31 marca 2010

Raport sondażowy - marzec 2010

Czyżby ludziom przejadły się nieco prawybory w PO? Jeśli uśrednić wyniki badań z mijającego miesiąca okaże się, że Platforma wraca do stanów średnich w swoim poparciu (chociaż oczywiście owe "stany średnie" znajdują się na bardzo wysokim poziomie), za to lekko, ale zauważalnie zwyżkuje PiS. Czyżby kongres tej partii miał z kolei tchnąć weń nieco więcej optymizmu, nie zmąconego nawet pomysłami na przyszłą koalicję z SLD? Cała reszta politycznych graczy pozostaje bez większych zmian - dwie mniejsze partie nad progiem, cała reszta daleko za nim. Ich prezentowanie w tego typu badaniach coraz bardziej traci rację bytu - nie z powodu niskiego poparcia, ale bardzo często z powodu tego, że w doniesieniach prasowych pomija się je lub - co bywa szczególnie irytujące - stawia się je w jednym szeregu z opisem "od 0 do 2%". Zasadniczo od dawna żadna z formacji poza "wielką czwórką" nie jest w stanie przeskoczyć tego zakresu, za wyjątkiem pojedynczych sondaży.

Coraz częściej spotykam się ze stwierdzeniami, że pierwszym oczekiwanym okresem na pojawienie się nowych inicjatyw na scenie politycznej będą okolice 2014-2015. Nie jest to specjalnie optymistyczna perspektywa, chociaż na chwilę obecną faktycznie trudno sobie wyobrazić, jakie tąpnięcie w najbliższym czasie mogłoby znacząco przeorać polityczną rzeczywistość. Różnica między poparciem Andrzeja Olechowskiego, które nadal jest w stanie sięgać okolic 10%, a widocznego powyżej poparcia Stronnictwa Demokratycznego pokazuje, że wyścig prezydencki raczej nie doprowadzi do wielkich przetasowań. Niejedna formacja polityczna staje zatem przed koniecznością zastanowienia się nad swoją rolą polityczną i zdefiniowaniem jej w obliczu szykującego się długiego marszu po różnorodność w Sejmie...

30 marca 2010

Zielony Nowy Ład - czy przemysł może być zielony?

Nie tylko może, ale wręcz musi - jeśli rzecz jasna mamy sobie poradzić z problemami ekonomicznymi, społecznymi i ekologicznymi naszych czasów. Wystarczyło parę konferencji, na których pokazuje się Polskę jako wyspę gospodarczego wzrostu na tle reszty Europy, by pojawiły się opinie, że z kryzysu powoli wychodzimy. Nawet dobicie poziomu bezrobocia do 13% udało się przykryć zapewnieniem, że już za parę chwil będzie ono spadać. Prezydenckie prawybory w PO skutecznie odwróciły uwagę od protestów i strajków, związanych z problemami produkcyjnymi czy też niewypłacaniem wynagrodzeń. Problemy energetyczne, które w wyniku wieloletnich zaniedbań mogą wyniknąć lada chwila, załatwić ma droga elektrownia atomowa, która stanąć ma za kilka lat, blokując fundusze na poprawę efektywności energetycznej i odnawialne źródła energii.

W tak trudnych "warunkach terenowych" mówienie o zielonej modernizacji nie jest specjalnie cenione - o ile z kryzysu owszem, mamy wychodzić, o tyle przejście na zrównoważony rozwój nadal portretowane jest jako fanaberia, na którą możemy sobie pozwolić "w lepszych czasach". Nic to, że marnotrawienie energii zwiększa nasze uzależnienie od importu nieodnawialnych surowców energetycznych i jednocześnie obniża konkurencyjność gospodarki - a więc kategorię ponoć tak ważną dla Platformy Obywatelskiej - o tym zwyczajnie się nie mówi. Podobnie, jak o realnych możliwościach, jakie daje zazielenienie gospodarki, o których można wyczytać w najnowszej publikacji Green European Foundation "Sustainable Industrial Policy for Europe: Governing the Green Industrial Revolution". Stawia ona odważną, ale znajdującą potwierdzenie w rzeczywistości tezę - trwa właśnie trzecia, wielka rewolucja przemysłowa, zmieniająca oblicze gospodarki i rządzenia. Na dzień dzisiejszy rząd Donalda Tuska w ogóle nie zauważa tego procesu, nie mówiąc już o korzyściach, jakie można z niego mieć.

Sytuacja wygląda następująco - początek pierwszej rewolucji przemysłowej z przełomu XVIII i XIX dał paliwo rozwojowi burżuazji przemysłowej, upowszechnieniu się zasad demokracji liberalnej i nadał nowy impet rozwojowy krajom Europy Zachodniej. W II połowie XIX wieku na jaw zaczęły wychodzić zagrażające spójności społecznej koszty zewnętrzne nowego modelu produkcji, związane z fatalnymi warunkami pracy. Internalizacja zewnętrznych kosztów społecznych poprzez system zasiłków, ubezpieczeń i emerytur uratował życie gospodarce rynkowej i pozwolił jej na dalszą ekspansję, opierającą się na przechodzeniu od węgla w kierunku ropy i na rozwoju roli mediów. Po około stu latach okazało się, że także i temu modelowi czegoś brakuje, co dowodziła rosnąca degradacja środowiska i idąca za nim zniżka jakości życia, grożąca wręcz nieodwracalną dewastacją planety. Proces ten zaczął wyzwalać tendencje adaptacyjne - rozwój gospodarki opartej na wiedzy, odnawialnych źródeł energii, stopniowo kształtującego się międzynarodowego ładu prawnego, rozwoju społeczeństwa obywatelskiego.

Jak w całym tym procesie odnaleźć się ma przemysł? Do tej pory patrzył on na zieloną modernizację dość sceptycznie, niekiedy wręcz wrogo, powoli jednak - szczególnie w Europie - sam dostrzegać zaczyna ograniczenia dotychczasowych metod produkcji. Rosnące koszty i poziom zużycia surowców nieodnawialnych stawiają pod znakiem zapytania metodę business as usual. W takiej sytuacji zaczęto zastanawiać się, na ile narzędzia wykorzystywane przez zieloną ekonomię (makroekonomiczne, podatkowe, reguły konkurencji, strategie finansowania wdrażania nowych technologii) mogą zmniejszyć koszty działania przedsiębiorstw, szkodliwość ekologiczną produkcji i zapewnić rynek zbytu. Przykład ekologicznej reformy podatkowej i wprowadzenia podatku węglowego w zamian za obniżkę kosztów pracy pokazuje, że firma, której zwalniają się fundusze na adaptacje ekologiczną (które mogą być wsparte przez większe unijne wydatki na badania i rozwój) i która wykorzysta tę szansę, może w długofalowej perspektywie stać się bardziej konkurencyjna na rynku.

Oczywiście długofalowa, ekologiczna polityka przemysłowa musi balansować między środowiskiem, rachunkiem ekonomicznym a kwestiami społecznymi. Wymaga to realnego oszacowania korzyści związanych z nowymi, zielonymi miejscami pracy, kosztów, związanych z przekwalifikowaniem osób zmieniających pracę, a także odpowiedniego zaprojektowania podziału dochodów ze zmienionego systemu podatkowego, gwarantujących prawo do wysokiej jakości życia dla osób i niskich i średnich dochodach. Osoby ubogie, których ślad ekologiczny mógł być większy z powodu braku dostępu do bardziej ekologicznych źródeł energii, powinny mieć zagwarantowany dostęp do zielonego transportu czy funduszy na termorenowację budynków, w których żyją. Wszystkie te działania wymagają odejścia od dominacji ministerstw finansów w stronę współdziałania resortów ekonomicznych, społecznych i przemysłowych oraz organizacji pracodawców i związkowych. Polecam lekturę publikacji GEF każdej i każdemu, kto interesuje się, w jaki sposób tracimy szansę na dołączenie do grona państw, w których nowa rewolucja przemysłowa staje się rzeczywistością.

29 marca 2010

Uwagi wokół ochockiego meczetu

Integrować to nie znaczy wymagać od imigrantów, by dostosowali się do pierwotnie obowiązujących zasad społeczeństwa przyjmującego, integrować to znaczy współpracować nad powszechnym ustanowieniem na nowo zasad rządzących całym społeczeństwem.

Daniel Cohn-Bendit

W związku z niedawnymi kontrowersjami wokół budowy meczetu na Ochocie, parę faktów na temat "problemów z integrowaniem się muzułmanów w Europie":

- ubodzy imigranci i ich rodziny zostały sprowadzone przez chętne rządy państw europejskich do zajęć, których nie chcieli i nie chcą wykonywać Europejki i Europejczycy, stanowią fundament europejskiej gospodarki i zasadniczo nie odbierają miejsc pracy nawet statystycznie (już bardziej bliżej prawdy jest narzekanie na akceptujących niższe od Pakistańczyków stawki Polaków w UK), bowiem mało kto garnie się do wykonywanych przezeń zawodów.

- Imigranci są fantastycznym kozłem ofiarnym prawicowych populistów, którzy potrzebują skupić gniew ludzi z powodu rosnącego braku stabilności związanego z podmywaniem systemów socjalnych przez neoliberalizm. Jednocześnie imigrantki i imigranci są jednymi z największych ofiar tego procesu, będąc często (z powodu niskich płac i analogicznych do kobiet zjawisk "szklanego sufitu") głównymi jej odbiorcami. Zamieszki na przedmieściach francuskich miast, o których zdarzało nam się słyszeć, mają charakter socjalny, a nie religijny.

- Swoimi transferami pieniężnymi do krajów pochodzenia służą bardziej rozwojowi tych krajów i napływowi gotówki doń, niż wiecznie sępiące pieniądze na pomoc państwa europejskie, które w większości (z chlubnymi wyjątkami, z krajami nordyckimi na czele) nie są w stanie zrealizować zaleceń ONZ dot. przeznaczenia 0,7% PKB na pomoc rozwojową.

- UE ma w Warszawie siedzibę unijnej agencji Frontex, realizującej doktrynę "twierdzy Europa", odpowiedzialnej za śmierć, torturowanie bądź też przetrzymywanie w obozach dla uchodźców tysięcy ludzi, tonących w Morzu Śródziemnym przy próbie odmiany swojego życia na lepsze (jednocześnie Unia realizuje strategię "Globalnej Europy", wzmacniającej asymetrię w stosunkach handlowych na niekorzyść krajów, z których pochodzą imigranci), tkwiących w obozach np. w krajach Maghrebu w warunkach uwłaczających prawom człowieka.

- Jednocześnie trwa nagonka na rzekomych, czających się na każdym rogiem, fundamentalistów muzułmańskich, zapominając np., że Hamas, obok ewidentnie szkodliwej dla pokoju na Bliskim Wschodzie działalności antyizraelskiej jako jedna z nielicznych organizacji, w obliczu faktycznego uwiądu władz palestyńskich, realizowała na terenach Gazy i Zachodniego Brzegu jakąkolwiek znaczącą pomoc społeczną. Nieuznanie tego faktu prowadzi dziś do tego, że rodzą się tam jeszcze bardziej radykalne frakcje, a społeczeństwo, przez wiele lat dość mocno zsekularyzowane, dziś zwraca się ku religii. Tak samo zresztą w Iraku, tak samo na terenie "pasa biblijnego" w USA - to nie tylko problem islamu.

- Imigranci w Europie Zachodniej są różni, tak jak różne są społeczeństwa, które możemy nazwać "autochtonicznymi". Nie rozumiem, dlaczego stygmatyzować jedną grupę tylko dlatego, że pewna niewielka jej część ma swoją, radykalną interpretację religii, a np. uznawać za "normalne" i "europejskie" to, że co czwarta osoba z Austrii głosuje na partie ksenofobiczne? Badania z UK wskazują np., że w drugim-trzecim pokoleniu imigranckim poziom sekularyzacji zbliża się do "autochtonicznej", a muzułmanie mają wtedy np. tyle samo dzieci co Brytyjki i Brytyjczycy, więc argument demograficzny staje się nietrafiony - wystarczy odpowiednia polityka integracyjna, nie traktująca ich niczym ludzi drugiej kategorii.

- Warto przypomnieć też pewne liczby, dotyczące poziomu "problemów", z którymi się walczy. We Francji zakaz noszenia burek wymierzono przeciw, uwaga, ok. 300 dziewczętom, wobec których potrzebne były mediacje w najbardziej gorącym pod tym względem roku 1994 ("Nowa islamofobia" Geissera informuje, że potem podobnych sporów o chusty było już mniej) na ponad dwumilionową społeczność muzułmańską. W Szwajcarii jatkę wokół minaretów zrobiono, kiedy kraj ten zalał przerażający las 4 (słownie - czterech) minaretów, i to w sytuacji, kiedy szwajcarska społeczność uznawana jest za jedną z najbardziej zintegrowanych i umiarkowanych na kontynencie. Nie mam pojęcia, może ktoś mnie oświeci, w jaki sposób tego typu zakazy mają wpłynąć na to, że te wspólnoty religijne i etniczne mają zwiększyć soje zaufanie do państw, którym przysparzają PKB, zapewniają ich egzystencje, a traktowani są jak osoby (bo często nie obywatelki/obywatele) drugiej kategorii?

Przechodząc na grunt polski:

- W Warszawie społeczność muzułmańska to kilka, kilkanaście tysięcy osób, które mają pełne, konstytucyjne prawo wyznawania swojej wiary. I rozumie lokalne potrzeby, np. śpiewy muezzina nie będą denerwować mieszkańców Ochoty jak np. poranne dzwony kościelne, a będą słyszalne jedynie w meczecie.

- Protest organizują nie "zaniepokojeni obywatele", a front dość nieprzyjemnych, prawicowych frustratów, którzy oczywiście chcą się odcinać od radykalizmu, ale na swoich portalach dają dowody na swoją ksenofobię i straszenie Eurabią.

- Związek wyznaniowy, podejrzewany o radykalizm, ma swoje domy modlitwy w kilku miastach w Polsce, w jednym z nich, bodaj we Wrocławiu, szerzy nienawiść do obcych za pomocą tak wyrafinowanych narzędzi, jak organizowane w nich "dni chrześcijaństwa", służące nawiązaniu dialogu z lokalną wspólnotą.

- Wreszcie argument ekonomiczny - w wyniku zmian demograficznych nawet neoliberalna "Polska 2030" zauważa, że imigranci i imigrantki będą niezbędne/i w dłuższym okresie czasu dla podtrzymania spójności systemu zabezpieczeń socjalnych, nawet przy założeniu "wzrostu dzietności", poziomu zatrudnienia ludności produkcyjnej etc.

- Czeczenów kochaliśmy wtedy, kiedy bili Rosjan, teraz, kiedy sprawa przycichła, przestaliśmy traktować ich po ludzku. Raport "Social Watch 2009" wyraźnie wskazuje, że państwo polskie w zdecydowanie niedostateczny sposób pomaga imigrantkom i imigrantkom w integracji, nauce języka, umiejętności przydatnych na rynku pracy etc. Nie oczekujmy od ludzi że będą się integrować, jeśli nie wyciągniemy do nich pomocnej ręki, to tak samo naiwne jak hasło "dawajmy wędkę, a nie rybę", kiedy staw jest ogrodzony, a osoby otrzymujące owe wędki mają połamane ręce.

Walczymy o to, by kobiety miały pełne prawo nosić tak burkę, jak i koszulkę z odsłoniętym brzuchem, pod warunkiem, że jest to ich samodzielny wybór, a nie dyktat patriarchalnej czy seksistowskiej wspólnoty, i pod warunkiem, że jedna grupa nie narzuca swojego sposobu bycia drugiej. Od tego mamy państwo, by przestrzegania tych podstawowych dla liberalnej demokracji zasad przestrzegało. Nie możemy odmawiać dostępu do praw człowieka ludziom, tylko dlatego, że np. w Arabii Saudyjskiej nie ma swobody stawiania meczetów, bo doprowadzi nas to do sytuacji, kiedy mordowanie przez talibów porwanych w Pakistanie będzie dla nas fuj, a podtapianie domniemanych talibów w Guantanamo będzie cacy.

28 marca 2010

Wybory na serio?

Cóż to był za spektakl - Debord czy Baudrillard mieliby o czym pisać. Spektakl polityczny i polityczne symulakrum, do tego jeszcze postpolityczne show, w którym w pewnym momencie ważniejsze stawały się nogi współprowadzącej debatę Komorowski-Sikorski Joanny Muchy. Wielka szkoda, że ta skądinąd sympatyczna osoba, zwolenniczka parytetów, nie zdecydowała się mocno uderzyć w stół podczas wywiadu w TVN 24, gdzie prowadzący dziennikarz dość mocno zaczął ją pytać o to, jak czuje się z takimi seksistowskimi uwagami na swój temat. Niestety, wolała przygasić ten temat niż pokazać choćby jakiekolwiek, śladowe przywiązanie PO do liberalnych wartości szacunku do jednostki, o reprezentowaniu kobiet, które masowo oceniane są po wyglądzie, nie zaś po talentach i umiejętnościach, nie wspominając. Paradoksalnie, mogła to być najbardziej polityczna część owych prawyborów, będących poza tym momentem pozoracją walki dwóch facetów o polityczne przywództwo i zbiorową wyobraźnię.

Wystarczy prześledzić uważnie cały prawyborczy proces, by stwierdzić, że z analogicznymi zdarzeniami ze Stanów Zjednoczonych nie miał znów tak wiele wspólnego. Donald Tusk namaścił dwójkę kandydatów - konserwatystę statecznego i zadziornego neokona - miast oddać proces wyborczy w ręce samych członkiń i członków partii. Ich wspólne debaty udowodniły, że różnią się raczej stylem niż poglądami, co może zaskakiwać jak na formację, w której mieszczą się Palikot i Gowin, a jej wpływy polityczne sięgają od Włodzimierza Cimoszewicza po Romana Giertycha. Chociaż do modelu demokracji praktykowanego w Ameryce wielką miłością nie param, to jednak u Demokratów czy Republikanów mamy naprawdę dość spory wachlarz ideowy osób kandydujących - odpowiednio od socjalistów po liberałów i od konserwatywnych liberałów, poprzez libertarian, na fundamentalistycznej prawicy chrześcijańskiej skończywszy. Narzekanie w takiej sytuacji na to, że prawyborcza frekwencja w PO nie przekroczyła 50%, wydaje się mi co najmniej niezrozumiała. Osoby należące do tej partii są takimi samymi ludźmi jak wszyscy inni, nie widzę więc powodu, by - biorąc pod uwagę przywołane powyżej fakty - miało im się jakoś szczególnie mocno starać. Tym bardziej, że ich wybór nie mógł nawet być tajny.

Ogłoszenie wyników na Politechnice Warszawskiej wyglądało, trzeba to przyznać, całkiem imponująco. Moje przypuszczenia, że poseł Nowak prezentował wyniki prawyborów z wirtualnego studia TVN24, umocniła "Rzeczpospolita". Zagrywka doskonała, bowiem zupełnie nie wyglądało to jak wyniki wewnątrzpartyjnych prawyborów, ale jak... wieczór wyborczy. O to chodziło - o pokazanie, że ta pozoracja demokracji tak naprawdę i tak była realnym wyborem w porównaniu do jesiennego głosowania powszechnego. Partia Tuska chce pokazać, że "państwo - to my", czemu konwencja zaprezentowania podziału głosów ze względu na wiek, płeć czy województwo bardzo pomaga. Gdyby sztab PO był równie ospały w odpalaniu politycznych fajerwerków co cała reszta wyborczego peletonu, dziś Platforma w sondażach prawdopodobnie zrównałaby się z PiS. Ponieważ nie wpada jednak na tak kuriozalne pomysły, może być raczej spokojna o ostateczny wynik tegorocznych batalii.

Czy mamy taką demokrację, na jaką sobie zasłużyliśmy? Widzimy, że coś nie gra, że politycznych sporów o rzeczywiste, społeczne problemy jest na lekarstwo, że gdy ludzie zadają półtora tysiąca pytań do Sikorskiego i Komorowskiego, a w debacie nie odpowiadają nawet na dziesięć. Podawane na ten stan rzeczy recepty dałyby jeszcze większe szanse na wzrost społecznej apatii i brak poczucia wyboru - okręgi jednomandatowe, które w USA czy w Wielkiej Brytanii oznaczają przeważnie zagarnięcie danego okręgu wyborczego i jego zmonopolizowanie przez dominującą w nim partię zamiast przewietrzenia sceny politycznej. Likwidacja finansowania partii z budżetu zamiast jego ograniczenia i większego dostępu nowych i mniejszych graczy do nich - dziś w Polsce próg wynosi 5% dla partii i 8% dla koalicji, podczas gdy w stabilnych politycznie Niemczech - 0,5%. Aktualnie zamrożony jest pomysł na przekazywanie pieniędzy budżetowych na partyjne fundacje, które zamiast drukowaniem plakatów czy emisją spotów telewizyjnych zajęłyby się porządnymi analizami programowymi. Polityka pozorów wygrywa z polityką wartości i przekonań.

Nic zatem dziwnego, że na chwilę obecną mamy do czynienia z wyścigiem, w którym - jak na razie - biorą udział sami mężczyźni, a wszyscy poza PO wolą narzekać na ich siłę, zamiast wziąć się do porządnej roboty politycznej. Nie wystarczy uścisnąć ludziom ręce, by przekonać ich do siebie - należy dać im wiarę w realną zmianę, symbolizowaną przez coś więcej niż zapewnianie, że nie będzie się Lechem Kaczyńskim. Jeśli nie jest się gotowym na zaprezentowanie takiej alternatywy, to zamiast przerzucać swe poparcie z jednego na drugiego kandydata, dużo lepiej demaskować pozorność wyboru miast akceptowania wiecznego wyboru mniejszego zła. Szkoda, że na kartach wyborczych nie ma możliwości zagłosowania "przeciw wszystkim" - no ale to politycy jak zwykle nie uznaliby za efekt braku społecznego zaufania, co najwyżej za kolejny przejaw "roszczeniowej postawy homo sovieticusa". W końcu show must go on, czyż nie?

27 marca 2010

Płeć w „Emancypantkach” na tle przemian społeczno – obyczajowych epoki

Z perspektywy XXI wieku bardzo łatwo jest ferować wyroki i oceniać twórczość sporej grupy rodzimych autorek i autorów jako konserwatywną. Z tego też punktu widzenia Bolesław Prus w jednej ze swoich powieści, „Emancypantkach”, prezentować ma „satyrę na fanfaronadę hałaśliwych feministek i ostrzeżenia przed zaniedbywaniem obowiązków macierzyńskich”. Wydaje się jednak, że zaprezentowany na kartach książki, panoramiczny obraz stosunków płciowych i społecznych II połowy XIX wieku nie da się tak łatwo zaszufladkować. Chociaż z naszego punktu widzenia nie widać zbyt wiele „emancypacyjnego” charakteru dzieła Prusa, to odczytanie go w kontekście epoki, w której był pisany, pozwala na ukazanie nieco bardziej złożonego charakteru wydanej początkowo w formie odcinkowej w „Kurierze Porannym” w latach 1890-1893 książki.

Niniejsza praca ma za zadanie pokazać, że „Emancypantki” są jednym z głosów w sprawie kobiecej, którego siła polega na obnażaniu pozornie oczywistych do tej pory elementów kontraktu płci, kwestionowanych i podmywanych przez główne postacie książki. Czas, w którym, jak mówi Zdzisław Brzeski, brat głównej bohaterki, „wszyscy młodzi mężczyźni są pozytywistami, a kobiety emancypantkami” jest również czasem dość wzmożonych zmian w dotychczasowym modelu relacji między płciami. Proces ten, słabo omawiany na szkolnych zajęciach z historii, ma wieloletnią historię. Dla zrozumienia zjawisk, z którymi mamy do czynienia na kartach „Emancypantek”, toczących się w latach 70. XIX wieku, potrzeba nam cofnąć się co najmniej do roku 1789 i do początku rewolucji francuskiej. Prezentacji wymaga polski kontekst ruchu kobiecego, jego specyfika i różnorodne, obierane przezeń strategie. Powieść Prusa da się również czytać przez pryzmat teorii feministycznych, związanych chociażby z koncepcją „braterskiej umowy społecznej” czy też ekonomii opieki. Wymienione wyżej zagadnienia postaram się zawrzeć w poniższej pracy.

Zaginione elementy układanki

Dominująca metoda badań historycznych, przez laty uznawana za jedyną pełnowartościową, skupiała się głównie na datach, przełomowych wydarzeniach i wielkich wodzach – w przeważającej części mężczyznach. Wraz z rozwojem myśli feministycznej, szczególnie od lat 60. XX wieku, projekty bardziej społecznego ujęcia zmian zachodzących w świecie, szczególnie z perspektywy kobiecej (herstory zamiast history) zaczęto kwestionować pewne dominujące sposoby myślenia o wydarzeniach, uważanych często za kamienie milowe mającego zachodzić w sposób liniowy postępu cywilizacyjnego. Monika Bobako w artykule na ten temat pokazuje, jak podejście do rewolucji francuskiej i następujących po niej rządów Napoleona ukształtowane było przez płeć. Pominięty zostało w nim punkt widzenia kobiet, dla których po latach większych swobód przyszła konserwatywna reakcja Kodeksu Napoleona. Jeszcze w 1791 roku Olimpia de Gouges, w proteście przeciwko nieprzyznaniu przez Zgromadzenie Narodowe praw wyborczych kobietom, mogła napisać swą „Deklarację praw kobiety i obywatelki”, podczas gdy w 2 lata później została ona ścięta, zaś w 1804 roku wprowadzony został Kodeks, stojący w rażącej sprzeczności z podnoszonymi przez nią postulatami zwiększenia praw politycznych kobiet. Dla mężczyzn miał on być potwierdzeniem upadku feudalizmu i zalegitymizowania nowoczesnego społeczeństwa burżuazyjnego, podczas gdy dla kobiet oznaczał on ich pełne poddanie męskim „głowom rodziny” poprzez m.in. odebranie im prawa dysponowania majątkiem, prawa do samodzielnego podejmowania czynności prawnych i zakaz dochodzenia ojcostwa nieślubnych dzieci.

Kodeks Napoleona był jednym z wielu praw, które przez cały XIX wiek ograniczały kobietom dostęp do przestrzeni życia publicznego w Europie. W późniejszych latach, wraz ze stopniowym udostępnianiem kolejnych zawodów kobietom, normą stawało się przyjmowanie legislacji, zakazującej urzędniczkom, na przykład pocztowym, zawierania związków małżeńskich. Jeśli pracownica złamała ten zakaz, była usuwana z pracy. Były one zmuszane do pracy po 12, 14 godzin dziennie, nie miały praw do urlopów zdrowotnych, traktowane były przez resztę załogi jako konkurencja, zabierająca miejsca pracy. Dopiero w roku 1895 kobiety mogły zacząć przysłuchiwać się wykładom na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie i Jagiellońskim w Krakowie. Nawet w czasach II Rzeczpospolitej zdarzały się skandale, takie jak przywołana w książce Sławomiry Walczewskiej sprawa Zofii Joteyko. Ta psycholożka i biolożka, która chciała objąć stanowisko na Uniwersytecie Warszawskim, usłyszała, że nie otrzyma katedry, „bo jest kobietą”. Nieprzypadkowo Ada Solska myśli wyjeździe w celach naukowych z Warszawy – nie mogła bowiem w inny sposób uzyskać wówczas wyższego wykształcenia.

Za najsilniejszą formację, mającą wpływ na formowanie się kwestii kobiecej na ziemiach polskich uznaje się Entuzjastki. To one zaczęły kwestionować dominujące w latach 40. XIX wieku role płciowe. Popłoch budziły ich bardziej „męskie” stroje, wychodzenie bez opiekuna, zamiłowanie do jazdy konnej czy palenia cygar – przyjemności do tej pory zarezerwowane dla mężczyzn. Był to spory skok jakościowy w porównaniu do pierwszych, nieśmiałych jeszcze prób wypromowania przez Klementynę Hoffmanową modelu edukacji dziewcząt, który nie byłby w całości skupiony na zadowalaniu przyszłych mężów. Chociaż same wpadły one w pułapkę uprzedzeń, odcinając się od bardziej wyzwolonych obyczajowo „sawantek” („moralny komponent” kwestii kobiecej był jej nieodzowną kwestią aż do wystąpienia Zofii Nałkowskiej na zjeździe kobiet w 1907 roku, kiedy zakwestionowała dotychczas promowany model „okiełznania seksualnego” mężczyzny, przeciwstawiając go wolnej miłości), to jednak od ich działalności emancypacja kobiet na dobre pojawiła się w publicznym dyskursie. Spory wpływ na wyższe warstwy społeczne miała twórczość Johna Stuarta Milla, który wraz ze swą żoną, Harriet Taylor, napisał przetłumaczony na polski po roku od angielskiej premiery (1869) traktat „O poddaństwie kobiet”.

Postępowa inteligencja nie mogła już zupełnie lekceważyć emancypacyjnych dążeń – rozpoczęła się za to poważna dyskusja na temat ich roli w dążeniach niepodległościowych, jak również strategii prezentowania swoich poglądów na zmianę społeczną. Sporą rolę odgrywała ówczesna prasa - „Bluszcz”, poruszający kwestię doli kobiet robotniczych „Świt” czy, w późniejszym okresie, przeniesiony z Lwowa „Ster”, były pismami, w których toczyła się debata na temat strategii ruchu feministycznego. W jego obrębie ścierały się różne tendencje, których echa znaleźć można w „Emancypantkach”, takie jak omówienie różnic między kobietami i mężczyznami. Jak zauważa w „Damach, rycerzach i feministkach” Sławomira Walczewska, wyodrębniło się pięć głównych przekonań w sprawie różnic płci: dowartościowujące kobiety, głoszące ich wyższość nad mężczyznami, dążące do „równości w różnorodności”, piętnujące aktualne „niewolnictwo kobiet” czy wręcz kwestionujące podział na płcie. Walczewska, a także Agnieszka Mrozik zwróciły uwagę na różnice ruchu kobiecego na ziemiach polskich w porównaniu do tendencji na Zachodzie. Tam skupiano się na podkreślaniu dążeń do równouprawnienia kobiet w życiu politycznym, prawnym i ekonomicznym, podczas gdy w zaborze austriackim, pruskim i rosyjskim znacznie wyraźniej akcentowano łączność kwestii kobiecej z narodowowyzwoleńczą oraz „uprawnienia” kobiet, dania praw politycznych (których pozbawieni też byli Polacy-mężczyźni, pozostający pod obcą władzą) „bez różnicy płci”. Polki zostały zdaniem Walczewskiej obywatelkami tuż przez zniknięciem I Rzeczpospolitej, kiedy nie mogły się już cieszyć uprawnieniami wynikającymi z tego tytułu, za to na ich barkach spoczął między innymi obowiązek wychowania patriotycznego dzieci i zachowania języka.

Teoretyczne odniesienia historii kobiet

Dwie spośród wielu odczytań losów kobiet na przestrzeni dziejów zdają się być przydatne w analizie „Emancypantek” Prusa. Lektura ta rozszerza dodatkowo ich znaczenie i uwrażliwia na możliwość istnienia innych wątków owych interpretacji. Pierwszą z nich jest zaprezentowana przez Carole Pateman „braterska umowa społeczna”. Amerykańska badaczka analizuje dziejowe reperkusje związane z oświeceniową wizją umowy społecznej, w praktyce przez długie lata pozostającej umową białych mężczyzn. Jej zdaniem, nowożytna wspólnota „demokratyczna” opiera się na modelu zabicia króla-ojca przez synów, związanych od tego czasu wspólną tajemnicą. Uwalniając się od zależności rodzicielskiej, podtrzymują one jako element swej władzy kontrolę nad małżonkami, pozbawione praw politycznych. Uznają oni swą władzę jako „naturalną” i nie podlegającą dyskusji, jako że tylko im przysługuje w tej koncepcji tytuł liberalnych „jednostek”. Wykluczenie ma tu symbolizować jedno z zawołań Rewolucji Francuskiej - „braterstwo”. Zależności te pomogła odkryć freudowska psychoanaliza i teza o pierwotnym ojcobójstwie jako podstawie współczesnej cywilizacji.

Teorię Pateman można uzupełnić o spostrzeżenie, że wspomniana wyżej teoria obywatelstwa bywa zinternalizowana i bardzo silnie bronione przez same kobiety. Przykładem takiego stanu rzeczy jest pobyt Magdaleny Brzeskiej w Iksinowie. Jeśli prześledzić dokładnie, kto przede wszystkim myśli o niej negatywnie po zorganizowaniu koncertu Stelli i Sataniella, to w wyliczance narratora spostrzegamy „kilka starszych pań”, w tym panie podsędkowa i rejentowa. „Braterska umowa społeczna” nie mogłaby funkcjonować, gdyby nie miała ona sojuszniczek w drugiej płci, które korzystały (zdobywając prestiż jako filantropki, animatorki życia kulturalnego lub chociażby strażniczki moralności) na takim, a nie innym podziale ról płciowych. Madzia dużo bardziej może liczyć na wyrozumiałość ojca, niż na szorstką matkę, łatwiej dającą wiarę w to, że jej warszawskie, „emancypacyjne” zachowania „budzą zgorszenie”. Wydaje się, że zachowań chętnych na związanie się z główną bohaterką mężczyzn, także z powodu ograniczeń objętościowych niniejszej pracy, nie ma co komentować. Niemal każde z ich działań w stosunku do niej – rozmowa, flirt, realizacja planów panny Brzeskiej, które odczytywała ona jako dobroduszność, okazywały się etapami służącymi zdobyciu nad nią władzy. Najbardziej jaskrawym przykładem jest tu wymuszony pocałunek Kazimierza Norskiego podczas przechadzki w parku – wtargnięcie w sferę prywatną Magdaleny było dla niej nie tylko nietaktem, ale wręcz pozbawieniem jej podmiotowości, uniemożliwiając ewentualną zmianę zdania w sprawie związania się ze Stefanem Solskim.

Inną ciekawą koncepcją do analizowania powieści Prusa, jak również szerzej – całej literatury okresu walki o emancypację kobiet – jest pojęcie „ekonomii opieki”. Stanowi ono wkład w teorię społeczną i ekonomiczną, wprowadzając w obręb myślenia o gospodarce perspektywę gospodarstwa domowego. Niepłatna praca domowa oraz wychowywanie potomstwa stanowi o obrębie tego podejścia element odrębnego sektora ekonomii – sektora społecznej reprodukcji. Do niedawna podział ról płciowych był wyraźny: mężczyźni wykonywali płatną pracę produkcyjną, kobiety zaś – darmową pracę domową. Choć aktualnie sytuacja, wraz z emancypacją i wejściem kobiet na rynek pracy płatnej uległa zmianie, nadal jednak w społecznym odbiorze większość prac domowych pozostaje domeną kobiet. Co więcej, zajęcia wykonywane przez nie w domu są dla androcentrycznego społeczeństwa traktowane jako „niewidzialne”, czemu towarzyszy przekonanie, że siedząc w domu, kobieta „nic nie robi”. Tymczasem, ze względu na kulturowe uwarunkowania, to właśnie kobiety swoim poświęceniem i troską umożliwiają funkcjonowanie „fabryki społecznej”, bowiem bez ich pracy nie byłoby możliwe przekazywanie kompetencji kulturowych i cywilizacyjnych:

„Gdyby kto wszedł do pokoju tej kobiety wówczas, gdy robiła wieczorny rachunek, gdyby zajrzał w jej mózg przepełniony gospodarskimi kombinacjami i w serce pełne trwogi, może pomyślałby: "O jakiż to nędzny los kobiety samodzielnej i w jak bezceremonialny sposób płeć zwana słabą jest wyzyskiwaną przez mężczyzn..." Ale ponieważ nikt nie robił rachunków z panią Burakowską i nikt nie widział jej zalęknionego serca, więc wyobrażano sobie, że damie tej jest rozkosznie na świecie.”

Fragment ten, poświęcony pani Burakowskiej, u której Madzia Brzeska wynajmowała pokój po odrzuceniu oświadczyn Solskiego, doskonale pokazuje społeczne pojmowanie „ekonomii opieki” - ponieważ nikt nie płaci jej za pilnowanie dyscypliny budżetowej własnego domostwa, pracę tę traktuje się jako „niewidzialną” i tym samym ignoruje się. Utożsamienie kobiet z troską, empatią i społeczną reprodukcją nieprzypadkowo przekładało się na to, które zawody jako pierwsze stanęły przed kobietami z klasy średniej otworem. Po powstaniu styczniowym i konfiskatach wielu majątków utrzymanie jako takiego poziomu życia usprawiedliwiało aktywność zawodową w dziedzinach „uspołecznionej opieki”, takich jak nauczycielstwo. Kobiety – guwernantki nie wykraczały poza role płciowe, bowiem kontynuowały przekazywanie modeli wychowawczych i kulturowych przypisanych wówczas swej płci, nie mogły także udzielać korepetycji chłopcom. Bardziej „niestandardowe” w stosunku do obowiązków domowych zawody obarczane były, jak już wspomniałem, obostrzeniami prawnymi, za którymi bardzo często szła społeczna anatema (na przykład kłopoty z przyjęciem do korporacji zawodowej). Często w zawodach takich narażone były na wyzysk połączony z niedocenianiem wykonywanej przez nie pracy. Zauważył to Kazimierz Norski w rozmowie z Madzią Brzeską:

„Spostrzegłem - mówił dalej - jeszcze drugą kwestię społeczną w naszym biurze. Pracuje tam w pokoikach jak najdalej odsuniętych od frontu kilka kobiet. Coś kleją, piszą, ekspediują, rachują... Czy ja wiem zresztą, co one robią?... Otóż jest rzecz ciekawa. Nasze koleżanki, jak to wiem od starszych urzędników, najwcześniej przychodzą, najpóźniej wychodzą z biura, pracują jak mrówki, są punktualne, potulne i - w ogóle są wzorowymi oficjalistami. Za to owe panie mają... daleko mniejsze pensje aniżeli ich poprzednicy, mężczyźni, i biorą na przykład piętnaście rubli zamiast trzydziestu albo dwadzieścia pięć zamiast czterdziestu.”

Płeć ma znaczenie

Jednym z większych problemów, jaki pojawia się wraz z rozwojem fabuły w książce, jest zupełne rozminięcie się komunikacyjne głównych bohaterów względem interpretacji zachodzących wydarzeń. Także i tu płeć i ówczesne role płciowe odgrywają istotną rolę. Magdalena Brzeska, młoda, dość łatwowierna kobieta, zostaje nazwana emancypantką, bo nie chce poddać się myśli o wyjściu za mąż, zajmuje ją za to usamodzielnienie się i zakładanie własnej pensji. Nie otrzymując wśród swych kompetencji kulturowych narzędzi, umożliwiających realizację własnych pragnień, spotyka się z niezrozumieniem. Ponieważ dominujący wówczas model kulturowy polegał bardziej na uznaniu kobiety jako „dożywotnio nieletniej”, przechodzącej od opieki rodzicielskiej w stronę władzy męża, realizacja pasji (mającej zresztą niewiele wspólnego z przemyślaną wewnętrznie emancypacją) staje się trudne, a wręcz niemożliwe. Zawołanie Madzi, że „nie jest emancypantką” nie jest przez nikogo z jej znajomych przyjęte do wiadomości.

Największy rozdźwięk między rzeczywistością a jej interpretacją pojawia się wtedy, gdy Stefan Solski rozpatruje powody odmowy małżeństwa przez pannę Brzeską. Łącząc w głowie fakty, półprawdy i plotki z Warszawy i Iksinowa, tworzy on na własne potrzeby wizję femme fatale, skupionej na pogoni za pieniędzmi i zaspokajaniem swych miłosnych zachcianek. W jego refleksji nie może pojawić się przekonanie o tym, że kobieta może chcieć być wolna, jedynym usprawiedliwieniem dla takiego zachowania musi być jej wina, niegodziwość, sprawiająca, że ma ona wyrzuty sumienia i nie chce wyjść za mąż za cnotliwego mężczyznę. Problem polega na tym, że plotki pod adresem Madzi nie miały nic wspólnego z rzeczywistością, zaś „cnotliwy mężczyzna” w wybuchu szału zabił własnego psa.

Problemu z dążeniem do samodzielności Brzeskiej nie rozumie nie tylko jej matka, ale też i największa przyjaciółka, Ada Solska. Madzia czuje, że jej świat nie jest tożsamy z doświadczeniami dziewczyny z małego miasta, zaczyna zresztą dostrzegać, że choć Ada jest dobroduszna, to wiele z jej działań (w szczególności dobroczynnych) podejmowanych jest pod wpływem impulsu, niemalże „z nudów”. Różnice pozycji między Solskimi a Brzeskimi najlepiej oddaje ojciec Madzi w liście, w którym utożsamia różnice majątkowe z moralnymi. To jeden z tych fragmentów „Emancypantek”, w którym na wierzch wychodzi analiza klasowa i związana z różnicami w habitusie między ludźmi z różnych warstw społecznych:

"Pytasz - mówił doktór w liście - jak uważam odrzucenie przez ciebie świetnej partii? Moja droga, najważniejszymi rzeczami, które łączą lub dzielą ludzi, są: wiara, wspólne lub różne sympatie i cele. A ponieważ te różnice moralne towarzyszą zazwyczaj różnicom majątkowym i stanowiskowym, więc - nigdy nie radziłbym kojarzyć się w małżeństwa ludziom, których stanowiska czy majątki zanadto oddzielają od siebie...(...)W rezultacie stało się najlepiej, jak się stało. Człowiek musi mieć troski i pracę, jak chleb i wodę, marnieje zaś wśród ciągłych rozrywek, jak zmarniałby karmiąc się wyłącznie cukierkami. A że masz zdrową duszę, więc instynkt odepchnął cię od tych pokus i stało się dobrze... "

W konstrukcji postaci możemy dostrzec także zróżnicowanie między podejściem do kwestii kobiecej. Wydaje się nieprzypadkowym, że najbardziej radykalną, jednocześnie cenioną za pracę dydaktyczną i lekceważoną za poglądy postacią jest tu kobieta o obco brzmiącym nazwisku – panna Howard. Jej ślub odczytuje się jako zdradę przekonań dotyczących mężczyzn i małżeństwa. To wygodna pozycja dla legitymizacji dotychczasowych stosunków społecznych, pozostająca jednak w sprzeczności z samymi słowami guwernantki. Ogólne przekonanie na temat roli i funkcji stosunku małżeńskiego nie musi oznaczać automatycznego jego odrzucenia w wypadku znalezienia osoby, która wyłamuje się ze schematu – czego dowodem wiele (często udanych) związków działaczek kobiecych. Udowadnianie Howard niespójności poglądów miałoby logiczny sens wtedy, gdyby Prus przedstawił ów związek jako powtórzenie stosunków dominacji przez nią krytykowanych, takich przesłanek jednak w tekście nie znajdziemy. Sama Howard zaznacza zresztą zawczasu, że mężczyzna przez nią wybrany jest jedynym, który mógłby ją skłonić do małżeństwa, zatem społeczny odbiór owego wydarzenia, kwestionujący jej wierność wobec głoszonych poglądów, zdaje się powielać wielowiekowe przekonanie, że słowo kobiety liczy się mniej od słowa mężczyzny. Mężczyźnie wybaczano wówczas znacznie większe niekonsekwencje (takie jak korzystanie z usług prostytutek i zarażanie żon chorobami wenerycznymi, na co szczególną uwagę zwracały emancypantki tamtego okresu), natomiast kobietom, poddanym większym rygorom społecznym, chciano udowadniać dwulicowość – tym bardziej ochoczo, im bardziej zabiegały one o zmiany w dominującym modelu kontraktu płci.

Jeśli, w obliczu zarysowanych wcześniej wątpliwości, Magdalenę Brzeską w ogóle traktować jako emancypantkę, to jej sposób działania symbolizować może ówczesny główny nurt polskiej myśli kobiecej. O ile u panny Howard pobrzmiewa feminizm zachodni, skupiający się wówczas na łączeniu praw kobiet z „dobrem społeczeństwa”, podkreślając indywidualistyczny język, o tyle młoda Brzeska realizuje model „uprawnienia”, a zatem tworzenia społeczeństwa „bez różnicy płci” w obowiązującej legislacji, w którym swobodnie mogłaby ona działać na polu edukacji lokalnej społeczności Iksinowa i pomagać w niwelowaniu wykluczenia społecznego i kulturalnego. Jak widać na kartach powieści, nawet ten „program minimum” budził spore opory w rodzinnych stronach Madzi, grożąc w pewnym momencie wykluczeniem z towarzyskiej elity miasteczka. Sztywne normy społeczne sprawiają, że Madzia trafia do klasztoru, co z dzisiejszej perspektywy wygląda na jeden z pierwszych przykładów wielokrotnie wspominanej przez Kingę Dunin, występującej w dyskursie publicznym w Polsce alternatywy „Bóg albo rynek”. Brzeska, nie odnajdując się u bogatych przyjaciół, nie znajdując zrozumienia dla własnej drogi życiowej, zwraca się w kierunku Kościoła. Wieńczące „Emancypantki” zdarzenie daje się wpisać we współczesny kontekst polityczny, związany z dyskusją na temat roli lewicy i klęski, jaką poniosła ona wobec odwrócenia się od nich ruchów społecznych, przechodzących na stronę populistycznej prawicy – przykładem przejęcie przez PiS ruchu kobiet walczących o przywrócenie Funduszu Alimentacyjnego. Dzisiejsza myśl społeczno – polityczna ma przed sobą do odrobienia olbrzymią lekcję lektury i reinterpretacji literatury XIX wieku, ale z powodu wykraczania przezeń z ram tematu niniejszej pracy problem ten jest przeze mnie jedynie naszkicowany.

Czy Prus był feministą?

Na tak postawione pytanie nie da się udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Zależy też, o co pytamy – czy o poglądy wyrażane przez samego autora, czy też o to, czy jego twórczość da się odczytać w sposób emancypacyjny. Jeśli chodzi nam o tę pierwszą kwestię, nieodmiennie należy ją rozpatrywać w kontekście przekonań panujących w epoce jego działania, co – jak mam nadzieję – uczyniłem. To prawda, że w momencie pisania poglądy na relacje płci, które wypowiada spora część bohaterów powieści są, delikatnie mówiąc, zachowawcze. Przekonania wygłaszane przez profesora Dębickiego, chociaż wartościujące pozytywnie społeczną rolę kobiet i wpisujące się w kontekst jednego z ówczesnych dyskursów emancypacyjnych („różne, ale równe”), pozostają wpisane przezeń w sferę rodzinną:

„Kobieta - mówił Dębicki - przede wszystkim jest i musi być matką. Jeżeli chce być czymś innym: mędrcem, za którym szeleści jedwabny ogon, reformatorem z obnażonymi ramionami, aniołem, który uszczęśliwia całą ludzkość, klejnotem domagającym się złotej oprawy, wówczas - wychodzi ze swej roli i kończy na potworności albo na błazeństwie. Dopiero gdy występuje w roli matki, a nawet wówczas, gdy dąży do tego celu, kobieta staje się siłą równą nam albo i wyższą od nas. Jeżeli cywilizacja jest godnym podziwu gmachem, kobieta jest wapnem, które spaja pojedyncze cegły i robi z nich masę jednolitą. Jeżeli ludzkość jest siecią, która wyławia ducha z natury, kobiety są w tej sieci węzłami. Jeżeli życie jest cudem, kobieta jest ołtarzem, na którym spełnia się cud.”

Także i ten fragment da się zinterpretować w szerszym kontekście. Dębicki stanowczo odpiera generalizacje Stefana Solskiego, traktujące kobiety i ich emancypację niemal jako źródło nieszczęść świata. W powyższym fragmencie docenia ich rolę w procesie reprodukcji społecznej (wspomnianą przeze mnie „ekonomię opieki”), by następnie poddać ostrej krytyce męskie dążenie do poddania kobiet kontroli:

„Kobieta nigdy nie należała, nie należy i należeć nie będzie do mężczyzny; nigdy nie będzie oddaną mu całkowicie, czego od niej wymagamy; nigdy nie będzie jego własnością. Kobieta i mężczyzna to dwa światy, jak Wenus i Mars, które widzą się nawzajem, ciążą ku sobie, ale nigdy się nie przenikną. Wenus dla Marsa nie opuści swej drogi ani kobieta dla mężczyzny nie wyrzeknie się swoich przeznaczeń. I jeżeli kobiety są czyjąś własnością, to bynajmniej nie naszą; one należą do swoich rzeczywistych czy możliwych potomków.”

Choć dziś tego typu twierdzenia trącą myszką, to jednak w II połowie XIX wieku mieściły się one jeszcze w zakresie dyskursu emancypacyjnego, chociaż nie należały już one do szczególnie radykalnych. Poświęcenie osobnej, sporej objętościowo i solidnej stylistycznie książki kwestii roli kobiet i ich losów, w dużej mierze zdeterminowanych przez ówczesną obyczajowość sprawia, że trudno uznać jej autora za obojętnego wobec tej cywilizacyjnej kwestii. Jeśli z kolei zdecydujemy się na postawienie jego postaci na boku i zajmiemy się głównie treścią „Emancypantek”, to dostrzeżemy w niej spory potencjał do krytycznej analizy ówczesnej rzeczywistości. Pojawiające się wątki nierówności płacowych, konwenansów, ograniczających kobietom prawo do samorealizacji, wreszcie społeczna konstrukcja płci i relacje między nimi, dalekie od równości i partnerstwa – wszystko to były problemy, z którymi borykał i boryka się ruch kobiecy. Tak wtedy, jak i dziś wielokrotnie słyszy on, także z ust rzekomo „postępowych” polityków i publicystów, że poruszane przezeń problemy są „kwestiami ubocznymi” wobec wielkich spraw. W II połowie XIX wieku była to głównie kwestia narodowa bądź klasowa. Złożoność i brak konkluzywności w twórczości Prusa daje szerokie pole do dalszych analiz literackich i interdyscyplinarnych – powyższa praca zarysowała kilka z wielu dostępnych ścieżek badań.

Bibliografia:

Józef Bachórz, Bolesław Prus, Wirtualna Biblioteka Literatury Polskiej.
Monika Bobako, Powrót kobiet do historii – niedokończony projekt?, Biblioteka Think Tanku Feministycznego, Warszawa 2009.
Grażyna Borkowska, Cudzoziemki. Studia o polskiej prozie kobiecej, Instytut Badań Literackich, Warszawa 1996.
Ewa Charkiewicz, Anna Zachorowska–Mazurkiewicz, Gender i ekonomia opieki, Fundacja Tomka Byry „Ekologia i sztuka”, Warszawa 2009.
Olimpia de Gouges, Deklaracja Praw Kobiety i Obywatelki. Forma kontraktu społecznego między mężczyzną a kobietą, Biuletyn OŚKi 2000 (11), Warszawa 2000.
Agnieszka Mrozik, Polski ruch kobiecy przełomu XIX i XX wieku a kontekst europejski i światowy, Wirtualne Muzeum Historii Kobiet, Fundacja Feminoteka, Warszawa 2008.
Carole Pateman, Nieporządek kobiet. Demokracja, feminizm i teoria polityczna, rozdz. 2 Braterska umowa społeczna, Polity Press 1989.
Bolesław Prus, Emancypantki, Polska Biblioteka Internetowa.
Sławomira Walczewska, Damy, rycerze i feministki, Wydawnictwo eFKa, Kraków 2000.
Wirtualne Muzeum Historii Kobiet, Fundacja Feminoteka, Warszawa 2008.

26 marca 2010

Ratusz oszczędza kosztem kobiet

Warszawskie koło Zielonych skrytykowało decyzję władz Warszawy w sprawie likwidacji Warszawskiego Centrum Kobiet, instytucji od lat pomagającej kobietom próbującym wrócić na rynek pracy. Pod pretekstem cięć spowodowanych kryzysem ofiarą pada organizacja pozytywnie oceniana przez kobiety, które w ciągu lat skorzystały z pomocy Centrum. W Warszawie kobiety stanowią obecnie 47,2 proc. ogółu bezrobotnych, bez prawa do zasiłku jest 12.219 kobiet, powyżej 50. roku życia – 4.010, a długotrwale bezrobotnych – 4.504. Te liczby pokazują, że potrzebne są działania ze strony miasta, które pomogą zdobyć kobietom prace.

- Władzom miasta przydałoby się szkolenie z budżetowania uwzględniającego perspektywę równości płci. Gdyby miasto nie wydało kilkuset milionów na wsparcie inwestycji prywatnego inwestora i budowę stadionu Legii, wówczas urzędnicy nie musieliby podejmować dramatycznych decyzji czy odebrać fundusze na działania wspierające aktywizację zawodową seniorów czy osób niepełnosprawnych – powiedziała Agnieszka Grzybek, przewodnicząca Zielonych. – Tego typu placówki gminne działają w wielu miastach europejskich, oferta urzędów pracy czy ośrodków pomocy społecznej jest niewystarczająca. Ona musi uwzględniać konkretną sytuację życiową kobiety, której często trudno wrócić na rynek pracy ze względu na obciążenie obowiązkami opiekuńczymi. W Warszawskim Centrum Kobiet mogły się poradzić, nie przeżywają lęku przed stygmatyzacją, że korzystają z ośrodka pomocy społecznej – dodała.

- Pytanie, czy w ślad za zamknięciem bielańskiej placówki pójdą dalsze oszczędności. Już i tak brakuje żłobków i przedszkoli, miasto nie prowadzi programów – na przykład adresowanych do pracodawców – zachęcających do rozwiązań pozwalających łączyć życie zawodowe z prywatnym - dodaje przewodniczący warszawskich Zielonych, Bartłomiej Kozek. - Miejska ekipa rządząca, w której większość ma partia określająca się jako „obywatelska”, tnie finansowanie organizacji, która przez wiele lat udowodniła swoje kompetencje w dziedzinie adresowanej do kobiet polityki społecznej. Pieniędzy na tego typu centra powinno być nie mniej, a więcej, zaś doświadczenia osób pozostających bez pracy powinny zacząć być na poważnie uwzględniane przez miejskie placówki przy przygotowywaniu działań i odpowiedniej alokacji środków finansowych na pomoc bezrobotnym.

- Ciekawi nas stanowisko pani pełnomocnik ds. przeciwdziałania dyskryminacji, która niedawno została powołana przez prezydent Warszawy Hannę Gronkiewicz-Waltz. Przypadkiem zamknięcia Warszawskiego Centrum Kobiet powinna się zająć jak najszybciej – powiedziała Irena Kołodziej, przewodnicząca warszawskiego koła Zielonych. – Oczekujemy, że tak właśnie zrobi – dodała.

25 marca 2010

Żyć w kapitalizmie i przeżyć

O obecnym modelu pracy, cenionych uzdolnieniach pracowników, sposobach jej organizacji czy też wpływie na rzeczywistość napisano już całkiem sporo. Kto zatem czytał już lektury na ten temat, może podejść ze sceptycyzmem do pomysłu przeczytania jeszcze czegoś na ten temat. Mimo to polecam "Kulturę nowego kapitalizmu" Richarda Sennetta jako ciekawą dokładkę, zaś osobom, które dopiero rozpoczynają swoje przygody z analizą tych kwestii - jako niezły podręcznik, ukazujący rozmiary i skutki nowych metod zarządzania.

Co ciekawego możemy wyczytać u tego amerykańskiego socjologa? Kreśli on najpierw obraz dotychczasowego, społecznego kapitalizmu spod znaku Bismarcka. Jego zadaniem było zapobieżenie rewolucji społecznej poprzez wykorzystanie wojskowego modelu hierarchii w zarządzaniu firmami. W ową piramidalną strukturę mieli być wciągnięci wszyscy mężczyźni, którzy znajdowali w niej stabilizację, umożliwiającą utrzymywanie własnych rodzin, a także poczucie sensu i przynależności. Struktura ta powodować jednak miała poczucie bycia zamkniętym w klatce, rozładowywane za pomocą obietnicy odroczonych korzyści w rodzaju awansu czy wyższych zarobków. Miała ona jeszcze jedną zaletę - umożliwiała w pewnych określonych granicach modyfikowanie i dostosowywanie do potrzeb i realiów rozkazów, płynących z górnych szczebli hierarchii.

Późny kapitalizm zasadniczo zmienił sytuację. Sennett pozostaje raczej sceptyczny co do zapewnień, że odbyło się to dzięki emancypacyjnym hasłom Nowej Lewicy. Zwrała ona uwagę na oczywiste luki w systemie, który zaczął się rozpadać pod wpływem ich nadmiaru - sztywność, brak poszanowania dla innowacyjności, system opiekuńczy, dający coraz mniej satysfakcjonujące usługi publiczne. Nowy model - jak podkreśla autor - nadal nie jest jeszcze modelem dominującym, jeśli chodzi o liczbę osób i firm podążających jego śladem, ma jednak tendencję do rozprzestrzeniania się, wszelkie zaś reformy w instytucjach publicznych przyspieszają zaś ten proces. Nowy model, jego zdaniem, wcale nie zapewnia jednak wejścia do królestwa wiecznej szczęśliwości, niosąc za sobą zagrożenia innego typu - braku stabilności i słabych więzi społecznych.

Przyspieszenie zmian cywilizacyjnych sprawiło, że dużo bardziej premiowana staje się zdolność do adaptacji niż regularnie dezaktualizująca się wiedza. Ponieważ struktury takiego przedsiębiorstwa są bardzo płynne, a fluktuacja pracownic i pracowników, szczególnie na niższych szczeblach, jest bardzo duża. Tymczasem to właśnie tam, gdzie dotychczas poziom elastyczności był względnie duży, dziś obserwujemy dość sporą sztywność, będącą efektem standaryzacji. Sztuczne dążenie do zmian organizacyjnych w instytucjach, w szczególności publicznych, może doprowadzać do zrywania więzi w ich obrębie, które wpływały pozytywnie na jakość świadczonych usług. Brak stabilności przenosi się na inne dziedziny życia, będąc bardziej podatnymi na strach zdarza się nam kończyć - niczym klasie robotniczej w Stanach Zjednoczonych - w objęciach prawicowych populistów.

Uwagi Sennetta dotyczące wpływu takiego modelu kapitalizmu na politykę są ciekawe, chociaż zapewne doskonale znane chociażby osobom czytującym "Krytykę Polityczną". Model ten stępia różnice między formacjami (wszak coraz mniejsze znaczenie ma program, a większe - wizerunek), ograniczając je do "egoizmu drobnych różnic", skutkującego tym, że dyskusja o polowaniu na lisy zajęła brytyjskiemu parlamentowi kilkunastokrotnie więcej czasu niż ta o powołaniu Sądu Najwyższego. Partie stają się produktami, oddziela się własność od zarządzania nią - wszystkie te procesy generują napięcia społeczne, które przestały już być paliwem dla progresywnej polityki. W procesie ich rozwikływania należy uwzględniać nie powrót do starych metod, ale poszukiwać nowych, takich jak ochrona pracy tymczasowej, dzielenie etatu czy minimalny dochód gwarantowany - takie są przynajmniej sugestie autora "Kultury późnego kapitalizmu". Sugestie, z którymi warto się zapoznać.

24 marca 2010

Mityczne powstanie, zapomniana wojna domowa

Stykanie się z narodowymi mitami i lektura nieco bardziej zniuansowanych pozycji badawczych w porównaniu ze szkolnymi podręcznikami i chociażby niektórymi hasłami na Wikipedii pozwala na nieco większe pole refleksji, niż obecnie w dyskursie historycznym. Od lat pozostaję konsekwentny w swoim sceptycyzmie wobec powstań narodowowyzwoleńczych XIX wieku, z których zdecydowana większość stanowiła raczej wyraz desperacji połączonej z polityczną naiwnością, niż dysponujących jakimikolwiek szansami na sukces. Zasadne wydają się boje zaraz po I wojnie światowej, kiedy kwestie granic były płynne i walka o Wielkopolskę i Śląsk mogła przynieść konkretne sukcesy z powodu nacisku obcych mocarstw - nawet, jeśli nie stricte militarne, to chociażby długofalowe polityczne. Boje z XIX wieku osiągnęły spektakularny sukces w procesie likwidacji jakichkolwiek swobód narodowych, a jedynym miejscem, w którym udało się odzyskać autonomiczność, była Galicja. Ciekawe, czy udałoby się to jej, gdyby zamiast wykorzystywać instrumenty nacisku politycznego wybuchłoby w niej powstanie...

To, że brak własnego państwa nie jest niczym przyjemnym, jest do zrozumienia. Również zrozumiałe może być oponowanie wobec łamania konstytucji, nadanej Królestwu Polskiemu przez cara, chociaż już zastanawiać się można, czy nawet pomimo łamania jej przepisów, w reakcyjnej atmosferze pokongresowej Europy KP i tak nie było oazą względnych z naszego punktu widzenia swobód. Pytanie, czy powstanie listopadowe ów zakres swobód zwiększyło, pozostawię pytaniem retorycznym. Miało ono jednak przynajmniej jakieś wątłe podstawy do wiary w sukces - własną, regularną armię. W 1863 nie było nawet tego i niewiele wskazywało na to, by powstanie dało się przenieść na poziom międzynarodowej draki. Po wojnie krymskiej Rosja otrząsnęła się szybciej, niż zwolennicy walki się spodziewali, a efekt był do przewidzenia - śmierć albo emigracja tysięcy ludzi, w tym młodym, zahamowanie pierwszych, nieśmiałych reform politycznych, wywłaszczenie konspiratorów... Nic przyjemnego. Było warto? Nie sądzę.

Moje wątpliwości w pewnej mierze potwierdziła lektura obszernego fragmentu książki Mariana Płacheckiego "Wojny domowe. Szkice z antropologii słowa publicznego w dobie zaborów (1800-1880)". Autor kreśli w niej m.in. bardzo szeroką panoramę sytuacji społecznej i politycznej w okresie 1860-1865, a więc od czasu pierwszych demonstracji patriotycznych, poprzez stan wojenny, na samym powstaniu i jego stłumieniu skończywszy. Wychodzi tu na jaw dość rzadko w zbiorowej pamięci obecny - że była to realna wojna domowa. W tym okresie czasu 2/3 carskiej armii, stacjonującej na terenie Królestwa stanowili Polacy, zaś w wyniku polonizacji obsługi urzędniczej prowincji w jej obrębie miało pracować raptem 8 Rosjan (choć dokładna liczba przez Płacheckiego jest kwestionowana, to jednak potwierdza on, że zdecydowana większość urzędników była "tutejsza"). Ci ludzie znajdowali się w zupełnie innej pozycji niż powstańcy, a z pamięci zbiorowej wyparowali w zupełności.

Popatrzmy zatem na fakty, jakie miały miejsce do stycznia 1863 roku. Chociaż władza carska ogłosiła stan wojenny, a także nie broniła się przed użyciem przemocy wobec protestujących, to z drugiej strony wznowiła funkcjonowanie Rady Stanu, wielkimi krokami zbliżało się też powołanie do życia samorządu z prawdziwego zdarzenia. Łatwo nam z dzisiejszej perspektywy oceniać te działania jako "czysto taktyczne", ale ich realny wpływ na rzeczywistość był - bądź mógł być - bardzo znaczny. Ponieważ "historię alternatywną" uznaje się za stratę czasu, automatycznie knebluje się dyskusję na temat tego, czy bez powstania ów zakres swobód by się utrzymał, czy mając do dyspozycji namiastkę rządu, bank, uczelnie, rodzimą oświatę, nie bylibyśmy dziś w zupełnie innym miejscu historii niż jesteśmy. W dzisiejszej opcji dominuje myślenie życzeniowe, inaczej bowiem nie da się określić braku refleksji nad kompletną abstrakcyjnością pomysłów na rozciągnięcie jakichkolwiek udogodnień z Królestwa Polskiego na ziemie zabrane, rozciągające się między Bugiem a granicami I RP z 1772 roku.

Popatrzmy na sam przebieg powstania. Polskie oddziały wymagały od urzędników lojalności. Carat oczekiwał tego samego. Obie strony za niesubordynację potrafiły karać śmiercią. Jesteśmy w stanie stwierdzić, że nie ma to zupełnie żadnego wpływu na dzisiejsze postawy nas samych wobec państwa? Czy jesteśmy gotowe i gotowi uznać, że "nie było alternatywy", a zdanie przeciwne uznać za przejaw braku patriotyzmu? Jaka była pozytywna korelacja między powstaniem a poszerzeniem swobód obywatelskich? Brak tak postawionych pytań w przestrzeni publicznej sprawia, że karłowacieje ona i przestaje reprezentować poważne wątpliwości i idące za nim postawy życiowe.

Łatwo nam wyrazić oburzenie na chłopów, którzy dość powszechnie denuncjowali powstańców, wbrew rozpowszechnionej mitologii o rzekomej "zgodzie narodowej". Potępić nam łatwo, bo nauczyliśmy się szanować powstańczy zryw, nie zaś dążenie do życia i do zmiany społecznej - dążenie, które wcale nie musi oznaczać braku szacunku dla poległych. Warto jednak pamiętać o ofiarach, które bywają zapominane, tak jak mordowani z chęcią przez obie strony Żydzi, albo o realnym uwikłaniu "prawdziwych bohaterów" w geopolityczne zależności - jak wtedy, gdy powstańcy zdecydowali się zrezygnować ze skoordynowanej akcji na linii warszawsko-petersburskiej z powodu... sprzeciwu francuskiego właściciela spółki kolejowej.

Radujemy się na myśl o stworzeniu przez Rząd Narodowy alternatywnego, podziemnego państwa, nie zastanawiając się nad tym, że być może właśnie z powodu tego podziwu nie jesteśmy w stanie zbudować nowoczesnych instytucji publicznych. Nie zastanawiamy się, dlaczego chłopi woleli dużo bardziej wierzyć carskim edyktom uwłaszczeniowym, miast zbiorowo ruszyć do boju o Polskę. Może dlatego, że za każdym razem, gdy taka reforma świtała w powietrzu, polska szlachta mocno oponowała, ostatecznie zbliżając się do stanowisko, że uwłaszczenie uwłaszczeniem, ale wysokie odszkodowanie być musi. Mityczna "zgoda narodowa" w kontekście spisów, skrytobójczych napadów etc. zwyczajnie mija się z prawdą historyczną, a dążenie do zakopania tej prawdy głębokimi warstwami narodowej mitologii ciągnie się po dziś dzień, kiedy to marzymy nie o politycznym sporze, tylko o tym, by ktoś z góry dobrze nami kierował i dał nam święty spokój. A mity trzymały się mocno - jak na przykład ten o bezczeszczeniu przez Kozaków krzyża podczas pacyfikowania jednej z mszy, podczas gdy okazało się, że krzyż na kozackich plecach łamał jeden z jej uczestników.

Branka to nic przyjemnego - przyznaję bez bicia. Pytanie, czy i bez niej dałoby się powstrzymać to planowane od miesięcy powstanie. Obawiam się, że niekoniecznie. Czy byliśmy zatem skazani na klęskę i idącą za nią rusyfikacją? Cóż, a czy przeżywająca podobne dzieje Finlandia nie mogła wpaść na podobny pomysł? Wszak kraj ten swój proces ograniczania praw i rusyfikacji również miał, co nie przeszkadza im w tym, by dziś na jednym z helsińskich placów stał pomnik Aleksandra II. Być może tam poziom realizmu politycznego był zwyczajnie większy, a rachunek potencjalnych zysków i strat aż do czasu I Wojny Światowej wypadał mocno na niekorzyść takiego posunięcia? Czy w Królestwie Polskim kiedykolwiek wypadał inaczej? Wydaje mi się, że nie. Finowie i Finki, jak pokazała wojna zimowa, warunki do wojny partyzanckiej mają po stokroć od nas lepsze. Dziś ich kraj przoduje w dziedzinie jakości życia w rozlicznych badaniach porównawczych, będąc za carskich czasów jeszcze bardziej ubogim, niż ziemie polskie. Dziwnym trafem taka refleksja praktycznie nigdy nie znajduje dojścia do głównego nurtu rodzimego dyskursu.

21 marca 2010

Ta "Ekipa" nie zachwyca

Znalazłem w końcu nieco czasu, by przyjrzeć się chwalonemu przez krytyków serialowi Agnieszki Holland "Ekipa". Celowo nie ferowałem wyroków po (nomen omen) premierowym odcinku i grzeczni przejrzałem kolejne, by sprawdzić, czy mój sceptycyzm nie zostanie rozwiany. Nie został, tak jak nie zmienił się w tym czasie sposób konstruowania rzeczywistości, która nie jest niestety tak przekonująca, jak chociażby amerykański "Prezydencki poker".

Już sama czołówka pokazuje inteligencką tęsknotę za sanacją i II RP, wystarczy spojrzeć na orła z serialowej czołówki by zobaczyć, że jest to godło z pierwszych lat po odzyskaniu niepodległości z 1918 roku, nie zaś jego współczesna wersja. W mieszkaniach i oficjalnych budynkach sporo jest stylizowanych mebli czy przypominających o przeszłości obrazów. Także samo zawiązanie akcji wokół ugrupowania pozornie centrowego, które opiera się na merytokracji i technokratycznym zarządzaniu, przypomina bardziej zmieszanie BBWR z UW niż współczesną formację z dojrzałego, politycznego spektrum. Zamiast zaproponować nam nieco bardziej optymistyczny wizerunek polityki (co nie znaczy, że nieprawdziwy) jako sporu idei i różnych racji, cała zabawa polegać ma na znalezieniu "człowieka znikąd", który przywróci nieco sfastrygowanemu ugrupowaniu PR-owy wdzięk i przypomni o rozwiązaniach problemów, które mają wyglądać na prawdziwe węzły gordyjskie. Może sobie nawet powiedzieć coś o prawach człowieka do przedstawiciela chińskiego rządu, ale tłumaczka i tak powie z tego tyle, że Gorzów to piękne miasto. Ah, te kłopotliwe wartości!

Premier, oskarżony o współpracę z SB, znajduje na swoje miejsce profesora ekonomii i politologii, Andrzeja Turskiego z Zamościa. Już od tego momentu zapalić się powinna lampka ostrzegawcza - oto po raz kolejny pokazuje się nam, że tylko "wykształciuch" może odpowiednio pokierować krajem. Postać to niesamowita - uczy w dość małej mieścinie, ma zatem wyglądać na outsidera. Ma symbolizować wiarę w to, że ludzki talent zostanie dostrzeżony i że merytorycznie przygotowany kandydat zostanie ostatecznie doceniony przez politycznych wyjadaczy i "zrobi porządek". Sęk w tym, że wraz z nominacją, pozbawiony zaplecza, dziedziczy ze sobą, sam decydując się na taki krok, praktycznie całą tytułową "ekipę". O żadnej gwałtownej zmianie kursu nie ma zatem mowy, chociaż estetycznie może wydawać się on bardziej interesujący od poprzednika.

Jak zatem wyglądają jego pomysły na rzeczywistość? Jeszcze w Zamościu, po szybowaniu w powietrzu (sport bardziej wyrafinowany niż gra w piłkę) opowiada przybywającemu do niego z informacją o nominacji urzędnikowi o tym, czym jest policy. Jak jednak realizować policy w kraju, w którym nie ma politics? Odpowiedzi na to pytanie nie poznajemy, nie wytwarza się zresztą jej potrzeby - no bo jak to tak, pytać o politykę profesora politologii? Mamy tu do czynienia z zupełną postpolityką, w której wynajduje się osoby zarządzające, a nie rządzące. Niech nie zmyli nikogo ostra riposta Turskiego na odpowiedź urzędniczki, że oto sprywatyzowany zakład nie należy do kompetencji rządu - urzędniczka zostaje na stanowisku, a on sam ujawnia pewne elementy tkliwości w swoim postępowaniu wobec niej. Jedzie do fabryki, lituje się nad głodującą matką, poprzez znajomości załatwia unijne pieniądze na zmianę profilu produkcji (biopaliwa) - wszystko pięknie i kolorowo, prosto i oczywiście. Wszak sam premier deklaruje, że czas, by rząd zajął się rozwojem kraju, a nie polityką. Widać, że Donald Tusk musiał czerpać z serialu pełnymi garściami.

Pierwszą samodzielną decyzją Turskiego po nominacji jest redukcja długu publicznego. Priorytet dość ciekawy, zważywszy na wysokość długu (nieco ponad 3 miliardy, znając polskie dziury budżetowe raczej nie powinien on jakoś znacząco zagrażać stabilności finansowej państwa) i zważywszy na argumentację, jaką słyszymy z ekranu. Wszystko przez Gierka - udowadniają urzędnicy, podając historię zadłużenia, kończącą się plus minus na roku 1990. Ponieważ padają liczby i fakty, brzmi to bardzo kompetentnie, szkoda, że nikt nie mówi nie o "złej komunie", tylko o dalszych 20 latach jego narastania w wyniku rządów tak z lewa, jak i z prawa. Posiedzenie specjalistów od gospodarki to już czyste kuriozum - najpierw ministrowie tłumaczą Turskiemu, czemu chcieli odwlec spłatę długów, a następnie dość ekscentryczny "niezależny ekspert" z odpowiednim tytułem profesjonalnie pokazuje im, dlaczego dług spłacić trzeba. Obrony poprzedniej decyzji chce podjąć się minister z koalicyjnej partii prawicowej o wyglądzie dość nieciekawym, mającym wedle najlepszych zasad eugeniki pokazywać, że ministrem gospodarki jest jedynie z bożej łaski. Przekaz jest jasny - nie istnieje coś takiego jak debata ekonomiczna, zaś ekspert jest w stanie za pomocą czarowania na tablicy pokazać słuszność trzymania się jedynie słusznej linii. Koszmar.

Tak jak PRL to kraina teczek i długu (co przewija się przez serial bez ustanku w formie wyciągania z byłego premiera Nowasza wspomnień z roku 1968), tak kobiety zajmują w tej opowieści dość niefajne miejsce. Fajna może być albo żona premiera, bowiem jest ona żoną, nie zaś niezależną istotą, i na tym zasadniczo koniec. Kobieta, jeśli funkcjonuje w tym świecie, to głównie jako zmaskulinizowana, cyniczna persona. Marszałkini Sejmu, przyjaciółka poprzedniego premiera z czasów opozycji, chwieje się i myśli o odejściu do politycznej konkurencji. Co więcej, nie myśli popierać decyzji decentralizacyjnych i "odpartyjnienia samorządu" (na 3 miesiące przed wyborami, co jest niezgodne z orzecznictwem TK), pomysłowi dość enigmatycznemu, a kto wie, czy nie chodzi po prostu o średnio odpartyjniającą ordynację większościową. Pozycja żony w takim świecie uprawnia do krytyki, ale z kolei odbiera wpływ na rządy w kraju. Partnerka jednego z ministrów może prowadzić sobie fundację dla ofiar narkomanii, ba, może dość dramatycznie pytać się męża, co jego koledzy zrobili dla zmniejszenia bezrobocia czy powrotu osób emigrujących do Anglii, ale stanu rzeczy zmienić nie może. Co najwyżej przypilnować może własny interes przy konstruowaniu budżetu - pieniądze dostanie, natomiast debaty na temat polityki narkotykowej państwa nie uświadczymy. Jedna z nielicznych doradczyń premiera robi zresztą wszystko, z odrzuceniem pomysłów na parytet włącznie, by udowodnić, że z kobietami nie łączy ją wiele wspólnego.

Wszystko to sprawia, że choć chce się sam serial oglądać, to jednak spoglądając nań z krytycznej perspektywy trudno wykrzesać z siebie dużo sympatii dla "Ekipy". Choć oglądalność nie zawsze jest dobrym miernikiem, to jednak jej stopniowy spadek podczas emisji w Polsacie, skutkujący tym, że ostatnie odcinki oglądało mniej niż milion osób, wydaje się pokazywać pewne rozczarowanie. Cóż ludziom po fabularyzowanej politycznej szopce, kiedy w telewizyjnych wiadomościach nie muszą zadowalać się fabularyzowanym symulakrum? Co po kolejnej obietnicy uczciwych, eksperckich rządów, kiedy nie mamy w co wierzyć, zaś Turski poza banały nie wychodzi? Wielka szkoda, że pomysł doczekał się niezbyt satysfakcjonującej realizacji, która woli zadowolić się starciem dobrych ekspertów ze złymi politykierami z innych partii, zamiast przedstawić realne, ideowe boje o pryncypia. Może to prawda, że w polskiej polityce za dużo takowych bojów nie ma, ale czy to znaczy, że nie zasługujemy nawet na cotygodniową namiastkę, która mogłaby obudzić w ludziach chęć realnej zmiany?

20 marca 2010

Wykopmy nazizm z Allegro!

Zieloni 2004, Stowarzyszenie „Nigdy Więcej” i Fundacja „Zielone Światło”

zapraszają na pikietę organizowaną pod hasłem

„NIGDY WIĘCEJ NAZIZMU NA ALLEGRO” 21 marca (niedziela), godz. 13.00 pod stacją Metra „Świętokrzyska”, na rogu ul. Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej

Znaczki z Hitlerem, flagi ze swastyką, odzież z hitlerowskim pozdrowieniem, CD z nagraniami neonazistowskich zespołów i inne nazistowskie gadżety można kupić na Allegro.

To skandal, że w Polsce – kraju tak dotkniętym przez nazizm – są w sprzedaży materiały propagujące ideologię faszystowską. To skandal, że czerpie się z tego zyski.

Nie stój bezczynnie, włącz się do akcji. Zaprotestuj razem z nami przeciwko propagowaniu ideologii faszystowskiej. Co możesz zrobić?

* Przyjść na pikietę 21 marca w niedzielę
* Wysłać apel do firmy Allegro o wycofanie aukcji materiałów propagujących ideologię narodowosocjalistyczną (ze strony Stowarzyszenia Nigdy Więcej: www.nigdywiecej.org

ZAPRASZAMY!

21 marca zbieramy się w celu zamanifestowania naszego sprzeciwu wobec ideologii, odpowiedzialnej za cierpienia milionów osób w XX wieku. Po dziś dzień neonazizm odpowiada za fizyczną i psychiczną przemoc wobec ludzi, którzy nie wpisują się w ich wizję jednolitego, brunatnego świata. Ofiarami stają się Żydzi, Romowie, geje i lesbijki, feministki, niezależne artystki i artyści oraz wiele innych grup etnicznych i społecznych.

21 marca przeciwko brunatnej sile chcemy manifestować wspólnym, tęczowym korowodem. Na co dzień różni nas wiele, łączy jednak jedno - sprzeciw wobec uznawania przemocy za środek służący do narzucania jednorodnej wizji świata, wykluczającej wielu z nas. Niestety, po latach od dramatycznych doświadczeń II Wojny Światowej zbrodnicze idee nadal budzą fascynację.

Dla wielu osób nazistowskie pamiątki stają się sposobem na zarobek. Niestety, internetowe serwisy aukcyjne, takie jak Allegro, nie zapobiegają handlowi tego typu przedmiotami. Chcielibyśmy naszą obecnością na ulicach Warszawy pokazać, że nie zgadzamy się na taki stan rzeczy.

Razem przywitajmy wiosnę demokracji!

19 marca 2010

W zielonej sieci - odc. 25

Blogi:

- Stephen Whitehead pokazuje na blogu New Economics Foundation, jak cyfryzacja może pogłębiać wykluczenia, jeśli zostanie przeprowadzona w niewłaściwy sposób.

- Glenn Vowles na temat dążenia do równości szans kobiet i mężczyzn w Wielkiej Brytanii.

- Joseph Healy komentuje niedawno wyznaną miłość uważającego się za członka "obozu progresywnego" Nicka Clegga do Margaret Thatcher.

- Zieloni w Wielkiej Brytanii są na dobrej drodze do wystawienia rekordowej ilości kandydatek i kandydatów w wyborach parlamentarnych, o czym donosi Derek Wall.

- Richard Lawson uważa, że filozofia ekologiczna może być odpowiedzią na kryzys lewicy.

- Adrian Windisch pokazuje smutną statystykę degradacji tkanki miejskiej w Wielkiej Brytanii.

- Chcecie wiedzieć, jak wygląda żywot radnej na Wyspach? Obejrzyjcie zatem relację Sue Luxton.

Partie:

- Niemcy: Trwają wspominki związane z 30-leciem istnienia partii, na stronie internetowej przypomniano wieloletni udział Zielonych w ruchu antyatomowym.

- Austria: Uwagi do priorytetów polityki gospodarczej UE do roku 2020.

- Europa: Europejska Partia Zielonych domaga się od władz UE pomocy w zapewnieniu warunków do działania siostrzanej partii, szykanowanej w Rwandzie. Zieloni w PE z kolei walczą ze zgodą na uprawy genetycznie modyfikowanego ziemniaka.

- Anglia i Walia: O potrzebie walki z bezrobociem wśród osób młodych.

- Kanada: Foki giną, Zieloni walczą z procederem ich zabijania na skalę przemysłową.

- Irlandia: Zaniepokojenie planami cięć połączeń na irlandzkiej kolei.

- Australia: Walka z korupcją jednym z priorytetów Zielonych na całym świecie.

- Nowa Zelandia: Apel o uwolnienie obrońcy wielorybów, walczącego z japońskimi połowami pod płaszczykiem "badań naukowych".

- Czechy: Jak dbać o zdrowie?

YouTube:

O stopniu nierówności społecznych w Wielkiej Brytanii na konferencji Zielonych Anglii i Walii opowiada dziennikarz "The Independent", Johann Hari.

18 marca 2010

Polityka lokalowa Warszawy podcina szanse na rozwój społeczny i kulturalny

Koło warszawskie partii Zieloni 2004 wyraża swoje niezadowolenie z powodu postawy miasta wobec lokalu „Między Nami” na ul. Brackiej. Jego właściciele otrzymali ultimatum od miejskich urzędników – albo do 30 kwietnia zgodzą się na podwyższenie czynszu o 300%, albo zamykają swoją działalność w tym miejscu. Naszym zdaniem to poważne przesunięcie priorytetów – aktualnie miasto woli pompować pieniądze w takie inwestycje, jak stadion Legii, lekceważąc kulturotwórczą rolę prywatnych inicjatyw kulturalnych w tworzeniu niezbędnego dla zrównoważonego rozwoju miasta kapitału społecznego.

- To przykład na to, jak pogoń za zyskiem przesłania urzędnikom troskę o tworzenie przestrzeni społecznej i kulturalnej miasta – mówi Bartłomiej Kozek, przewodniczący warszawskich Zielonych. - Sprawa „Między nami” wpisuje się w działania Ratusza w ciągu ostatnich paru miesięcy. Słyszeliśmy już m.in. o pomysłach na ograniczenie finansowania stołecznych teatrów komediowych czy też o problemach formalnoprawnych związanych ze sprzedażą alkoholu w „Przekąskach Zakąskach”, jednym z nielicznych miejsc odnowionego Krakowskiego Przedmieścia, które nie pustoszeje po zapadnięciu zmroku. W każdej tych spraw, zamiast starać się o elastyczność, władze miasta przekładają własne zdanie i interpretację przepisów ponad dbałość o jakość życia w wielkim mieście.

- Wspieramy internetową petycję fanek i fanów „Między Nami”, apelującą o poparcie lokalu – dodaje Krystian Legierski, członek warszawskich Zielonych, przedsiębiorca, animator kultury i współwłaściciel kultowego, zamkniętego przez miastu klubu Le Madame. - Jest dla nas jasne, że miasto to coś więcej niż tylko drogi i wieżowce. Ludzie w nim mieszkający muszą mieć do dyspozycji bogatą ofertę kulturalną, muzyczną i kulinarną, umożliwiającą im zachowanie równowagi między pracą a czasem wolnym. Ograniczanie tej oferty w imię krótkoterminowego zysku na dłuższą metę może przynieść skutki odwrotne od zamierzonych, np. poprzez zmniejszenie dochodów z turystyki. Przykład Placu Wilsona pokazuje, jak w praktyce wygląda zubożenie możliwości spędzenia wolnego czasu w dobrej lokalizacji. Miasto nie powinno iść tą drogą – szczególnie, jeśli aspiruje do tytułu Europejskiej Stolicy Kultury w 2016 roku.

Zieloni postulują następujące, długofalowe rozwiązania tego typu kwestii, zapewniające niezbędną różnorodność i podnoszące atrakcyjność Warszawy dla mieszkanek i mieszkańców, środowisk twórczych, turystów i inwestorów:

- Budowa lub adaptacja powierzchni na kolejne miejskie galerie które pozwolą funkcjonować naszym warszawskim "bezdomnym" artystom a samemu miastu dadzą szanse na odegranie roli centrum kultury i sztuki w naszej części Europy.

- Przyjęcie uchwały rady miasta ustalającej maksymalne czynsze za wynajem lokali użytkowych należących do miasta np na poziomie 30 lub 40 złotych za metr kwadratowy. Wynajęcie np. 250 metrów kwadratowych powierzchni użytkowej w Berlinie potrafi być 5-krotnie tańsze niż w Warszawie... za myśleniem skłaniającym ku takiemu postulatowi stoi założenie ze rolą miasta nie jest zarabianie na mieszkańcach (czyt. wysokie, komercyjne czynsze) a umożliwianie im jak najefektywniejszego działania.

- Większe współdziałanie miasta ze środowiskami imigranckimi, umożliwiające organizowanie wspólnych imprez i walkę ze stereotypami i uprzedzeniami.

17 marca 2010

List otwarty Zielonych 2004 do radnych ws. Jeziorka Czerniakowskiego

Szanowni Radni!

W związku z tym, iż na najbliższej sesji Rady przewidziane jest zajęcie się sprawą Jeziorka Czerniakowskiego – apelujemy, aby wydali Państwo opinię pozytywną w sprawie planu ochrony jeziorka.

Szybkie wprowadzenie planu ochrony rezerwatu byłoby najbardziej efektywnym sposobem, by powstrzymać intensywną zabudowę nad brzegami jeziorka, która – zgodnie z opiniami ekspertów – może bezpowrotnie zakłócić stosunki wodne w okolicy i doprowadzić do wyschnięcia zbiornika.

Zarzuty, iż plan ochrony jeziorka jest niezgodny z innymi aktami prawa miejscowego, są bezzasadne, gdyż - wg ustawodawcy - plan ochrony rezerwatu jest aktem nadrzędnym.

Sprawa odpowiedniej ochrony prawnej terenów jeziorka ciągnie się już kilka lat – do tej pory nie udało się przyjąć ani planu ochrony, ani też planu zagospodarowania przestrzennego terenu. Zaniedbania te doprowadziły do stanu, w którym istnieją poważne obawy, związane z wpływem inwestycji na obszar, uznawany w większości miejskich dokumentów (w tym w niedawno ogłoszonym programie ochrony środowiska) za niezwykle cenny przyrodniczo i wymagający kompleksowej ochrony.

Zwracamy Państwa uwagę, iż intensywna zabudowa otuliny jeziorka, grożąca zniszczeniem dziedzictwa przyrodniczego naszego miasta i pogorszeniem jakości życia mieszkańców dzielnicy, narusza zasadę zrównoważonego rozwoju, stanowiącą art. 5 Konstytucji RP.

W związku z tym, że nie jest to pierwsza taka sytuacja w Warszawie, apelujemy do władz miasta o rozpoczęcie pilnych prac nad miejskim raportem o konfliktach w przestrzeni publicznej, zbierającym wszelkie spory między mieszkankami i mieszkańcami miasta a urzędnikami i deweloperami związanymi z kwestiami społecznymi i ekologicznymi. Raport ten pokazałby olbrzymią skalę tego typu problemów i umożliwiłby przyjęcie harmonogramu opracowywania lokalnych planów zagospodarowania, poprzedzonych rzetelnymi, a nie pozorowanymi, konsultacjami społecznymi. Tego typu dokument mógłby się stać podstawą do zapewnienia ochrony dziedzictwa przyrodniczego Warszawy, zapobiec obniżaniu jakości życia mieszkanek i mieszkańców, a także wpłynąć pozytywnie na zapewnienie zrównoważonego charakteru inwestycji deweloperskich.

Łączymy wyrazy szacunku
Irena Kołodziej, przewodnicząca koła warszawskiego partii Zieloni 2004
Bartłomiej Kozek, przewodniczący koła warszawskiego partii Zieloni 2004

***

Warszawskie koło Zielonych 2004 wyraża poważne zaniepokojenie w związku z faktem, że uchwalenie planu ochrony Jeziorka Czerniakowskiego nadal się odwleka. Na wczorajszym, wtorkowym posiedzeniu Komisji Ochrony Środowiska Rady m.st. Warszawy, która miała zaopiniować plan, uchwalono wystąpienie z wnioskiem o przedłużenie terminu wydania opinii oraz o zdjęcie sprawy Jeziorka z czwartkowej sesji Rady.

- To już niemal reguła - przeciąganie w nieskończoność procesu tworzenia takich planów! Ten, o którym mówimy, powstaje już ponad 10 lat - oburza się Irena Kołodziej, przewodnicząca warszawskich Zielonych. - Czy to urzędnicza indolencja, czy przejaw manipulacji? Przecież jedynie szybkie wprowadzenie planu ochrony rezerwatu mogłoby powstrzymać intensywną zabudowę nad brzegami jeziorka, która - zgodnie z opiniami ekspertów - może bezpowrotnie zakłócić stosunki wodne w okolicy i doprowadzić do wyschnięcia zbiornika! Podnoszone przez miasto zarzuty, iż plan ochrony jeziorka jest niezgodny z innymi aktami prawa miejscowego, są bezzasadne, gdyż - wg ustawodawcy - plan ochrony rezerwatu jest aktem nadrzędnym. Wygląda na to, że władze i samorząd konsekwentnie dbają o interes deweloperów, a nie mieszkańców i środowiska!

- Plany intensywnej zabudowy otuliny jeziorka, która grozi zniszczeniem dziedzictwa przyrodniczego naszego miasta i pogorszeniem jakości życia mieszkańców dzielnicy, naruszają zasadę zrównoważonego rozwoju, stanowiącą art. 5 Konstytucji RP - dodaje Bartłomiej Kozek, szef warszawskiego koła Zielonych. - Władze miejskie i samorządowe nie od dziś biernie - poprzez zwlekanie - dają przyzwolenie na tego rodzaju niekonstytucyjne praktyki, albo wręcz czynnie je wspierają. Przestrzeń publiczna, zwłaszcza zielona, jest sukcesywnie zagrabiana i przekazywana deweloperom, którzy budują domy dla wybranych. Władze całkowicie ignorują przy tym głos lokalnych społeczności! Mieszkańcy okolic Jeziorka jeszcze w styczniu wystosowali do prezydenta miasta list w sprawie bezprawnego wydania pozwolenia na zabudowę i dotąd nie otrzymali odpowiedzi. Czy 1711 podpisów pod protestem to za mało, by odpowiedzieć w ustawowym terminie?

W związku z tym, że nie jest to pierwsza taka sytuacja w Warszawie, Zieloni ponownie apelują do władz miasta o rozpoczęcie pilnych prac nad miejskim raportem o konfliktach w przestrzeni publicznej, związanych z kwestiami społecznymi i ekologicznymi. Raport taki umożliwiłby przyjęcie harmonogramu opracowywania lokalnych planów zagospodarowania, poprzedzonych rzetelnymi, a nie pozorowanymi konsultacjami społecznymi. Tego typu dokument mógłby się stać podstawą do zapewnienia ochrony dziedzictwa przyrodniczego Warszawy, zapobiec obniżaniu jakości życia mieszkanek i mieszkańców, a także wpłynąć pozytywnie na zapewnienie zrównoważonego charakteru inwestycji deweloperskich.

16 marca 2010

Zielone drogi i rozdroża

Przejrzałem właśnie - z okazji zbliżającego się kolejnego kongresu Zielonych - swoje stare teksty na temat strategii, jaką powinniśmy wziąć pod uwagę w naszej działalności, a także debaty, jakie dość regularnie przetaczają się przez nasze szeregi. Im więcej widzę sukcesów naszych siostrzanych partii na świecie, im więcej widzę miałkości rodzimej polityki, tym bardziej zmusza mnie to do napisania dłuższego materiału na temat przyszłości zielonej polityki w Polsce. Rok 2010 - i to już moim zdaniem nieodwołalnie - będzie kluczowy dla naszej przyszłości. Wyniki wyborów samorządowych dobitnie wskażą nam, na ile dotychczasowy sposób uprawiania polityki przez nas zdał egzamin i pokaże, czy jesteśmy w stanie kontynuować działalność bez potrzeby radykalnej restrukturyzacji. Nie oznacza to, że brakuje nam sukcesów jeśli chodzi o obecność w mediach czy załatwianie konkretnych spraw. Sensem działania partii politycznej jest jednak przede wszystkim wdrażanie wyznawanych przez nią idei w organach władzy, a w tych nadal na chwilę obecną się nie znajdujemy. Bez dyskusji nad kierunkiem działania dużo dalej niż obecnie nie zajdziemy, a jeśli nawet, to wkładając w to nieproporcjonalnie duży wysiłek jako partia i jako pojedyncze osoby je tworzące. Nie jest to wielka tajemnica polityczna, więc nie ma co problemu zamiatać pod dywan wzrostowych tendencji w pozyskiwaniu głosów czy czekania na bliżej niesprecyzowany czas, kiedy to ludzie przestaną kierować się politycznym wyrachowaniem i zaczną głosować sercem. Ordynacji na chwilę obecną nie zmienimy, społecznych przekonań takoż, zatem czas już podyskutować nad tym, jak komunikować to, w co wierzymy, w zastanej rzeczywistości.

Dane leżą na tacy

Badania zielonego potencjału i ogólnodostępne sondaże opinii publicznej, odpowiednio czytane, już dawno powinny stać się kręgosłupem zmodyfikowanej strategii partii, świadomej najbardziej podatnego na przekonanie do swych racji elektoratu i ich sposobu widzenia świata. W sytuacji, gdy osoby młode postrzegają ekologię głównie przez postpolityczny pryzmat zmian we własnym stylu życia, skupić się powinniśmy na grupie 30- i 40-letnich osób, głównie kobiet, będących na dorobku, mających dzieci, aspirujących do ustatkowania się w obrębie tworzącej się klasy średniej, mieszkających w dużych miastach. Osoby te na własnej skórze wyczuwają problemy ekologiczne czy genderowe, związane np. z niedostateczną infrastrukturą przedszkolną. Cechują się dość umiarkowanymi poglądami, dostrzegają potrzebę aktywnej polityki państwa i samorządu, domagają się wysokiej jakości usług publicznych, osoby przyjeżdżające do metropolii z mniejszych ośrodków dostrzegają olbrzymi rozmiar nierówności społecznych, brakuje im własnej partii, w wyborach ze sporymi oporami głosują na PO bądź SLD. Widać jednak wyraźnie, że nawet, gdy deklarują, że ekologia jest dla nich tematem ważnym, to zajmują ich także inne, w szczególności opieka zdrowotna, w pewnym zakresie także ekonomia. Lekceważenie tych kwestii skutkuje rozczarowaniem, że tak perspektywiczny temat, jakim jest ekologia, nie przekłada się na głosy wyborcze.

Partia pozarządowa - mówimy czy krzyczymy?

Bardzo dużym problemem dotykającym nie tylko nas, ale też i inne formacje pozaparlamentarne jest opisany przez Agnieszkę Graff syndrom NGOizacji. W wypadku partii politycznej przybiera on jeszcze bardziej dramatyczne skutki - o ile bowiem organizacja pozarządowa nie potrzebuje do skutecznego działania holistycznej wizji świata, przełożonej na polityczne konkrety, o tyle partia, na dodatek pozbawiona dostępu do dotacji budżetowych - koniecznie. Zielona polityka dostarcza takowego spoiwa, natomiast jej ogólne zasady zawsze wymagać będą doprecyzowania na potrzeby zrozumienia aktualnej sytuacji politycznej. Od osób, które wypełniają deklaracje członkowskie, należy wymagać zgadzania się z jej pryncypiami, co ma szczególne znaczenie wobec faktu, że wiele członkiń i członków Zielonych zaczynało aktywność społeczną właśnie od NGO. Ze względu na fakt, że w zdecydowanej swej większości zajmowały się ściśle określonymi sektorami składowymi ekologizmu, istnieje skądinąd zrozumiała pokusa, by w działaniach wewnątrzpartyjnych promować zajmowanie się właśnie tą "działką" kosztem innych. Niestety, bardzo rzadko takie pomysły opierają się na danych statystycznych czy rozpoznaniu dominującego dyskursu medialnego, częściej zaś - na indywidualnych gustach i spostrzeżeniach, najczęściej - niestety - rozmijającymi się ze społecznymi oczekiwaniami.

NGOsowski duch, który w organizacji pozarządowej może dać jej siły do walki z całym światem o wyznawane wartości, przeniesiony na grunt partii politycznej bez zaadaptowania do innych warunków kończy się fiaskiem. Przewrażliwienie na punkcie ważnych dla siebie tematów sprawia, że faktycznie niemożliwym staje się dokonanie podstawowej dla każdego ugrupowania wyboru tematów wiodących medialnego przekazu i odniesienie się do problemów związanych z rozmijaniem się programu z przekonaniami elektoratu. Brak zrozumienia, że jest to naturalny element kreowania wizerunku, bez którego jakiekolwiek sukcesy są niemożliwością, prowadzi do frustracji i polaryzacji postaw. Przejawia się ona w tym, że jedna strona sugeruje "schowanie" danego tematu (przy czym łagodne słowa w dalszej części wypowiedzi świadczą o faktycznej chęci wyrzucenia danej kwestii z priorytetów), po czym druga deklaruje "po moim trupie". Badania wskazały jednak jasno - nawet największe zwolenniczki i zwolennicy Zielonych miewają problemy z dwiema kwestiami, energetyką atomową i naszym sprzeciwem wobec niej oraz kwestiami mniejszości seksualnych, wykraczających poza tolerancję i ewentualnie jakąś formę związku partnerskiego.

Nasza komunikacja w tych tematach, a przynajmniej to, w jaki sposób część z nas deklaruje swoją wizję prezentacji tych tematów niestety sprzyja powstawaniu nieporozumień. Jestem ostatnią osobą, która miałaby rekomendować wyrzucenie tych postulatów z programu, sam chętnie biorę udział zarówno w Paradzie Równości, jak i w happeningach przypominających o Czarnobylu, wiem jednak, że jeśli chcę zmieniać politykę naszego kraju, potrzebuję otrzymać społeczny mandat do tego, by w jakimś organie decyzyjnym zasiadać. Wypadałoby zatem czasem chociaż trochę pomóc dać się wybrać i np. dużo więcej niż o samym złym atomie mówić o pozytywnych rozwiązaniach, takich jak energooszczędność czy odnawialne źródła energii, a mówiąc o prawach osób LGBT wpisywać je w szeroki zakres walki z wykluczeniem i dyskryminacją. To, czy będziemy w stanie dostosowywać się do twardych danych, z jakimi mamy do czynienia, i modyfikować nasze działania w zależności od ich zmian, zależy od nas - bez tego będzie naprawdę ciężko, z lokalnym kontekstem nikt jeszcze nie wygrał. To prawda, że takie zachowanie może wydać się zgniłym kompromisem - pytanie jednak, czy wolimy taką ścieżkę, czy może preferujemy kolejne lata spędzić na fotelu przed telewizorem, narzekając na kiepską politykę ekologiczną, społeczną i ekonomiczną władz centralnych i samorządowych.

Zmaterializować poparcie

Po raz kolejny przypomniałem sobie o zadanych przez siebie pytaniach na temat "materializacji" partii postmaterialistycznej i powrocie na oś lewica-prawica po lekturze tekstu "Almost in Government, But Not Quite: The Swedish Greens, Bargaining Constraints and the Rise of Contract Parliamentarism" autorstwa Nicolasa Aylotta i Torbjörna Bergmana. Badacze ci zajmowali się kwestią siły przetargowej szwedzkich Zielonych w obliczu mniejszościowego rządu socjaldemokratycznego. Jednym z elementów tej analizy była refleksja na temat pozycji partii na politycznym spektrum. Tamtejsi Zieloni do dziś lubią mawiać, że wymykają się klasycznym podziałom na lewicę i prawicę, chociaż podchodzą do tego zagadnienia dużo mniej zasadniczo, niż kiedyś, będąc obecnie integralną częścią składową bloku czerwono-zielonego. Pozycje polityczne tej partii są - jak wskazują analizy politologiczne - całkiem bliskie socjaldemokratom, a nawet w ostatnich latach przesunięte są na bardziej na lewo, podczas gdy kierownictwo prezentowało się nieco bliżej centrum, chcąc zachować w zanadrzu opcję koalicyjną z partiami "bloku mieszczańskiego". Skręt w lewo nie zaszkodził im pod względem poparcia (które niedawno, dzięki przyjęciu mniej eurosceptycznego kursu wzrosło do 10%), ciekawe zmiany zaszły za to w samodefiniowaniu się ich elektoratu. W roku 1990 aż 54% osób głosujących odmawiało pozycjonowania siebie na osi lewica-prawica, w którymś miejscu lewicy sytuowało się 22%, a prawicy - 24%. Rok później proporcje te wynosiły już odpowiednio 41, 51 i 8%.

Był to ważny dla partii moment, kiedy to zadeklarowała, że nie wejdzie do rządu, w którym znajdą się najbardziej na prawo na szwedzkiej scenie politycznej położeni Moderaci, zbliżając się do bloku tradycyjnej lewicy. Ewolucja elektoratu postępowała i w 2002 roku 69% pragnęło koalicji lewicowej, podczas gdy 26% - aliansu z centrum i prawicą. Oczywiście nie da się takiego doświadczenia w prosty sposób uniwersalizować (przechył na prawo polskiej sceny politycznej każe zastanowić się nad tym, który wizerunek - lewicowy czy też "partii z przodu" będzie bardziej opłacalny strategicznie), jednak wpisuje się on w ewolucję Zielonych praktycznie we wszystkich krajach "starej UE", korzystających z osłabienia tradycyjnych partii lewicowych i zwracania większej uwagi na kwestie takie jak polityka społeczna. To doświadczenie, nad którym warto się pochylić, podobnie jak nad losem partii stricte ekologicznych z lat 90. XX wieku i ich zniknięciu z pejzażu krajów Europy Środkowej, a także osłabieniu roli bardziej politycznie dojrzałych formacji, takich jak Zieloni w Czechach, chcący pozycjonować się bliżej politycznego centrum.

Gdzie leży progresywna przyszłość?

Jedną z kwestii, która zdecydowanie utrudnia strategiczne myślenie, jest słabe zdefiniowanie celów w dalszym horyzoncie czasowym. Dla Zielonych bardzo ważna i potrzebna jest refleksja nie tylko nad najbliższym rokiem, ale nad wektorem działań aż do roku 2014 - roku wyborów europarlamentarnych i lokalnych, których synergia będzie kolejną, najbliższą okazją na polityczne wybicie się. Potrzeba zdefiniowania celów wiąże się z odpowiednią alokacją ograniczonych zasobów i przesunięciami w politycznym przekazie - inne tematy mogą dominować wtedy, gdy skupiamy się na poziomie lokalnym, inne - gdy na krajowym. Z badań wynika, że to poziom lokalny uznawany jest przez osoby, mogące na nas oddać swój głos za ten, na którym najszybciej to uczynią. Przenosi to ciężar odpowiedzialności z centrali na koła, które - choć mogą korzystać z gotowych szymeli - muszą pamiętać o zróżnicowanych kontekstach i o idących za tym różnicach w priorytetach wyborczyń i wyborców. Poziom europejski w pewnej mierze wsparty jest o know-how Europejskiej Partii Zielonych, który w zeszłych wyborach został całkiem nieźle wykorzystany. Polityka krajowa - nie łudźmy się - zostanie dla nas zamknięta najprawdopodobniej na dłużej. Nie oznacza to, że kwestie centralne, takie jak np. opieka zdrowotna, kultura czy edukacje mogą leżeć odłogiem - wręcz przeciwnie. Wewnątrzpartyjna spójność i przyciąganie ludzi o określonych poglądach zapobiega dalszym tarciom i cementuje grupę, zwiększając szanse na spójny przekaz także na poziomie lokalnym i europejskim.

Wydaje się, że pozycjonowanie się na formację postępowego mieszczaństwa, tak jak i inne partie Zielonych z niemal całej Europy, jest słusznym krokiem. Zmusza on jednak z kolei do ustosunkowania się do partii zajmujących w tym momencie podobną pozycję na scenie - SDPL, PD, SD i PK. Jak widać, jest ich całkiem sporo i o ile SD Piskorskiego ma jeszcze pewne minimalne szanse na powstanie z politycznego niebytu, o tyle pozostałe podmioty znajdują się w pozycji nie do pozazdroszczenia. Można je ignorować i usiłować budować własną pozycję, można też współpracować, także wyborczo. Decyzje, który szczebel jest dla nas priorytetowy, jak oceniamy szanse na istotne zwiększenie bazy członkowskiej, będą siłą rzeczy wpływać na przyjęty model działania, zaś program - lokować bliżej bądź dalej od tychże partii. Docelowo jednak musimy mieć świadomość, że między PO a SLD nie ma dużo miejsca i - jeśli nie uda się budowa partii stricte liberalnej - zmieścić się tu może tylko jedna formacja.

Wnioski, rekomendacje, pytania

W obliczu wyżej zarysowanych faktów istotne staje się zainicjowanie dyskusji, której wynikiem będzie ustalenie jakiejś formy wewnętrznego konsensusu nie tylko jeśli chodzi o program (liczę na to, że w kwietniu w Bydgoszczy uda się nam przyjąć pakiet uchwał, wyraźnie lokujących nas na scenie politycznej), ale też o długofalową strategię. By tak się stało, należy znaleźć odpowiedź (po analizie dostępnych danych, przeprowadzeniu badania SWOT etc.) na następujące pytania:

1. Gdzie lokujemy się na osi lewica-prawica? Czy podział ten uznajemy za aktualny czy za przestarzały? Jeśli chcemy być "z przodu", to w jaki sposób mamy komunikować się z ludźmi, dążącymi do wypozycjonowania nas na wyżej wspomnianej osi?

2. Jak ustosunkowujemy się do innych partii "na lewo od PO" - na jaką współpracę możemy się zgodzić i czemu ma ona służyć? Gdzie dostrzegamy naszych długofalowych sojuszników, jaki scenariusz rozwoju sceny politycznej uważamy za pożądany, jakie scenariusze uważamy za dopuszczalne w wypadku, gdy tak różowo nie będzie? Z jakim przekazem chcemy iść do wyborczyń i wyborców, czym chcemy się wyróżniać?

3. Jakie są nasze cele do roku 2014? Jaki jest nasz stosunek do wyborów samorządowych, krajowych, europejskich i jak je hierarchizujemy? Jak oceniamy szanse na samodzielny start przynajmniej w części z nich i jakie środki mogą pozwolić nam na osiągnięcie zakładanych celów? Jak wyobrażamy sobie rozwój struktur i wzrost dostępnych środków finansowych?

4. Na bazie własnych obserwacji i interpretacji rzeczywistości jestem w stanie zaproponować partii długotrwałą pracę nad trzema, dość szerokimi kampaniami z prawdziwego zdarzenia, w których - jak sądzę - każda osoba z Zielonych lub też działalnością u nas mogłaby się odnaleźć i które ogniskowałyby się wokół ekologii i polityki społecznej. Są to:

a) Zielony Nowy Ład - priorytet Europejskiej Partii Zielonych, w polskich warunkach pokazujący nasz modernizacyjny charakter i kompetencje ekonomiczne. Jako że jest to kampania holistyczna, byłaby naszą odpowiedzią na postpolityczną, neoliberalną "Polskę 2030". W jej obrębie można by wyróżnić dla długofalowych celów politycznych dwa działania: Zieloną energię - oferującą pozytywną alternatywę dla inwestowania w atom, oraz Zielony transport jako istotny czynnik generujący miejsca pracy i zapewniający nam wszystkim prawo do mobilności.

b) Wolność myśli - podkreślająca nasz libertarianizm światopoglądowy, prezentująca jako osoby otwarte, nowoczesne, proeuropejskie. Dwa działania powinny w jego obrębie być zarysowane szczególnie mocno: Równe szanse, a więc kwestie feministyczne, LGBTQI etc., a także Świeckie państwo, szczególnie atrakcyjne dla osób młodszych, dla których nie jest to problem tylko indywidualny, jak ekologia, ale głęboko polityczny.

c) Usługi publiczne - wielki, trudny dla nas temat, który pilnie domaga się dookreślenia z trzech powodów. Po pierwsze, w sektorach tych pracują setki tysięcy osób, którym zależy na dobrych warunkach pracy i solidnym finansowaniu, gwarantującym możliwość świadczenia usług na wysokim poziomie. Po drugie, część z problemów z tego sektora już dziś znajduje się w centrum uwagi i jest istotnym czynnikiem podejmowania decyzji wyborczych (opieka zdrowotna). Po trzecie, usługi publiczne są aktualnie najlepszym - i mającym największe społeczne poparcie- sposobem uprawiania polityki społecznej i wyrównywania szans. Tu bardzo istotna jest wspomniana Opieka zdrowotna i włączenie do niej aspektów norm ekologicznych, profilaktyki czy opieki pielęgniarskiej, a także Społeczeństwo wiedzy, czyli szerokie ujęcie kwestii edukacji, nauki, kultury, dostępu do informacji, Internetu etc.

Przyjęcie wyżej wymienionego kursu i trzymanie się go (poprzez oświadczenia prasowe, konferencje, demonstracje itd.) gwarantuje nam moim zdaniem pozycjonowanie naszej partii w niszy centrolewicowej między PO a SLD, umożliwiając przechodzenie elektoratu z obu tych kierunków, pokazuje, że wnosimy nową jakość do polityki, jednocześnie zwracając uwagę na problemy "zwykłego człowieka", a także potwierdzając przynależność do grona partii postępowego mieszczaństwa. To także szymele, które - odpowiednio dostosowane - mogą być wykorzystywane do działań wyborczych niezależnie od szczebla. Rozstrzygnięcie kierunku działań dałoby szansę na jego realizację i na pierwsze sukcesy na szczeblu lokalnym i europejskim - zdobycie "przyczółków wzrostu" w 2010 i siły do samodzielnego startu w 2014 tak lokalnie, jak i europejsko. Ewentualne sojusze z innymi formacjami nie byłyby odbierane wówczas jako organizacyjna niemoc, ale jako tworzenie nowej, szerszej inicjatywy politycznej.

To, czy ten, czy jakikolwiek inny scenariusz się powiedzie, zależy już wyłącznie od nas.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...