice Europy są nieokreślone, a jakikolwiek wybór - czy to w kierunku Rosji, czy też aktualnej UE - grozi rozpadem kraju.

Podobnych interesujących tekstów trochę tu jest, chociaż można zaryzykować tezę, że będą one tym ciekawsze, im bardziej odległy w naszych rozważaniach będzie analizowany kraj. Nie da się ukryć, że czytanie o meandrach polityki Albanii czy też informacja o tym, że na Łotwie - by podkreślić ciągłość historyczną i bezprawie sowieckiej okupacji - obowiązuje konstytucja z 1920 roku, jest ciekawsze niż czytanie o Polsce. Wszak chyba trochę o naszym kraju i różnych spojrzeniach na 20 lat przemian ustrojowych wiemy. Czytać warto, a że właśnie pojawiła się wersja polska, zatem bariery językowe nie będą tutaj żadnym usprawiedliwieniem.

26 października 2009

List Zielonych do burmistrza Białołęki

Szanowny Panie Burmistrzu!

Otrzymaliśmy wiadomość, iż w ramach planowanej rozbudowy cmentarza w Markach (przy ul. Kroczewskiej) celem zamienienia go na cmentarz dla Białołęki władze dzielnicy przewidują wycinkę 8 hektarów starodrzewia sąsiadującego z rezerwatem przyrody - Puszczą Słupecką. Będzie się to podobno wiązało z usankcjonowaniem zawłaszczenia przez zarząd cmentarza lasu należącego do Wojewody Mazowieckiego (część tego terenu została już wcześniej nielegalnie ogrodzona).

Uprzejmie prosimy o informację, czy powyższe wiadomości są prawdziwe, a jeśli tak – to czy władze dzielnicy nie dysponują alternatywnymi możliwościami rozwoju cmentarza, które nie pociągałyby za sobą zniszczenia obszarów leśnych – zielonych płuc dzielnicy.

Łączymy wyrazy szacunku,

W imieniu koła warszawskiego Zielonych 2004
Irena Kołodziej, przewodnicząca
Bartłomiej Kozek, przewodniczący

25 października 2009

Kto naprawdę walczy o wolność?

- Zawiedliśmy Was - tak powinny brzmieć słowa polityków, skierowane nie tylko do społeczeństw, które dały się wciągnąć do "wojny z terrorem", ale przede wszystkim - do mieszkanek i mieszkańców Afganistanu. Mija 8 lat od czasu militarnej eskapady Stanów Zjednoczonych na Afganistan. Po początkowym sukcesie militarnym przyszedł czas na inwazję na Irak, która sprawiła, że o tym środkowoazjatyckim państwie zapomniano. Teraz usiłuje leczyć się dżumę cholerą i dążyć do ciągłego wysyłania coraz większej ilości wojsk interwencyjnych do walki z talibami. Nie tędy droga - podobną taktykę stosował Związek Radziecki - z wiadomym skutkiem.

To, co potrzeba dziś w Afganistanie, to więcej sprawnie działającego państwa, a nie więcej obcych żołnierzy. Po zwycięstwie Sojuszu Północnego obiecywano temu krajowi wejście na ścieżkę dobrobytu, co okazało się czczą przechwałką. Infrastruktura, opieka zdrowotna czy edukacja jak leżały, tak leżą. Prawa kobiet, po początkowej poprawie, znów - pod naciskiem lokalnych watażków zaczęły być spychane na margines. Wolność słowa stała się fikcją wraz z kolejnymi procesami politycznymi dziennikarzy czy też ostatnimi wyborami prezydenckimi, których skala fałszerstw ostatecznie zdała się przelać czarę goryczy.

Dziś rejon Azji Środkowo-Wschodniej potrzebuje więcej pokoju, a mniej działań wojennych. Wojną nie zlikwidujemy kilkudziesięcioprocentowego bezrobocia Afganistanu, a inwestycjami w zbrojenia - infrastrukturalnych braków na terenie tego państwa. Lokalne społeczności zaczęły wierzyć talibom nie z przekonania czy rzekomego "wrodzonego radykalizmu", lecz z poczucia braku alternatywy. Nikt w Azji Środkowej nie uprawia narkotyków z radością, tylko po to, by móc zdobyć środki na przeżycie kolejnego dnia. Miast zwiększać ilość pomocy rozwojowej (a przypomnijmy - Polska, mająca 2.000 żołnierzy w tym kraju i planująca wysłanie kolejnych 600, przeznacza na ten cel 0,08% PKB, podczas, gdy przed ONZ zobowiązała się do przekazywania 0,7%) państwa NATO decydują się na niszczenie rolniczych plantacji opium. Alternatywne rozwiązanie, takie jak wykupywanie narkotyku na potrzeby zachodniej medycyny, są regularnie odrzucane. Tkwimy w ten sposób w ślepiej uliczce.

Bardzo się cieszę, że na sobotniej demonstracji antywojennej było kilkaset osób. Obawiałem się, że więcej od demonstrantek i demonstrantów będzie dziennikarzy i dziennikarek. Przeżyłem pozytywne zaskoczenie. Rzecz jasna nie było miłe oglądać kordony policji przed Sejmem, obawiające się osób, których poglądy na tę konkretną sprawę podziela ok. 75% społeczeństwa. Niestety, aktualnie, niemiłościwie nam panujący mają tę kwestię w nosie. Zieloni, na miarę naszych możliwości, włączyli się w działanie, co bardzo zresztą cieszy. Czekamy, aż rządy na świecie dojdą do wniosku, że rozwiązywanie konfliktów XXI wieku za pomocą kolonialnych środków, znanych z wieku XIX to ślepa uliczka. Czy posłuchają? Trudno powiedzieć, ale nikt nie powiedział, że będzie łatwo...

Fotografia pochodzi z polskiej edycji serwisu Indymedia.

24 października 2009

Pozbawianie środków przychodni dla bezdomnych świadczy o urzędniczej znieczulicy

Koło warszawskie Zielonych 2004 wyraża swój niepokój w związku z doniesieniami o zakończeniu finansowania przychodni dla osób bezdomnych na Wolskiej. Uważamy, że ten krok świadczy o kompletnej kapitulacji instytucji publicznych w obliczu problemów społecznych w naszym mieście.

- Prowadzona przez lekarzy-woluntariuszy przychodnia jest – i powinna – być symbolem aktywnego społeczeństwa obywatelskiego – mówi przewodniczący warszawskich Zielonych, Bartłomiej Kozek. – Tego typu placówka realizuje najlepsze zasady rozwiązywania problemów społecznych blisko społeczności lokalnych. Odmowa – i tak skromnego - dofinansowania stoi w rażącej sprzeczności z oficjalnymi deklaracjami o współpracy miasta i państwa z organizacjami społecznymi. Przede wszystkim jednak odmawianie w XXI wieku możliwości opieki zdrowotnej jest barbarzyństwem. Jest też groźne dla wszystkich mieszkańców, spowodować bowiem może niekontrolowane rozprzestrzenianie się chorób takich jak gruźlica.

- Urzędnicy – jak zwykle – tłumaczą się kwestiami formalno-prawnymi – dodaje szefowa koła warszawskiego, Irena Kołodziej. – Jeśli istnieją tego typu przeszkody to obowiązkiem miasta – które jako gmina ma powinność zapobiegania bezdomności – jest wnioskować do odpowiednich organów rządowych o zmiany legislacyjne w tej dziedzinie. Jednocześnie konieczne jest wypracowanie przejściowego modelu funkcjonowania przychodni tak, aby nie zniknęła ona z mapy Warszawy. Osoby bezdomne potrzebują wsparcia w procesie powrotu do normalnego życia społecznego. Niestety w ciągu ostatnich miesięcy pojawiły się tez plany eksmisji ludzi do kontenerów. Sprawa przychodni na Wolskiej wpisuje się więc w ponurą politykę spychania osób wykluczonych jeszcze bardziej na margines. Jeden z komentarzy na forum internetowym, mówiący o tym, że skoro osoby bezdomne nie są niczyim elektoratem, to nie mogą liczyć na wsparcie organów do tego powołanych, brzmi złowieszczo prawdziwie.

23 października 2009

Pomysły obcinania wydatków na teatry rozrywkowe to kpina ze starań o miano Europejskiej Stolicy Kultury

Koło warszawskie Zielonych 2004 wyraża dezaprobatę wobec pojawiających się pomysłów, by ograniczać fundusze na teatry rozrywkowe w stolicy. Oszczędności w tej dziedzinie nie zrekompensują strat społecznych i kulturalnych, które mogą być efektem zmniejszenia dotacji.

- W kraju, w którym społeczne uczestnictwo w życiu kulturalnym kształtuje się na trzecim od końca miejscu w Unii Europejskiej (wyprzedzają nas jedynie Bułgaria i Portugalia), zmniejszanie finansowania kultury jest działaniem szkodliwym dla jakości życia - mówi przewodniczący koła warszawskiego Zielonych, Bartłomiej Kozek. - W społeczeństwie opartym na wiedzy, do rozwoju którego dążymy, dostęp do kultury odgrywa kluczową rolę. Samorząd myślący o kulturze jako o „luksusowym przywileju”, który musi ustępować innym wydatkom, strzela sobie w stopę. Zmniejsza to atrakcyjność inwestycyjną i turystyczną miasta, co nie pozostaje bez wpływu na poziom przychodów w miejskim budżecie. Już choćby z takiego twardego ekonomicznego powodu warto dwa razy się zastanowić przed dokonaniem tego kroku.

- Naszym zdaniem lekceważenie działalności artystycznej takich teatrów, jak Roma, Kwadrat czy Komedia jest nieuczciwe - dodaje Irena Kołodziej, przewodnicząca koła. - Nie każda mieszkanka i mieszkaniec miasta musi znajdować przyjemność w spektaklach będących na przykład adaptacjami klasyków. Przeprowadzanie tego typu rozróżnień w kraju, w którym wskaźnik uczęszczania do teatru jest wyraźnie niższy od unijnej średniej (na co zwraca uwagę nawet raport „Polska 2030”), zwyczajnie nie ma sensu. Zmniejszenie dotacji może prowadzić na przykład do podrożenia biletów wstępu na spektakle i tym samym spowodować dalszy spadek uczestnictwa w życiu kulturalnym Warszawy. Tego typu działania, jeśli władze miasta od słów przejdą do czynów, będą antyreklamą starań o otrzymanie przez nasze miasto tytułu Europejskiej Stolicy Kultury.

22 października 2009

W zielonej sieci - odc.7

Blogi

- Potencjalny Codziennik pisze o kandydaturze Michaela Briguglio na szefa Zielonych na Malcie. Człek bardzo lewicowy i interesująca postać, warta przybliżenia, tym bardziej, że po kolejnym słabym wyniku formacja ta będzie musiała się zastanowić nad strategią na przyszłość.

- Jak wymusić na międzynarodowych korporacjach lepsze przestrzeganie praw człowieka? Bojkot konsumencki za pomocą organizacji pozarządowych sugeruje Nigel Lawson.

- Ciąg dalszy problemów z rejestracją Zielonych Demokratów w Rwandzie - więcej o tym donosi Ben Duncan.

- Skoro pozostajemy już przy rzadko omawianych przez polskie media rejonach świata sugeruję Philipa Bootha i wyczerpującą analizę stanu Sahary Zachodniej.

- Normy i normalność? Scott Moly Cato decyduje się poddać tę kwestię refleksji.

- Irlandzcy Zieloni, na których pół zielonej rodziny ciska gromy, doprowadzili wreszcie do czegoś jednoznacznie pozytywnego, co odnotowują nawet blogi... Zielonych w Australii. Chodzi o zakaz upraw GMO, do którego doprowadzono w tym kraju.

- Dwaj Doktorzy zastanawiają się nad wizerunkiem Szkockiej Partii Narodowej i jej szansom na zdobycie 20 mandatów w najbliższych wyborach w Wielkiej Brytanii - na razie w Westminsterze mają ich 7.

Partie

- Austria: Zieloni wraz z kościołami walczą przeciwko zaostrzaniu przepisów imigracyjnych.

- Europejska Partia Zielonych wybrała swoje władze. Zobaczymy, jak realizowane będą obiecujące z polskiego punktu widzenia zapewnienia o poświęceniu większej uwagi krajom Europy Południowej i Wschodniej, które padły z ust nowego-starego współprzewodniczącego EPZ, Philippe'a Lambertsa.

- Anglia i Walia: Caroline Lucas pokazuje prawdziwą twarz zapewnień konserwatystów o trosce o środowisko. Zachęcanie do dobrowolnych zobowiązań zamiast regulacji prawnych wielkich szans na zmiany w poziomie emisji gazów szklarniowych nie daje...

- Kanada: Tam konserwatyści wcale nie są lepsi - ba, są w stanie dopuścić do sytuacji, kiedy z legislacją proekologiczną zaczynają kraj wyprzedzać... Stany Zjednoczone.

- Irlandia: Temat żywności intensywnie eksploatowany, także z poziomu łączenia kryzysu ekonomicznego z żywnościowym.

- Czechy: Ondrej Liska walczy o powrót młodzieżowego radia publicznego na fale eteru.

- Stany Zjednoczone: Zieloni wzywają do demonstracji protestu przeciw pokojowej nagrodzie Nobla dla Obamy. Cóż, argumentów im nie brakuje...

21 października 2009

Kolej kolei

Kolej, jaka jest, każdy widzi. Tak jak w wielu dziedzinach i branżach bywam sceptycznie nastawiony do wprowadzania konkurencji za wszelką cenę, tak na torach istnieje pewna szansa, że rywalizacja zmusi podmioty rynkowe do poprawy jakości usług i obniżek cen. Tak stało się niedawno na trasie Warszawa-Kraków: najpierw przekazano spółce PKP Intercity obsługę pociągów pospiesznych, co poziom konkurencji na dłuższych trasach znacząco zmniejszyło. Przewozy Regionalne nie złożyły jednak broni i i zdecydowały się na promowanie połączeń InterRegio. Dzięki temu ceny połączeń nieco spadły, a przy odpowiednim wyprzedzeniu można nawet załapać się na bilet Intercity za 19 złotych. Liczę zatem na to, że PKP pójdzie po rozum do głowy i na serio zacznie myśleć o tym, że już niedługo konkurencja na torach stanie się faktem, co wymagać będzie przystosowania swojej strategii na miarę nowych czasów.

Kwestie bezpieczeństwa na torach są pochodną słabego finansowania kolei w Polsce. W okresie transformacji straciliśmy aż 7 tysięcy kilometrów połączeń, a synonimem nowoczesności stały się autostrady. Przeznaczano na nie olbrzymie kwoty pieniędzy, a efekty, jak widać, nie należą do powalających na kolana. Słabe finansowanie transportu kolejowego doprowadziło do degradacji taboru, pogorszenia jakości usług i spadku udziału kolei w rynku przewozów, w szczególności towarowych. I naprawdę trudno ludziom się dziwić - sam pewnego dnia, usiłując, z tego co pamiętam, znaleźć konduktora, natknąłem się na otwarty panel elektroniczny w jednym z wagonów. Nie trzeba chyba mówić, jakie niebezpieczeństwo tego typu niedopatrzenia mogą wywołać.

Mimo wszystko jednak odczuwam powolną, ale jednak widoczną poprawę sytuacji. Duża w tym rola funduszy unijnych, dzięki którym znajdują się pieniądze na nowy tabor czy na modernizację istniejących linii, umożliwiającą nieco szybsze podróżowanie. Nadal niedostateczne finansowanie kolei (proponujemy na przykład, by udział Funduszu Kolejowego w opłatach paliwowych wzrósł do 50%) hamuje dalszą poprawę, a i niekiedy zachowanie samych spółek kolejowych wydaje się być kuriozalne. Kiedy jednak słyszę, że w końcu ruszają prace na Dworcu Gdańskim czy też rewitalizacja na nieszczęsnym Centralnym, a także nowe pociągi - a to Kolei Mazowieckich, a to np. na trasie Warszawa-Łódź, mogę mieć nieco nadziei, że będzie lepiej. Rzecz jasna, zgodnie z żelaznym prawem rewolucji, największa presja na prywatyzację jako na remedium na wszelkie kłopoty pojawia się nie wtedy, kiedy jest fatalnie, ale kiedy powoli zmierza ku lepszemu, no ale cóż - nikt nie mówił, że coś się w tej materii zmieni.

Najciekawsza jest w tym kontekście "decentralizacja po polsku". Co do zasady proces ten jest jak najbardziej godny pochwały, ale opiera się on na założeniu, że wraz z delegacją obowiązków samorząd otrzyma też niezbędne do ich realizacji środki. Niestety, nad Wisłą nie było to takie oczywiste, przez co stan połączeń na szczeblu lokalnym pozostawiał wiele do życzenia. Unijne fundusze ratują sytuację, podobnie jak i konkursy na obsługę lokalnych połączeń, uznawanych przez PKP za niedochodowe. Również i to uznawanie niewiele miało z rachunku ekonomicznego, bo dajmy na to na Kujawach Arriva PCC, prywatny przewoźnik, jest w stanie je utrzymywać. Jak już wspomniałem, tego typu przykłady pokazują, że zmiana mentalna wśród osób zarządzających publiczną koleją w Polsce jest potrzebna od zaraz.

Nie oznacza to, że polityczki i politycy nie mają tu nic do zrobienia. Wręcz przeciwnie - wszak nawet najlepiej zarządzana spółka, jeśli będzie miała niedobory finansowe, nie będzie w stanie w pełni realizować zadań publicznych. Większe zrównoważenie między kwotami przeznaczanymi na drogi i na kolej czy też legislacja, która uczyni rzeczywistością od lat postulowaną przez środowiska ekologiczne koncepcję "TIRy na tory" mogą poprawić sytuację finansową na kolei. Poprawa jakości informacji czy też promowanie intermodalności (w szczególności w obszarach metropolitarnych) może zachęcić ludzi do przesiadki, co siłą rzeczy również daje szanse na większą pulę pieniędzy na niezbędne inwestycje. Nowe dworce, np. w Lublinie, pokazują, że kolej nie musi być obskurna - o przykładach z krajów zachodnich nie wspominając. Dajmy zatem kolei realne szanse na konkurowanie jakością z przewozami drogowymi - teraz bowiem jesteśmy bardzo daleko od aktywnego promowania zbiorowego, przyjaznego środowisku transportu.

20 października 2009

Ot, zwykły podsłuch...

Zaczynam się czuć trochę jak po aferze Rywina. Po aferach "Rycha", "Zbycha" i innych takich, po problemach związanych ze stoczniami teraz okazuje się, że służby podsłuchują dziennikarzy. Z jednej strony mnie to nie dziwi - po czasach PiS mam wbudowaną nieufność co do działań wywiadowczych, w końcu środowiska ekologiczne przy okazji Doliny Rospudy również miały znaleźć się pod nadzorem. Liczby, mówiące nawet o kilkudziesięciu tysiącach osób pozostających pod nasłuchem wydają się całkiem realne - szkoda tylko, że są to jedynie szacunki, bo, jak mówił w telewizji Janusz Zemke, ostatnie wiarygodne dane liczbowe pochodzą z... 1996 roku. Cóż, zdawać by się mogło że nie ma niczego bardziej oczywistego niż cywilna kontrola nad służbami tego typu. Jak widać, w Polsce oczywiste dużo bardziej wydaje się to, co mówi wicepremier Pawlak - że na dobrą sprawę powinniśmy się przyzwyczaić i nie robić wokół tych kwestii jakiegokolwiek szumu...

Trudno przyzwyczaić się do - jak słusznie zauważył Bogdan Rymanowski - gwałcenia praw obywatelskich. To zdumiewające, że w kraju, w którym rzekomo tak wielką traumę spowodować miała totalitarna inwigilacja komunistycznych służb specjalnych dziś "legendy Solidarności" nie wychodzą na ulice. O służby raczej się walczyło i jeśli cokolwiek kiedykolwiek robiły źle, to tylko wtedy, kiedy pozostawały pod kontrolą politycznych oponentów. Widać to było w czasach rządów Prawa i Sprawiedliwości, widać i teraz. Środowisko dziennikarskie na serio zajęło się tematem i uznało je za problem dopiero wtedy (nie mówię tu o grupie prawicowych dziennikarzy, dla których był on niemal obsesją), gdy okazało się, że nie są w tym wypadku żadnymi świętymi krowami.

Problem w mniejszym lub większym stopniu dotyka wszystkie kraje świata, a na Globalnej Północy wiąże się on z histerią związaną z "wojną z terroryzmem" i neoliberalnymi przemianami funkcji państwa z opiekuńczych na opresywne. Lokalny, polski kontekst to trwające 20 lat "wojny na górze", wzmocniony znaczącym uwrażliwieniem na problemy korupcyjne od czasu wspomnianej już przeze mnie afery Rywina. Wszędzie tam, gdzie rządy decydują się na wzmożenie procesu gromadzenia coraz bardziej szczegółowych danych o obywatelkach i obywatelach, natrafiają na społeczny opór. Kwestie odcinania dostępu do Internetu bez procesu sądowego we Francji, tworzenia dowodów osobistych w Wielkiej Brytanii czy też retencji danych w Niemczech powodują masowe protesty uliczne, często też umożliwiają sukcesy lokalnych oddziałów Partii Piratów.

Tymczasem nad Wisłą niczego takiego nie widzimy. Skutecznie przekonani o czających się na nas na każdym rogu niebezpieczeństwach, z ochotą zgadzamy się na przykład na poszerzanie zakresu miejskiego monitoringu kamerowego. Co ciekawe, to Samoobronie i jej postawie w jednym z sejmowych głosowań zawdzięczamy fakt, że nie wydłużył się okres przechowywania naszych danych billingowych. Pierwsze, nieśmiałe, lokalne próby uwrażliwiania na skalę problemu, takie jak działalność Panoptykonu i jego sprzeciw wraz urzędem ochrony danych osobowych wobec nowych, stołecznych miejskich kart komunikacji zbiorowej to nadal kropla w morzu potrzeb. Tym bardziej, że nadal wśród wielu z nas pokutuje przekonanie, że jeśli dajmy na to niszczy ktoś ławki w miejskim parku, to należy go odgrodzić i wpuścić tam kamery.

Być może afera podsłuchowa uzmysłowi nam, że totalna inwigilacja jest przekleństwem, a nie błogosławieństwem. Rzekoma transparentność, jaką ponoć w ten sposób się osiąga (nie mówię tu o prowokacjach dziennikarskich, gdzie ukryta kamera czy mikrofon stanowi integralny element warsztatu pracy), znika, kiedy np. w wyniku lęku przed podsłuchem informator dziennikarki czy dziennikarza wstrzyma się od przekazania ważnej społecznie informacji. I tak niski poziom społecznego zaufania ma szansę znów polecieć na łeb, na szyję. Przywrócenie społecznej kontroli nad zjawiskiem jest koniecznością, niezależnie bowiem od tego, czy rządzi PO, PiS, SLD czy PSL nadmierna ingerencja służb specjalnych w nasze życie stanowi niebezpieczeństwo dla fundamentów naszej dość kruchej jak widać demokracji.

19 października 2009

Symbole komunizmu

Sejm Polski przyjął poprawkę do obowiązującego Kodeksu Karnego. Za produkcję oraz posiadanie materiałów propagujących treści totalitarne, faszystowskie oraz posiadanie wszelkich nośników o treści komunistycznej będzie grozić kara do dwóch lat więzienia.

Brzmi to bardzo groźnie. Urodziłam, uczyłam się i zaczęłam pracować w starym systemie, który niektórzy komunizmem nazywają, a poza tym przekonania mam zielone. Źle to mi wróży na przyszłość, bowiem jak niektórzy twierdzą, zielone jak dojrzeje, staje się czerwone. Aby nie podpaść, od razu zaczęłam robić generalne porządki w mieszkaniu. Muszę być przecież przygotowana na wejście tego prawa. Przeglądam szafy, piwnicę, bibliotekę, altankę i wszystkie inne zakamarki, celem wytropienia i pozbycia się symboli komunizmu.

Wikipedia jak zwykle przyszła mi z pomocą, dzięki niej dowiedziałam się, co wyrzucić w pierwszej kolejności.

Symbole "ludowładztwa", realizowanego poprzez rządy robotników (młot) i chłopów (sierp) są do usunięcia natychmiast. Szkoda bardzo, bo sierp przydatny jest w ogródku, o użyteczności młotków nie wspomnę. Trudno, w narzędziowni męża zostają kombinerki i obcęgi, wszystkie młotki i sierp idą na złom.

Zapominam o godłach takich państw jak byłe NRD, Rumunia…dzisiejsza Austria. O nie, okazuje się że sierp i młot w herbie Austrii jest słuszny, bo symbolizuje solidarność. To może moje młotki też były słuszne? Nie wiem doprawdy jak w Polsce będzie rozróżniać się słuszność sierpa i młota.
Uprzedzam , ze motyw sierpa i młota widnieje jako logo linii lotniczych Aerofłot, bycie pasażerem tych linii może być uważane za popieranie symboli komunizmu. Podobnie w przypadku oglądania filmów wyprodukowanych przez wytwórnię Mosfilm, której symbolem jest para, robotnik i rolniczka wznoszący dumnie swoje narzędzia pracy. Zapominam o filmach z Mosfilmu.

Kolejnym symbolem komunizmu jest czerwona gwiazda.

Wyrzucam koszulkę w czerwone gwiazdki. Gwiazdki są małe, ale jest ich bardzo dużo, tym samym mogłyby podpadać pod nowe paragrafy. 2 lata za każda gwiazdkę? Dożywocie murowane. Ze zgrozy wyciągam z lodówki piwo Heineken, aby poprawić sobie humor. Uspokaja mnie Wikipedia- gwiazdka Heinekena jest słuszna i nie podlega ściganiu. Ciekawe po czym odróżnić można gwiazdkę słuszną od niesłusznej.

Przynajmniej w jednym mam jasność. Gwiazda Chóru Aleksandrowa wyklucza jego występy w Polsce. No i żadnych zawodów sportowych z udziałem klubu „Sierp i młot”.

A co z gwiazdami na pomnikach, na przykład żołnierzy radzieckich, którzy polegli podczas działań wojennych na polskiej ziemi? Pomniki- zdaniem twórców prawa- należy natychmiast zniszczyć. Dobrze to wróży zarobkom budowlanych, a raczej ruinowlanych. W Polsce oszacowano liczbę pomników z gwiazdą na 200-300, co zapewnia robotę na długo.

Zastanawiam się jak będą teraz wyglądały ceremonie z udziałem polskich delegacji. Oczywiście na Białoruś nikt się nie wybierze, bo i po co. Gwiazdkę tam mają w herbie. Ale co z Chinami? Do Chin jeżdżą tłumy dyplomatów i biznesmenów , a gwiazda tam jest na porządku dziennym. Nie wspomnę o portrecie Mao Zedonga w samym sercu Pekinu.

Czerwony sztandar, chociaż jest wiele starszy niż socjalizm, to stał się emblematem socjalistycznym i komunistycznym.

I co teraz poczniemy? Począwszy od flagi polskiej z dolnym pasmem w czerwonym kolorze, a skończywszy na fladze wspomnianej już Austrii, wszędzie czerwona czerwień.

A mnie tak dobrze w czerwieni. Kolor czerwony lansowany jest na jesień 2009r przez wielkie domy mody. Niezorientowani ci wielcy krawcy. Ale trudno, pozbywam się płaszczyka, spódniczki i kamizelki. Studniówkowe majteczki córki wyrzucam, czerwoną narzutę wpycham do kubła. Potem wyciągam i palę, bo wyrzucenie do pojemnika PCK jest przecież rozpowszechnianiem, a za to też grożą mi dwa lata za kratkami.

Martwię się bardzo o sutanny dostojników kościelnych, no co ja gadam, przecież to nie czerwień to purpura! Przy okazji: kto mi wytłumaczy subtelną różnice miedzy purpurą a czerwienią? Może chociaż część rzeczy z szafy udało by się uratować.

Wśród książek w bibliotece znajduję śpiewniki. Te z pieśnią „Czerwony sztandar” palę od razu.
Wśród piosenek rajdowych znajduję taką prześmiewczą, z refrenem „Niech żyje nam Wołodia Iljicz.” A kysz, a kysz! Śpiewnik wrzucam do śmietnika.

Jestem u kresu sił psychicznych i fizycznych, więc robię przerwę na czytanie nowego prawa. „Sprzedaż przedmiotów symbolizujących komunizm oraz faszyzm będzie dopuszczalna jedynie w celach kolekcjonerskich, artystycznych, edukacyjnych oraz naukowych".

Zaświtała mi pewna nadzieja.

Jeśli uda mi się uzasadnić posiadanie kurtki z guzikami z gwiazdką, względami naukowymi, może uda mi się ją zachować. Może względy edukacyjne sprawią nie będę musiała wyrzucać naszyjnika z gwiazdką z korala, zachowam pierścionek zaręczynowy z rubinkiem. Nie wiadomo, więc na razie je chowam głęboko.

Zachodzą w głowę, czy mogłabym posiadanie młotka uzasadnić względami kolekcjonerskimi. W końcu jednak ten sprzęt w gospodarstwie jest potrzebny.

Głowa mnie rozbolała od tego myślenia. Postanawiam wyjść z domu. A tam dopiero otaczają mnie widmowe symbole komunizmu. Młodzi ludzie w koszulkach z Che Guevarą nie zdają sobie sprawę na jakie niebezpieczeństwo się narażają. Ktoś mi tłumaczy , ze Che jest symbolem pop kultury, a ja widzę tłumy młodych ludzi w celach miejskiego więzienia.

Gdy widzę studenta w T-shircie z napisem CCCP, robi mi się słabo. Na wszelki wypadek omijam sklep z obuwiem firmy CCC, w końcu przezornym być trzeba. Telefon przechodnia odzywa się dźwiękiem Międzynarodówki. Chowam się do pobliskiego lokalu. A tam: pierogi ruskie, czerwone gwiazdki z łososia, barszcz ukraiński, kaczka po pekińsku .

Głupio piszę? Próbuję odnieść tylko polski Kodeks Karny do rzeczywistości.

Bo to jest prawo z przymrużeniem oka. Ono nie jest stanowione po to by funkcjonowało, ale by zadziałało wtedy, kiedy zajdzie potrzeba.

Tekst Krystyny Słodczyk, byłej członkini Rady Krajowej Zielonych i reprezentantki partii w Opolu.

PS dopisany przez życie - o tym, że tego typu przepisy mogą być wykorzystywane w najdziwniejszych okolicznościach, świadczy policyjna interwencja podczas... protestu przeciw eksmitowaniu ludzi do kontenerów. Osoba niosąca flagę z gwiazdą nie odwoływała się do komunizmu - ale kto by się tym przejmował. Oto demokracja po polsku...

18 października 2009

I Predict a Riot...

Czytanie książki w trakcie roku akademickiego, która nie należy do listy lektur, nie jest rzeczą prostą. Czas na nią znajduje się najczęściej w drodze do i z uczelni bądź pracy - a i to pod warunkiem, że nie ma się jakiegoś zaległego tekstu lub też nie jest się wymęczonym po ciężkim dniu. Boli ten fakt strasznie, ale cóż poradzić, zasadniczo nie ma się wyjścia, kiedyś trzeba pracować/uczyć się/pisać bloga (który też nieco czasu zajmuje). Jeśli na dodatek lektura wymaga pewnego skupienia, a "Globalny proletariat" Beverly Silver, wydany w ramach Biblioteki "Le Monde Diplomatique" owszem, tego typu skupienia wymaga, to zadanie ukończenia książki nie należy do najłatwiejszych. Książka ta warta jest lektury, i to nie tylko dla osób o zdeklarowanych, lewicowych przekonaniach politycznych, ale praktycznie dla każdej i każdego, kto interesuje się ewolucją i procesami zachodzącymi w globalnym kapitalizmie. W sumie byłoby ciekawe ujrzeć swego rodzaju "trylogię wydawniczą", gdzie obok ruchów pracowniczych opisany byłby punkt widzenia pracodawców i rządów, a może i nawet środowiska naturalnego. Tyle że kto by napisał książkę na ten temat w jego imieniu?

Mniejsza jednak o to w tym momencie. Bardzo ciekawe jest zanalizowanie dynamiki i zmian w ruchach pracowniczych od 1870 roku, na dodatek pozbawione europocentrycznej narracji, co Silver się udało. W tym celu skorzystała ona z prasowej bazy wzmianek o ruchu pracowniczym World Labor Group, monitorujących doniesienia o strajkach, niepokojach i zamieszkach. Jej analizy każą zweryfikować pewne utarte - także i po lewej stronie - przekonania i zastanowić się nad kierunkiem sporów pomiędzy pracą a kapitałem w najbliższym czasie. Na przykładzie przemysłu tekstylnego w XIX i samochodowego w XX wieku analizuje rozmaite strategie ruchu pracowniczego, odpowiedzi pracodawców na nie, a także prognozuje przyszłe "sektory niepokoju".

W XIX wieku siła zdecentralizowanego przemysłu tekstylnego brała się z silnej zdolności stowarzyszeniowej - wspólnymi siłami łatwiej było walczyć o przesunięcia na rynku pracy bardziej korzystne dla pracowników. Już ten sektor, wraz z kolonialną globalizacją i jej późniejszą kontynuacją doświadczył zjawiska relokalizacji miejsc pracy, co łamało opór środowisk robotniczych w krajach metropolitarnych. Nie oznaczało to jednak całkowitego upadku roli środowisk pracowniczych - wraz z przemieszczaniem przestrzennym większą siłę przetargową uzyskiwały osoby pracujące w krajach peryferyjnych. Tu jednak udało się właścicielom przedsiębiorstw dokonać jeszcze jednego przesunięcia - technologicznego, co oznaczało wzrost wydajności produkcji i zmniejszenie poziomu zapotrzebowania na pracowników.

Przemiany w stosowanych technologiach i w procesach produkcyjnych miały bardzo ważną rolę dla rozwoju protestów w innym sektorze - motoryzacyjnym. W związku z tym, że był to przemysł znacznie bardziej kapitałochłonny, o większej dekoncentracji produkcji nie mogło być mowy. W związku z tym strajk w jednej fabryce, np. podzespołów, potrafił sparaliżować całą produkcję. To dzięki temu (w połączeniu z ówczesną polityką protekcjonistyczną) możliwy był "pakt socjalny" w Ameryce czasów Nowego Ładu i w powojennej Europie. Wraz z przechodzeniem produkcji z fazy innowacyjności znów zaczęły objawiać się podobne tendencje, co i w tekstyliach. Chociaż pewne zmiany technologiczne wzmacniały pozycje pracownicze, inne - jak również przenosiny do krajów peryferyjnych - osłabiały je. Silver przestrzega jednak przed europocentrycznym przekonaniem o "równaniu w dół" - przenosiny geograficzne wzmacniają bowiem robotnice i robotników w krajach rozwijających się, dostarczając im narzędzi do wymuszania na pracodawcach lepszych warunków pracy.

Oczywiście nie sposób analizować przemian systemu gospodarczego bez odniesień do historii. Analiza ilości wystąpień pracowniczych wskazuje, że wojny światowe stawały się swego rodzaju ucieczką do przodu państw i grup finansowych przed wrzeniem we własnych krajach i przełamywaniem wątłego internacjonalizmu klasowego za pomocą narodowych egoizmów. Pamiętajmy, że z pierwszym "usocjalnianiem państwa" mieliśmy do czynienia w dążących do rangi imperium Niemczech za czasów walczącego z socjaldemokracją Bismarcka. Wojna powodowała osłabienie protestów, jednak jej przewlekłość wyzwalała wrzenie niemalże rewolucyjne. Jeśli pamiętać o nastrojach w Europie w roku 1919 czy 1920 to można wręcz uznać za cud, że Europa wówczas nie stała się zupełnie czerwona...

To tylko kilka z ważnych wątków poruszonych w książce. Jest w niej też nieco o lekceważeniu przez dotychczasowych badaczy kwestii tożsamości robotnic i robotników (rasy, płci, narodowości etc.), a także - jak już wspomniałem - o protestach przyszłości. Będą one przybierać jeszcze bardziej zróżnicowane formy, a ich skuteczność zależeć będzie od integracji społeczności lokalnej dużo bardziej niż do tej pory. Wraz ze wzrostem roli transportu i usług (w szczególności publicznych) to te sektory należy typować jako te, w których ewentualne protesty będą miały szansę na sukces i osiągnięcie realnej zmiany społecznej. Pożyjemy i zobaczymy, czy zrównoważony rozwój w stosunkach pracy przeważy nad krótkowzrocznymi interesami ekonomicznymi.

17 października 2009

Opisać, wykluczyć, zniszczyć

Przez pół seansu trzęsły mi się nogi, a łzy napływały do oczu. Wiem, wiem, po prostu nie oglądam zbyt wiele filmów ostatnimi czasy, więc w taki sposób mogę reagować na wiele dzieł kinematograficznych. Tym razem jednak był to rezultat wylewającego się z ekranu geniuszu w portretowaniu natury człowieczeństwa i współczesnych problemów, z jakimi mamy do czynienia. Dystrykt 9, bo o tym filmie mowa, do tej pory zrobił wrażenie na wszystkich moich znajomych, którzy go obejrzeli. Częstokroć pojawiał się w ich opowieściach motyw niemożności opowiedzenia o tym, co się zobaczyło. Także i dla mnie pisanie relacji z tego, co widziałem, nie będzie zadaniem prostym - a mówię to jako osoba, dla której science fiction zasadniczo pozostaje ulubionym gatunkiem filmowej ekspresji, a w owym gatunku działa się już niejedna rewolucja.

Trzeba chyba powiedzieć o dość smutnej konstatacji - duże pieniądze włożone w produkcję coraz częściej dają w rezultacie dzieła widowiskowe i miałkie zarazem, Reżyser Dystryktu 9, Neil Blomkamp, szczęśliwie setek milionów dolarów nie miał - aczkolwiek pieniędzy na efekty specjalne, jak widać na ekranie, nie brakowało, wszystko wygląda absolutnie realistycznie. Widać jednak, że w fabułę i jakość treści przez nią prezentowanej włożono olbrzymi wysiłek, który zaprocentował dziełem, uznanym przez krytyczki i krytyków za tchnące życie w gatunek fantastyki naukowej. Oto w 1982 roku nad Johannesburg nadlatuje zagubiony statek kosmiczny, który w tajemniczych okolicznościach opuściła kadra dowódcza. Ponad milion niedożywionych, schorowanych kosmitów zostaje przeniesionych na ziemię, a ich obozowisko, ogrodzone z powodu kłopotów z utrzymaniem porządku staje się wielkim slumsem, obiektem nienawiści ze strony ludzi. W 2010 roku, kiedy populacja nazwanych pogardliwie "krewetkami" kosmitów rozrasta się do 1,8 miliona, decyduje się o ich przeniesieniu kilkaset mil od miasta.

Akcją dowodzi Wikus wan de Merve, średnio atrakcyjny urzędnik prywatnej korporacji, zajmującej się z upoważnienia rządu kontaktami z istotami pozaziemskimi. To on będzie naszym głównym bohaterem - chyba dawno nie było tak udanej roli "everymana", uwikłanego w większe procesy dziejowe. Do tej pory bowiem albo bywali nim hollywoodzcy gwiazdorzy (niestety nie zauważyłem, by na ulicy szary Kowalski czy Nowakowa wyglądali jak Matt Damon czy Cameron Diaz), bądź też - ewentualnie - osoby tak odbiegające od stereotypowej urody, że trudno było z nimi się utożsamiać. Wikus jest tak przeciętny, że aż przekonywujący w tym stanie, co wzmaga w pewnym momencie proces integracji z odtwarzaną przez aktora postacią. Nie jest bohaterem od stóp do głów, towarzyszy mu brak pewności siebie, lęk czy nawet tchórzowski egoizm. To bardzo ważne, kiedy bowiem zsynchronizuje się odczucia głównej postaci z własnymi, to "Dystrykt 9" poraża.

To film bardziej o ludziach i ich naturze niż o kosmitach. Ci pełnią rolę tych samych obcych, jakimi przez lata bywali i nadal niestety bywają osoby w jakikolwiek sposób odróżniające się od reszty - Żydzi, czarnoskórzy, społeczność LGBT to tylko kilka z długiej listy przykładów. Co ciekawe, bardzo często linie frontu gwałtownie się zmieniały i dawni wrogowie, w obliczu nowego "zagrożenia" zaczęli zwierać szyki. To symptomatyczne, że zamordowany lider partii antyimigranckiej w Holandii, Pim Foruyn, był gejem. Ale był też białym Holendrem, co sprawiało, że w obliczu rzekomego "zagrożenia islamem" przestawał być "obcy", a stawał się "swój". "Obcego" można było tolerować, czasem dobijać targu - po to, by na nim zarobić. Kiedy jednak bywał niepotrzebny, można go było izolować, dyskryminować, a nawet dyskryminować - skoro "obcy" nie wie, co to prawo własności niczym w filmie, to trzeba go odgrodzić od świata i dać spokój z empatią. O troskę w stosunku do ich potrzeb zajmą się kupujące broń za bezcen gangi.

Problem przesiedlenia "niechcianych gości" (wcale nie abstrakcyjny - w RPA w ten sposób w jednej z dzielnic Kapsztadu, która stała się "whites only", w 1966 dokonano wywiezienia z niej 60 tysięcy osób) zostaje w filmie scedowany na prywatną korporację - coś a la prywatne armie najemnicze w Iraku. Jako że firma kieruje się nie dobrem publicznym, ale maksymalizacją zysku, z uwagą poświęca się eksperymentom na żywych i martwych "krewetkach", dążąc do zdobycia kontroli nad technologią, umożliwiającą im korzystanie z potężnej broni obcych, działającej tylko w sprzężeniu z ich DNA. Wikus, podczas działań przesiedleńczych przypadkowo ulega skażeniu, które zamienia go w obcego. Dla korporacji jego życie nie stanowi wartości - jego szef i zarazem teść bez zmrużenia okiem wydaje zgodę na pocięcie go żywcem. Klimatów kina akcji tu nie unikniemy, ale zapewniam - nawet dla osób, które za nimi nie przepadają, będą nadawać się do strawienia.

W pewnych momentach film staje się niemal dokumentem - przybiera formę wywiadów ze znajomymi Wikusa, ekspertkami i ekspertami, a także migawek z telewizyjnych relacji na żywo. Te ostatnie są szczególnie interesujące. Nie chcę zdradzać całej fabuły (i tak notka ta stanowi duże ryzyko spoilerowe), ale polecam przyjrzenie się temu, które elementy narracji "wchodzą" do mediów, a które - już nie. To doskonała lekcja tego, jak bardzo obraz z telewizyjnych migawek jest w stosunku do rzeczywistości zubożony.

Nie znoszę epatowania przemocą dla samego epatowania, stad też w ciągu ostatnich lat bardzo trudno jest mi znajdywać przyjemność chociażby z kina akcji. Tutaj krwi również nie brakuje, ale w pewnym momencie - wraz z procesem utożsamiania się z bohaterem - po prostu przestajemy to zauważać. Nowoczesne technologie potrafią sprawiać, że nasze doznania w sali kinowej stają się intensywniejsze - z odczuwaniem zapachów i zmian położenia włącznie. Tutaj tego nie potrzebujemy, kiedy sami stajemy się oprzyrządowaniem emocji, wylewających się z ekranu. Emocji, które każą nam myśleć nie tylko o tym, co obserwujemy na ekranie, ale również o tym, że za tymi dekoracjami kryją się realne, hańbiące nas jako rzekomo "wyższy gatunek" zdarzenia z naszych dziejów. Niektóre sceny będą niepokojąco podobne do obrazów z holokaustu czy też dzisiejszych obozów dla uchodźców. Zrobienie filmu o dyskryminacji w kraju, który jeszcze 20 lat temu realizował politykę apartheidu, daje do myślenia. Tak jak rzadko polecam pójście do kin, tak tym razem nie mam wyjścia. Warto.

16 października 2009

Warszawa potrzebuje więcej demokracji!

Na czwartkowym spotkaniu cyklu "Warszawa w Budowie" Bartłomiej Kozek, przewodniczący koła warszawskiego Zielonych 2004, przedstawił pomysł zmian prawnych, związanych z poszerzeniem możliwości korzystania przez mieszkanki i mieszkańców Warszawy z narzędzi demokracji uczestniczącej. W swoim wystąpieniu zaapelował do władz miasta o podjęcie działań, mających na celu przyjęcie przez parlament rozwiązań, umożliwiających przeprowadzanie referendów dotyczących zagospodarowania przestrzennego w skali dzielnic dużych miast.

- Warszawa jest obecnie pokryta jedynie w ok. 20-25% planami zagospodarowania przestrzennego, które często lądują na długi okres czasu w urzędniczych biurkach - przypomina Kozek. - W tym czasie istnieje realne zagrożenie znaczących zmian w przestrzeni miejskiej, spowodowanej np. przez niezrównoważone społecznie i ekologiczne inwestycje budowlane. Jednocześnie plany urzędników często stoją w sprzeczności z potrzebami lokalnej społeczności, czego przykładem mogą być protesty wokół pomysłów na bloki w miejscu Bazaru Banacha. Potrzebne są skuteczne narzędzia, umożliwiające mieszkankom i mieszkańcom naszego miasta realny wpływ na jego wygląd.

- Aktualne rozwiązania prawne umożliwiają przeprowadzanie referendów na obszarze gminy. Dla takiego miasta, jak Warszawa, oznacza to, że szanse jego realizacji (przy konieczności uzbierania 10% podpisów od mieszkanek i mieszkańców miasta) są praktycznie zerowe. Apeluję zatem do władz miasta o podjęcie współdziałania z innymi dużymi miastami w Polsce i o przygotowanie projektu zmian w prawie, umożliwiających przeprowadzanie referendów także na poziomie mniejszych jednostek pomocniczych. W wypadku naszego miasta możliwość głosowań dzielnicowych byłaby znacznie bardziej efektywna. - przekonuje Kozek.

- Jest jeszcze jeden powód, dla którego warto rozważyć tego typu pomysł. Nasze miasto nadal potrzebuje silnych, zintegrowanych społeczności lokalnych. Odgórnie podejmowane decyzje często powodują frustrację mieszkanek i mieszkańców i ich zamykanie się na czynne działanie w sferze publicznej. Jeśli Warszawa ma stać się miastem na europejskim poziomie, musi zwiększyć udział nas wszystkich w procesie stanowienia o kształcie i kierunkach jego rozwoju. Instytucja referendum może pełnić funkcję ostatniej szansy dla grup, które w inny sposób nie były słyszane na poziomie podejmowania decyzji. Wraz ze zwiększeniem roli i zakresu konsultacji społecznych, a także wprowadzaniu mechanizmów budżetu partycypacyjnego, wizja "zielonego miasta nowej generacji", o której piszemy w naszym manifeście miejskim, ma większe szanse na urzeczywistnienie się - konkluduje Kozek.

15 października 2009

Klimat i wolność

Zaatakowała nas tu w Warszawie dość przedwczesna zima. Przeklinałem pod nosem, usiłując jak najszybciej przebyć kałuże i wytrzymać opady śniegu na moją osobę, by wrócić do domu z zajęć. Aż miałem ochotę, pół żartem, pół serio, podejść do któregoś ze znajomych i powiedzieć, by segregował śmieci, bo inaczej taka pogoda będzie zaskakiwać nas częściej. Ktoś mógłby powiedzieć "co ma piernik do wiatraka", a ma. Właśnie dlatego częściej niż o "globalnym ociepleniu", opisującym realny proces podwyższania się średniej temperatury globalnej, wolę mówić o "zmianach klimatycznych", który to termin w znacznie lepszy sposób opisuje przemiany globalnego klimatu. Bardzo często bowiem, gdy słyszy się o ocieplaniu klimatu, myśli się o prostym zwiększeniu się temperatury, przez co w Polsce będzie można uprawiać winorośl, a Bałtyk będzie niemal tak ciepły jak dziś Morze Śródziemne. Problem w tym, że tak to nie działa - wyższe emisje gazów szklarniowych w skali globalnej, owszem, przynoszą ocieplenie, natomiast dużo ważniejsze jest destabilizowanie sytuacji klimatycznej jako takiej, z okresowymi, gwałtownymi zmianami pogodowymi włącznie. Śnieg w środku października jest logiczną konsekwencją rosnącego nacisku człowieka na kruchy, ziemski ekosystem, tak jak jest nim np. zwiększenie ilości trąb powietrznych czy huraganów.

Nie będę w tym poście pisał o zmianach klimatycznych jako takich - pisałem na ten temat już dość sporo, a naukowy konsensus w tej kwestii jest przytłaczający. Oczywiście nie w polskim dyskursie - tu zdanie ponad 95% naukowców zajmujących się zmianami klimatu i potwierdzających wpływ człowieka na takie zjawiska, jak gwałtowne topnienie lodowców i podwyższanie się poziomu wód nie ma aż takiego znaczenia. Kiedy pojawi się jednak jakiekolwiek badanie, które poddawałoby tego typu przekonanie w wątpliwość, liczyć może bądź to na wylądowanie na okładce tygodnika opinii, bądź też na kilka stron w poczytnej gazecie codziennej - nawet takiej, która jeszcze niedawno zachęcała czytelniczki i czytelników do troski o klimat. Bardzo często w okolicach tego typu artykułów toczą się kuriozalne dyskusje, takie jak te dotyczące kosztów ekonomicznych dbania o środowisko, czy też wręcz sugerujące, że grozi nam utrata naszej wolności. W kraju liberum veto pojęcia tego używa się niczym ścierki do wycierania podłogi, więc postanowiłem zająć się nieco tą wartością w kontekście zmian klimatycznych.

Wielokrotnie pisałem o tym, że zrównoważony rozwój, włączający do planowania politycznego kwestie ekologiczne, społeczne i ekonomiczne, znacząco rewiduje dotychczas uznawane granice wolności. Zasada, że wolność jednostki kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność innej jednostki nadal utrzymuje się w mocy, przy czym, w świecie rosnącej ilości powiązań, nie jest już tak łatwo akceptować zasadę "róbta co chceta". Dziś nasze decyzje konsumpcyjne decydują w dużej mierze o kierunku i kształcie globalnej gospodarki i o tym, czy będzie ona w stanie uwzględnić w swym działaniu kwestie odpowiedzialności za lokalne społeczności i za środowisko naturalne. Wolność nie ma znaczenia, jeśli pozostaje jedynie przywilejem wąskich, jakkolwiek zdefiniowanych elit. Wolność jako zasada ma sens jedynie wtedy, kiedy dąży się do tego, by mogła się z niej cieszyć jak największa ilość ludzi - inaczej staje się tylko pustą formą, która służy za narzędzie represji.

W kraju liberum veto wolność definiuje się inaczej - nic zatem dziwnego, że liberalizm nad Wisłą cieszy się dość mizerną renomą. Narzeka się na buspasy, że ograniczają wolność kierowców (bo już kierowcy użytkowniczkom i użytkownikom komunikacji zbiorowej wolności wcale, ale to wcale nie ograniczają...), a ostatnio nawet na żarówki energooszczędne, które sprawiają, że ludzie nie mogą sobie kupować tradycyjnych 100-watówek. I znów - mniejsza z tym, że polska gospodarka jest 2,5 raza energochłonna niż średnia europejska, że ogranicza to naszą konkurencyjność, że przez to płacimy wyższe rachunki za prąd, że tworzymy zbędną presję na środowisko. Nie, ogranicza to nasze rzekomo niezbywalne prawo do ślepej konsumpcji - byle nam było lepiej, bo już innym być nie musi. Ba, czasem owe nieszczęsne żarówki krytykuje się ze względu na obecność szkodliwych substancji - tyle że a) warto tworzyć presję na zapewnienie odpowiedniej infrastruktury utylizacyjnej b) warto wybierać takie rządy, które będą wspierać ekospołeczną transformację gospodarki i będą tworzyć warunki do upowszechniania jeszcze lepszych technologii - w wypadku owych nieszczęsnych żarówek na przykład diodowe.

Co ciekawe, wolność zagrożona jest wtedy, kiedy ktoś np. chce postawić wiatraki na obszarach wiejskich (że niby szpecą krajobraz - w moich rodzinnych stronach zdecydowano się je postawić i raczej zapierają z wrażenia dech niż powodują estetyczny zgrzyt), ale już na przykład energetyka atomowa już wolności nie zagraża. Nic to, że jej upowszechnienie oznacza utrzymywanie przestarzałego, centralistycznego modelu energetycznego (a liberalizm, jeśli jest używany w formie innej od egoistycznego cepa, decentralizację co do zasady wspiera), a także ogranicza fundusze na rzecz ekologicznych, odnawialnych źródeł energii. Konsekwencji tu brakuje po raz pierwszy i zapewne nie po raz ostatni.

Nasza wolność staje się karykaturą, jeśli bez mrugnięcia okiem akceptujemy rosnące nierówności między Globalną Północą a Południem, a także w naszych społeczeństwach. Tego typu nierówności na dłuższą metę podcinają gałąź tej wątłej wolności, którą dysponujemy teraz. Wolność to nie to samo co egoizm - nawet Adam Smith mawiał, że rynek do sprawnego funkcjonowania potrzebuje wartości. Empatia do roli uniwersalnego spoiwa nadaje się znakomicie.

PS>> Blog bierze udział w globalnej akcji Blog Action Day.

14 października 2009

W zielonej sieci - odc.6

Blogi

- Problemy z publicznymi toaletami to domena nie tylko Warszawy - w angielskim Brighton również jest to ważna kwestia, o czym przekonuje Ben Duncan.

- Adrian Windisch nie może nachwalić się kolejnej akcji Greenpeace, które tym razem zdecydowało się na okupację dachu brytyjskiego parlamentu dla przypomnienia o konieczności podjęcia natychmiastowych działań w celu zahamowania zmian klimatycznych.

- Philip Booth zbiera reakcje na pokojową nagrodę Nobla dla Baracka Obamy.

- Warto także rzucić okiem na bloga mojego ulubionego think-tanku, New Economics Foundation, gdzie Andy Wimbush podsumowuje dobre i złe wieści z ostatniego okresu czasu.

Partie

- Oj, mają z czego się tłumaczyć Zieloni w Kraju Saary - weszli tam bowiem w koalicję z chadekami z CDU i liberałami z FDP, co budzi pytania o to, jak wiele jeszcze zostało z przekonania o lewicowości tej formacji i o granicach jej pragmatyzmu. Lokalny lider, Hubert Ulrich, tłumaczy motywy swojej decyzji. W sumie wyniki negocjacji nie są złe - więcej pieniędzy na transport zbiorowy i energetykę odnawialną, nie dla rozbudowy energetyki atomowej i węglowej, zniesienie opłat za studia - trochę tego jest...

- Mniejszości seksualne nie mogą być traktowane jak obywatelki i obywatele drugiej kategorii - deklarują Zieloni w Austrii, domagając się zrównania praw osób niezależnie od ich preferencji uczuciowych.

- Zieloni Anglii i Walii kontynuują przekonywanie lewicy Partii Pracy do siebie, argumentując o nierozerwalności sprawiedliwości społecznej i ekologicznej.

- Kanadyjski, konserwatywny rząd po raz kolejny zasłużył sobie na tytuł "skamieliny dnia" za osłabianie działań na rzecz przekonywującego, globalnego porozumienia klimatycznego. Jak tu nie komentować...

- Zieloni w Irlandii głosują za pozostaniem w prawicowym rządzie z Fiana Fail, zgadzając się na zaktualizowany program rządzenia państwem. Ciekawe, jak odbije się to w sondażach...

- Żeby rząd australijskiej lewicy wreszcie przestał ciągnąć się w ogonie klimatycznych zobowiązań, tamtejsi Zieloni zdecydowali się wyręczyć go w pracy legislacyjnej i opracowali samodzielnie odpowiedni pakiet legislacyjny, mający zapewnić nowe miejsca pracy i obniżenie poziomu emisji CO2.

- Prywatyzować pomoc społeczną? Partia Narodowa w Nowej Zelandii potrafi pomyśleć i o tym. Zielonym pomysł jej osłabiani bardzo się nie podoba.

- Wiatraki dla przyszłości - to motto pasuje do holenderskiej Zielonej Lewicy.

- W Czechach Ondrej Liska knuje wraz z partią, jak poskromić eurosceptycznego Vaclava Klausa i dokończyć proces ratyfikacji traktatu lizbońskiego.

- Zieloni w USA uznają legislację klimatyczną tego kraju za niewystarczającą i chcą, by była ona bardziej ambitna.

13 października 2009

Szczebel pośredni

Gimnazjum to bardzo interesujący obiekt do badań. Sam miałem przyjemność być drugim w historii rocznikiem, który po reformach edukacyjnych AWS-UW poszedł do tego typu szkoły. Biadolono nad nami całkiem sporo, i wcale się temu nie dziwię. Koncepcja stworzenia sieci placówek dla młodych ludzi w najbardziej burzliwym okresie ich życia wymagała - by odniosła sukces - niesamowitego przygotowania nie tylko edukacyjnego, ale i pedagogicznego. Wcześniej siódma i ósma klasa podstawówki rozpływały się w ośmioklasowej szkole, w której plus minus miały już za sobą wiele lat wspólnej edukacji, a nauczycielki i nauczyciele znali swoich podopiecznych. Trwające rok dłużej liceum dawało lepsze przygotowanie do matury, która, chociaż nie otwierała od razu drogi na wyższe uczelnie, to jednak przynajmniej w mniejszym stopniu krępowała pomysłowość interpretacyjną osoby zdającej. Jest szansa, że dzięki temu, że do szkoły zaczynają chodzić sześciolatki, liceum znów trwać będzie 4 lata, co zwiększy szanse chociażby na dochodzenie do końca programów z polskiego czy też historii.

Nie należę do osób, które ciskają gromy na "dzisiejszą młodzież", a przynajmniej nie ciskam ich za dużo. Wiadomo, że czas ten rządzi się swoimi prawami, jednak warto wtedy raczej wzmacniać wzajemne więzi, niż je osłabiać. Koncepcja gimnazjum, które powinno w założeniu być umieszczone w odrębnej w stosunku do podstawówki placówce, raczej tego wzmacniania nie daje. Owszem, można (co w moim wypadku nastąpiło) przepisać całą klasę, jednak nie zawsze jest możliwe. Nawet zresztą wtedy znacząco zmienia się otoczenie, co rozmiękcza mechanizmy kontrolne. Oczywiście może to iść i w drugą stronę, bowiem nie zawsze otoczenie z młodszego okresu spełnia oczekiwania dziecka, stającego się już powoli "młodziakiem".

Tak naprawdę odnoszę czasem wrażenie, że pomysł na gimnazja miał więcej wspólnego z nostalgią za okresem międzywojennym, kiedy to tego typu placówki funkcjonowały, niż z przemyślaną strategią zmiany systemu edukacyjnego. Czemu bowiem przez 10 lat od reformy sankcjonowano sytuację, kiedy młody człowiek może trzy razy przerabiać podobną tematykę, oczywiście na każdym szczeblu pogłębianą? To, delikatnie mówiąc, strata czasu w sytuacji, gdy wyzwania współczesności wymagałyby raczej lepszego przygotowania do dorosłości. Żeby chociaż gimnazjum było czasem, kiedy na spokojnie, jeszcze przed maturalną gonitwą, poświęcano więcej czasu na edukację kulturalną, ekologiczną czy społeczną - niestety, istniejące programy nauczania raczej tej funkcji nie spełniają.

Czy można gimnazja jeszcze uratować, a jeśli tak, to w jaki sposób? Oczywiście to pytanie na chwilę obecną wydaje się dziwne - w końcu nikt o zamykaniu gimnazjów nie myśli. Widać jednak na horyzoncie spore problemy wychowawcze, które skutkują medialnie głośnymi ekscesami w styli koszów na śmieci na nauczycielskich głowach czy nagrywaniu komórką seksu tudzież jego symulacji w toalecie. Brak wpływu młodych ludzi na sytuację w szkole, symboliczny udział w kształtowaniu programów nauczania sprawia, że nie oswajają miejsca, w którym spędzają raptem 3 lata, jako swojego, traktując je bardziej jako tymczasową przechowalnię. Jak zresztą mają się czuć ze świadomością, że zmusza się ich do ponownego wkuwania tego samego, przy czym w kolejnym etapie znów zasadniczo będą musieli/musiały powtórzyć ten trud?

Gimnazjum zatem mogłoby mieć sens edukacyjny, gdyby stało się laboratorium nowych pomysłów. Demokratyzacja i większy wpływ samorządu uczniowskiego, większa współpraca grupowa zamiast indywidualnej rywalizacji, nowe przedmioty i treści, takie jak edukacja genderowa czy dotycząca cyfrowej kultury multimedialnej, a także większa decentralizacja programów nauczania, dająca szkołom szanse na wykorzystywanie lokalnych uwarunkowań w procesie edukacyjnym zamiast ich ignorowania. Brak treści wspierających kultywację lokalnych więzi społecznych i wytwarzania nowych ich typów czy też krytycznego podejścia do rzeczywistości sprzyja zmienianiu nas wszystkich w bezmyślną masę - być może czas, by zacząć zmieniać ten stan rzeczy od szczebla edukacji, na który narzeka się jak dotąd najbardziej? W tej dziedzinie ograniczać nas może tylko wyobraźnia - a ta, jak znam młodych ludzi, miewa się całkiem nieźle.

12 października 2009

W obronie kultury

Niedawno pisałem o tym, jak to pewien poseł PiS nie lubi Zachęty za wystawę "Siusiu w torcik". Stwierdziłem, że to dobra pora, by zaznajomić się z raportem inicjatywy Indeks 73, zajmującą się kwestiami wolności artystycznej, prawa do ekspresji i przykładami jego łamania. Tym razem zespół autorek i autorów, tworzący prężną stronę internetową, wziął na swój warsztat kwestię stosunku do wolności osób tworzących kulturę i jej obraz. Raport z ankiety, skierowanej m.in. do środowisk twórczych, organizacji pozarządowych i dziennikarskich pokazuje, że bardzo mocno zinternalizowały one konserwatywne i neoliberalne przekonania dotyczące tego, co można, a czego nie można robić w sztuce. Zjawisko to potrafi dojść do poziomu autocenzury, która uniemożliwia podjęcie sporu na temat roli kontrowersji w dyskusji nie tylko o kulturze, ale szerzej - o aktualnej kondycji społecznej i jej źródłach. Daniel Olbrychski tnący szablą wystawę "Naziści" Piotra Uklańskiego staje w jednym rzędzie z radiomaryjnymi byłymi parlamentarzystami, Witoldem Tomczakiem i Haliną Nowiną-Konopczyną, zdejmującymi meteoryt z rzeźby Jana Pawła II.

To tylko kilka z głośnych w ostatnich latach spornych działaniach artystycznych. Tego typu spraw, mniej spektakularnych, za to bardzo uciążliwych dla lokalnych twórców, w całej Polsce są setki. Im mniejszy ośrodek miejski, tym łatwiej o narzucenie pruderii i sztampy w dotowanej przez samorząd kulturze. Uniezależnienie się od lokalnych elitek politycznych bywa skrajnie trudne i nierzadko dyrektorki i dyrektorzy placówek bądź to czują się zmuszeni do interweniowania, bądź też śmiało wyręczają w działaniach prewencyjnych lokalnych cenzorów. W efekcie bardzo często poza wielkimi miastami krajobraz kulturalny, wysterylizowany z jakichkolwiek emocji i intelektualnych podniet, zupełnie nie zaspokaja potrzeb społeczności lokalnych. O demokratyzacji instytucji publicznych i większym wpływie zwykłych ludzi na ich funkcjonowanie nie mówi się wcale. Powstaje niewidzialna bariera - między twórcami, którzy nie mają gdzie wystawiać, ludźmi, którymi nie mają dostępu do interesującej oferty, a kierownictwem placówek, uznających jednych za miernych prowokatorów, a drugich - za niewyedukowaną tłuszczę. Nie trzeba mówić, że trwanie tego typu sytuacji nie jest niczym dobrym.

Nie jest jednak łatwo, by było inaczej. Nie chodzi tu tylko o decydentów politycznych, ale też np. o samych artystów/artystki czy kadrę placówek kulturalnych. W sytuacji, gdy spora część osób, zajmujących się tematem nie wie o prawnych gwarancjach swobody artystycznej, które zapisane są nie byle gdzie, bo w konstytucji pod artykułem 73. Na 117 osób, które odpowiedziały na to pytanie (wszelkie szczegóły metodologiczne znajdziecie w raporcie, do lektury którego gorąco zapraszam), jedynie co trzecia udzieliła prawidłowej odpowiedzi. Z kolei jedynie 5% z 80-osobowej próbki uznało, że jest pewnych przestrzegania tego typu przepisów (kolejne 29% odpowiada, że raczej są przestrzegane). Przy tak niskim poziomie wiedzy i zaufania do obowiązującego prawa nic dziwnego, że jakość jego przestrzegania pozostawia wiele do życzenia. Nie da się zapomnieć zresztą o internalizowaniu przekonań cenzorskich, znacznie szerszych niż te zarysowane przez prawo. W jednym rzędzie np. obok uznania za słuszne prac wychwalających nazizm i antysemityzm zdarza się stawiać "demoralizowanie dzieci i młodzieży", "zniesławianie narodu" czy też... "niezgodność z oczekiwaniami sponsora". A że kategorie te są bardzo płynne i szerokie, można pod nie podciągnąć naprawdę wiele cennych przejawów krytycznej twórczości artystycznej.

Duży rozdźwięk występuje także w pojmowaniu roli środowiska kulturalnego przez samo środowisko. Spory dysonans daje się zauważyć szczególnie między deklaracjami o działaniu "dla odbiorców" a przekonaniem o tym, że ludzie tej działalności nie rozumieją. Funkcjonowanie stowarzyszeń czy instytucji często opiera się na negacji świata polityki, preferowaniu modelu "sztuki dla sztuki" jako odtrutki na próby cenzury. Widać jednak próby zdefiniowania znaczenia interesu publicznego, przy czym problem budzi znalezienie jego wyraziciela. Równie interesujące są odpowiedzi na pytanie o "wolną kulturę", istotną w czasach społeczeństwa informacyjnego i kultury remiksu. Cieszy wysoki wskaźnik ankietowanych (niemal 40%), który bądź to już opublikował jakąś część swojej twórczości bez zastrzegania praw autorskich, albo ma to w planach. Wśród osób, wyrażających wątpliwości co do takiej swobody zdarza się brakować wiedzy o prawach autora/autorki np. w obrębie Creative Commons. Tymczasem rozwiązania prawne, zaostrzające prawa autorskie w sytuacji coraz bardziej powszechnego aktywnego tworzenia kultury dzięki Internetowi ograniczają prawa do swobodnego korzystania i twórczego przetwarzania treści kulturowych - no, chyba że ktoś jest w stanie udowodnić, że autor (a właściwie wydawnictwo, z którym podpisał umowę) potrzebuje mieć pełen wpływ na dystrybucję
swoich dzieł nawet do 70 lat po własnej śmierci...

Zalecenia Indeksu 73 są ze wszech miar słuszne i trudno z nimi polemizować. Takie kwestie, jak np. edukowanie dziennikarek i dziennikarzy po to, by nie pisali o konfliktach wokół działań artystycznych w aurze skandalu, umożliwienie twórczej debaty na temat sztuki, zamiast akceptowania pohukiwań jednej strony (Młodzieży Wszechpolskiej, środowisk Radia Maryja, lokalnych notabli etc.) na drugą czy też zintensyfikowanie działań informacyjnych, zwracających uwagę na prawa i wolności wypowiedzi artystycznej jest godne pochwały. Tego typu działania powinny w solidarny i komplementarny sposób być podejmowane przez instytucje publiczne i społeczeństwa obywatelskiego. Każda ze stron ma niepowtarzalną szansę nauczyć się na tym polu czegoś nowego.

11 października 2009

Rajcowanie na lewicy

Niespodziewane odejście Bartosza Dominiaka z funkcji szefa komisji zdrowia Rady Miasta pieczętuje na dobrą sprawę koniec marzeń o szerszym lewicowym porozumieniu w przyszłorocznych wyborach samorządowych. SLD przepycha się jak tylko może, by zamanifestować swoją pozycję w stosunku do PO, co kończy się tym, że w chwili obecnej klub Lewicy w RM zmniejszy się z 10 do 8 osób (jest bardzo prawdopodobne, że obok Dominiaka odejdzie z niego druga radna SDPL, Mirosława Kątna), straci popularną twarz Dominiaka i stanie się li tylko SLDowskim pasem transmisyjnym, bez większych zdolności do poszerzania koalicyjnego spektrum. Tego typu działanie może dziwić, wszak niedawne doniesienia prasowe mówiły o tym, że gdyby przenieść wyniki wyborów europarlamentarnych na wybory samorządowe w Warszawie, to Sojusz mógłby liczyć na 3 mandaty - za mało, by myśleć nawet o założeniu własnego klubu radnych, do czego potrzeba 5 osób!

W takiej sytuacji zajmowanie się na przykład obalaniem wiceprezydenta Paszyńskiego, chyba z pełną świadomością tego, jak fakt ten będzie odnotowany w mediach i wśród opinii publicznej, zdaje się być taktyką samobójczą. Owszem, na chwilę obecną nadal SLD i PO samodzielnie mają większość w Radzie Miasta i mogą wspólnymi siłami robić, co chcą. Problem w tym, że za rok istnieje realne zagrożenie platformerską "władzą absolutną", a wtedy lewica nie będzie już do niczego Hannie Gronkiewicz-Waltz i jej ekipie potrzebna. Zamiast zatem myśleć strategicznie, usiłować skuteczniej blokować działania Platformy, domagając się ustępstw programowych, SLD zajmuje się głównie stołkami. Kiedy zatem przychodzi do takich spraw, jak sprzeciw wobec zamiany stołecznych szpitali w spółki, nadanie nazwy Rondu Wolnego Tybetu czy kwestii miejskiej firmy ciepłowniczej, Sojusz okazywał zdumiewająca elastyczność - i to w sytuacji, kiedy Dominiak konsekwentnie sprzeciwiał się tego typu linii klubu Lewicy. Mało co wskazuje na to, by chociaż jeszcze jedna osoba z SLD odeszła - gdyby tak się stało, Dominiak i Kątna mogliby nawet stać się zalążkiem konkurencyjnego, centrolewicowego klubu, z udziałem być może Agnieszki Kuncewicz z PD i Katarzyny Munio z SD. Przy wyrównanej liczebności w obliczu alternatywnego scenariusza transferu 1 osoby np. z SLD do SDPL stosunek sił wyniósłby 7 do 5, co zmusiłoby Sojusz do realnej konkurencji zamiast do trwania w bezruchu.

Na razie niewiele wskazuje jednak na ziszczenie się tego typu scenariusza. SDPL, PD i SD w Radzie Miasta trochę łączy, ale też nieco dzieli. Nawet wypracowanie jednolitej linii programowej nadal rozbijałoby się o brak 1 osoby do założenia klubu, co pozwalałoby np. na wnoszenie tematów do obrad Rady. Po klęsce projektu CentroLewicy w eurowyborach dla osób należących do SLD tego typu transfery jawią się jako polityczne samobójstwo. Nie da się też ukryć, że bez przemyślenia sytuacji, wyklarowania alternatyw dla obecnego rządzenia miastem i zdecydowanego odcięcia się od dotychczasowych metod zarządzania alians tych partii niewiele da. W Warszawie stworzenie alternatywy dla silniejszej tu niż krajowa średnia PO jest wyjątkowo trudne, a żelazny elektorat SLD raczej od niego nie odejdzie. Ciekawe zatem, jak zachowają się formacje między Platformą a Sojuszem i jaka będzie ich pozycja na politycznej mapie stolicy już za nieco ponad rok.

10 października 2009

Happy end na Placu Grzybowskim?

Byłoby cudownie, gdyby tak też wreszcie było. Wygląda na to, że 2 lata debaty na temat tego miejsca, leżącego w ścisłym centrum miasta, a jednak pozostającego na uboczu życia społecznego, nie poszło na marne. Nieoceniona jest tu rola instalacji Joanny Rajkowskiej - "Dotleniacza", który pokazał mieszkankom i mieszkańcom okolicy, że mają alternatywę dla kolejnych, betonowo-martyrologicznych pomysłów zsyłanych im z góry. Siła presji lokalnej społeczności, która w końcu zintegrowała się wokół przekonania o konieczności bardziej ludzkiego zagospodarowania terenu. Okazało się, że artystyczna interwencja jest w stanie przegnać demony przeszłości.

Plac był świadkiem dramatycznych wydarzeń z przeszłości - robotniczych protestów roku 1095 czy agonii warszawskiego getta. Pamiętać o tym warto i trzeba, ale nie uzasadnia to zawłaszczania przestrzeni żyjących na koszmarne niekiedy pomysły architektoniczne. Wydaje się, że Muzeum Historii Żydów Polskich będzie dużo lepszym memoriałem od postumentu, mającego upamiętniać Polaków ratujących Żydów podczas II Wojny Światowej. Tym bardziej, że po raz kolejny można było odnieść wrażenie, że ma on zapewniać spokój sumienia i oddalać debatę na temat drugiej, mniej chlubnej strony koegzystencji Polaków i Żydów za czasów hitlerowskiej okupacji.

Inne, do tej pory funkcjonujące pomysły bliższe były modernizacyjnym koncepcjom PO niż historycznym PiS. Gdyby tak, jedne, jak i drugie zostały zrealizowane, mielibyśmy obraz Polski za czasów niedoszłego POPiSu w miniaturze. Tam, gdzie nie byłoby pomników, przestrzeń w dużej mierze zaanektowałyby parkingi i beton. Szczęśliwie społeczna presja i ogólnomiejska dyskusja sprawiły, że tego typu pomysły trafiły do kosza. Nie sposób nie zauważyć tu pozytywnej roli (po raz kolejny, co w kontekście słabego zrozumienia przez ogół PO zasad zrównoważonego rozwoju stanowi jeden z pozytywnych wyjątków) burmistrza Śródmieścia, Wojciecha Bartelskiego.

Mamy zatem więcej zieleni, samochody nie zawłaszczają cennej przestrzeni, zerwany ma być asfalt z południowej i wschodniej części placu, nie zabraknie też ładnego oświetlenia i oczka wodnego. Nie jest to może "Dotleniacz", ale mimo wszystko miejsce to będzie znacznie bliższe modelowi "zielonego miasta" niż dotychczasowe pomysły. To bardzo potrzebny krok - lokalna społeczność do tej pory była bardzo zatomizowana, nie wykorzystywano też potencjału mieszania się w jednym miejscu osób starszych, pędzących do biurowców białych kołnierzyków, lokalnego kościoła i pobliskiej synagogi. Przez plac raczej przechodzono niż się na nim zatrzymywano, przez co jego potencjał społeczny zbliżał się do zera. Teraz, kto wie, być może uda się utrzymać ducha współpracy w miejscu ożywionym przez Rajkowską i spółkę.

Ponieważ nie za często mogę napisać coś zdecydowanie pozytywnego na temat zmian w mieście, a wiele dobrych pomysłów się ogłasza, ale już nie realizuje, zatem pozostaje monitorować sprawę po to, by znalazła ona swój szczęśliwy finał. Tego typu zagospodarowanie ma szansę uczynić z Placu Grzybowskiego dobre miejsce do życia i do odwiedzania, chociaż nie należy w tym kontekście zapominać o konieczności rewitalizacji społecznej i renowacji budynków znajdujących się w okolicy. Wcale nie jest stąd daleko na przykład do rozpadającej się Próżnej, która z powodu sporów właścicielskich nie może stać się wizytówką wielokulturowości tej okolicy. Wielokulturowości, która w zmienionej formie (chociażby społeczności wietnamskiej na osiedlu Za Żelazną Bramą) powoli powraca nad Wisłę.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...