31 grudnia 2008

Minął rok... w Warszawie

Oj, robiliśmy w tym roku niemało - taka refleksja naszła mnie, kiedy zobaczyłem listę oświadczeń warszawskiego koła Zielonych, których było kilkadziesiąt. Spora część z nich wzbudziła znaczny odzew medialny, bo i sprawy przez nas poruszane i komentowane dotyczyły najważniejszych kwestii miejskiej polityki w zeszłym roku. Zieloni, jako jedyna partia poza Radą Miasta, regularnie zajmowali stanowiska w bieżących kwestiach stołecznych. Niestety, miejskie władze nie rozpieszczały w kwestii zrównoważonego rozwoju, promując rozwiązania, nie mające nic wspólnego z równoważeniem interesów społecznych, ekologicznych i ekonomicznych.

Bardzo istotną kwestią była dla nas przestrzeń publiczna. Decydentom dużo bardziej zależało na tym, by na Dotleniaczu stały kolejne pomniki niż na tym, by mieszkanki i mieszkanki mieli do dyspozycji oczko wodne, przy którym mogliby odpocząć. Z całą stanowczością protestujemy przeciwko pomysłom na zagospodarowanie okolic Pałacu Kultury i Nauki, dążących do zmniejszenia ilości przestrzeni zielonej, zacienienia Parku Świętokrzyskiego i zakorkowania miasta. Trudno nam zrozumieć, dlaczego miasto nie chce zająć się rewitalizacją przestrzeni miejskiej przy Placu Piłsudskiego - może dlatego, że tam wieżowców wcisnąć nie sposób? Chociaż kto wie, być może nie doceniamy wyobraźni Hanny Gronkiewicz-Waltz...

Ale to nie jedyne z naszych bojów o wysoką jakość przestrzeni publicznej. Dużo czasu zajęło nam myślenie o ograniczeniach, jakie przestrzeń ta sprawia osobom niepełnosprawnym i rodzicom z dziećmi. Do dziś wiele środków transportu czy miejsc w mieście pozostaje dla nich w dużej mierze niedostępna. Trzeba było aż tragedii w metrze, by rozpoczęto poważne konsultacje ze środowiskami osób niepełnosprawnych w sprawie udogodnień dla nich - udogodnień, które w wielu wypadkach nadal pozostają na papierze.

Walczyliśmy o kulturę. Przeciw zamykaniu kin Luna i Iluzjon i obcinaniu wydatków na placówki kulturalne - Fort Sokolnickiego na Żoliborzu i Muzeum Pragi. Chcieliśmy ogrodu sztuk na Placu Wilsona, a nie kolejnego zagłębia bankowego. Myśleliśmy o kulturalnym rozwoju Krakowskiego Przedmieścia. Wierzyć nam się nie chciało, że zakrywano się kryzysem finansowym, a znalazły się pieniądze na Stadion Legii - kolejne zresztą, przez co suma miejskich dotacji do obiektu wyniosła 460 mln złotych.

Transport stał się źródłem sukcesów - dzięki współdziałaniu z SMS i SDPL w ramach Warszawskiej Koalicji Rowerowej toczą się pracę nad dopuszczeniem do ruchu rowerów na obszarze Starego Miasta. Pomagaliśmy także władzom dzielnicy Śródmieście w typowaniu miejsc na nowe, bardziej przyjazne dla rowerów stojaki. Protestowaliśmy przeciwko podwyżce cen biletów komunikacyjnych, robionej bez realnych oszczędności po stronie eksploatacyjnej, takich jak buspasy. Byliśmy zwolenniczkami i zwolennikami biletu aglomeracyjnego i cieszymy się, że stał się on wreszcie rzeczywistością.

Oczywiście nie zapominaliśmy o zieleni miejskiej, wspierając lokalne działania, służące jej ochronie. Jednocześnie rozwijaliśmy działalność i poruszaną tematykę, m.in. przygotowując dwa kompleksowe dokumenty - uwagi dotyczące miejskiej polityki odpadowej i projekt głównych założeń Stołecznej Polityki Klimatycznej, promującej skoordynowanie działań w do tej pory traktowanych rozłącznie dziedzinach polityki miejskiej. Nie sposób nie wspomnieć bodaj największego sukcesu - obronieniu przedsiębiorstwa społecznego "Ekon", dzięki któremu ponad 400 osób niepełnosprawnych umysłowo nadal może liczyć na pracę w recyklingu odpadów - dziedzinie, w której miasto nadal ma wiele do zrobienia.

Zrobiliśmy wiele - chociaż zapewne zawsze można było więcej. Sporym sukcesem są niewątpliwie nowe osoby, które do nas przychodzą i chcą działać - nie sposób nie podziękować im za to. Coraz większe sukcesy odnosi też blog "Zielona Warszawa", który kolejny miesiąc z rzędu bije swoje rekordy oglądalności i w grudniu będzie mógł się pochwalić miesięczną ilością odwiedzin w okolicach 2.500 osób. Wszystko to nie raz i nie dwa wymagało sporych poświęceń - ale sądzimy, że było warto.

30 grudnia 2008

Kierunkowskaz kultura

Kiedy zastanawiamy się nad naszymi wyborami życiowymi i temu, z jakiego powodu postępujemy tak a nie inaczej, kultura nie wydaje się oczywistą odpowiedzią. Bardziej jesteśmy skłonni uwierzyć bądź to w ślepy los, bądź też jakąś formę kalwińskiej predestynacji. Kulturę w jakiej się poruszamy z reguły pojmujemy w kategoriach teatru telewizji albo koncertu sylwestrowego na Placu Konstytucji, nie za bardzo przekonując się do uznania, że tego typu byty mogą decydować o tym, jak żyjemy. Zawężając pojęcie, trudniej nam dostrzec, że przecież podpada pod nie w praktyce wszelki - materialny bądź duchowy - wytwór rąk ludzkich. Z kultury wyradza się na przykład polityka. I choć wiele osób utrzymuje, że ta ostatnia nie ma wpływu na ich życie, to jest to bardziej myślenie życzeniowe niż realnie istniejąca rzeczywistość.

Tworzymy rozliczne zakazy i nakazy, jednocześnie wierząc, że to "nasze" (w zależności od kontekstu - polskie, europejskie, zachodnie) wartości są tymi najlepszymi. Z uporem maniaka gotowi jesteśmy uznać za tradycyjne modele współżycia społecznego, istniejące raptem 100 lat - to casus rodziny wielopokoleniowej, produktu mieszczańskiego końca XIX wieku. Ubolewa się nad "upadkiem obyczajów", często bez zastanowienia się, czemu właściwie one służyły. Zżyma się na okrywanie twarzy kobietom w krajach i społecznościach muzułmańskich, a jednocześnie z dumą podkreśla się przynależność do "cywilizacji śródziemnomorskiej" i do ideałów antycznej Grecji, w której mężatki zamykało się na klucz w domach albo zmuszało... do zakrywania twarzy przy okazji wychodzenia na zakupy. Zabawne, czyż nie?

To, w jaki sposób się zachowujemy, jest w dużej mierze wynikiem socjalizacji do funkcjonowania w danej kulturze. Nie będziemy zatem bekać przy stole, mimo, iż w Tybecie byłoby to sporą pochwałą kuchni goszczących nas ludzi. To może banalny przykład, ale ilustruje dobrze, że nasza paleta wyboru nie jest wcale tak duża, jak się nam wydaje. Owszem, żyjemy w liberalnej kulturze, w której można nam trochę więcej niż w kulturach pierwotnych. Tam, jak pisał Emil Durkheim, przekroczenie danego tabu we wspólnocie mechanicznej, oralnej, niepiśmiennej - zagraża funkcjonowaniu całej wspólnoty i musi zostać ukarane. W społecznościach organicznych, takich jak nasza, istnieją alternatywy, umożliwiające dokonywanie wyborów.

We wspólnocie pierwotnej (a pamiętajmy, że też nią kiedyś byliśmy) nie ma miejsca na innowacje z powodu wiary w przenikającą egzystencję mistyczność świata - to z kolei opinia Luciena Levy-Bruhla. Tam nie zmienia się nawet kształtu łuku albo ostrza noża, istnieje bowiem obawa, że zmiana ta oznaczałaby wyjście spod ludzkiej kontroli mocy, które "napędzają" dany przedmiot. Widać zatem wyraźnie, że jako społeczność mamy nieco większe pole do popisu, a jako jednostki - szersze możliwości samorealizacji.

Popatrzmy na pierwszą z brzegu kwestię - różnicę płci. Co sprawia, że za tę samą pracę kobieta w naszym kraju otrzymuje o 15% niższe pensje niż mężczyzna? Czy nie jest to o tyle ciekawe, że rzekomo nie ma takich zjawisk, jak "szklany sufit" czy też "lepka podłoga"? Co sprawia, że obiektami seksualnymi na większości billboardów są kobiety właśnie, a odsetek pań w polskim Sejmie to okolice 20%? Bo chyba nie o kompetencje tu chodzi, w sytuacji, kiedy statystyczna kobieta jest lepiej wykształcona od statystycznego mężczyzny? Jak wiele kobiet ma możliwość, po urodzeniu dziecka, realnego wyboru pomiędzy pozostaniem w domu a powrotem do aktywności zawodowej? I czy nie jest to efekt trwania kulturowo upiornego przekonania, że to mężczyzna jest od przynoszenia jedzenia/pieniędzy do domu, a obrębem zainteresowania "nadobnej niewiasty" winny być tylko kościół, kuchnia i dzieci?

Podobnych pytań można mnożyć wiele. Nagle okazuje się, że kwestie naszego wyboru są dużo bardziej zdeterminowane przez to, w jakim otoczeniu się wychowujemy. To, kim są nasi rodzice często (ale szczęśliwie nie zawsze) wskazuje, do jakiego kina - i na co - pójdziemy, jakich będziemy mieli znajomych i jaki poziom dobrobytu będzie dla nas satysfakcjonujący. Kij i marchewka, stosowane przy wychowaniu, często przeniosą się na to, jakie mamy przekonania światopoglądowe i estetyczne. Wychowanie będzie zatem wpływać na to, czy spędzimy wieczór na kręglach czy też na slamie poetyckim, a może po prostu na wspólnym piciu taniego wina.

Warto zatem na chwilę przystanąć i zastanowić się nad swoimi zachowaniami i ich źródłami - nie chodzi tu o jakąś moralną ich ocenę, a raczej o rozpoznanie ich źródeł. Tego typu refleksja może całkiem nieźle pomóc w zrozumieniu siebie i swojego funkcjonowania w społeczności.

29 grudnia 2008

Po co obóz progresywny?

Poniżej - kolejny tekst Grzegorza Basiaka, który zdecydował się na stworzenie własnego bloga - basiak.bloog.pl - na którego już teraz serdecznie zapraszam, licząc na to, że będą się tam pojawiać kolejne, interesujące opinie i komentarze. A tymczasem...

To nie neoliberałowie są największym zagrożeniem dla kraju. Dominującą formacją na polskiej scenie politycznej są różnej maści konserwatyści. Dlatego zadaniem na dziś i jutro jest stworzenie obozu progresywnego, także z udziałem otwartych i umiarkowanych liberałów i liberałek.

1.

Na 10 stycznia 2009 SdPl i PD zapowiedziały swoje partyjne kongresy. Prawie pewne jest ogłoszenie wspólnej listy w eurowyborach. Pewne - wybory partyjne i nowi liderzy obu partii. W przypadku PD bardzo możliwe, że na czele partii po raz pierwszy w jej historii stanie kobieta.

Kolejni partnerzy do aliansu - Zieloni i Partia Kobiet są dopiero przed podjęciem ostatecznej decyzji. Wewnętrzna dyskusja - przynajmniej w Zielonych - toczy się niemrawo. Po kampanii 2005, w której SdPl i UP brutalnie traktowały politycznego prawiczka w postaci Zielonych nie dziwi brak entuzjazmu.

Powiedzmy sobie na wstępie, że na nic Zieloni nie są skazani. Ten "offowy teatr", jak onegdaj nazwała partię jej ex-liderka Magdalena Mosiewicz może swobodnie funkcjonować na dotychczasowych zasadach. Prędzej czy później przyjdzie koniunktura na Zielonych w Polsce tak jak być może przyjdzie koniunktura na lewicę a la Sławomir Sierakowski. Zieloni jako quasi-partia, quasi-NGO mogą być pożyteczni społeczeństwu w charakterze think-tanku służącego do wysysania co atrakcyjniejszych treści programowych przez inne partie i wprowadzania ich do głównego nurtu.

Będąca na pewno na lewo polskiej sceny politycznej (tak wypaczonej przez dominację prawicy) partia Zielonych 2004 nie musi koniecznie wchodzić w koalicję z demokratycznym i socjaldemokratycznym centrum. Może rozważać także inne koalicje. I nie mam tu na myśli postkomunistycznego SLD.

Lewicowy plankton - Racja PL, PPS i Młodzi Socjaliści już zbierają siły. Na zdobycie mandatów to mało, ale nawet koalicja z "dużym" SdPl ich nie przyniosła w 2005 roku. Wystarczy natomiast na propagowanie zielonych idei.

2.

Neoliberalizm w dotychczasowej formie się skończył. Idea końca historii i thacherowska TINA (there is no alternative) właśnie się rozpadają. Tylko nieuleczalni doktrynerzy wierzą wciąż, że rynek jest najlepszym lekarstwem na wszystko. Brytyjscy liberalni demokraci są przykładem, że możliwy jest liberalizm z ekologiczną korektą. Genderowo zbalansowany, pozbawiony konserwatywnych odruchów w stosunku do mniejszości, zwłaszcza seksualnych, dostrzegający rolę państwa w edukacji i opiece zdrowotnej, a nierzadko także w ubezpieczeniach emerytalnych.

Symboliczne jest, że najpoważniejsza kandydatka na przewodniczącą Partii Demokratycznej - Brygida Kuźniak - deklaruje się jako liberałka z tendencją do socjalliberalizmu.

Neoliberalizm jako dogmat się skończył, ale nie skończyła się ekonomia. Przeciwnie - w dobie niepewności i braku drogowskazów jej rola wzrasta. Teraz to zrównoważony społecznie, ekologicznie i instytucjonalnie rozwój staje się nowym paradygmatem. Ten program nie jest jednak gotową receptą, ale ogólnym kierunkowskazem. Szczegółowe rozwiązania będą się przyjmowały bądź nie metodą prób i błędów. Guy Sorman wskazuje na to, że liberalizm w przeciwieństwie do socjaldemokracji śmielej dopuszcza eksperymenty. To właśnie takiego podejścia - pragmatystycznego i liberalnego - dziś potrzebujemy.

Kto wie więc czy polscy neoliberałowie z PD nie pójdą więc drogą swoich brytyjskich odpowiedników. Dla Polskiego społeczeństwa i środowiska byłaby to wspaniała wiadomość. Nie należy też zapominać, że ta partia w przeszłości skupiała bardzo wiele nurtów: od socjaldemokracji Jacka Kuronia, poprzez socjalliberalizm Zofii Kuratowskiej, liberalizm KLD i Leszka Balcerowicza po chrześcijańskich demokratów a la Tadeusz Mazowiecki. Jest więc przyzwyczajona do kompromisów programowych.

3.

Do kompromisów gotowa jest też SdPl. Już sam fakt, że rozważa koalicję z neoliberałami, z którymi współczesna lewica często fundamentalnie się nie zgadza o czymś świadczy (chociaż zauważmy pewne próby porozumienia między Royal a Bayrou we Francji). Złośliwie można zauważyć, że świadczy o kryptoliberalnych poglądach dużej części jej członkiń i członków. Bardziej życzliwie - że odrobiła lekcję blairowsko-shroederowskiej "trzeciej drogi" i pogodziła się z rynkiem. O tym świadczyłby jej program wyborczy z 2005 roku akcentujący rolę tak pracy, jak i przedsiębiorczości.

Mimo ambicji SdPl nie udało się zastąpić SLD, szuka więc szczęścia bliżej centrum. W przeciwieństwie do PD posiada silną konkurencję - UP i SLD deklarują przynależność do tej samej rodziny politycznej - socjalistów.

To może, ale nie musi skłaniać SdPl do powolnego przesuwania się w stronę centrum. Była już mowa o brytyjskich libdemsach - warto przypomnieć, że powstali oni z połączenia partii liberalnej i socjaldemokratycznej (ta ostatnia wyrosła z tzw. "bandy czworga" - grupy secesjonistów z Partii Pracy).

Tajemnicą poliszynela jest, że Dariusz Rosati rozważał przejście do grupy liberalnej w Parlamencie Europejskim. O czymś też świadczą jego wypowiedzi na temat PD, a nawet obecność na zjeździe założycielskim tej partii.

4.

Warto też w tym miejscu zapytać Zielonych czy swoje miejsce wyobrażają sobie na antykapitalistycznym marginesie. Czy przez swój puryzm i dogmatyzm pogrzebią swoje szanse na zaistnienie w Polsce w szerszej skali? Czy chcą być dostarczycielem tez programowych dla innych partii z prawa i lewa?

Zasadnicze pytanie przed Zielonymi brzmi, czy dawać wyraz swych poglądów poza instytucjami czy postąpić pragmatycznie (pragmatycznie w duchu Richarda Rorty'ego) i zgodzić się na pewne kompromisy programowe.

5.

Zasadniczą tezą tego tekstu jest przekonanie, że koalicja SdPl-PD-PK-Zieloni powinna powstać i że jest ona zalążkiem całego obozu politycznego. W IV RP zdominowanej przez konserwatystów jest drugim biegunem politycznego świata - biegunem progresywnym.

Tym, którym w tym towarzystwie brakuje towarzyszy z SLD autor winien jest kilka słów wyjaśnienia. Powstanie koalicji Lewica i Demokraci mogły towarzyszyć i towarzyszyły podobne nadzieje. Przez prasę, zwłaszcza "Gazetę Wyborczą" i "Politykę" przewinęły się wtedy liczne głosy. W dużej części są one do dziś dostępne na stronie Centrolew.pl.

SLD pod wodzą Wojciecha Olejniczaka wydawało się kandydatem do budowy obozu progresywnego. Bezkompromisowa postawa wobec "betonu" w rodzaju Leszka Millera czy Józefa Oleksego, brak triumfalizmu wobec mniejszych partnerów, nowoczesny, lewicowy program "Polski Socjalnej i Demokratycznej". To wszystko budziło umiarkowaną nadzieję. Osobiście byłem za koalicją Zielonych z SLD w ramach LiDu i startowałem w takiej koalicji w wyborach do Rady Miasta Krakowa.

Jednakże plusy Olejniczaka (który w "międzyczasie" przestraszywszy się aparatu rozwiązał LiD) zastąpiły minusy Grzegorza Napieralskiego. Program zarzucono, SLD miota się między PO i PiS bez śladu oryginalnej wizji i myśli. Za program służą PRL-owskie zaklęcia antyklerykalne i równie groteskowe obrony przedstawicieli autorytarnego i nie mającego nic wspólnego z lewicą reżimu junty gen. Jaruzelskiego. Jedyna polityka społeczna na jaką jest w stanie zdobyć się Sojusz to polityka ślepej obrony państwa opiekuńczego (bez względu na koszty i przyszłe pokolenia). Cóż z tego, że udało się zapewnić wcześniejsze emerytury np. nauczycielom, skoro zabraknie środków na edukację czy zdrowie przyszłych obywatelek i obywateli. Otrzymujemy tu więc także konserwatyzm, tylko socjalistyczny. Nie przypadkiem prof. B. Łagowski staje się guru takich środowisk jak krakowska "Kuźnica".

6.

Czy trzeba tłumaczyć dlaczego reszta parlamentarnej sceny politycznej jest konserwatywna? Chyba nie. Jedynie dla porządku wymieńmy konserwatywno-liberalną Platformę, konserwatywno-agrarne PSL i konserwatywno-narodowe PiS.

PO jest partią konserwatywną w w sprawach obyczajowych czy politycznych. Pozornie jednak w gospodarce stawia na liberalizm. Czy rzeczywiście? Ostatnie posunięcia Tuska (szczyt klimatyczny UE) świadczą o raczej neokonserwatywnej polityce wspierania monopoli (np. energetycznych) niż o neoliberalnej walce z nimi. Podobnie w transporcie komunalizacja lokalnej komunikacji kolejowej powoduje utrzymanie monopolu na kolei.

PSL jest formacją o nie do końca sprecyzowanych poglądach. Wydaje się tym nawet chlubić. W głosowaniach np. nad zmianą Konstytucji i wprowadzeniem całkowitego zakazu aborcji tylko Jarosław Kalinowski opowiedział się po stronie oświeceniowo-progresywnej. Dorzućmy jeszcze do tego konserwatywny opór przeciw wszelkim reformom na wsi (np. sprawa KRUS-u).

Jeśli chodzi o PiS to jest to stronnictwo konserwatywno-narodowe. Silnie związane z ojcem Rydzykiem, eurosceptyczne, etatystyczne i ze skłonnościami do autorytaryzmu (wystarczy popatrzeć na wewnętrzne w niej stosunki czy konflikty z Trybunałem Konstytucyjnym).

7.

Jeśli się to wszystko zbierze obraz polskiej polityki, jaki rysuje się przed nami jest bardzo niewesoły. Dominują partie konserwatywne, które łącznie posiadają poparcie 80-90 % elektoratu. Nie zapominajmy jednak, że Donald Tusk potrafił "sprzedać" swoją partię jako prorozwojową. Obóz progresywny nie musiałby niczego udawać. Wystarczy umiejętnie sprzedać swoje pomysły, takie jak np. ekorozwój, liberalizacja prawa cywilnego (formalne konkubinaty lub odpowiednik PACS) czy powszechna opieka przedszkolna od 3 roku życia.

Aby odbić elektorat PO nie sprawdzą się socjalistyczne hasła. Elektorat obozu progresywnego przynależy do Polski Liberalnej w PiSowskim sensie tych słów. W zasadniczej części głosował na Donalda Tuska, a przeciwko Lechowi Kaczyńskiemu w drugiej turze poprzednich wyborów głowy państwa.

Elektorat ten popiera prywatną inicjatywę, także w sektorze pozarządowym (NGO). Jest promodernizacyjny, w zasadzie mieszka w miastach, jest lepiej wykształcony. Nie jest to elektorat ofiar transformacji, który często - ze względów choćby religijnych - głosuje na PiS.

Po eurowyborach będą przecież wybory samorządowe, a tu etykietki europejskich rodzin politycznych mają mniejsze znaczenie. Także parlament krajowy jest miejscem, gdzie specyfika lokalna może mieć swobodny wyraz.

8.

Andrzej Celiński, Radek Gawlik i Janusz Onyszkiewicz w jednym obozie politycznym? To chyba już było. Dlatego warto powiedzieć jakie mają być różnice pomiędzy UW/UD a obozem progresywnym. Przede wszystkim obóz progesywny wynegocjowałby wewnątrz kompromis modernizacyjny na najbliższe kilka lat. Po jego ewentualnym zrealizowaniu albo stałby się graczem w grze (a nie sędzią ukrywającym swoje wybory ideowe pod płaszczykiem rzekomo neutralnej racjonalności) albo rozwiązałby się i każdemu podmiotowi pozwolił odejść w swoją stronę w poszukiwaniu szczęścia. Śmiałe sformułowanie programu modernizacyjno-progresywnego powinno bowiem uruchomić ewolucję oświeceniowej prawicy w postaci umiarkowanych konserwatystów z PO. Być może skłoniłoby też do większego wysiłku bierne dziś SLD. W ostateczności mógłby go zastąpić i przybliżyć Polskę do systemu dwupartyjnego a la USA. W rezultacie moglibyśmy mieć nadzieję na ugruntowanie naszej demokracji poprzez nasycenie istniejących partii jakąkolwiek ideą poza ideą wygrania najbliższych wyborów. Stałoby się więc to, czego niektórzy nie chcą - umocniłby się liberalny konsensus (liberalny w sensie ustrojowym, a nie gospodarczym) - a przedmodernizacyjna prawica w postaci PiSu czy w mniejszym stopniu PSLu miałaby szansę trafić do lamusa. Wreszcie.

To nie neoliberałowie są największym zagrożeniem dla kraju. Dziś mają 1-2 % w sondażach. Dominującą formacją na polskiej scenie politycznej są różnej maści konserwatyści. Dlatego zadaniem na dziś i jutro jest stworzenie obozu progresywnego, także z udziałem otwartych i umiarkowanych liberałów i liberałek. A Zieloni? Pojutrze. Może.

28 grudnia 2008

Europa - zielona i mobilna

Walka ze zmianami klimatycznymi to kompleksowe zagadnienie, które obejmuje najróżniejsze dziedziny naszego życia. Do tej pory temat ten poruszano w okolicach segregowania śmieci i ograniczania ilości branych torebek foliowych. Wraz ze wzrostem świadomości ekologicznej jednocześnie zaczęły rozszerzać się horyzonty myślenia o globalnym ociepleniu - nadal jednak częściej myśli się o dymiących fabrykach niż dajmy na to o tym, że od sposobu naszego poruszania się zależy w dużej mierze ilość emitowanych gazów szklarniowych i zanieczyszczeń, obniżających naszą jakość życia. Nie czarujmy się - nasze ukochane samochody nie robią dobrze tak środowisku, jak i nam samym, czego przykładem rozliczne wypadki i wysokie stężenia szkodliwych substancji w miejskim powietrzu.

By zwrócić uwagę na kwestie transportowe i ich związek ze środowiskiem - tak przyrodniczym, jak i społecznym - Grupa Zielonych/Wolnego Sojuszu Europejskiego napisała już jakiś czas temu dokument o "Miękkiej Mobilności", w którym wskazuje się aktualne problemy i proponuje zrównoważone rozwiązania. Rozwiązania, które pomogłyby znacząco ograniczyć stale rosnące emisje CO2 ze środków lokomocji do atmosfery, jednocześnie nie obniżając potencjału mobilności, kierunkując go na bardziej przyjazny dla środowiska transport zbiorowy, taki jak kolej. W raporcie, zleconym przez europosła Michaela Cramera pomysłów na 50 jego stronach nie brakuje.

Przede wszystkim należy wspomnieć o tym, że transport lotniczy i wodny nie został objęty programem redukcji emisji zgodnym z Protokołem z Kioto. W tym samym czasie, przy rozwoju energetyki odnawialnej i stopniowej poprawie efektywności energetycznej, transport lądowy odpowiada 19% emisji gazów szklarniowych, wpływając na wzrost całościowej emisji gazów szklarniowych - po roku 2000 w skali 5,6% rocznie w nowych państwach członkowskich Unii Europejskiej w tym sektorze. Zmniejsza się udział kolei w przewozie osób i towarów - w latach 1995-2002 odpowiednio z 7 do 6,8% i z 19,8 do 16,4%. Jednocześnie rosną udziały samolotów na rynku wewnątrzunijnym i na rynkach krajowych, a to dzięki państwowym dotacjom i słabemu opodatkowaniu, nie odzwierciedlającym kosztów społecznych lotów.

By nie być gołosłownym - oszacowano, że przeciętny podatnik w Niemczech płaci rocznie 3.000 Euro na subsydia dla przemysłu lotniczego, np. za tworzenie nowych połączeń dla tanich przewoźników. Jednocześnie niedofinansowany jest pomysł Europejskich Korytarzy Transportowych (TEN-T), które pomogłyby zintegrować kontynent poprzez unowocześnienie tysięcy kilometrów trakcji kolejowych i dróg. Istnienie różnorodnych rodzajów torów znacząco utrudnia integrację systemów kolejowych, więc inwestycje w istniejącą sieć - tworzące zielone miejsca pracy (ok. 20 na każdy kilometr odnawianych torów, co jest dużo bardziej opłacalne niż tworzenie nowych trakcji, dające tylko 4 miejsca pracy na kilometr) - są niezwykle istotne, jeśli UE realnie bierze pod uwagę swoje zobowiązanie do zmniejszenia o 20% swoich emisji do 2020 roku.

Co zatem można zrobić? Wprowadzać odpowiednią legislację, także na szczeblu unijnym. A jest co wprowadzać - odpowiednie przepisy są niezbędne, jeśli chodzi o proces produkcji aut, wspieranie odpowiednich sposobów ich napędzania, ograniczania wpływu transportu lotniczego na klimat i samochodów ciężarowych na stan dróg - to tylko niektóre kwestie, z którymi należy się zmierzyć. Brakuje np. obowiązkowych zobowiązań dla producentów aut w kwestii poziomu emisji CO2 przez silniki - tego typu regulacje mogłyby przyjąć formę "sufitu emisyjnego" dla całego rynku aut, który byłby stopniowo obniżany, zachęcając do innowacji lub też zachęcającego do finansowania przez koncerny kursów oszczędnej jazdy. W każdej klasie samochodów punktem odniesienia byłby najnowszy, najmniej zanieczyszczający powietrze model.

Potrzeba ekopodatków i ekologicznej reformy podatkowej jest przez Zielonych stale podnoszona, podobnie, jak i wzmocnienie Unii Europejskiej. Obydwa te dążenia można połączyć, tworząc pierwsze bezpośrednie źródło dochodów dla UE - podatki od paliwa lotniczego i od biletów lotniczych. Nie musiałby on być wysoki, bo nie jest jego celem łupienie kieszeni, ale zbieranie funduszy na projekty związane ze zrównoważonym transportem, takie jak wspomniana powyżej sieć TEN-T (której jedną z odnóg byłaby linią kolejową z Duisburga, przez Berlin do Warszawy). Podatek od paliwa lotniczego w wysokości 30 Eurocentów za kilometr wpłynąłby na wzrost ceny biletu lotniczego o maksymalnie 10 Euro za podróż na odległość 1000 kilometrów. Jednocześnie przyniósłby dochód roczny w wysokości aż 14 miliardów Euro, z czego spora część mogłaby trafić do Polski, np. na poprawę jakości trakcji kolejowej czy na wymianę taboru komunikacyjnego w miastach.

Istotną kwestią jest tworzenie i wdrażanie strategii intermodalnych, umożliwiających na przykład szybkie przeniesienie ładunków spławianych rzeczni na tory kolejowe w wypadku, gdy rzeka okaże się niedostępną dla żeglugi. Zachęcanie do przesiadki do transportu zbiorowego musi oznaczać większe możliwości dla pasażerek i pasażerów - na kolei oznaczać musi zatem zwiększenie konkurencji na torach, tak w przejazdach pasażerskich. Bez tego, jak również głębokiej restrukturyzacji PKP (a nie oddawaniu w ręce Intercity pociągów pospiesznych) nie ma mowy o zahamowaniu spadku udziału kolei na rynku. Ważnymi zaleceniami są tu także zachęty do wprowadzenia opłat dla samochodów ciężarowych - i to nie tylko po autostradach, ale także po drogach lokalnych (tam nawet wyższe, by zapobiec dewastacji ich nawierzchni). Ma to zachęcić do przenoszenia kontenerów na tory, tak jak udało się to osiągnąć w Szwajcarii.

Czas zatem na lekturę - i na działanie!

27 grudnia 2008

Zielona Polityka Społeczna

11 października kończącego się roku delegatki i delegaci Europejskiej Partii Zielonych przyjęli dokument, który ma stać się podstawą wspólnej kampanii w przyszłorocznych wyborach europarlamentarnych. Liczący 28 stron "policy paper" potwierdza przywiązanie tej rodziny politycznej do haseł sprawiedliwości społecznej i wysokiej jakości życia dostępnej dla każdej i każdego z nas. Warto zaprezentować najważniejsze wnioski, spostrzeżenia i postulaty "Zielonej Wizji Europy Socjalnej", które są bardzo istotne w momencie aktualnego kryzysu finansowego, rozlewającego się powoli na inne działy gospodarki, a także przy okazji wewnętrznych dyskusji partyjnych i fluktuacji na polskiej scenie politycznej. Co bowiem oznacza posiadanie zielonej wrażliwości politycznej i jak przekłada się ona na takie kwestie, jak edukacja, służba zdrowia czy usługi publiczne?

Zielona wizja to wizja inkluzywnego i spójnego społeczeństwa - w którym tak obywatelki i obywatele, jak i poszczególne państwa rozpoznają i realizują swoje obowiązki i możliwości. By zapobiec korozji dotychczasowych modeli społeczeństw dobrobytu i zapewnić niezbędne reformy, zmniejszające poziom biedy i nierówności płci, Europejscy Zieloni proponują, by polityka społeczna dotyczyła nie tylko władz na szczeblu lokalnym, regionalnym i krajowym, ale by pojawiła się także na poziomie europejskim. Do tej pory bowiem unijne instytucje przodowały w proponowaniu rozwiązań prawnych raczej ograniczających niż rozszerzających prawo do wysokiej jakości życia, np. dążąc do podniesienia maksymalnego średniego tygodnia pracy z 48 do 65 godzin. 76 milionów osób w UE nadal żyje poniżej progu ubóstwa, a kolejnym 38 mln grozi osunięcie się poniżej tego progu. 20% dzieci w UE zagrożonych jest ubóstwem, 20% młodocianych nie ma pracy. Ponad 30% kobiet pracuje jedynie na pół etatu, podczas gdy mężczyzn - niecałe 7%. Nowe zagrożenia dla jakości życia i pracy tworzą takie zjawiska, jak nowe formy słabo chronionej pracy (np. tymczasowej) i orzecznictwo unijnych sądów, podważające prawa związków zawodowych, np. w kwestii układów zbiorowych.

Zieloni chcą gwarancji dla podstawowych praw ekonomicznych w całej Unii Europejskiej. Zadaniem Wspólnoty powinno być wspieranie wymiany pozytywnych doświadczeń i zapobieganie dumpingowi socjalnemu i konkurencji podatkowej wewnątrz UE. Uważamy, że aktualny Pakt Stabilności i Wzrostu powinien zostać zapewniony takim który uwzględnia istotne wskaźniki społeczne, takie jak redukcja emisji gazów szklarniowych, a także poziomu ubóstwa, szczególnie dziecięcego.

Godna płaca

Głównymi postulatami EPZ w tej dziedzinie są m.in. badania nad rozmaitymi modelami Dochodu Obywatelskiego, w różnych wariantach jego wysokości i warunkowości. Dochód taki powinien być zapewniony każdej osobie dla wszystkich go potrzebujących - to dość enigmatyczne stwierdzenie odzwierciedla podział opinii w ramach samych Europejskich Zielonych, znajdują się tam bowiem partie wspierające w pełni ideę Minimalnego Dochodu Gwarantowanego (np. Finlandia, Anglia i Walia), jak i bardziej sceptyczne wobec tak szeroko zakreślonego projektu (Niemcy). Wszelkie transfery socjalne powinny być indeksowane o wzrost Produktu Krajowego Brutto, aby utrzymać swoją wartość, system podatkowy powinien być zaś progresywny, a ewentualne ulgi podatkowe - wspierać inwestycje w zrównoważony, trwały rozwój i być sprawiedliwe ekologicznie i społecznie.

Usługi publiczne

To do rządów należy zapewnienie, by obywatelki i obywatele miały/mieli dostęp do wysokiej jakości usług, takich jak edukacja, ochrona zdrowia, poczta czy publiczny transport. Krytykowana jest pochopna prywatyzacja tego typu usług, jako że nie istnieją badania, wskazujące na jednoznaczną wyższość systemu prywatnego nad publicznym. W tych działach gospodarki to do sektora publicznego należy bycie głównym aktorem, bowiem to właśnie w nim są wyższe wskaźniki uzwiązkowienia, bardziej egalitarne warunki pracy i płacy, czy też większe możliwości negocjacji zbiorowych. By zapewnić wysoką jakość usług publicznych i ich powszechną dostępność, Zieloni chcą unijnej dyrektywy w tej kwestii, która zapobiegnie przeważeniu logiki rynkowej nad dobrem wspólnym, a także demokratyzacji zarządzania sektorem usług publicznych (z udziałem społeczeństwa obywatelskiego) i pozostawienia państwom członkowskim prerogatyw w kwestii wyboru sposobu dostarczania niektórych usług obywatelkom i obywatelom.

Edukacja

Ta usługa ma kluczową rolę w walce z nędzą, zapewnianiem równych szans i z tępieniem stereotypów płciowych, etnicznych, seksualnych czy też rasowych. To właśnie tu dziecko rozpoczyna swoje życie w społeczeństwie, zatem od wysokiej jakości samego procesu edukacyjnego zależy dobrobyt i funkcjonowanie całej Unii Europejskiej. Darmowa edukacja - począwszy od przedszkola, aż po szkoły wyższe, powinna być zapewniona przez wszystkie państwa członkowskie. Większą uwagę i zasoby należy poświęcić na kształcenie w grupach zagrożonych wykluczeniem społecznym, zapobieganiu segregacji, promowaniu różnorodności i zwalczaniu stereotypów dotyczących ról płciowych. Przedszkola powinny być miejscami nie tylko nauki, ale też konsultacji z rodzicami, służącymi poradami dotyczącymi wychowania dzieci. Więcej uwagi powinno się poświęcić nowym metodom nauczania i indywidualnemu podejściu do uczennic i uczniów, tworzeniu paneuropejskich podręczników, pokazujących różne perspektywy narodowe, zwiększaniu roli uczących się i studiujących w kwestii toku ich nauczania, a przede wszystkim - należy zapewnić każdej i każdemu z nas możliwość spędzenia co najmniej jednego semestru nauki za granicą w ramach wymian szkolnych i uczelnianych, począwszy od poziomu szkół ponadgimnazjalnych. Powinny także powstać zachęty do studiowania kierunków związanych ze zrównoważonym rozwojem - zarówno ścisłych, jak i humanistycznych.

Osoby starsze

Chociaż jakość życia osób w "trzecim wieku" znacząco poprawiła się w ciągu ostatnich 100 lat, nadal wiele jest tam marazmu i biedy. By zapewnić wysoką jakość życia w jesieni wieku, Zieloni zwracają uwagę na działania profilaktyczne, takie jak dobre warunki pracy czy wysoką jakość środowiska naturalnego - jeszcze w wieku produkcyjnym. Niezbędna pomoc i rehabilitacja powinny być dostępne powszechnie i za darmo. Nowe placówki powinny być tworzone, a wzrost znaczenia społecznego imigrantek i imigrantów powinien sprzyjać wzrostowi np. różnorodności kulinarnej w ich obrębie.

Dzieci

EPZ sprzeciwia się konserwatywnemu twierdzeniu, jakoby troska i rozwój dzieci spoczywały wyłącznie na rodzinie. Domagamy się likwidacji biedy wśród dzieci i przyjęcia odpowiedniej, wiążącej granicy zlikwidowania tego problemu w ciągu 5 lat. Promować należy działania służące lepszej równowadze między pracą a wychowaniem, np. elastyczne godziny pracy, telepraca etc. Opieka nad dziećmi powinna być darmowa, w szczególności dla rodzin o niskich dochodach. Urlop rodzicielski powinien być dzielony między dwójkę rodziców i zostać wydłużony do 12 miesięcy, zaś wysokość zasiłku powinna wynosić 100% płacy rodzica w momencie przechodzenia nań.

Osoby niepełnosprawne

Stanowią 10% światowej populacji, z czego 80% żyje w krajach Globalnej Północy. Należy zapewnić, by przestrzeń publiczna była dla nich dostępna i przyjazna, a jakiekolwiek przejawy dyskryminacji - wykluczone.

Dobra praca

By praca mieściła się w tym pojęciu, musi być pracą bezpieczną i zdrową, zapewniać godziwe zarobki i odpowiedni czas pracy, zapobiegać dyskryminacji i promować naukę przez całe życie. Zieloni opowiadają się za jej elastycznością przy jednoczesnym zagwarantowaniu pełnego bezpieczeństwa socjalnego, zdając sobie sprawę, że zbyt często termin "flexicurity" oznaczał cięcia praw pracowniczych i siatki zabezpieczeń jednocześnie. Zapewnienie równowagi wymaga silnego dialogu społecznego, którego ważnym aktorem muszą być silne związki zawodowe. Plany zwiększania czasu pracy są przez Zielonych odpierane. Płace minimalne muszą znaleźć swoje miejsce w systemach społecznych wszystkich państw członkowskich, aczkolwiek dopuszcza się ich zróżnicowanie ze względu na zawód lub też położenie geograficzne. Skupić należy się też na redukowaniu tzw. "gender pay gap", a więc różnicy płacowej między kobietami a mężczyznami, a także na zapewnianiu równego dostępu do zabezpieczeń socjalnych i godnych warunków pracy np. dla pracowników agencji tymczasowych czy też przybyszów z innych państw unijnych, zbyt często padających ofiarą wyzysku i nieuczciwych praktyk pracodawców. Należy podjąć zdecydowaną walkę z szarą strefą i dyskryminacją w miejscu pracy, a poprzez danie pracownikom i pracownicom odpowiednich urlopów - kreować możliwości edukacji przez całe życie.

Powszechny dostęp do dobrej pracy

Zieloni nie uważają, że każda, byle jaka praca jest bardziej wartościowa niż pozostawanie na zasiłku dla bezrobotnych. Osoba, której proponuje się pracę w szkodliwych warunkach lub też znacznej odległości od miejsca zamieszkania powinna mieć prawo do odmowy jej podjęcia bez ryzyka utraty zasiłku. Do władz państwowych należy inwestowanie i stymulowanie powstawania zielonych miejsc pracy (np. w energetyce odnawialnej), a także w sektorach o sporej "społecznej wartości dodanej" (ochrona zdrowia, edukacja etc.). Na szczeblu lokalnym podobne działania może podejmować samorząd ze współudziałem wszystkich aktorów tamtejszego społeczeństwa obywatelskiego. Władze publiczne powinny też zapewniać każdej i każdemu dostęp do wysokiej jakości szkoleń, w tym przekwalifikowujących, podnoszących umiejętności i poczucie własnej wartości. Wysoka jakość życia zwiększa także produktywność, tak więc powinny istnieć możliwości znajdowania równowagi między czasem wolnym a pracą. Przedsiębiorstwa społeczne, np. zatrudniające niepełnosprawnych, powinny móc liczyć na wsparcie finansowe, np. ulgi podatkowe.

Zrównoważone i powszechne emerytury

Na poziomie europejskim należy wymieniać się doświadczeniami z funkcjonowania systemów emerytalnych. Publiczne emerytury powinny być powszechne i opierać się na bazie solidaryzmu społecznego. Aktualnie spora część funduszy emerytalnych inwestuje pieniądze w sposób spekulacyjny - Zieloni domagają się regulacji, które ukrócą ten proceder i skierują inwestycje w stronę zrównoważonej gospodarki. W systemach publicznych powinno znaleźć się miejsce na finansowanie emerytur dla osób, które np. pracowały na umowę o dzieło lub tymczasowo, imigrantek i imigrantów etc. Nierówność płciowa w systemach emerytalnych musi zostać przezwyciężona.

Prawo do zdrowego życia

Na nasze zdrowie wpływają coraz bardziej zanieczyszczenie środowiska i zmiany klimatyczne. Rządy powinny aktywnie promować zdrowy tryb życia, szczególnie u osób młodych. Warunki pracy muszą przestrzegać norm BHP. Należy znieść wszelkie pozostałe jeszcze subsydia dla przemysłu tytoniowego. Współpraca między państwami członkowskimi powinna być skupiona na walce z korupcją w służbie zdrowia i zapewnianiu równego dostępu do opieki społecznej na terenie całej Unii.

Opieka społeczna - wartość, a nie koszt

Zieloni wiedzą, że wydatki socjalne będą rosnąć - uważają jednak, że stać nas na wysoką jakość życia i na jej dalszy rozwój na skalę globalność - z poszanowaniem ograniczeń środowiska naturalnego. Potrzebny jest do tego Zielony Nowy Ład na poziomie unijnym, stymulujący rozwój zrównoważonej gospodarki, rozszerzenie bazy podatkowej, która wspomaga systemy socjalne, harmonizowanie minimalnych progów podatkowych w Europie (z możliwością niższych ich wskaźników dla nowych państw członkowskich). To wszystko ma świadczyć o tym, że dla zielonych Europa Socjalna to nie tylko nakładka na Wspólny Rynek, ale niezbędny element europejskiego projektu.

26 grudnia 2008

Pytając o Polskę

Kontynuując wątek nieco nietypowych jak na tego bloga (aczkolwiek tak czy siak politycznych) tematów, uznałem, że watro przyjrzeć się dwóm nowym książkom literackim wprost z Wydawnictwa Krytyki Politycznej. Dobrze chyba będzie zacząć od końca i opowiedzenia o najnowszej powieści Mariana Pankowskiego. Powieści dość ciekawej, ale ale zacząć muszę od drobnego ponarzekania. 24,90 zł za jakieś 80 stron lektury, przy czym z jedną trzecią objętości zajmują (owszem, intrygujące) obrazy grające na ludowych przesądach antysemickich - to odrobinkę dużo. Tym bardziej, że widać było, że robi się wszystko, by ową objętość rozdąć jak tylko się da, co widać po wielkości czcionki. Może lepiej byłoby poczekać z "Ostatnim zlotem aniołów" i opublikować swego rodzaju "literacki dwupak"?

Nie będę decydował o nie swoich inwestycjach, zatem porzucam już moralizatorski ton. Pokrótce o fabule - pokrótce, bo zdradzenie większej ilości faktów skończyłoby się zdradzeniem całej fabuły. Główną bohaterką jest Fajga - Żydówka, która przeżyła zagładę z dwóch kluczowych dla toku fabuły wydarzeń. Wydarzenia te stają się następnie przedmiotem interpretacji amerykańskiego Stowarzyszenia Żydów z Europy Środkowo-Wschodniej, którzy zaprosili Fajgę w celu zaprezentowania przez nią swych dramatycznych losów. Wydarzenia te, do poznania których zachęcam, pozostawiają nam sporą możliwość własnego wyciągania wniosków.

Przypowieść o ocaleniu nadaje się całkiem dobrze na Boże Narodzenie - wyświechtane hasło "nie było miejsca dla Ciebie" nabiera w nim nowego, smutnego znaczenia. Pytanie o znaczenie Zagłady, na wieki już obecne w świadomości cywilizacyjnej świata, powinno również być częścią polskiego doświadczenia. Z prostego powodu - odbywała się ona w dużej mierze na "tej ziemi", a ginący byli naszymi sąsiadami, koleżankami, przyjaciółkami i przyjaciółmi. Nagle cały ten świat uległ załamaniu, kiedy nazistowski reżim rozpoczął eksterminację. Do dziś rola Polek i Polaków daleka jest od jednoznaczności, a dwie skrajne strony sporu usiłują pokazać, że byliśmy bądź to aniołami miłosierdzia, bądź też li tylko szmalcownikami i denuncjatorami. Poziom emocji towarzyszących tej debacie utrudnia rzetelne badania i zmierzenie się z własną przeszłością.

Na pewno dużo łatwiej z książki Pankowskiego wyczytać uniwersalne prawdy niż z dzieła Jasia Kapeli "Stosunek seksualny nie istnieje". To, że te książki sąsiadują ze sobą w kolekcji literackiej, jest dość ostrym kontrastem między przeszłością a teraźniejszością. Teraźniejszością, w której trudno jest o znalezienie jednorodnej, wspólnej dla doświadczenia egzystencjalnego dużych grup ludzi narracji. Sam Kapela, zwycięzca wielu slamów poetyckich, wydał swą pierwszą powieść w aurze skandalu. Poziom gorących dyskusji, jakie towarzyszą tej osobie na Instytucie Kultury Polskiej jest całkiem niezłym dowodem na to, że jeśli nie chce się popełnić towarzyskiego faux pas, z książką zaznajomić się warto.

Czy tacy jesteśmy, my, młodzi ludzie? Czy Eligiusz i Wojciech to nasze alter ega? Trudno powiedzieć, chociaż patrząc się na różne badania socjologiczne - nie jest łatwo wykluczyć takiej opcji. Zdaję sobie sprawę z tego, że to dość spore uogólnienie (znowu będę ścigany przez rzekomo obrażonych wpisem ludzi, zarzucających, że nie znam się na tym, co mówię, bo zapewne nie kontaktuję się z ludźmi w moim wieku, dowolnych płci i orientacji, nie studiuję i nigdzie nie wychodzę;)), jednak nie da się ukryć, że dużo wokół nas picia, narkotyków i bólów egzystencjalnych wszelkiej maści. Znalezienie drugiej połówki u Kapeli sąsiaduje u Kapeli z krytyką neoliberalizmu i wyzysku w Chinach, a wyzywanie się od "pedałów" - intrygującym przemyśleniom. W tym dzikim, postmodernistycznym świecie możliwe jest wszystko...

Dziwna to książka. Nie chce się za bardzo wierzyć w to, że tacy jesteśmy, albo przynajmniej bywamy. Nie da się jednak ukryć, że wieczne przebywanie w świecie idei jest bardzo kosztowne psychicznie i fizycznie zwyczajnie wyczerpujące. Stąd potrzeba odpoczynku. Aktualny, szalony pęd za pracą, kasą i prestiżem kończy się często wycofaniem ze sfery publicznej. Świat idei przestaje być przez nas odwiedzany. W ten sposób, oferując łatwą rozrywkę, równie łatwo jest wcisnąć nam dowolny kit. Na przykład poprzez dążenie do przekonania ludzi, że najważniejsze jest li tylko ich dobre samopoczucie, ponad wszystko. Ta przyjemność ma jednak drugie dno - tak jak książka Kapeli. Ostatecznie więc można powiedzieć, że dużo lepiej myśli się o niej po jej przeczytaniu, niż w trakcie.

25 grudnia 2008

Wiatr zmian na południu Afryki

Ostatnie miesiące były w Republice Południowej Afryki dość interesujące politycznie. Okres świąteczny pozwala poświęcić temu zagadnieniu nieco więcej czasu - a jest ono nad wyraz ciekawe, bowiem do tej pory, począwszy od zniesienia apartheidu i wyborów w roku 1994, około 2/3 głosów zdobywał Afrykański Kongres Narodowy, którego najbardziej znanym reprezentantem był Nelson Mandela. Dziś dominacja ANC poddawana jest najtrudniejszej próbie sił od lat, bowiem w wyniku wewnętrznych walk frakcyjnych odeszła z niego grupa bardziej centrowych działaczy, skupionych wokół byłego już prezydenta tego kraju, Thabo Mbekiego. Grupa ta przystąpiła do formowania nowej partii politycznej, Kongresu Ludowego, do którego w ciągu pierwszego miesiąca zapisało się 150.000 ludzi - głównie byłych działaczy ANC. Dziś swoje członkostwo szacuje na 430.000 osób.

To może był prawdziwe trzęsienie ziemi na południowoafrykańskiej scenie politycznej, o czym wyczytać można w raporcie lokalnego oddziału Fundacji Heinricha Boella. Pojawiają się jednak wątpliwości, czy będzie to prawdziwa zmiana jakościowa, czy też przeniesienie rywalizacji frakcyjnej w samym ANC na poziom dwóch różnych organizacji. Choć Kongres Ludowy (COPE) określa się jako ugrupowanie socjaldemokratyczne, to trudno tego typu ideały wyczytać na przykład z prasowych wywiadów lidera formacji, Mosioua Lekota. Dużo ważniejsze jest dla niego odcięcie się od marksistowskich tendencji w Afrykańskim Kongresie Narodowym, promowanie wolnego rynku i przyszły polityczny alians z liberalnym Sojuszem Demokratycznym niż prezentowanie strategii na poprawę spójności społecznej tego afrykańskiego kraju.

Rozłam ten ma dwie płaszczyzny - osobowościową i polityczną. O tej pierwszej dużo pisze Zwetulu Jolobe, tamtejszy komentator polityczny i wykładowca uniwersytecki. Cała historia sporu między ludowym liderem, Jacobem Zumą, a technokratycznym prezydentem Mbekim brzmi miejscami jak historia rodem z opowieści sensacyjnych. Są skandale korupcyjne i oskarżenia Zumy o gwałt, ostre spory przed sądami i uniewinnienia. Zwycięstwo frakcji Zumy to jedna także kwestia strategicznego wyboru partii i wzmocnienia jej sojuszu z południowoafrykańskimi komunistami i związkami zawodowymi. Oznaczać to także może większą spoistość ideową ANC i początek prawdziwych sporów ideowych, a nie tylko technokratycznego zarządzania.

Na razie górą są centrolewicowcy. W grudniowych wyborach uzupełniających na Zachodnim Przylądku kandydatki i kandydaci COPE, startujący jako niezależni z powodu tego, że partia nie była jeszcze formalnie zarejestrowana, wygrali w 10 z 27 okręgach wyborczych prowincji, liberałowie - w 7, podczas gdy ANC tylko w 3. Pewna grupa osób z Afrykańskiego Kongresu Narodowego przeszła też do socjaldemokratycznego Zjednoczonego Ruchu Demokratycznego - małej formacji, która pragnie odzyskać swoje znaczenie na politycznej scenie RPA. Planowane na przyszły rok wybory parlamentarne mogą okazać się zatem najbardziej emocjonujące od 15 lat - będzie co obserwować.

Sytuacja w RPA jest też o tyle ciekawa, że to dotychczasowa polityka ANC uznawana była przez wielu za antyspołeczną i przyczyniającą się do wzrostu dysproporcji społecznych. Z jednej strony udało się stworzyć czarną klasę średnią, z drugiej zaś warunki życiowe wielu rdzennych mieszkanek i mieszkańców nie uległy poprawie. Pojawiło się zjawisko emigracji dotychczas dominujących w życiu politycznym białych z kraju. Wiele z tych zjawisk wiązanych jest - o czym pisze Suren Pilay, ze zmianą Programu Rekonstrukcji i Rozwoju z 1994 roku na Program Wzrostu, Zatrudnienia i Redystrybucji w 1996. Dodatkowo dominacja jednej formacji zdecydowanie ułatwiała technokratyczne rządy, wierzące w jedynie słuszną metodę już nawet nie sprawowania władzy, ale wręcz zarządzania państwem. Pojawienie się silnej konkurencji (np. w 6 z 8 okręgów Kapsztadu wygrało COPE, a w 2 - liberałowie) może odwrócić ten trend i zamienić postpolitykę w prawdziwy spór ideowy. Czy tak się stanie - zobaczymy.

24 grudnia 2008

O mówieniu ludzkim głosem

Muszę powiedzieć, że tegoroczny okres świąteczny jest czasem pełnym cudów. Największym z nich, jaki zaobserwowałem, dotyczy tygodnika "Wprost". Rzadko kiedy piszę o mediach, ale tym razem jedno z nich zasłużyło szczególnie - i będą to słowa pochwały. Do niedawna bowiem trudno mi było ów periodyk wziąć do rąk, raził bowiem zarówno graficznie, jak i merytorycznie, nachalnie wspierając mocno neoliberalną ideologię. Ostatnimi jednak czasy wolt tamże nie zabrakło. Być może część z nich wywołana jest przerażającymi danymi dotyczącymi sprzedaży. Wprawdzie trendu spadkowego praktycznie nie da się zatrzymać, bowiem dobrze wykształcone, mające odpowiednie zasoby finansowe czytelniczki i czytelnicy masowo przesiadają się na Internet. Można jedynie dążyć do utrzymania pozycji i stopniowego wycofywania się do sieci, która ma stale rosnący potencjał reklamowy i ma szansę uratować istnienie takich grup medialnych, jak Spółdzielnia Pracy "Polityka" czy też AWR Wprost.

Numer świąteczny tegoż tygodnika bardzo poważnie mnie zszokował - na tyle poważnie, że aż go kupiłem. Było to spore osiągnięcie, ale nie żałuję. Chyba po raz pierwszy w historii zobaczyłem bowiem egzemplarz tegoż pisma, który jest... niesamowicie wyważony! Ba, ostatnimi czasy, kiedy polaryzacja ideowa mediów staje się coraz bardziej wyraźna to właśnie do tej pory konserwatywne pisma - dużo bardziej niż te uznawane za liberalne - zaczynają otwierać swe łamy na progresywne poglądy. Dopiero co "Rzeczpospolita" oddała swe łamy dla Macieja Gduli, który wyłożył swoją opinię na temat kryzysu finansowego, a teraz, we "Wproście", możemy przeczytać... wywiad z Noamem Chomskym! Ba, jest to wywiad, w którym nie ma inwektyw, jest za to wizja rzeczywistości dość daleka od tego, co prezentuje się nam w mainstreamie medialnym. Co ciekawe, wywiad, w którym Chomsky przyznaje się do głosowania na amerykańskich Zielonych...

To nie jedyna niespodzianka. Zaraz po Chomskym możemy poczytać wywiad z Benjaminem Barberem - autorem książek dość bezlitośnie rozprawiającym się z amerykańskim militaryzmem i konsumpcyjnym trybem życia. Sam Barber, w przeciwieństwie do autora "Roku 501" pochwala Obamę i... Rafała Dutkiewicza, nie daje się jednak przekonać do islamofobii, bardzo ostro odpowiadając, że jest to równie irracjonalne, co antysemityzm czy polakożerstwo. Już po tych dwóch artykułach serce bije mocniej - a wcale nie kończą dość sporych niespodzianek. Jest tu bowiem tekst o tym, czy zwierzęta mają duszę i wywiad z biologiem Richardem Dawkinsem, autorem książki "Bóg urojony" na temat wiary i nauki.

Oczywiście bywają również i tradycyjne wtręty, takie jak krytyka protestów społecznych w Atenach czy też wywiad z pewnym amerykańskim ekonomistą, straszącym "postępującym socjalizmem". Mimo to jednak coś tu się zmieniło. Dominację jednego punktu widzenia zawieszono - nie wiem, na jak długo, ale zrobiło to na mnie oszałamiające wrażenie. Nie dość, że numer całkiem interesujący merytorycznie, to faktycznie prezentujący różnorodne opinie! I jeszcze słowa pochwały dla Sławomira Sierakowskiego i dla książki Krytyki Politycznej o Paktofonice, a na dokładkę profil Hillary Clinton - cuda i dziwy!

Zastanawiam się, dlaczego tak się stało. Czyżby chęć poszerzenia ideowego spektrum czytelniczek i czytelników? W końcu wiadomo, że ze sprzedażą w zakresie od 100 do 150 tysięcy(a taki jest teraz przedział głównych tygodników opinii) trudno mówić o realnym "kształtowaniu opinii", a zaczyna się walka o przetrwanie. Każdy tygodnik ma inną strategię - od konserwatywnych zmian w "Polityce" po dość radykalne graficzne we "Wproście", które wyszły mu bardzo na zdrowie. Czy numer świąteczny będzie jednorazową ideową woltą? Czy do tej pory uznający się za konserwatywno-liberalny tygodnik zdecyduje się na stałe wpuszczenie idei, z którymi zapewne się nie zgadza? Śledzenie tego procesu z całą pewnością będzie fascynujące.

Być może jest to też chęć stworzenia sobie opozycji w ramach dotychczasowego systemu zero-jedynkowego. Osłabienie zwolenniczek i zwolenników egalitaryzmu i progresywizmu społecznego sprawia bowiem, że konserwatystom trudniej o wroga. Skoro lewica parlamentarna znajduje się w stanie głębokiego rozkładu ideowego i organizacyjnego, to trzeba pokazać, że ideowi oponenci żyją i mają się całkiem dobrze? Nie wykluczałbym i takiej opcji, chciałbym jednak wierzyć, że nie chodzi tu tylko o pogoń za zyskiem albo szukanie wrogów. Zabrzmi to być może paradoksalnie, ale kto wie, czy przestrzeń dla myślenia "na lewo od PO" nie zaczną tworzyć media, po których tego byśmy się nie spodziewali. Jeśli tak, to wypada mi tylko trzymać kciuki za sukces tego typu posunięć. Być może są to najdziwniejsze życzenia wigilijne, jakie kiedykolwiek składałem, ale uważam, że w tym wypadku złożyć je wybitnie warto.

23 grudnia 2008

Zielona energia na skalę europejską

Rozliczni przeciwnicy "nowego, zielonego ładu" często twierdzą, że jeden z jego elementów - całościowe przejście na odnawialne źródła energii - zdaje się być niewykonalny. Na potwierdzenie swych tez podają przykład naszego kraju, w którym - przy obecnym poziomie technologicznym - jedynie 68% energii mogłoby być czerpane z takich źródeł, jak biomasa, energia wiatrowa, geotermia czy fotowoltaika. Często - zbyt często - zapomina się o fakcie, że jesteśmy częścią Unii Europejskiej, a postulowana przez nas solidarność energetyczna, mająca uniezależnić nas od dostaw ropy i gazu z Rosji, może być osiągnięta na wiele różnych sposobów. Jednym z nich jest ERENE - koncept powołania Europejskiej Wspólnoty Energii Odnawialnej. W jego szczegóły wtajemnicza nas publikacja Fundacji imienia Heinricha Boella, która przy okazji Szczytu Klimatycznego w Poznaniu przygotowała wersję angielską - tradycyjnie dostępną do pobrania - a mam też nadzieję, że już wkrótce do sieci trafi już wydrukowana edycja polska.

Na czym zatem miałby opierać się ów koncept? Z grubsza rzecz biorąc na tym, na czym EURATOM - powstała w latach 50. XX wieku wspólnota europejska, służąca skoordynowaniu i promowaniu tego typu energetyki. Dziś, kiedy wiemy już, że można inaczej - bez ryzyka ataków terrorystycznych, centralizacji produkcji i odpadów radioaktywnych - nadszedł już czas na nowe spoiwo integracji europejskiej, o czym piszą Michaele Schreyer i Lutz Mez. Pokazują oni, że warunki produkcji energii - zróżnicowane w każdym z państw członkowskich - skłaniają do stworzenia narzędzi, ułatwiających produkcję i handel energią odnawialną. Dajmy na to Hiszpania, mająca kolosalne możliwości w dziedzinie energii fotowoltaicznej dzięki inwestycjom w przebudowę sieci energetycznych i poprawie ich jakości mogłaby eksportować swoje nadwyżki do Francji, która takich nadwyżek mieć nie będzie.

Rzecz jasna jest to długofalowy plan, który musi iść w parze z ograniczaniem zużycia energii i podnoszeniem efektywności energetycznej. Wiązać się to będzie z poprawą jakości życia (obniżenie ceny prądu w dłuższym okresie) bez wyrzeczeń co do komfortu ludzkiej egzystencji. Dodatkowo autorka i autor sugerują, że samowystarczalność energetyczna Europy może być wzmocniona poprzez ściślejszą kooperację z państwami regionu śródziemnomorskiego. Nakłonienie ich do instalacji paneli słonecznych na Saharze i na eksport energii do UE pozwoliłoby im otrzymać kolejne, pewne źródło dochodów, które mogłyby iść na zielony, zrównoważony rozwój społeczny, ekologiczny i ekonomiczny tych krajów.

Ważnym pytaniem dotyczącym tego pomysłu jest to, w jaki sposób wprowadzić go w życie. Najbardziej spektakularnym - ale i chyba najtrudniejszym do zrealizowania - byłoby zastąpienie EURATOMU przez ERENE. Bardziej prawdopodobne byłoby jednak bądź to wydzielenie osobnej Wspólnoty Europejskiej, bądź też przygotowanie tego typu programu w ramach samej Unii. Być może na samym początku nie wszystkie państwa członkowskie byłyby nim zainteresowane, jednak wraz z osiągnięciem pewnej "masy krytycznej" i pierwszych sukcesach do tej pory sceptyczne państwa zaczęłyby wchodzić w ten projekt.

Na czym polegałaby jego atrakcyjność? Przede wszystkim opierałby się na zasadach subsydiarności, a więc wspierałby działania nakierowane bądź to na współpracę transgraniczną, bądź też takie, które nie są na tyle opłacalne z punktu widzenia wspólnoty lokalnej lub inwestycji pojedynczego państwa. Większość przychodów tego projektu nie pochodziłaby bezpośrednio z budżetów samych państw uczestniczących w nim, ale z zysków z tytułu handlu emisjami. Im więcej dane państwo włożyłoby do wspólnego worka, tym miałoby większą szansę na wyciągnięcie większej ilości pieniędzy na projekty rozwojowe. Wsparcie dla projektów badawczych, prawo do tworzenia jednolitych standardów prawnych, instalacji demonstracyjnych czy też podnoszenia jakości sieci energetycznej - to tylko niektóre z narzędzi, w które ERENE powinna zostać wyposażona.

Istotną kwestią będzie przyjęcie harmonogramu, który umożliwiłby stworzenie ERENE już w 2010 roku. Kluczowym zatem będzie rok przyszły - niezbędna jest debata publiczna w państwach członkowskich UE. Obywatelki i obywatele tych państw w wielu sondażach wypowiadają się na rzecz zwiększenia roli energetyki odnawialnej i zmniejszaniu udziału energetyki jądrowej w miksie energetycznym. Wybory do Parlamentu Europejskiego są dobrą okazją do poruszania tego tematu - do którego Zieloni są wybitnie predystynowani - a następnie do tworzenia nacisku na instytucje krajowe i europejskie odpowiedzialne za politykę energetyczną. Kluczowa będzie tu prezydencja Hiszpanii w 2010 roku - kraj ten okazuje spore zainteresowanie energetyką odnawialną, jest zatem szansa na pozytywne przekonywanie reszty Europy do tego pomysłu.

Choć publikacja o ERENE nie należy do najprostszych w świecie, jeśli nie jest się specjalistą od energetyki, to jednak warto się z nią zaznajomić. Być może właśnie okres świąteczny, dający nieco więcej czasu nam wszystkim, pozwoli komuś na przebrnięcie 100 stron broszury i zainteresowanie się projektem, który zazieleni europejską energię, zmniejszy emisję gazów szklarniowych i zapewni większą niezależność od sytuacji politycznej w krajach, z których obecnie importuje się paliwa kopalne.

22 grudnia 2008

Zielony liberalizm

Poniżej - tekst Grzegorza Basiaka, byłego członka Rady Krajowej Zielonych i polityka naszej partii, który zdecydował się wziąć udział w dyskusji na temat pozycjonowania partii na scenie politycznej i jej podstaw ideowym. Nie czując się zmuszonym do automatycznego utożsamiania się ze wszystkimi poglądami autora, jednocześnie muszę powiedzieć, że tekst jest fascynujący i cieszę się że dołącza on do coraz bardziej pokaźnej, wirtualnej biblioteki zielonych idei. Zapraszam do lektury.

1.

Podstawowymi plusami zielonych idei jest ich różnorodność i względna młodość (w porównaniu do innych rodzin politycznych). Zielona polityka powstała też i jest najbardziej wpływowa w określonym kręgu kulturowym - zachodnioeuropejskim. Ten krąg kulturowy stworzył zarówno liberalizm, jak i socjalizm czy socjaldemokracja. To oczywiście banał, ale warto przypomnieć go dla porządku.

Nie istnieje jednolity zielony pogląd na ekonomię. Mówienie, że Zieloni są za korektą rynku to niestety zbyt duży ogólnik. Ale nasza polska niezgoda nie jest niczym szczególnym. Także na przykład niemieccy Zieloni są podzieleni na "czerwoną" większość i liberalną mniejszość. To naturalne.

Moja sympatia - jako zielonego liberała społecznego (czyli socjalliberała albo inaczej socliberała) - jest podzielona tutaj między obie strony sporu. Spróbuję to wyjaśnić. Zacznę od racji strony czerwono-zielonej.

Po pierwsze - Polska po 1989 roku to kraj XIX wiecznego kapitalizmu. Oczywiście pod pewnymi względami. Weźmy najbardziej drastyczny przykład - ochrona praw pracowniczych, zwłaszcza w sektorze prywatnym. Z drugiej strony to także kraj niesprzyjający przedsiębiorczości - z wadliwą administracją, niesprawnymi instytucjami i procedurami, biurokracją, itd.

Po drugie - neoliberałowie ignorują pewien fakt. Prywatyzacja (w znaczeniu nie tylko ekonomicznej, ale w sensie przesunięcia do sfery prywatnej) wielu rozwiązań państwa opiekuńczego prowadzi do rozszerzenia pola działalności charytatywnej, co w polskich warunkach oznacza klerykalizację np. pomocy społecznej. Inaczej - jakiś socjal być musi jeśli kościół, zwłaszcza dominujący, nie ma zastępować państwa. Inaczej liberalizm jest nietrwały i przeradza się w konserwatyzm i to jest casus Platformy Obywatelskiej. Do tego wątku jeszcze powrócę.

Po trzecie - znaczna część Zielonych wywodzi się z marksizmu czy socjalizmu. Nie chodzi mi tu o stereotyp czy epatowanie epitetami - po prostu stwierdzam fakt. Zrozumiałe więc, że ze względu na własną biografię i spójność poglądów starają się łączyć wątki socjalne z ekologicznymi, feministycznymi, ochroną praw człowieka itd. Swego czasu Zieloni ostro spierali się wewnątrz na temat tego, czy warto mówić o sobie jako o partii lewicowej. Byłem wtedy z tymi, którzy podkreślali, że nasze miejsce jest poza podziałem lewica/prawica. Dziś widzę to nieco inaczej. Trzeba powiedzieć otwarcie: tak, zieloni są lewicą i jest im blisko do socjalistów. W niektórych sprawach (np. kwestie kobiece) różnice między socjalistami, socjalistkami a zielonymi mężczyznami i kobietami mocno się zacierają. Trudno więc postrzegać Zielonych jako coś kompletnie odrębnego od na przykład "Krytyki Politycznej", zwłaszcza, że środowiska te się częsciowo zazębiają. Trudno też udawać, że np. przewodnik polityczny "Krytyki Politycznej" nie został napisany w istotnych częściach przez Zielonych.

Po czwarte - etos zielonych jest indywidualistyczny (wartość liberalna) i wspólnotowy zarazem. O wspólnotowości można powiedzieć tyle, że manifestuje się ona w wysokiej empatii (także w stosunku do reszty ekosystemu), akceptacji, afirmacji różnorodności, wielokulturowości, trosce o mniejszości, feminizmie i bogini wie czym jeszcze (bo jest to dla indywidualisty-socliberała królestwo do pewnego stopnia obce, ale zachwycające).

Po piąte - zielone podejście jest o tyle specyficzne (i tutaj co ciekawe różne tak od marksizmu, jak i neoliberalizmu), że zakłada, że miarą dobrobytu jest niematerialna wartość w postaci jakości życia, a nie wysokość dochodów, liczba samochodów na 100 mieszkańców, czy cokolwiek innego w tym stylu. Nasz "Zielony manifest" (a podejrzewam, że nie jesteśmy tutaj wyjątkiem wśród Zielonych) mówi wprost: "podporządkowanie rynku dobru społeczeństwa". Trudno więc zakładać by kwestie ekonomiczne miały tu taki sam priorytet jak np. w partiach neoliberalnych ekonomicznie (w tym konserwatywnych czy chadeckich). Przecież chodzi tu o rozwój zrównoważony rozwojem społecznym i ekologicznym.

2.

Zanim przejdę szerzej do strony neoliberalnej zatrzymam się jeszcze na chwilę w pół drogi. W Polsce, w efekcie PRLu liberalizm stawia się w ostrej opozycji do socjalizmu. Historycznie jest to poprawne i typowe dla kontynentalnej Europy. Inaczej jest za to w krajach anglosaskich (przynajmniej w UK i USA). Zwłaszcza w Stanach liberalizm i socjaldemokracja to wręcz synonimy. Tam nigdy nie narodziła się partia robotnicza, więc interesy biedniejszych reprezentują bardziej postępowi mieszczanie. Tacy jak np. Barack Obama.

W Polsce liberalizm został zawłaszczony przez konserwatywnych liberałów (nawet tak skrajnych jak J. Korwin-Mikke). Mianem socjalliberałów zaczęli się natomiast często określać postkomuniści, tacy jak A. Kwaśniewski czy L. Miller (ten ostatni rozważał nawet założenie "Platformy Socjalliberalnej" wenwątrz SLD). Na ten skomplikowany obraz nałożyła się jeszcze polityka "trzeciej drogi", często mylnie rozumiana jako socjalliberalizm, a będąca w istocie połączeniem liberalizmu obyczajowego i politycznego z neoliberalną ekonomią.

Liberalizm społeczny wywodzi się z mieszczańskiego liberalizmu, a nie robotniczego socjalizmu. Był krytykowany przez neoliberałów ekonomicznych. Socjalnie myślący liberałowie za swojego patrona mają J.S. Milla (autor - wspólnie z Harriet Taylor - "Poddaństwa kobiet"), ale nie tylko. Za twórców nurtu uznaje się L. Hobhouse'a i T.H. (nomen omen) Greena. Także autor brytyjskiego państwa opiekuńczego - Lord Beveridge - był liberałem. Co ciekawe nawet niektórzy neoliberałowie, tacy jak Aron czy Berlin popierali model szwedzki. Robili tak zapewne dlatego, że nie byli ekonomistami...

Społeczny liberalizm - jeśli gdzieś jeszcze ma się w miarę dobrze - to w Stanach Zjednoczonych będąc popularny zwłaszcza wśród elit intelektualnych i nazywany po prostu liberalizmem (jego podstawową wartością jest "liberation" - wyzwolenie, a nie "liberalis" {łac.} - wolność).

Ciężko powiedzieć czym dzisiaj mógłby być socjalliberalizm. Na pewno sytuowałby się na lewo od "trzeciej drogi". Z drugiej jednak strony nie mógłby ignorować kłopotów z państwem opiekuńczym. Musiałby być, i w brytyjskiej wersji jest, przepojony świeżymi ideami nurtu zielonych. Byłby więc raczej eko-soc-liberalizmem. Pozostaje zadaniem do wykonania, ale także polscy socjaliści i socjaldemokraci próbują zdjąć piekielne odium ze swoich poglądów.

3.

Z perspektywy czasu (która to perspektywa jest konserwatywna, prawicowa, chciałoby się powiedzieć neoliberalna właśnie) trzeba przyznać, że socjaliści częściowo przegrali. Nie powiódł się eksperyment pod nazwą realny komunizm. Państwo opiekuńcze wygenerowało także problemy, typu moralny hazard (czyli chociażby pozostawanie na zasiłku w przypadku braku bezrobocia czy - z polskiego podwórka - oszukane renty). Nawet Ryszard Bugaj przyznaje, że neoliberalizm dokonał pożądanej korekty welfare state.

Powiodła się rewolucja obyczajowa i społeczna, rozszerzyła się świadomość ekologiczna czy feministyczna, z pokojem cały czas jest krucho, ale i tu coś się udało - na przykład Unia Europejska i rozmontowanie resztek stalinizmu.

Liberalizm. W czasach Oświecenia i Romantyzmu dominujący progresywny, radykalny, lewicowy czy wręcz awangardowy kierunek polityczny. Dlaczego stopniał do 5-10 %? Z trzech powodów. Po pierwsze jego poszczególne elementy weszły w skład właściwie wszystkich nurtów politycznych (ostatni przykład - irlandzki i europejski ruch eurosceptyków przybrał nazwę "Libertas"). Po drugie - sam model zachodnioeuropejski stał się demokracją z liberalną korektą (prawa człowieka), czyli właśnie liberalną demokracją. Czyli tu liberalizm po prostu wygrał, przestał więc być sporny i odżywa jedynie od czasu do czasu np. w debatach na temat ograniczeń wolności w czasie "wojny z terroryzmem". Po trzecie - tak jak już wspomniałem liberalizm jest nietrwały. Generuje i otwarcie akceptuje nierówności. Można je korygować poprzez socjalno-demokratyczną politykę redystrybucji (elektorat ofiar zagospodarowują socjaliści). Można też te nierówności wzmacniać: zaostrzać politykę karną, dawać większe uprawnienia policji itd. i to jest droga konserwatywna (której beneficjentem jest w Polsce PO czy PiS). Konserwatyzm do liberalizmu ekonomicznego (leseferyzmu) sprytnie dorzucił religię, bezpieczeństwo dziedziczenia statusu społecznego (np. poprzez likwidację podatku spadkowego), niskie podatki, populizm, polityczno-kulturalno-medialną taniochę a la Berlusconi i parę innych rzeczy.

Ale nie zmienia to podstawowego faktu. Liberalizm nie jest konserwatyzmem (tytuł dosyć znanego eseju Hayeka brzmiał "Dlaczego nie jestem konserwatystą?"). Jeżeli popatrzymy na opozycję wobec konserwatyzmu to jest nim obóz progresywny, w którym spokojnie mieszczą się liberałowie i liberałki.

Weźmy dla przykładu Guya Sormana i jego wywiad dla Jacka Żakowskiego i Polityki z października 2005 roku. Na pytanie "Co się panu nie podoba?" Sorman odpowiada "Połączenie liberalizmu z konserwatyzmem i podporządkowanie myślenia politycznego gospodarce. Nie jestem konserwatystą. Jestem klasycznym liberałem w znaczeniu europejskim. Demokracja jest dla mnie bardzo ważna. Nie wierzę, że rozwiązaniem zawsze jest wolny rynek. Coraz częściej spieram się z ludźmi, których zaraziłem myśleniem liberalnym". I dalej w odpowiedzi na zastrzeżenie Żakowskiego, że jakość życia jest ideą lewicową, a nie liberalną: "Kompletnie się z Panem nie zgadzam. Celem rynku i całej gospodarki jest podnoszenie jakości ludzkiego życia i wolnego wyboru. Różnica między liberałami i socjaldemokratami nie toczy się między zwolennikami jakości życia i wyznawcami wzrostu gospodarczego, ale między różnymi filozofiami podnoszenia jakości życia. Socjaldemokraci uważają, że jakości życia lepiej służą regulacje, a liberałowie, że deregulacje. Ale jedni i drudzy są dziećmi Oświecenia. To nas różni od konserwatystów. Działamy w imię szczęścia. A nacjonaliści, konserwatywni katolicy, klasyczni konserwatyści mówią: Celem nie jest szczęście jednostki, celem jest siła wspólnoty, narodu, Kościoła. To jest fundamentalna linia ideologicznego podziału."

III i IV RP to kraje w których dominującym językiem medialnym, uniwersyteckim i innym jest język liberalizmu. Oczywiście możemy to ignorować albo zwalczać, ale efekty są jakie są. Fajnie, że Jacek Żakowski czy Sławomir Sierakowski lansują nowy język, ale efekty będą widoczne dopiero za parę ładnych lat. Kto wie czy większe powodzenie przyniosłoby Zielonym formułowanie postulatów przy użyciu retoryki bardziej zbliżonej do głównego nurtu ekonomii i polityki w Polsce.

Co mnie w tym przekonaniu utwierdza? Badania Fundacji H. Boella, z których wynika, że nasz elektorat ma przekonania właśnie socjalliberalne. Jest promodernizacyjny i co jeszcze ważniejsze ogólnie zadowolony z III RP.

Popiera to, co się stało po 1989 roku i na pewno nie tęskni za PRLem. Jest umiarkowanie wygrany, może nie materialnie, ale społecznie. Ceni powstanie pierwocin społeczeństwa obywatelskiego, jest nastawiony raczej na kontynuacje i korektę, a nie odrzucenie III RP.

Jest to często elektorat, który albo głosował, albo rozważał głosowanie na Unię Wolności (ale np. był zbyt młody żeby to zrobić). UW jest symbolem zmian po 1989 roku. Zrażając jej następczynię odrzucamy swój elektorat, zrażamy potencjalnego politycznego partnera i zaprzeczamy własnej politycznej przeszłości, bo Zieloni wyrośli przecież z Forum Ekologicznego Unii Wolności.

Musimy się też pogodzić z faktem, potencjalny zielony elektorat uciekł także do PO, postrzegając Platformę jako partię postępową. Aby ten elektorat uwieść warto użyć odpowiedniego języka.

Zielony elektorat to progresywne mieszczki. Nie zagłosują na partię socjalistystyczną czy robotniczą. 1968 rok prędko się nie powtórzy, a być może nie powtórzy się nigdy. Feminizm, ekologia, prawa człowieka - to wymaga zbyt dużej wiedzy i wrażliwości, żeby było powszechne w Polsce AD 2008 czy 2009.

Elektorat Zielonych - ten 1 % dla którego jesteśmy partią pierwszego wyboru, 4 % dla którego jesteśmy drugą opcją i te niesatysfakcjonujące 8%, które o Zielonych 2004 słyszało jest zbyt mały. W ogóle Polska, kraj z liczną społecznością wiejską, nie sprzyja partiom mieszczańskim. Dla tworzenia progresywnej polityki warto więc szukać sojuszniczki i sojuszników. Przynajmniej na dziś i na jutro. To jednak temat na inny tekst.

21 grudnia 2008

Dookoła blogosfery

Zupełnie niepostrzeżenie minął rok od otwarcia naszego biura na Pięknej. Dodatkowo jakieś półtora roku istnienia "Zielonej Warszawy", która powoleńku, powoleńku, zaczyna poszerzać swój zasięg i utrwalać się w rodzimej blogosferze politycznej. Dla mnie to nie pierwszy kontakt z blogowaniem - z przerwami jest to bowiem pasja, która towarzyszy mi od liceum. Projektów było dość dużo, podobnie jak i koncepcji graficznych. Zmieniały się gusta, kształtowały się poglądy, wyrabiał styl, zapewne nadal daleki od doskonałości. Kiedy piszę tego posta, toczę kolejny wyścig z czasem - tym razem licząc na to, że zdążę na pociąg pospieszny, który zawiezie mnie w rodzinne strony.

Wystarczy przejrzeć i tego bloga, mającego już prawie 350 postów, by zobaczyć, jak wiele zrobiliśmy. Na podsumowanie roku przyjdzie jeszcze czas - mam plany na co najmniej dwa ambitne teksty o projekcie Europejskiej Agencji Energetyki Odnawialnej (ERENE) i o polityce społecznej według Europejskiej Partii Zielonych. Już jutro pojawi się bardzo interesujący tekst, próbujący spozycjonować zieloną politykę na politycznym spektrum. To wszystko nie byłoby możliwe, gdyby nie dwie rzeczy - Internet i chęci. Bez globalnej sieci można by wydawać krocie na wydanie gazetek, które ludzie przeczytają albo i nie, zapewne zapomną szybko o treści i wyrzucą. Tymczasem blog ma tę przewagę, że wystarczy jedno kliknięcie i jest, można spokojnie przejrzeć jego archiwum, skomentować, skopiować fragment dla potrzeb jakiejś publikacji - możliwości jest wiele.

Jednocześnie blogowanie, nie ukrywam, jest nałogiem. Trzeba mieć olbrzymie samozaparcie, by poświęcić dajmy na to godzinę dziennie na to, by naskrobać kilka zdań, które mają jakiś sens. W takim sensie staje się swoistym organizatorem czasu i poniekąd przestrzeni - tyle że wirtualnej. Jeśli chce się stworzyć realnie istotne dla debaty publicznej miejsce w sieci, trzeba być na bieżąco z trendami, wyszukiwać strony, które oferują wzrost oglądalności i zapewniają, że będzie to oglądalność merytoryczna. Obserwowanie statystyk oglądalności bywa tu niekiedy bardzo ciekawe, kiedy patrzę się, że na "Zieloną Warszawę" wchodzą osoby szukające seksu na rowerach w Warszawie albo odpowiedzi na pytanie "co lekarz może wsadzić pacjentowi w odbyt". Kiedy widzę tego typu hasła zaczynam się zastanawiać, czy ten blog nie ma jakichś ukrytych w podświadomości komunikatów, które deszyfruje dopiero wszechwiedzący Google...

W międzyczasie zdarzyło - i ciągle zdarza się - mnóstwo ciekawych okazji, dzięki czemu to małe, zielone, polityczne poletko zakwita. Ostatnimi czasy okazało się na przykład, że na teksty z niego chrapkę ma projekt EUdebate2009.eu - i trudno mi było odmówić. Ba, na skrzynkę pocztową przychodzą oferty umieszczania linków reklamowych, ale tu jestem jednak bardziej zasadniczy, bo uważam, że czym innym jest promowanie miejsca poprzez eksport tekstów z niego, a czym innym - umieszanie w tej małej przestrzeni zachęt do konsumpcji. Nie ten czas i nie to miejsce. Zobaczymy też, co będzie z konkursem na Bloga Roku, do udziału w którym bardzo gorąco zachęcam.

Nie traktuję czasu spędzonego na blogowaniu jako straconego. Kiedy ma się świadomość, że jednego dnia stronę, którą się stworzyło, ogląda mniej więcej tyle osób, ile dostaje ulotki na ulicach, wtedy ma się poczucie spełnienia. Tym bardziej, że ulotki wirtualne rozchodzą się każdego dnia, a stanie na zewnątrz - szczególnie w taką szarą, depresyjną pogodę ostatnich dni - nie jest czymś, co chce się robić każdego dnia. Decyzja o tym, by utworzyć "Zieloną Warszawę" była zatem jedną z lepszych w moim politycznym życiu i dziś mogę śmiało powiedzieć, że jest to jedno z najbardziej zielonych miejsc w polskim Internecie:)

I - korzystając z okazji - życzę wszystkim spokojnych dni świątecznych, szampańskiej zabawy sylwestrowej i udanego we wszelkich aspektach życiowych roku 2009.

20 grudnia 2008

Prawa autorskie - błogosławieństwo czy knebel?

Nie piszę z reguły za dużo o społeczeństwie informacyjnym, bowiem w dużej mierze jest ono dla mnie i mojego pokolenia czymś naturalnym. Dorastało się, kiedy już kanałów w telewizorze było więcej niż dwa, a Internet stawał się z czasem czymś naturalnym. Innego świata niż ten, gdzie dyspozycji są komputery (najpierw Atari, Amigi czy Commodore, potem już poczciwe "stacjonarki") i kablówka raczej się nie pamięta, mając od 15 do 21 lat. Wejście do sieci i jej rozwój obserwowało się w dużej mierze "na czasie", równorzędnie z całym rozwiniętym światem. Pamiętam trudy pierwszych połączeń modemowych na podkarpackiej wsi i późniejsze obserwowanie wysokich rachunków telefonicznych. Pamiętam instalowanie internetu radiowego i obserwowanie szybkiego dostępu do informacji na własne oczy. Na własnej skórze obserwowałem, jak nagle zmieniały się nawyki i dajmy na to codzienne oglądanie serwisu informacyjnego w telewizji albo słuchanie naziemnego radia okazywały się nagle zupełnie bez sensu.

Wejście do gry sieci spowodowało, że coraz bardziej stała się kwestia praw autorskich. Będąc dość świeżo po egzaminie z tego zagadnienia mogę przedstawić nieco faktów z nim związanych. Przede wszystkim coś, co wydaje się nam oczywiste, a mianowicie ochrona prawna twórcy dzieła, to pomysł dopiero z XVIII wieku. Wtedy to, w roku 1710, brytyjski parlament uznał, że każda osoba, która popełniła jakieś dzieło, ma prawo do tego, by przez 14 lat miała związane z tym prawa majątkowe, z możliwością przedłużenia o kolejne 14. W czasie rewolucji francuskiej zdecydowano się na ochronę prawną w tym kraju, która w miejsce anglosaskiej równowagi pomiędzy zapewnieniem innowacyjności a prawami autora wprowadziła zdecydowany prymat tego drugiego.

Rozwój kontynentalnej wersji widzenia tegoż prawa usankcjonowała konwencja berneńska z roku 1886, poszerzająca minimalny zakres obowiązywania prawa autorskiego do 50 lat po śmierci autora. Dziś granica ta jest przesunięta jeszcze bardziej - do lat siedemdziesięciu. Jej rozszerzanie się ułatwiał wzrost potęgi korporacji, którym zależało na jak najdłuższym czerpaniu zysków z wymyślonych przez siebie utworów i jak najmniejszym dostępie do nich bez korporacyjnego zapośredniczenia. Dobrym przykładem tej sytuacji jest koncern Disneya, który za wszelką cenę dąży do wydłużania "okresu ochronnego", kiedy tylko zbliża się moment przejścia Myszki Miki do domeny publicznej. Jednocześnie zapomina o tym, że olbrzymi procent ich dochodów jest efektem przetwarzania zabranych z przestrzeni publicznej motywów kulturowych, o których w "Kapitalizmie 3.0" (dostępnym w domenie publicznej) wspomina Peter Barnes - m.in. Atlantydy, Alladyna, Pinokia, Robin Hooda, Herkulesa i wielu, wielu innych...

Nic dziwnego, że w takich warunkach, gdy ochrona słusznych praw twórcy do dzieła została w dużej mierze przekształcona w farsę, której poszczególne elementy są rozgrywane przez wielkie firmy medialne, powstaje tendencja do przełamania tego typu sytuacji staje się coraz bardziej wyraźna. Skrajną formą jest piractwo, traktowane jako kradzież przez przemysł fonograficzny. Twórca nie ma wówczas zbyt wielkich zysków z faktu swojego tworzenia, ale i tak jest często ograbiany np. przez przemysł fonograficzny. Kto jednak wie, czy długofalowo istnienie tego typu ściągania z sieci nie wpłynie na większą dostępność kultury, np. poprzez obniżenie cen płyt z powodu spadających nakładów, wzrostu znaczenia sieciowych sklepów muzycznych czy też coraz większą śmiałość poszczególnych wykonawców, którzy decydują się na udostępnianie pojedynczych utworów, lub też, jak Radiohead - całego albumu (w ich wypadku "In Rainbows").

Istnieje też "droga środka", jaką jest ruch Creative Commons. Jego twórca, Laurence Lessing, sam świeci przykładem, wydając w sieci za darmo swą książkę "Wolna Kultura". CC, czerpiąc inspirację z poprzedzającego go ruchu wolnego oprogramowania z Richardem Stallmanem jako jego "guru", decyduje się na oddanie samemu twórcy z powrotem władzy nad tym, co tworzy. Aktualnie bowiem prawo autorskie przysługuje niejako "z urzędu", po ustaleniu autorstwa, więc czysto teoretycznie koleżanka czy kolega ze studiów mogliby nas pozwać do sądu za skserowanie notatek z zeszytu bez ich wyraźnej zgody. "Pewne prawa zastrzeżone" pozwalają na swobodniejszy przepływ idei i bardziej świadomy przepływ twórczości. Nie jest to w smak dotychczasowym beneficjentom istniejącej sytuacji, np. lękającego się o swoje dochody, niezwykle namolnego ZAiKSu.

"Zielona Warszawa", do tej pory będąc zwolenniczką tego modelu w sposób dorozumiany, w końcu dorobiła się własnego znaczka CC, sygnalizującego, że byłoby miło, gdyby przy wykorzystaniu artykułu podać jego autorkę lub autorkę i linka do źródła, oraz by nie zmieniać go i np. z materiału o stanie wojennym nie robić wiersza. Licencji jest jeszcze trochę i warto się z nimi zaznajomić, podobnie jak i z fascynującym ruchem, walczącym z "cyfrowym grodzeniem" - o wolną kulturę. To ruch bliski sercu Zielonym z prostego powodu - walczy z kulturowymi monopolami, zapewnia swobodny przepływ informacji i inspiruje wyobraźnię, zamiast ją krępować. Grupa Zielonych/Wolnego Sojuszu Europejskiego w europarlamencie zawsze stała i stać będzie po stronie "kultury zapisu i odczytu", dużo bardziej kreatywnej od aktualnie forsowanej "kultury tylko do odczytu", przypominając, że dzielenie się plikami to nie to samo, co kradzież. To przedłużenie ekologii na sferę kultury, zapewniający, niczym w świecie przyrody, równowagę w tym ekosystemie. O tym, jak ważna to kwestia, niech świadczą chociażby powstające na całym świecie partie piratów.

Na koniec pragnę podziękować Aleksandrowi Tarkowskiemu za inspirujące zajęcia z prawa autorskiego, dzięki którym powyższa notka prawdopodobnie by nie powstała - jestem za nie wdzięczny niezależnie od wyniku mojego egzaminu, jaki by on nie był;)

19 grudnia 2008

Kto NAS wpuszcza w korek?

Wiecie, jak zniszczyć dobry, sprawnie działający transport publiczny w miastach? To proste: wprowadzamy naszych ludzi do zarządów spółek transportowych. Za ich przyczyną niepostrzeżenie eliminuje się z rozkładu pewne kursy. Wozy jeżdżą rzadziej, więc linia staje staje się mniej atrakcyjna. Pasażerów ubywa. Skoro tak, to mamy argument, aby usuwać kolejne kursy, a w końcu ją zlikwidować. Tak postępujemy z kolejnymi liniami. Dochody z przejazdów spadają, obniża się rentowność firmy, więc mamy pretekst do podniesienia cen za bilety. To – rzecz jasna – tym bardziej zmniejsza zainteresowanie komunikacją zbiorową, co umożliwia nam likwidację kolejnych linii. Aż do całkowitego unicestwienia transportu publicznego.

Po co to robimy? To jasne: żeby wprowadzić do powszechnego użytku produkowany przez nas indywidualny samochód. Żeby ludzie mieli poczucie, że bez niego nie da się żyć.

No dobrze. Ludzie jeżdżą naszymi autami. Ale im więcej nimi jeżdżą, tym ciaśniej robi się na drogach. W końcu samochody częściej stoją, niż jadą. Dojazdy do i z pracy trwają godzinami. Co robimy? Za pomocą mediów, billboardów itp. przekonujemy i tak już podminowanych użytkowników aut, że powinni się domagać rozbudowy autostrad. Organizujemy serię społecznych konsultacji, na których występują nasi agenci. W rezultacie zorganizowanego przez nas społecznego nacisku uzyskujemy właściwy zapis prawny: wszystkie środki za korzystanie z dróg są przeznaczone na budowę nowych. Brawo! Popytu na nasze auta długo nie zabraknie. A że nawet wielopasmowe autostrady w końcu się korkują? Tym lepiej! Budujemy kolejne! Przybędzie następnych użytkowników aut!

Przepis jest sprawdzony. Bo tak właśnie od lat 20. ub. wieku postępuje w USA firma General Motors. Prezentuje to film „Wpuszczeni w korek”, który oglądaliśmy w biurze Zielonych na ostatnim spotkaniu Zielonej Sitwy Transportowej.

Zielona Sitwa Transportowa to nieformalne porozumienie warszawskich środowisk działających na rzecz zrównoważonego transportu w naszym mieście. Oprócz Zielonych 2004 w jego skład wchodzą przedstawiciele Obywatelskiego Ruchu na Rzecz Obwodnicy Pozamiejskiej NIE PRZEZ MIASTO, Ekologicznego Ursynowa, Masy Krytycznej, Zielonego Mazowsza, Stowarzyszenia Elektryków Polskich i in.

My w Polsce jesteśmy obecnie mniej więcej na tym etapie, co USA w latach 70. Domagamy się budowy sieci autostrad, przekonani, że to rozwiąże problemy transportu. A przecież każda nowa droga nie tylko rozładowuje ruch dotychczasowy, ale i generuje nowy – w proporcji 1:1,2!

- Rozwiązywanie problemów transportu za pomocą budowy dróg to jak walka z otyłością za pomocą popuszczania pasa – zauważył celnie jeden z widzów, Marek Kobus z ruchu NIE PRZEZ MIASTO.

Myślicie, że Zieloni Sitwiarze walczą z dominacją aut z zazdrości, bo sami ich nie mają? Mylicie się. Mają, a w każdym razie niektórzy z nas. Ale używają ich rozumnie, tzn. oszczczędnie. Na co dzień jeżdżą metrem, tramwajem lub rowerem. A gdzie można – chodzą pieszo.

Człowiek w wersji General Motors to istota, którego najważniejszą życiową funkcją jest przemieszczanie się w przestrzeni w zamkniętym blaszanym pudle. I taką wizję życia skutecznie zdołano narzucić i nam, w Polsce. Przekonano nas, że tak jest cool. Skutki: rzeki aut pełznące czkawką (dwa metry... stop... trzy metry... stop) głównymi arteriami, nie nadające się do oddychania powietrze, chodniki i podwórka szczelnie zastawione parkującymi samochodami... i podwyżka cen biletów w komunikacji miejskiej tej wiosny! Mówi wam to coś?

Kto więc nas wpuszcza w korek – tu, w Warszawie? Jak myślicie?

18 grudnia 2008

Przyjaźń Ci wszystko wybaczy...

Okres przedświąteczny sprawia, że odsuwamy się nieco od polityki, poświęcając więcej czasu osobom nam bliskim. W tym czasie na więcej może sobie pozwolić nawet blog na wskroś polityczny - zresztą bądźmy też szczerzy, przyjaźń, jej formy i treści, jak wiele innych aspektów ludzkiego życia jest polityczna i przez politykę kształtowana. O tym, jak na nasze działania wpływa społeczeństwo i normy w nim przyjęte, pisał m.in. Erich Fromm w "Charakterze a procesie społecznym", podważając tezę Freuda o tym, że nasze zachowania są li tylko efektem tłumionych przez nas popędów. Fromm uważał, że przyjęte formy są efektem aktualnych stosunków ekonomiczno-społecznych i póki idą z nimi w parze, panuje stabilizacja. Problem pojawia się wtedy, kiedy zmieniają się warunki, a przyzwyczajenia pozostają - to wtedy właśnie odbywają się rewolucyjne przemiany społeczne, które odmieniają świat.

Dobrze, ale co to wszystko ma wspólnego z przyjaźnią, zapyta się ktoś? Bardzo dużo. Nie będę się zagłębiał w ten temat (atrakcyjny np. dla antropolożek i antropologów kultury), ale w końcu inaczej wygląda tego typu relacja emocjonalna wśród kobiet i wśród mężczyzn, inaczej u powściągliwych Anglików, inaczej u Rosjan, jeszcze inaczej w Hiszpanii. Rosjanin nazwie tak dużo mniejsze grono osób, ale za to pozwoli im na dużo więcej niż w Polsce. Z kolei nawet poziom bliskości homospołecznej będzie znacząco różny - w końcu sami niekiedy naśmiewamy się z niedźwiedzich uścisków i pocałunków w policzek, a o chodzeniu za rękę dwójki mężczyzn, co jest standardowym okazywaniem nieerotycznej sympatii dla drugiego mężczyzny na Bliskim Wschodzie już nie wspomnę. Na więcej pozwalają sobie też młodzi ludzie - wystarczy spojrzeć na zdjęcia z różnych serwisów społecznościowych. Wszystkie te przykłady są możliwe tylko dzięki specyficznym warunkom w danym kręgu kulturowym.

Przyjaźń i jej podtrzymanie ma zasadnicze znaczenie w dzisiejszym zabieganym świecie. Jest jedną z tych instytucji kulturowych, która potrafi się wymknąć konsumpcyjnemu trybowi życia (aczkolwiek już nie zawsze) i pozwolić na szczere wyrażenie swoich odczuć i przekonań. Jest na swój sposób wyzwalająca i ciekawa o tyle, że wiecznie ewoluuje. Ma moment swoich narodzin, poprzedzonych docieraniem się dwójki bądź większej ilości osób płci dowolnej, swojego ukonstytuowania, chwile prób, możliwych rozstań, aż dochodzi do momentu, kiedy drugiego człowieka po prostu się rozumie. Nie zawsze trzeba się z nim zgadzać, ale zawsze obydwie strony czują wsparcie i zrozumienie. To fascynujące móc uczestniczyć w tego typu procesie.

Nowe technologie są tutaj jednym z czynników, zmieniających treść i znaczenie słowa "przyjaźń". Nie tylko bym ich nie demonizował, ale wręcz uznaję je za najlepsze narzędzie do podtrzymywania znajomości. Oczywiście nic nie zastąpi bezpośredniego kontaktu, jednak kiedy jest on utrudniony, np. przez geograficzną odległość, wtedy Internet naprawdę pomaga. Gdyby było inaczej, serwisy typu Nasza Klasa nie cieszyłyby się takim wzięciem. W sytuacji, kiedy jednym kliknięciem możemy wysłać maila albo zadzwonić - ba, nawet odbyć wideokonferencję - zyskujemy potężne narzędzie do zachowywania ludzi bliskich nam przy sobie. Stąd zielone postulaty upowszechnienia darmowej sieci nie są li tylko skierowane na poprawę ekonomicznej wydajności, ale też zapobiegają rozpadaniu się więzi społecznych, zapobiegając cyfrowemu wykluczeniu.

Swoją drogą ciekawe jest to, że o ile dajmy na to na Gronie bywamy dużo bardziej odważni w prezentowaniu siebie i swoich postaw życiaowych, o tyle już na Naszej Klasie niemal niepostrzeżenie wracamy w koleiny życia, jakie wiedliśmy w czasach szkolnych - nawet, jeśli z perspektywy czasu jesteśmy zupełnie inni. Mimo to nie zmienia to mojego ogólnego przekonania, że przyjaźń nie tylko nie odchodzi do lamusa, ale jest w dzisiejszym świecie wręcz konieczna. Bez niej zostaną nam już tylko sklepowe półki i kredyty na kontach bankowych. "Są rzeczy, których nie można kupić" - ten banalny truizm telewizyjnej reklamy wbrew pozorom mówi całkiem wiele.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...