"Nie masz samochodu? To jak tu dojeżdżasz?" - zapytała koleżanka pracująca w budynku obok na Służewcu. „Dojeżdżam siedemnastką, sto trzydzieści osiem albo eskaemką” - wyjaśniłam. "Ale to chyba daleko z przystanku?" – drążyła temat koleżanka. „Przecież nie dalej niż od samochodu, który w końcu uda się zaparkować po kilkunastominutowym objeździe okolicy” – tłumaczyłam cierpliwie. "Ale ja i tak wolę samochodem". No tak. Argument trudny do zakwestionowania. "I co wy biedy teraz bez samochodu tu zrobicie?" - zasmucił się gospodarz wynajmujący nam pokój w Górach Stołowych. "Pojedziemy busem? Pójdziemy szlakiem turystycznym? Złapiemy stopa?"- pomyślałam, ale nie powiedziałam na głos. Ktoś, kto raz posadził w tyłek w samochodzie, ma dużą trudność w zrozumieniu, że przemieszczać można się inaczej.
Człowiek bez auta to człowiek, któremu coś musiało nie wyjść. Przypieczętowaniem matury jest zdobycie prawa jazdy, a symbolem choćby jako takiej stabilizacji zawodowej jest auto (stan nieważny). A kto raz posiadł auto, w natychmiastowy sposób traci umiejętność poruszania się inaczej. Samochód uzależnia. Świat pociągów, tramwajów, metra i przede wszystkim chodzenia na piechotę staje się wrogi. Nie wiadomo, gdzie kupić bilet. Nie wiadomo, jaka linia powiezie mnie spod domu do pracy. Nie wiadomo, czy będzie gdzie usiąść. Nie wiadomo, kto usiądzie obok. Nie wiadomo, po co miałbym wsiadać do tramwaju, podczas gdy samochód stoi obok…
Jak przekonać takiego kogoś do porzucenia auta, a przynajmniej mniejszej częstotliwości użytkowania? Zanieczyszczenie powietrza i hałas to argumenty, które ciężko przełożyć na jednostkowe zachowanie. Bo mam czym oddychać, a poza tym co z tego, że ja się przesiądę do tramwaju, skoro sąsiad jak smrodził dwudziestoletnim golfem, tak smrodzi? Argument finansowy też jest wątpliwy. Dla zamożnej klasy średniej auto to stosunkowo niewielka inwestycja w wizerunek. Dla tych, którzy do klasy średniej aspirują, argument finansowy staje się coraz mniej przekonujący w obliczu drożejącej komunikacji miejskiej. Więc może wygoda? Choćby tramwaje przyspieszyły, choćby metro miało trzy linie, choćby dobrze ogrzewano zimą, a klimatyzowano latem cały tabor, to własne, czyste, ciche auto będzie miało przewagę nad zatłoczonym pojazdem komunikacji miejskiej. Osoba kompulsywnie korzystająca z samochodu zawsze znajdzie milion argumentów za tym, żeby nie przesiadać się do metra czy tramwaju. Jak zatem przekonać mieszkańców stolicy, aby zamienili samochody na komunikację publiczną i rowery? Sądzę, że zmiana musi nastąpić najpierw w głowach warszawiaków. Dopóki wyznacznikiem stylu będzie wielki SUV, dopóty wszystkie racjonalne argumenty będą bez znaczenia.
Już idzie ku dobremu. Choć rozprzestrzenianie się mody na rowery bywa irytujące (rozchwiany brodacz na wielkim, designerskim holendrze z równie wielkimi słuchawkami na uszach, ślepy na ruch pieszych i aut dookoła), to potrzebujemy tej mody. Niech piękni ludzie przesiadają się z SUVów w kolorze caffee latte na piękne holendry, bo pięknych wzorów potrzebuje dziś Warszawa. Wierzę też, że po okresie zachłyśnięcia się motoryzacją, w końcu warszawiacy zrozumieją, dlaczego tak kochają Londyn czy Nowy Jork - bo oglądają te miasta z perspektywy wagonu metra albo autobusu, a nie z perspektywy okna samochodu z widokiem na korek na Wołoskiej.