31 lipca 2009

Zieloni - liberałowie i socjaldemokraci XXI wieku

Jeszcze jeden tekst Richarda Lawsona z angielskich Zielonych, który, jak sądzę, może być adekwatny do polskich warunków. Czy nie jest bowiem tak, że wielu z Was głosuje na SLD, bo "nie ma alternatywy na lewicy", albo też na PO, "żeby PiS nie wrócił", a na dodatek zupełnie bez przekonania? Może zatem warto pomyśleć ponownie...

Moim celem jest przekonanie wyborców Partii Pracy i Liberalnych Demokratów do głosowania na Zielonych. Myślące "na zielono" zwolenniczki i zwolennicy tych partii powinni zagłosować na nas, bowiem i tak partie te otrzymają miejsce w Parlamencie Europejskim w okręgu południowo-zachodnim - tak samo, jak pewne jest, że mandaty zdobędzie jeden lub dwóch konserwatystów (ostatecznie laburzystom nie udało się zdobyć miejsca, Zieloni mieli w tym okręgu lepszy od nich wynik - przyp. B.K.). Dzieje się tak dlatego, że olbrzymia ilość wyborców głosuje z przyzwyczajenia. Tylko mniejszość aktywnie wybiera, na kogo zagłosuje, na podstawie zbieżności przekonań. Niepewność panuje o ostatnie, szóste miejsce w okręgu, o które Zieloni biją się z UKIP, a może nawet z BNP (ostatecznie Brytyjska Partia Narodowa nie zdobyła mandatu w tym okręgu, natomiast UKIP - aż dwa - przyp. B.K.).

Jeśli wyborcy liberalni i socjaldemokratyczni chcą zatrzymać prawicę przed wejściem do Parlamentu Europejskiego, mogą głosować na Zielonych, bowiem zielona polityka uwzględnia najlepsze cechy obydwu tych tradycji.

Dla wyborców socjaldemokratycznych:

Z obecnego kryzysu politycznego i ekonomicznego - publicznego gniewu i niewiary w polityków, finansowego chaosu, recesji, kurczeniu się surowców, nierówności społecznych i - przede wszystkim - zmian klimatycznych - jesteśmy w stanie się wyrwać jedynie działając razem jako społeczeństwo, i to na każdym jego poziomie - z udziałem przedsiębiorców, społeczności lokalnych i rządu grających do jednej bramki. Sens współdziałania i wspólnego celu możemy osiągnąć wtedy, gdy różnice dochodowe i rozwarstwienie między bogatymi a biednymi zostaną zmniejszone.

Dla wyborców liberalnych:

Potrzeba nam cieszyć się z wartości indywidualnej wolności, przestrzegania praw człowieka i transparentności, jeśli chcemy stworzyć podstawy sukcesu wspomnianych powyżej celów. Potrzebujemy prawdziwej demokracji, by wzmocnić jednostki w celu realizacji wspólnych celów.

"Ekofaszyzm" (zapewne odwołanie do BNP - przyp. B.K.) jest wewnętrznie sprzeczny, ponieważ faszyzm zawsze prowadzi do wewenętrznego i międzynarodowego konfliktu i do przemocy, a ta czyni zło ludziom i planecie.

Współczesny liberalizm zaczął się wykluwać w okolicach XVII wieku, zaś socjalizm dzięki Robertowi Owenowi - w okolicach XIX stulecia. Zielona polityka jest rodzącą się ideą XXI wieku, zawierającą w sobie spostrzeżenia zarówno Locke'a, jak i Owena.

Zielona myśl oparta jest na nauce ekologii. Uznaje ona, że ludzie są zależni zarówno od siebie, jak i od systemów biologicznych i fizycznych, które dają nam życia. Uznaje ona, że oddziaływujemy na nie i sami ulegamy ich działaniu. Rozszerza to horyzont intelektualny dalej niż tylko na izolowany gatunek ludzki. Parę wieków temu wydawało się zrozumiałym, że polityczne myślenie rozpoczynano od zadawania sobie pytania "Czym jest ludzkość? Czy społeczeństwo to tylko suma jednostek, czy też ma swoje własne prawa?". W roku 2009 taka logika nie jest już racjonalna - należy bowiem uwzględniać człowieka w jego ekologicznym otoczeniu. Z konieczności poszerza to nasze spektrum, w którym jesteśmy w stanie pogodzić ze sobą amimozje (dotychczas nie do pogodzenia) między indywidualizmem a socjalizmem.

Właśnie dlatego zielona myśl polityczna uwzględnia wszystko to, co najlepsze z myśli liberalnej, demokratycznej i socjalistycznej i dlatego też wyborcy wierni tym ideom mogą i powinni głosować na Zielonych.

30 lipca 2009

Klęska opakowana błyszczącym papierkiem

Z każdym kolejnym rokiem dyskusja o powstaniu warszawskim staje się coraz trudniejsza. Nie chodzi tu o trudności w rekonstrukcji wydarzeń, lecz o przedstawianie tego wydarzenia i sposób opowiadania o nim. Przez chwil parę po 1989 roku wydawało się, że po latach komunizmu będziemy mogli swobodnie dyskutować o jego przebiegu, skutkach czy też celowości. Niestety, z PRL-owskiego negowania jego znaczenia przeszliśmy w drugą skrajność, wzmocnioną przez Muzeum Powstania Warszawskiego. Instytucja ta w doskonały sposób odzwierciedla debatę o wydarzeniach roku 1944. Jest tam dużo atrakcji, niewątpliwie ciekawych, niewątpliwie też przydatnych dla poprawy stanu wiedzy (z tego co słyszałem nie najlepszego) na temat Powstania Warszawskiego. Jest tam jednak jeszcze coś - niesamowity hałas, huk samolotów, spadających bomb, maszerujących żołnierzy, uniemożliwiający jedno - refleksję. Czasem bowiem opisy niektórych zdarzeń (takich jak ocena sensu samego powstania) wcale nie brzmią obiektywnie, tkwi w nich ukryte założenie słuszności decyzji. Jak jednak wejść w spór, kiedy nie da się niekiedy w tym huku nawet pomyśleć o alternatywie?

W debacie historycznej bardzo unika się poruszania tematu historii alternatywnej. Trochę tak jak w innych dziedzinach życia, np. w gospodarce - istnieć ma jedna, rzekomo jedynie słuszna droga (brzmi jak realny socjalizm, nieprawdaż?) i należy myśleć tylko o niej, a nie zastanawiać się nad "mrzonkami". Brak wybuchu powstania w 1944 nie jest mrzonką i warto by puścić wodze fantazji. Czy Warszawa byłaby mniej zrujnowana? Jest to możliwe, wszak jeśli coś z dawnej zabudowy miasta przetrwało, to częściej na Pradze, gdzie po kilku dniach zdławiono powstanie, a we wrześniu 1944 wkroczyły do niej wojska radzieckie. Szybsze wyzwolenie niż w styczniu 1945? Całkiem możliwe, aczkolwiek zależałoby to (podobnie jak i poziom zniszczeń) od niemieckiej koncepcji obronnej i poziomu desperacji Wermachtu. Oczywiście, istniały też plany wysadzenia miasta w powietrze, ale podobnie było też i w Krakowie - ocalenie zabytkowej architektury miasto zawdzięcza (czy tego chce czy nie) szybkiemu wejściu Armii Czerwonej. Polska wcielona do ZSRR? Mało prawdopodobne, bardziej w roku 1920 niż w 1944.

To bardzo pobieżnie zebrane przeze mnie myśli - tak naprawdę każda z nich zasługuje na szersze omówienie, znacznie szersze, niż przyjęte w przestrzeni blogowej. Najważniejsze jest jednak dla mnie pytanie o ludzi - żyjące, czujące istnienia, które zginęły w wyniku rozpoczęcia walk. Szacunki, mówiące o 200 tysiącach zabitych cywili (rzeź na Woli, masakry na Ochocie, Mokotowie, Śródmieściu), ponad 15 tysięcy zabitych powstańców - to wszystko przerażające liczby. I kiedy patrzę się na przejaw jakiejś formy "pamięci zbiorowej", jakim jest notka na Wikipedii na ten temat, szokuje mnie zestawienie argumentów obu stron sporu. O ile bowiem argumenty strony, uznające wybuch Powstania Warszawskiego za błąd są rzeczowe i skupiają się na cierpieniach ludności cywilnej i braku osiągnięcia celów militarnych, o tyle już "najczęstsze argumenty zwolenników" (a pamiętajmy, że na polskiej Wikipedii przewagę mają osoby o poglądach prawicowych, nierzadko dobrze przygotowane do bronienia swych racji) ograniczają się do stwierdzenia jego symboliczności, uznania jego wybuchu jako nieuniknionego, a także podkreślające zażartość walk. Pytam się zatem - lepiej żyć, czy nie żyć?

Być może, nie mając powstania w roku 1944, mając za to paręset tysięcy żyjących ludzi więcej i realnie istniejącą stolicę, mielibyśmy powstanie w roku 1947 - po sfałszowanych wyborach, w 1956 albo w 1968 roku? Któż to wie - być może faktycznie trudno by nam było wytrzymać do pokojowej transformacji. Nie to jednak jest w tym momencie najważniejsze - istotny jest fakt, że dowódcy wojskowi podjęli autorytarną decyzję, która miała wpływ na życie olbrzymiej ilości ludzi, nie pytanych o zdanie na ten temat. Decyzja ta - oparta na przesłankach politycznych, na złudnej nadziei, że samodzielnie zdobyte miasto będzie argumentem dla mocarstw na pozostawienie Polski poza radziecką sferą wpływów - podjęta została przy dramatycznie małych własnych zasobach zbrojnych. Budziła ona - i do dziś budzi - zasadniczy spór historyczny, gdzie po stronie "sceptyków" znaleźli się zarówno osoby bezpośrednio w Powstaniu Warszawskim Uczestniczące (takie jak Jan Ciechanowski), jak i ówczesne postacie, które trudno podejrzewać o ciągotki komunistyczne (np. pozbawiony przez władze ludowe polskiego obywatelstwa generał Anders).

Kiedy zatem zbliżają się obchody PW, miewam mieszane uczucia. Z całą pewnością oddaję cześć życiu i odwadze osób, które w tamtych ciężkich dniach walczyły o wolność. Będąc wplątanymi w decyzję, na którą nie mieli wpływu, Warszawianki i Warszawiacy chcieli przez chwilę poczuć, że mają wpływ na własne życie. Na pewno też warto, by młodzi ludzie znali fakty na temat tego wydarzenia - po to, by mogli wyrobić sobie jakieś zdanie na jego temat. Ograniczanie debaty na temat słuszności powstania i chowanie jej pod kloszem rocznicowych obchodów i wydawnictw jest jednak nieuczciwością. W tych dniach w telewizji (zapewne publicznej, ale jak wiemy trudno na nią liczyć w tych czasach) powinna odbyć się poważna, historyczna debata na ten temat. Jej brak pokazuje, że mamy tylko jeden model patriotyzmu, w którym olbrzymie grupy ludzi nie znajdują swojego miejsca. A to, że w powstaniu walczyli także i np. syndykaliści pozostaje wiedzą niemal nieznaną w szerszym obiegu.

Jakiekolwiek przywiązanie do kraju inne niż proste klepanie ogólnie słusznych frazesów jest dziś niemal rugowane. Na krytykę Powstania Warszawskiego może sobie pozwolić kombatant, a i tak niknie ona w harmidrze osób, gotowych zarzucić oponentom zdradę narodową. W ten sposób zamieniamy cenne słowo "patriotyzm" w nic nieznaczącą wydmuszkę. Polacy mają ginąć za wolność i tyle - a już na przykład tradycje XIX-wiecznej pracy organicznej i rozwoju przedsiębiorczości są słabo prezentowane w szkolnych podręcznikach i niemal niewidoczne w pamięci publicznej. Nie mówiąc już o niepodległościowej tradycji socjalistycznej czy też ruchu ludowym, w ogóle nie będących przedmiotem zadumy. Patriotyzm dnia codziennego również występuje w postaci śladowej, bowiem w kraju nadal sławiącym husarzy segregacja śmieci w celu dbałości o środowisko brzmi absurdalnie, a płacenie podatków, zamiast powodem do dumy, częściej nazywana jest frajerstwem.

Nic zatem dziwnego, że w takim pojęciu, wokół którego myśli się o ciągłym stawianiu makabrycznych pomników w stylu dzieci przywiązanych do drzewa albo dłoni oblepiających wiadukt. Z takim (fałszywym) pojęciem patriotyzmem nie chce mieć wiele wspólnego. Chcę za to - pamiętając o przeszłości - budować lepszą przyszłość tu i teraz. Nie chcę leczenia narodowych kompleksów i mierzenia abstrakcyjnej "wartości narodu" za pomocą porównywania poziomu cierpień i odgrażania się za przeszłe zbrodnie. Wśród młodych ludzi w moim wieku, przez całą tę martyrologię, dziś potrafią pojawić się opinie tak dla mnie szokujące, jak nazwanie Polski "bękartem traktatu wersalskiego". Jeśli nie pozwolimy ludziom myśleć, nie damy im ku temu narzędzi, to będziemy mogli organizować i tysiąc koncertów światowych gwiazd przy okazji 1 sierpnia, ale przywiązania do ziemi między Odrą a Bugiem na pewno nie zaszczepimy. Zacznijmy prowadzić historyczny dialog, a nie monolog. Dobrze, że kombatanci to rozumieją i mają już dosyć politycznej szopki wokół obchodów. Także i teraz możemy być z nich dumni.

29 lipca 2009

Zielona polityka - co to takiego?

Poniżej tekst członka Zielonych Anglii i Walii, Richarda Lawsona, prowadzącego własnego bloga, który w znakomity sposób tłumaczy, czym jest zielona polityka i dlaczego niełatwo ją poszufladkować w tradycyjnych kategoriach ideologicznych. Zieloni to nowa jakość i warto poznać, czym się ona charakteryzuje.

Konserwatyści mówią, że Zieloni są socjalistami. Socjaliści opowiadają, że jesteśmy burżuazyjnymi liberałami.

W idealnym świecie byłoby cudownie, gdybyśmy sami mogli powiedzieć, co sądzimy na temat własnej pozycji politycznej.

Jeśli Zieloni muszą już być ometkowane za pomocą jakiegoś "izmu", musiałby to być "ekologizm", chociaż znacznie chętniej odwołałbym się do "ekologii", a więc nauce o relacji między organizmem a jego otoczeniem przyrodniczym, chociaż - dokładniej - do "ekologii politycznej". Jesteśmy politycznymi ekologami i ekolożkami. Nasza ideologia i filozofia opiera się na uznaniu, że ludzie są powiązani z naturą, i musimy zachowywać zgodnie z jej ograniczeniami.

Homo sapiens jest istotą społeczną, więc Zieloni uznają za oczywisty społeczny aspekt ludzkiej egzystencji, a także fakt, że w celu wyjścia z obecnego chaosu, który zagraża istnieniu nas i innych zamieszkujących planetę gatunków, musimy działać wspólnie w obrębie społeczeństwa.

Uznajemy także konieczność zmniejszenia dysproporcji, dzielących bogate i biedne klasy społeczne, bogate i biedne kraje, a także obecne i przyszłe pokolenia - po to, by wszyscy ludzi mogli ze sobą współpracować w celu osiągnięcia zrównoważonego, trwałego rozwoju. Myślę, że jest to w stanie zaspokoić potrzeby osoby o umiarkowanie socjalistycznych poglądach. Ale idziemy dalej.

Osiągnięcie równości wymaga radykalnej reformy politycznej i ekonomicznej. Poszukujemy ekonomii, która ma wbudowany w sobie mechanizm zapewniania równości, poprzez związanie ze sobą losów bogatych i biednych.

By osiągnąć te cele, musimy zlikwidować (albo co najmniej ograniczyć) monopol prywatnych korporacji na tworzenie pieniędzy poprzez oprocentowane pożyczki, bowiem relacja dłużnik-wierzyciel jest kołem napędowym tak gospodarczego wzrostu, jak i społecznych nierówności. Niemądre, ekscesywne tworzenie pieniędzy za pomocą procentu jest wszak podstawowym powodem kryzysu finansowego.

To zdumiewające, że socjaliści nie tylko udają, że Zieloni nie martwią się z powodu nierówności pomiędzy bogatymi a biednymi, podczas gdy w tym samym czasie rzadko myślą coś na temat przyczyn owej nierówności, czyli tworzeniu pieniędzy przez prywatne korporacje. Być może dlatego, że reforma monetarna bywała czasami kojarzona z antysemityzmem i autorytarnymi ekstremistami.

Lekceważenie konieczności reformy monetarnej z tego powodu byłoby logicznym błędem - fałszywym skojarzeniem. Błędem jest bowiem proste, zero-jedynkowe podejście do myśli politycznej i ekonomicznej w stylu "cokolwiek powie mój oponent, nigdy się z nim nie zgodzę". Potrzeba nam myślenia systemowego, bardziej strukturalnego. Naszą rolą, jako Zielonych, nie jest po prostu uznać się za lewicę i odrzucić cokolwiek, co ma wspólnego z prawicą. Jesteśmy zdolni do myślenia samodzielnego, ponieważ dysponujemy świeżą, nową ramą ekologiczną dla naszych przekonań.

Strona PoliticalCompass.org pokazuje, że prosty podział lewica/prawica jest nieadekwatny - mamy bowiem do czynienia tak z osią lewo-prawo (komunitaryzm-indywidualizm), ale też drugą: autorytaryzm-libertarianizm (kwestie światopoglądowe).

Zieloni wprowadziliby w tym miejscu kolejną: Realizm-Zaprzeczenie, wymiar, który mierzyłby polityczną akceptację (bądź jej brak) dla fizycznych i biologicznych ograniczeń dla życia na Ziemi.

Wymiar ekologiczny jest unikalnym wkładem zielonej filozofii politycznej do współczesnej myśli politycznej. Być może sami nie zdajemy sobie sprawy z donośności historycznej tego faktu. Sam wymieniłbym go jednym ciągiem z Oświeceniem.

Zielona ideologia powinna wkluczać zamiast wykluczać, jeśli chodzi o podejście do innych myśli - za wyjątkiem ekstremistów, którymi w dzisiejszych czasach są politycy autorytarni i zaprzeczający warunkom życia na naszej planecie.

Jest w nas niezbędna cząstka miłości do przyrody i do każdej istoty ludzkiej z osobna, ale bywa ona przytłoczona przez intelektualne i kulturowe złogi, jakie osadzają się w nas poprzez edukację i nawyki kulturowe. Naszym zadaniem - jako zielonych polityczek i polityków - jest usunięcie owych złogów. Nasza ideologia ma wymiar społeczny, ale wymaga także indywidualnego działania (różnego jednak od stojącej za kapitalizmem ideologii "indywidualizmu"). Jesteśmy przekonani do swoich racji przez solidność faktów naukowych, które stoją za naszymi poglądami, ale odrzucamy ideologię autorytaryzmu. Autorytarną jest Brytyjska Partia Narodowa. Nie są oni na politycznej prawicy w sensie jednostkowych praw i wolności - są narodowymi socjalistami, tak jak naziści - tu są naskraju osi, chociaż w wymiarze lewica-prawica sytuują się w centrum.

My, Zieloni, jesteśmy silnie za indywidualną wolnością, jest ona bowiem niezbędna do wzmocnienia ludzkiej godności, niezbędnej do dokonania potrzebnych do osiągnięcia trwałego, zrównoważonego rozwoju zmian. Nie jesteśmy jednak libertarianami.

Pokrótce mówiąc, nasza ekologiczna siatka pojęciowa jest dostatecznie szeroka, by włączyć do niej wszystkie umiarkowane skrzydła wszystkich najważniejszych odcieni myśli politycznej - lecz im bardziej ktoś sytuuje się na ich ekstremach, tym trudniej mu/jej będzie się związać z zieloną polityką. Chcemy - i musimy - włączyć w swój obręb wszystkie pozytywne pomysły indywidualizmu, socjalizmu i liberalizmu, ale - z całym szacunkiem - nie możemy wiecznie droczyć się o przyrostek "-izm", który czasem uznaje się za niezbędny element polityki. Świadomość ekologiczna, że wszystkie żyjące na naszej planecie istoty są ze sobą wzajemnie powiązane pozwala nam na porzucenie skorup dawnych ideologii i na wejście w nowe, bardziej harmonijne relacje ze sobą.

28 lipca 2009

Płeć, mięśnie i ja

Sezon ogórkowy pozwala mi nieco odsapnąć, nie denerwować się tyle, podnosić swoje kwalifikacje w dziedzinach życiowo przydatnych, dużo czytać, podróżować po mieście. Czasem jednak przychodzi chwila, by siąść na komputerze, sprawdzić pocztę i spojrzeć na wiadomości, czy aby nie ma tu o czym ciekawym pisać. Ot, tu prywatyzują, tam się kłócą, za granicą zamykają fabrykę turbin wiatrowych, bo rząd nie tworzy warunków do ich upowszechnienia - standard, każący poddać w wątpliwość przekonanie, że żyjemy w najlepszym ze światów. Dodatkowo można stracić zdrowie - ledwie człowiek demonstruje przeciwko ograniczeniom praw człowieka na Litwie (bo oto, w pogrążonym w kryzysie ekonomicznym kraju neoliberalna prawica pragnie odciągnąć uwagę wyborców od sytuacji, wprowadzając prawo, na mocy którego osoby nieheteronormatywne nie będą mogły mówić osobom poniżej 18 roku życia, że "nie są wielbłądami"), a oto na Arkadiusz Mularczyk i Artur Górski, skrajnie prawicowe skrzydło PiS, myśli o czymś podobnym. Dla nich normalność to krzyż w świeckim urzędzie, jakim jest Sejm, modlitwy o deszcz i plany intronizacji Chrystusa na króla Polski. Ba, poseł Górski widzi więcej niż my, szare robaczki, jest bowiem w stanie z pełnym przekonaniem stwierdzić, że wybór Baracka Obamy zwiastuje "zmierzch cywilizacji białego człowieka". Tak, do dopiero normalność pełną gębą...

Cóż to ma wspólnego z tematem mięśni i kulturystyki zaproponowanym przez serwis blog.pl? Oczywiście na pierwszy rzut oka niewiele. Kultura i procesy w niej zachodzące mają jednak to do siebie, że tworzą sieć naczyń połączonych, oczywiście odpowiednio zakamuflowanych pod hasłem "oczywistości". Jednym z kamieni węgielnych cywilizacji judeochrześcijańskiej, z której czerpie i nasza, był dość radykalny sprzeciw wobec homoseksualizmu. Dziś, kiedy do głosu coraz bardziej dochodzi drugi, bardziej "świecki" w naszym odczuciu filar - cywilizacji antycznej Grecji i Rzymu ze swym zróżnicowanym podejściem do tematu, owe tabu powoli zaczyna pękać. Wraz z przełomowym konceptem psychoanalizy Freuda uzyskaliśmy narzędzia do badania kultury jako sublimacji naszych popędów i pragnień.

Kulturystyka, jako forma sportu, wraz z innymi dyscyplinami cieszy się dwuznaczną opinią. Z jednej strony idole młodych (i nie tylko młodych) ludzi są archetypicznymi mężczyznami - wysportowanymi, walecznymi, rywalizującymi niczym społeczności pierwotne. Są to, jak ujmował to Thorstein Veblen, cechy "człowieka łupieżczego", który zdominował kulturę i narzucił swój ogląd na świat innym grupom społecznym. Ale nawet w tak "męskich" dziedzinach po dziś dzień daje się zobaczyć czyste, nie podlegające sublimacji emocje. Strzelony podczas meczu piłki nożnej gol pozwala mężczyznom na chwilę intensywnych uczuć, której nie są w stanie (z powodu ograniczeń panującego kodu kulturowego) okazywać sobie kiedy indziej, ewentualnie w skromnym wymiarze.

Kulturystyka z kolei (wszystko, co piszę na ten temat ma charakter opisowy, nie ocenny) zdaje się być jeszcze bardziej wyrafinowaną formą sublimacji popędów poprzez stereotyp. Kulturyści i kulturystki, nawet, jeśli nie wzbudzają powszechnej fascynacji, są pewnym wzorem typologicznym pożądanego wyglądu. Nie musimy tak wyglądać, ale przekonanie o konieczności wyrabiania tkanki mięśniowej skutecznie potrafi zachęcić nas do pójścia na siłownię. Nie zachęci nas do tego tak skutecznie np. troska o zdrowie - ale już podświadomie wpojone przekonanie, że podniesie to naszą atrakcyjność - i owszem. Do tego sport ten jeszcze bardziej zdaje się być "męskim" - tutaj nikt się nie przytula, kiedy zwiększy się obwód bicepsa, a studiowanie ciał osobników tej samej płci ma w sobie więcej ze wspomnianego już instynktu rywalizacyjnego niż ztabuizowanej fascynacji.

Nie ukrywajmy - taka dyscyplina ciał może przynieść spore zyski. Dla mnie medialny fenomen na szerszą skalę rozpoczął swe funkcjonowanie wraz z upowszechnieniem przez TVN serii zawodów "Strong Man". Mając ograniczoną pulę własnych, atrakcyjnych transmisji sportowych, kanał zdecydował się na wypromowanie własnej mody. W małych miejscowościach, do których "Siłacze" trafiali, towarzyszyła temu zdarzeniu aura ludycznego święta, łamiącego codzienną rutynę. Po takiej reklamie telewizyjnej kariera wszelakich odżywek i miejsc ćwiczeń mogła rozkręcić się na dobre. Przykład medialnej kariery Mariusza Pudzianowskiego wskazuje, że stał on się dość atrakcyjnym modelem do naśladowania. Na kilka sposobów zresztą - można go naśladować, można też uznać za "eksces", jednocześnie uznając konieczność "ośmiopaka" na brzuchu jako estetycznej poprawy samego siebie.

I żeby nie było - nie mam tu zamiaru nikogo potępiać. Efekty chodzenia na siłownię mogą być miłe zarówno dla oka, jak i dla własnego zdrowia. Jeśli ktoś chce rozszerzać tego typu działanie i stawać się osobą uprawiającą kulturystykę - droga wolna, wszak jest to jedna z wielu dróg służąca do zwiększenia poziomu zadowolenia z własnego życia. Ba, nie jestem nawet zwolennikiem tezy, że ich praca to tylko efekt brania używek, aczkolwiek, tak jak w innych dyscyplinach sportowych, nacisk na bicie rekordów zapewne wpływa wprost proporcjonalnie na wzrost użytkowania tego typu specyfików. Ważne, by nie dać się zwariować - i by mieć z życia frajdę, a nie dać się zapędzić do narożnika kulturowego przymusu.

27 lipca 2009

Zwierzaki nasze są?

W dyskusjach o naszym sposobie postępowania ze zwierzętami bardzo często ścierają się dwie frakcje - albo jesteśmy w stanie uznać, że wszystko jest w porządku, albo też posypujemy głowy popiołem. Ta druga postawa jest mi bliższa, bowiem przykładów idiotycznego obchodzenia się z innymi istotami żyjącymi nie brakuje. Nie zamierzam tu wypisywać o tym, jak to wszyscy wiążemy psy do drzew - są to przypadki drastyczne, dramatyczne i występujące zdecydowanie zbyt często, by móc powiedzieć, że wszystko jest w porządku. Także zjawisko oddawania "żywych prezentów" do schronisk nie napawa optymizmem - zwierzę nie jest rzeczą, więc nie warto na nim ryzykować, czy obdarowanej/obdarowanemu tego typu "upominek" się spodoba. Karpie na Wigilię to już z kolei temat tak obszerny, że aż zasługuje na osobną notkę grudniową porą.

Jakie więc największe ekscesy popełniamy w stosunku do zwierząt? Chyba najłatwiej odpowiedzieć na to pytanie poprzez zagadnienia, poruszane przez grupy zajmujące się kwestiami praw zwierząt. Sam podczas tegorocznej kampanii wyborczej miałem przyjemność odpowiadać na pytania inicjatywy "Viva - akcja dla zwierząt" i Ogólnopolskiego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami "Animals" na ten temat. Wyniku wstydzić się nie muszę, tym bardziej, że za moimi odpowiedziami stoją konkretne działania grupy Zielonych/Wolnego Sojuszu Europejskiego w Parlamencie Europejskim. Można się z nimi zapoznać za pomocą elektronicznej broszurki tematycznej, dostępnej na stronie eurodeputowanej Jean Lambert.

Jakie zatem działania w kwestii stosunków na linii człowiek-(inne) zwierzęta należy podjąć w pierwszej kolejności? Uznając, że istnienia ze świata fauny mają zdolność do odczuwania bólu, należy jak tylko się da dążyć do jego minimalizacji. Od roku 2012 na terenie UE zacznie w tym celu obowiązywać zakaz przemysłowego chowu klatkowego drobiu, pomimo lobbingu firm zajmujących się produkcją jajek. Kury nie będą już musiały tłoczyć się w skandalicznie małych klatkach, bez możliwości rozpostarcia skrzydeł, za to ze sporymi szansami na uszkodzenia kończyn czy też dziobów. Trwa także kampania angielskich eurodeputowanych - Lambert i Caroline Lucas - przeciwko testom medycznym na zwierzętach. Wraz z postępem technologicznym tego typu działania są już zupełnie zbędne, a zmniejszenie cierpienia dzięki wykorzystaniu rosnącej mocy obliczeniowej komputerów czy też wykorzystywanie surogatów tkanek - jak najbardziej realne.

Kwestia futer jest również istotnym miernikiem naszej zdolności do empatii i współodczuwania. O ile społeczności pierwotne na Dalekiej Północy, od wieków koegzystujące ze światem przyrodniczym w harmonii, potrafią racjonalnie korzystać z tego typu zasobów naturalnych, o tyle ich przemysłowa produkcja w obrębie bogatej, "globalnej Północy" dokonuje prawdziwych spustoszeń. Wprowadzenie zakazu importu foczych futer z Kanady, gdzie następuje prawdziwa rzeź tego gatunku było słusznym posunięciem ze strony UE. Rezygnacja z futer nie jest jakimś bolesnym wyrzeczeniem z naszej strony - a zwierzaki z całą pewnością nam za nią podziękują, tak jak podziękować mogą za sprzeciw wobec rzekomo "naukowych" polowań japońskich kutrów na wieloryby.

Zwierzęta podczas transportu bardzo mocno się męczą, dlatego też ważne jest przyjęcie ogólnoeuropejskich norm w tym zakresie. Eksport zwierząt rzeźnych nie wpływa dobrze na same zwierzęta, tak więc maksymalny limit czasu podróży wydaje się tu być w pełni racjonalnym pomysłem. Normy dotyczące "rozrywkowego" wykorzystywania zwierząt również powinny gwarantować istotom żyjącym minimalizację cierpień - warto się zatem na poważnie zastanowić, czy koniecznym jest używanie zwierząt w cyrkach albo zezwalanie na walki byków w Europie Południowej.

Żeby być choć trochę bardziej empatycznym, nie trzeba uważać się za wielkiego "wojownika sprawy". Nie trzeba też zaraz, teraz i natychmiast stawać się wegetarianką/wegetarianinem, czasem wystarczy nieco ograniczyć spożycie i nagle okazuje się, że wcale nie potrzebujemy codziennie jeść na śniadanie szynki, a na obiad schabowego. Nasze organizmy również mają szansę nam za to podziękować.

26 lipca 2009

Od próżności głowa nie boli?

Kiedy szukamy źródeł obecnego ułożenia świata, często zdarza nam się sięgać do antycznych filozofów czy historiografów, czasem zaczytujemy się w prekursorach znaczących doktryn politycznych, ewentualnie myślimy o dobrym podręczniku do historii. Czasem jednak warto sięgnąć nieco bardziej niestandardowo, na przykład do twórczości Thorsteina Veblena. Ów syn norweskich imigrantów zrobił karierę naukową, bardzo intensywnie żeniąc analizę socjologicznej ewolucji społeczeństw z ekonomią. Jest zatem - jak donosi tak Wikipedia, jak i okładka książki, wydanej przez Muzę w ramach serii "Spectrum", przedstawicielem instytucjonalizmu - szkoły ekonomicznej, dla której badanie mechanizmów gospodarczych nie mogło obejść się bez pamięci o tym, że tkwią one w obrębie poszczególnych systemów myślowych.

Choć "Teoria klasy próżniaczej", bo to tę książkę zdarzyło mi się czytać, swoje lata ma, to jednak sporo obserwacji w niej zawartych warte jest prezentacji. Tyczą się one znacznie bardziej kwestii socjologicznych niż ekonomicznych. Samo pojęcie "klasy próżniaczej" (leisure class) nadal wydaje się adekwatne - w końcu nadal wiele jest osób, żyjących z własnego majątku czy też bankowych odsetek. Sporo mamy do czynienia (w rzeczywistości mediów masowych w szczególności) z osobami nie zajmującymi się pracą produkcyjną, lecz czymś przetłumaczonym jako próżnowanie - ilość celebrytek i celebrytów, z jakimi obcujemy i czerpiemy inspiracje nie pozwala odłożyć owej kategorii do szuflady. Sama "klasa próżniacza" zdaje się zmieniać i ewoluować, ba, należy zapytać się o jej jednorodność w postmodernistycznych czasach.

Veblen na szczęście już ponad 100 lat temu zdawał sobie sprawę z przemian zachodzących w wówczas przemysłowych społeczeństwach. Już wtedy widać było, że pierwotna, jednolita kultura próżniacza odchodzi w przeszłość. W poprzednich epokach rozwoju ludzkiego - dzikości i barbarzyństwa, warunki społeczne premiowały egoizm i rywalizację, podczas gdy pod koniec XIX wieku wśród ludzi majętnych pojawiać się zaczęło więcej przejawów altruizmu, także w stosunku do biedniejszych. Zdaniem Veblena do tej pory ewolucja społeczna działała na niekorzyść jednostek, które odrzucały dominujący model zachowania, podczas gdy w czasach jemu współczesnych zachowania altruistyczne przestały być traktowane jako dziwactwo - tym bardziej, że w ich obrębie istniało miejsce do rywalizacji, na przykład w zakresie prowadzenia działalności charytatywnej.

Warto zatem zdefiniować samo pojęcie klasy próżniaczej - wedle autora teorii na jej temat, to osoby, które nie muszą uczestniczyć w produkcji. Wytworzenie się tego typu klasy było możliwe dzięki przejściu z pierwotnych, bardziej pokojowych wspólnot plemiennych w kierunku podboju i akumulacji, dzięki której pojawiła się możliwość posiadania nadmiaru dóbr. Działania wojenne pomogły w rozwoju społecznej aprobaty i podziwu dla odwagi, a także w uniezależnieniu się pewnej grupy ludzi od pracy. Rozpoczęło się zjawisko niewolniczej pracy służebnej, wykonywanej także przez kobiety, jtóra stopniowo, wraz ze wzrostem zamożności, zmieniała się w tzw. "zastępcze próżnowanie". W średniowieczu na przykład próżnował już nie tylko rycerz, ale cały jego dwór, a niejako szefową całego ceremoniała stawała się jego żona. Odzwierciedlenie takiego stanu rzeczy widać nawet w wierzeniach religijnych - ówczesny katolicyzm pielęgnował nie tylko pamięć o Bogu, ale o zastępach świętych i aniołów, pogrążonych w wiecznej modlitwie.

W proces próżniactwa (a więc - przypomnijmy - działalności nieprodukcyjnej) od zawsze wciągnięta była warstwa duchowna. Zdaniem Veblena nieliczne wyjątki - takie jak pracujące zakony w katolicyźmie - nie podważają tej tezy, bowiem funkcjonowały one na obrzeżu działalności kościelnej. Kapłan jest dobrym przykładem "próżnowania zastępczego", gdyż powstrzymują się od pracy dla oddania czci bóstwu, w które wierzą. Im bardziej owe bóstwo ma ludzkie, a nie abstrakcyjne cechy, tym większa towarzyszy mu ozdobność szat kapłana. Osoby wierzące, biorąc udział w praktykach, niejako symbolizują swoje poddaństwo poprzez bycie odświętnie ubranymi.

Dwie ciekawe kwestie warte są odnotowania. Po pierwsze, Veblen w bardzo ciekawy sposób tłumaczy konserwatyzm klasy próżniaczej - dziś możliwy do zaobserwowania w tej jej części, która bardziej niż ostentacyjną konsumpcją (np. gwiazdy popkultury, najczęściej mające dość liberalne przekonania, jeśli jakiekolwiek mają) zajmuje się nadal ostentacyjnym próżnowaniem (duchowieństwo, pozostałości rodów szlacheckich). Ich zachowawczość zdaniem autora wynika z braku nacisków ekonomicznych. Klasy niższe, które odczuwają przymus ekonomiczny, odczuwać mają konieczność zmiany stosunków społecznych w celu poprawy swojego losu - klasy wyższe, dla których zastany system jest systemem gwarantującym możliwość zachowania próżniaczego trybu życia, będą dążyć do konserwacji dotychczasowej sytuacji. Schemat "bycia wzorem" dla gorzej usytuowanych pozwala zrozumieć, dlaczego np. spore grupy polskiego społeczeństwa po transformacji, karmione telewizyjną "Dynastią" i nadal przywiązane do kościoła katolickiego, dały się przekonać do konserwatywnej reakcji Prawa i Sprawiedliwości.

Dużo w "Teorii klasy próżniaczej" możemy przeczytać o emancypacji kobiet, który to temat był istotnym punktem debaty publicznej na przełomie XIX i XX wieku. Veblen uznaje, że dążenie kobiet do wyzwolenia się z zastępczego próżnowania na rzecz mężczyzn i osiągnięcie samodzielnej pozycji przez nie to chęć powrotu do pierwotnych, przedłupieżczych stosunków płci. Jest tu też sporo przemyśleń na temat roli sportu czy też funkcji edukacji wyższej - fragment ten brzmi jednak nieco anachronicznie, kiedy patrzymy się na dzisiejsze uwielbienie uniwersytetów dla przedmiotów ścisłych i technicznych, które zastąpiło dawne skupienie się na humanistyce. Lektura to dość wymagająca, ale z pewnością niosąca nieco ciekawych spostrzeżeń.

25 lipca 2009

Subiektywne wojaże warszawskie - odc. 15 - otulina Mokotowa

W telewizji nazywa się taki powrót stałego elementu nową edycją czy też nowym sezonem. Nie wiem, na ile będzie on stały, wszak wiele zależy od ilości wolnego czasu, a także zwyczajnej własnej chęci do poznawania miasta i warunków atmosferycznych. Ostatnimi czasy zmiany klimatyczne odczuwam niemal namacalnie - jak nie upał, mordujący jakąkolwiek chęć do aktywności, to znowuż ulewy, paraliżujące miasto. Niedawno miałem zresztą wątpliwą przyjemność pieszego przechadzania się ulicami miasta w czasie oberwania chmury - wracałem do domu linią 222, zdecydowałem się wysiąść przy przystanku Morskie Oko i dojść już do Alej Niepodległości pieszo. Kiedy wysiadałem, lekko kropiło, ale zanim dotarłem do Kazimierzowskiej zdążyła zerwać się porządna ulewa. Po powrocie do domu zajmowałem się głównie suszeniem "Teorii klasy próżniaczej", wyjętej z płóciennej torby, która służyła mi jako substytut parasola. Tyle impresji klimatycznych...

Był jednak dzień, kiedy słońce świeciło (aż zanadto), pogoda zaś dopisywała, więc postanowiłem udać się na krótką przejażdżkę komunikacją miejską po Warszawie. Tym razem zdecydowałem się wybrać na przejażdżkę linią 174 na sam jej koniec, zafascynowany, co też może kryć się pod enigmatycznym dla mnie określeniem "Bokserska". No i co nieco zobaczyłem - troszkę bloków na uboczu miasta plus rosnącą ilość obszarów zielonych. Po drodze zdążyłem skręcic w ulicę, na końcu której zastałem terytorium Poczty Polskiej, co zmusiło mnie do powrotu na dotychczasową trasę. Obaczywszy, że w gruncie rzeczy nie ma tu zbyt wiele, poza może dość ciekawie wystającymi z ziemi, nieużywanymi torami, postanowiłem skorzystać z kolejnego autobusu.

Tym razem była to linia 165. Pojechałem nią na Wyczółki, a ciut konkretniej na trasę łącznikową z Okęciem. Sama trasa, choć położona na terenach dość odludnych, robi przyjemne wrażenie. Szerokie chodniki, ścieżki rowerowe, zadbana zieleń miejska - czysta przyjemność. Próbowałem zejść w boczną uliczkę do lasu, jednak okazał się on być ogrodzony murem. Do tego bardzo szybko ze wschodu nadciągać zaczęły chmury, co po upalnym dniu nie zwiastowało niczego dobrego. Nawet z pokładu szybko jadącego autobusu (w tym wypadku linii niestety nie pomnę) zaczęły zajmować coraz większą powierzchnię nieba, co nastrajało raczej do szybkiego powrotu do domu niż do intensywnych badań terenowych. Stwierdziłem jednak, że zamiast zmykać do metra Natolin nieco zaryzykuję i pojadę na kampus SGGW.

Nie zawiodłem się. Miejsce dosłownie mnie urzekło - przyjemnie położony kampus, tonący wśród zieleni - miejsce godne zwiedzenia i chwili odpoczynku. Do tego widać wyraźnie, że uczelnia się rozwija, wszak po drugiej stronie ulicy powstaje nowoczesny kompleks akademicki. Aż żałowałem, że nie znalazłem nigdzie zejścia w kierunku Skarpy Wiślanej, bowiem widok prześwitujący z krzaków niemal wołał, by iść w tamtym kierunku. Aż dziw mnie wziął, że w czasie wakacji akademickich dziewczyny przy bramie głównej rozdawały jakieś ulotki.

Czas jednak naglił, wsiadłem więc do linii 117. Okazała się ona być całkiem niezłą, spaja bowiem m.in. SGGW, Stary Mokotów i Gocław. W kierunku domu jechało się dość długo, jednak widoki zza okna i muzyka w słuchawkach rekompensowały wszystko. Kiedy już wysiadłem na przystanku Łowicka, po raz kolejny mogłem poczuć się szczęśliwy z faktu mieszkania na Starym Mokotowie. Wystarczy przejść kilkadziesiąt metrów od niskich, kameralnych bloków tonących w zieleni, by zanurzyć się w świat klimatycznych willi. Czuje się tu jakąś dekadencję, komfort, spokój i swego rodzaju małomiasteczkowość. Nie ma huku ulicy, jest za to możliwość zaszycia się w książkach i obcowania z przyrodą. Jednocześnie wystarczy przejść kolejne kilkadziesiąt metrów, by mieć dostęp do autobusów, tramwajów czy też metra - dających poczucie mieszkania blisko centrum. To doświadczenie, które w podobnym stopniu może jeszcze dawać chyba tylko Żoliborz.

Ogólnie rzecz biorąc podróż ta pokazała, jak ciekawie jest wybrać się na tereny pogranicza stołecznych dzielnic. Trochę dzieli je od administracyjnych granic miasta, a jednak w dużej mierze pozostają one dzikie (i dobrze) i nieodwiedzane (to już gorzej). Nagle okazuje się, że w europejskiej metropolii możemy obcować z przyrodą niekoniecznie zamkniętą w granicach ściśle wytyczonego parku czy skweru - i to jest piękne. Gorąco polecam tego typu niekonwencjonalne podróże, mi osobiście bardzo się one podobają i z chęcią spróbuję jeszcze niejedną oryginalną trasę pokonać...

24 lipca 2009

Rewitalizować z głową

Całkiem niedawno pisałem o swoich uwagach dotyczących projektów rewitalizacyjnych na Mokotowie. Postanowiłem poczytać nieco więcej na ten temat i sprawdzić, jakie w tej kwestii doświadczenia mają w Wielkiej Brytanii. Tam też New Economics Foundation, zacna instytucja zajmująca się tworzeniem alternatyw dla obecnego modelu ekonomicznego, słabo uwzględniającego potrzeby społeczne i ekologiczne, zdecydowała się na wydanie publikacji "Hitting the target, missing the point: How government regeneration targets fail deprived areas", poświęconej ocenie rządowych planów rewitalizacyjnych. Publikacja tym cenniejsza, że także w Zjednoczonym Królestwie widać rosnące rozwarstwienie społeczne, coraz częściej grupujące się w "zdeprawowanych okolicach". Tam też kumulują się negatywne zjawiska, takie jak przestępczość czy długotrwałe bezrobocie. Rządowe programy nie zawsze odnoszą spodziewany skutek - dlaczego?

Autorzy NEF - Eilis Lawlor i Jeremy Nicholls - znają odpowiedź: to niedostateczne uwzględnienie kwestii zrównoważonego rozwoju i anachroniczne metody mierzenia sukcesu danego przedsięwzięcia. Cóż z tego, że ktoś znajdzie pracę i przestanie korzystać z zasiłków, skoro praca ta będzie słabo płatna, odbywać się będzie w godzinach utrudniających godzienie jej z życiem rodzinnym - słowem, nie będzie przyczyniać się do poprawy jakości życia, tworzących "pracujących biednych"? Cóż ze stworzenia pewnych warunków do rozwoju przedsiębiorczości, skoro zdewastowana przestrzeń publiczna okolicy zniechęcać będzie ludzi do korzystania z danych usług? Jedynie holistyczne uwzględnianie wszystkich elementów rewitalizacji daje szansę na trwałą poprawę warunków życia i stworzenie podstaw wejścia na ścieżkę trwałego rozwoju.

Ogromną rolę w procesie rewiatalizacyjnym pełni dostęp do odpowiednich wskaźników. Brak odpowiednich pozycji wyjściowych, np. w zakresie skali lokalnej przestępczości, poziomu społecznych interakcji czy też jakości lokalnego środowiska przyrodniczego i jego wpływu na stan zdrowia mieszkanek i mieszkańców poważnie utrudnia stworzenie przekonywującego i - co jeszcze ważniejsze - skutecznego projektu zmiany na lepsze. Równie istotne jest uwzględnienie przy planowaniu jak najszerszej grupy lokalnej społeczności, co umożliwi np. stworzenie profilu grup docelowych projektu, którym poświęcona zostanie szczególna uwaga.

Pamiętajmy o ludziach, bo to im służyć mają tego typu działania. Przywracanie ludzi z powrotem na rynek pracy czy też budzenie w nich zaufania do współpracy sąsiedzkiej wcale nie jest prostym zadaniem. Szacuje się, że potrzeba roku ostrożnych prób i dyskusji z osobą długotrwale bezrobotną, by była ona gotowa rozpocząć aktywne poszukiwania na rynku pracy. Kiedy już zacznie, często musi poważnie zastanowić się, czy oferty pracy odpowiadają jej kwalifikacjom. Samozatrudnienie, wspierające lokalną ekonomię, również oznacza konieczność kalkulowania zysków z wyjścia np. z szarej strefy bądź też bierności zawodowej, spędzaniu czasu przy załatwianiu spraw urzędowych, dbaniu o płynność finansową... Bez pomocy przy tego typu działaniach poprzez szkolenia, kredyty czy dotacje trudno będzie sobie wyobrazić samoistną odnowę zaniedbanych obszarów miejskich.

Na koniec zaś jeszcze jedna, istotna kwestia. Władze tak samorządowe, jak i centralne bardzo lubią patrzeć się na bezpośrednie rezultaty swoich działań, takie jak ilość wybodowanych dróg, wyremontowanych budynków czy też stworzonych miejsc pracy. Równie ważne są jednak także i oddziaływania, mierzone bardziej długofalowo. Praca zatem powinna zapewnić wzrost poziomu i jakości życia, umożliwiać godzenie życia rodzinnego i zawodowego, poprawa zaś wyglądu przestrzeni publicznej - sprzyjać wzrostowi interakcji społecznych. Obok gospodarki zarobkowej cenić też należy wzrost sąsiedzkiej samopomocy - na przykład w formie samopomocy. Zmiana modelu zachowania mieszkanek i mieszkańców to proces długi i żmudny, ale bez tego możemy pompować pieniądze w nieskończoność, jednocześnie nie pomagając nikomu w wybiciu się na niezależność. Bez inwestycji w ludzi piękne place zabaw zostaną zdewastowane, a nowe miejsca pracy okażą się być miejscami wyzysku. Jeśli zatem działamy - róbmy to z głową.

23 lipca 2009

Globalizacja, damn it!

W ostatnich dniach śmieszą mnie dwie rzeczy - kanonizacja Jerzego Buzka w polskich mediach i dyskusje o wolności. W jakiś sposób łączą się one ze sobą, o czym przekonałem się oglądając dokument "Koszmar Darwina". Szczegóły za chwil parę, natomiast korzystając z okazji, chciałbym wyrazić pewną myśl egzystencjalną. Czy gdyby szefem PE został dajmy na to Maciej Giertych w poprzedniej kadencji, to czy media również rzuciłyby się z zachwytem nad wspaniałym faktem wyboru Wielkiego Polskiego Polityka na unijne stanowisko, dość zresztą symboliczne? Aż mnie świerzbiło, by wziąć co smakowitsze wycinki relacji prasowych i podmienić nazwisko Buzek na jakieś inne, np. Krzysztof Kononowicz. Byłoby zabawnie, gdyby nie fakt, że chroniczne mylenie plemiennego nacjonalizmu z patriotyzmem staje się niemożebnie frustrujące. Nieważne poglądy polityczne (a może nawet ich brak?), cztery reformy, rządy w latach 1997-2001, po których jego poprzednia formacja - AWS, wylądowała pod progiem wyborczym. Millerowi podobnych ekscesów nie darowano - Buzka wyniesiono pod niebiosa. Oto stan polskiej debaty publicznej - nieważne przekonania, ważne, że to Nasz Rodak.

Nasz Rodak zdaje się utożsamiać z polityką Unii Europejskiej, w tym z jej wymiarem międzynarodowym. W końcu przynależy do tej samej rodziny politycznej, co imć Barroso, który obecnie ubiega się o reelekcję na stanowisko szefa Komisji Europejskiej. Za jego kadencji (w roku 2007) do zagranicznego wymiaru Strategii Lizbońskiej, mającej uczynić UE najbardziej konkurencyjną gospodarką świata, włączono opracowaną jeszcze w latach 90. XX wieku koncepcję "Globalna Europa - konkurencyjna na świecie". To realizowana w praktyce idea, która polega na negocjowaniu dwustronnych umów z państwami Globalnego Południa (w większości dawnymi koloniami), o poziomie deregulacji większym niż w wypadku rozmów prowadzonych w obrębie Światowej Organizacji Handlu. Uzależnione od eksportu kraje zgadzają się na podporządkowanie się ustaleniom, na mocy których muszą znosić cła i jakiekolwiek inne bariery dostępu produktów unijnych na lokalne rynki, podczas gdy kraje Południa na aż tak wielką hojność UE (poza wybranymi, potrzebnymi Europie produktami) liczyć nie mogą.

Czemu o tym piszę? Właśnie z powodu "Koszmaru Darwina", który zrobił na mnie olbrzymie wrażenie. Dokument, nominowany w 2006 roku do Oscara, opowiada historię okonia nilowego, który zaraz na początku dekolonizacji - w latach 60. XX wieku - został wypuszczony w ramach eksperymentu naukowego do wód Jeziora Wiktorii. Nie mając naturalnych przeciwników, w ciągu kilkudziesięciu lat wytrzebił z niego wiele innych gatunków, zupełnie zmieniając tamtejszy ekosystem. Zmienił też tradycyjne zajęcia tamtejszej ludności, która rozpoczęła eksploatację nowego "bogactwa". Nie dla siebie - w Tanzanii nadal zdarzają się klęski głodu - ale po to, by zarobić z eksportu filetów z okonia do Europy. Polityka handlowa doprowadziła do uzależnienia kraju od rynku konsumenckiego na drugim końcu świata (25% dochodów z eksportu to nie przelewki) i zupełnie zdewastowała tkankę społeczną nad Jeziorem Wiktorii.

Kłamliwość wszystkich stereotypów, dotyczących biedy w Afryce dzięki temu francuskiemu dokumentowi wychodzi na światło dzienne. Dawne, bezpośrednie formy kolonialnego wyzysku zastąpiły neokolonialne zasady handlu światowego. Samoloty z Europy, zamiast przywozić pomoc humanitarną najczęściej przylatują puste, chyba, że przywożą broń, szmuglowaną później do regionów ogarniętych konfliktami zbrojnymi. Opowieści rosyjskiej ekipy lotniczej zdają się tu być symptomatyczne dla myślenia świata o Afryce. Jeden z członków tejże ekipy opowiada z rozbrajającą szczerością, że nie wie, co właściwie wiozą do Mwanzy (na zdjęciu)- miasta przeładunkowego przy Jeziorze Wiktorii. Drugi, mając wyrzuty sumienia, opowiada o swoim locie do Angoli, a następnie do RPA, skąd przywoził winogrona. Wspomina owe grudniowe loty mówiąc, że dzieci afrykańskie na Gwiazdkę otrzymały broń, a europejskie - winogrona...

Esencją naszego myślenia jest jednak inna wypowiedź - najpierw jeden z członków rosyjskiej ekipy wypowiada swoje przekonanie, że głód w Afryce bierze się z lenistwa jej mieszkańców, po czym ucina rozmowę, stwierdzając, że nie chce rozmawiać o polityce. Nie jest to, niestety, rzadka postawa. Tu zatem dochodzimy do pojęcia wolności. Neoliberalizm każe wierzyć, że im mniej barier dla handlu, tym większy wzrost bogactwa. Ba, tym większa możliwość wyboru. Nawet, jeśli biednym nie poprawi się od razu, to z całą pewnością coś im z europejskiego bogactwa ścieknie. Owszem - ścieka, dzięki czemu 2 miliony Europejczyków może mieć wolność wyboru okonia nilowego w sklepie, pochodzącego z kraju, w którym w tym samym czasie 2 miliony ludzi cierpi głód. Na szczęście tym z nad Wiktorii już dziś bogactwo ścieka - na przykład w postaci możliwości jedzenia suszonych na słońcu resztek mięsa i głów owych okoni, po których pełznie robactwo, a unoszące się w powietrzu opary amoniaku prowadzą do utraty wzroku i trwałego kalectwa osoby pracujące przy tym procederze. Jakże muszą być one szczęśliwe z łaski, jaka spotkała je dzięki owemu przypływowi bogactwa, które unosi wszystkie łódki...

Z wolności mogą się też cieszyć osoby zmarłe na AIDS, w końcu to ich wolny, wynikający z nieróbstwa wybór, że będąc zmuszonymi do utrzymania swych rodzin nie mają czasu na naukę i nie używają prezerwatyw. To również wolny wybór opiekującego się wiernymi w jednej z tanzańskich wsi pastora, że opowiada o grzeszności kondomów - w końcu ma do tego prawo. Jako rozwiązanie dla tego typu sytuacji usłyszałem już kiedyś m.in., by zmienić Afrykę w wielki spichlerz dla Północy (bo w końcu i tam przypływ wzniesie bla bla bla bla bla), by ocalić przed czarnoskórymi lasy równikowe i przekazać je pod kuratelę ONZ czy też nawet by dokonywać interwencji zbrojnych. Uff, europejskie miłosierdzie musi na cierpiących z powodu naszej polityki Afrykankach i Afrykańczykach robić niesamowite wrażenie...

Kiedy więc ktoś mówi mi o wolności, pytam się - dla kogo? Czy ważniejszą mierzalną wartością jest swoboda koncernów żywnościowych do okonia nilowego, czy też lokalnych społeczności - do godnego życia? Bohaterki i bohaterowie "Koszmaru" wielokrotnie podkreślają, że chcieliby się uczyć, zdobyć normalny zawód, utrzymać siebie i swoją rodzinę, wykształcić dzieci. Zapewne doskonałą receptą na ten stan rzeczy mogło by być np. wprowadzenie odpłatności za studia (jeśli jeszcze jej nie ma), bo, jak powszechnie wiadomo, konieczność płacenia za edukację zwiększa jej dostępność... Zastanawiam się tylko, co ludzie rozumujący w ten sposób powiedzieliby wąchającym klej dzieciom, mordowanym przez gości z Północy prostytutkom i innym ludziom, degradowanym do roli odpadów. Czy będą im kazać czekać na przypływ, który podniesie ich łódki?

Rybakom z Jeziora Wiktoria nikt nie powie, że świadomość ekologiczna jest wymysłem bogatych nuworyszy z europejskich dobrych domów - im manipulacje ekosystemem, w którym żyją, niszczą życie. Jeden z bohaterów - lokalny dziennikarz śledczy- pyta się znacząco: czemu Europie nie zależy na tym, by uleczyć chorobę Afryki? Daje odpowiedź - chęć zysku na tak moralnie wątpliwych przedsięwzięciach, jak szmuglowanie broni, bierze górę. To się nie zmieni, niezależnie od tego, ile osób - milion, 10 milionów, 100 milionów - oberzy film taki jak "Koszmar Darwina". Zmieni się, jeśli te osoby zapamiętają, co zobaczyły, i nigdy więcej nie zaznaczą na karcie wyborczej polityków, którzy legitymizują taki stan rzeczy. Tylko wrażliwość na lokalny kontekst, oddanie państwom Globalnego Południa prawa do jednostronnych obostrzeń handlowych, bez pozostawienia takiego prawa dla krajów rozwiniętych, transfer technologii i przede wszystkim - przeorientowanie tamtejszych gospodarek na zaspokajanie lokalnych potrzeb przed globalnym handlem mogą zmienić ten stan rzeczy. Wymiana towarowa była, jest i będzie faktem - autarkia zaś mrzonką. Chodzi o to, by ów globalny handel był sprawiedliwy i służył przede wszystkim ludziom. Nie musimy od dziś pościć za grzechy naszych rządów, ale nasze obowiązki są proste - to myślenie i pamięć.

22 lipca 2009

KDT zdobyte

Miałem nie pisać o KDT, bowiem swoje stanowisko w tej sprawie przedstawiałem już kilkakrotnie na blogu. Wydarzenia, które mogliśmy obserwować 21 lipca sprawiły jednak, że uznałem tego typu notkę za potrzebną. Sprawa Kupieckich Domów Towarowych z całą pewnością jest sprawą polityczną, w której kwestie organizacji drobnego handlu w mieście i jakości przestrzeni publicznej odgrywają ważną rolę. Sposób, w jaki starają się ją rozegrać miejscy aktorzy polityczni sprawia jednak, że chce mi się wyć - tak fatalna argumentacja, jaką stosują np. radni Prawa i Sprawiedliwości w mediach zdaje się nabijać w tym momencie kolejne punkty poparcia dla Hanny Gronkiewicz-Waltz (za rok, jak nadal będą argumentować w taki sposób, poniosą zapewne spektakularną klęskę w wyborach samorządowych w stolicy). Co zresztą wcale mnie nie dziwi, patrząc na komentarze na forach internetowych. Ustalmy zatem pewne fakty i spróbujmy wyciągnąć z nich jakieś wnioski.

Hala KDT zatrudnia 2 tysiące osób. W momencie kryzysu strata takiej ilości miejsc pracy nie jest szczególnym powodem do radości, stąd daleko mi do satysfakcji z powodu wydarzeń w centrum miasta. Kiedy jednak zadałem sobie trud wyszukania w Internecie informacji na temat kontaktów władz spółki handlowej z władzami miasta, włosy stanęły mi dęba. Skoro Hanna Gronkiewicz-Waltz (która swoją drogą też w 2006 roku odwiedzała halę i zachwalała życiową zaradność osób tam pracujących) nie zdecydowała się na wydłużenie dzierżawy terenu, władze KDT, świadome tego faktu, powinny umiejętnie działać na rzecz zachowania miejsc pracy i wypracowania konsensusu z miastem. Tak się jednak nie stało - odrzucenie propozycji postawienia przez miejską spółkę nowej hali w ścisłym centrum potraktowano lekceważąco. Spółka chciała poszukać sobie dewelopera na własną rękę, po czym wybudować dużo większe centrum, którego powierzchnię by podnajmowała dalej. Zachowanie kuriozalne w kontekście bycia okresowym gościem na Placu Defilad...

Kiedy już władze miasta ujawniły nowy plan dotyczący centrum miasta widać już było, że tendencja do wyrzucenia z Centrum KDT będzie przemożna. Miasto uruchomiło - moim zdaniem (z reguły mocno krytycznym w stosunku do ekipy HGW) - naprawdę olbrzymie pokłady empatii, proponując przestrzenie handlowe, a ostatnio - 200 stoisk dostępnych bez konkursu dla pracujących w KDT. Władze spółki jednak okazały się nieugięte w swym uporze, a kupcy - nie widząc dla siebie innej opcji - zdecydowali się grać tak, jak zaproponowały władze. W poczuciu bezalternatywności utwierdzili ich politycy, którzy postanowili wykorzystać ich poparcie dla własnych celów - przypomnijmy tyrady Michała Kamińskiego i Wojciecha Olejniczaka, zachwyty Pawła Piskorskiego, czy też ostatni (aczkolwiek dość trzeźwy) występ Ludwika Dorna. Mając po swojej stronie tego typu wsparcie, kupcy mogli poczuć się silni.

Marketingowo przegrali wsystko. Obserwuję tę sprawę już pół roku, śledzę medialne występy i stwierdzam, że dali się oni wciągnąć w grę, która uczyniła z nich populistów, zamiast pełnoprawnych aktorów miejskiego życia politycznego. Zamiast mówić o handlu - mówili o "polskim handlu", zamiast usiłować zuniwersalizować problem polityki miasta wobec małego i średniego biznesu - zamknęli się w partykularności swej własnej sprawy. Wykorzystywanie w ulicznych demonstracjach kobiet jako niemal "płaczących rekwizytów", traktowanie ich w sposób partriarchalny (mają wzbudzać litość, a nie przekonywać do racji, a jeśli owej litości nie wzbudzą, to w ich miejsce pojawią się mężczyźni palący opony), czy też skandaliczne zamykanie się w hali wraz z dziećmi... Dobrze, że żadnemu nic się nie stało, bo gdyby ktoś stracił oko, to mielibyśmy polityczne trzęsienie ziemi...

Czy mogli postąpić inaczej? Mogliby. Interes grupy, moim zdaniem, był zupełnie inny niż interes dążących do maksymalizacji zysku władz spółki. Gdyby doszło do ich zmiany, albo też chociaż do rozłamu, być może udałoby się większej grupie kupców zapewnić wspólne stoisko. Nieskorzystanie z tego typu ofert było karygodnym błędem, który kupcy popełnili. Czy to się komuś podoba czy nie, eksmisja komornicza została ogłoszona przez sąd na podstawie obowiązującego prawa. Jeśli chce się je zmienić, warto angażować się w politykę - wątpię, by grono kupców zdecydowało się na taki krok.

Trudno mi zatem stawać w obronie kupców - tutaj bardzo trafne było stwierdzenie mojego przyjaciela. Uznał on, że władze miasta mają obowiązek dbać o dobro wspólne i bronić słabszych. W tej walce stroną silniejszą, paradoksalnie, były władze spółki KDT, odrzucające jakikolwiek kompromis. Być może znalazłbym nieco więcej empatii, gdyby w tamtym miejscu miał stanąć prywatny wieżowiec (swoją drogą to ciekawe, że kontrmanifestację organizować mają osoby związane z Forum Wieżowców Polskich), kiedy jednak w miejscu po KDT stanąć ma muzeum, które prawdopodobnie gościć też będzie teatr, to jednak różnica jest, i to dość znaczna. Uważam za niefortunną interwencję ochroniarzy - sądzę, że komornik powinien jednak wykorzystywać do tak delikatnej kwestii nie prywatną armię, ale publiczną policję. To tak naprawdę jeden z nielicznych elementów końcówki tego dramatu, do którego można się przyczepić. Tym bardziej, że tym razem poradziała sobie ona całkiem nieźle, będąc zmuszoną do opanowania w pewnym momencie dramatycznej sytuacji - paraliżu Marszałkowskiej i najazdu pseudokibiców. Nie zazdroszczę.

Epopeja to nad wyraz smutna, bo ludzie jednak cierpią. Smuci też ilość agresji w komentarzach, w jakimś sensie zrozumiałej, ale jednak niepokojącej. Wczoraj, kiedy rozmawiałem o tym ze znajomymi w metrze, myślałem, że pewien pan (mający zresztą na tę sprawę podobne do mnie stanowisko) omal nas nie zagryzł poziomem swojej niechęci do blaszaka. Smuci przekonanie, że w centrum miasta "polski kupiec nie musi handlować chińskim badziewiem" - centrum powinno być otwarte zarówno na markowe sklepy, jak i na drobną przedsiębiorczość., dostępną cenowo dla mniej zamożnych mieszkanek i mieszkańców. Smuci fatalne zorganizowanie konfliktu, fatalny, niemal egoistyczny przekaz osób sprzedających w KDT. Smuci konieczność uciekania się do przemocy. Smuci, ogólnie rzecz biorąc, cała ta sytuacja. Mam nadzieję, że centrum miasta da się jeszcze uczłowieczyć, że osoby, które będą chciały handlować, znajdą sobie miejsce w innych halach, a wskaźnik bezrobocia w mieście nie wzrośnie. Oby nadzieja - przynajmniej tym razem - nie była matką głupich.

21 lipca 2009

Budować, nie niszczyć!

Ilekroć słyszę utyskiwania na socjalistyczną architekturę, wydaje mi się, że jedno przegięcie pragniemy zastąpić drugim. W związku z tym Pałac Kultury i Nauki jest wcielonym złem, ale już pnące się w górę (w czasie kryzysu znacznie wolniej) wysokościowce mają być szczytem piękna. O gustach podobno się nie dyskutuje - a powinno. Jeszcze bardziej dyskutować warto o oddziaływaniach społecznych i ekologicznych takich budowli - wpływających na przykład na wzrost ilości przestrzeni biurowej w ścisłym centrum i tym samym na wzrost obciążenia naszych ulic ruchem. Nie mówiąc już o takich kwestiach, jak zaburzanie stosunków wiatrowych w obrębie Warszawy i innych miast, wszak przy takich budynkach wieje mocno, co poważnie utrudnia cieszenie się z przestrzeni publicznych.

Jak widać, owe symbole nowoczesności wcale takie przyjazne dla mieszkanek i mieszkańców być nie muszą. Nie oznacza to uznania, że socjalistyczne budynki stanowią jakiś wzór do naśladowania - po prostu warto zachowywać zdrowy dystans do wszelkich tego typu prądów architektonicznych, chwalić, co w nich dobre, a ganić, co niekoniecznie. Z całą pewnością gierkowskie blokowiska urodą grzeszyć nie muszą, ale jednak w sondażach ludzie w nich mieszkający wcale tak strasznie nie narzekają. Sam niedawno byłem u znajomego, mieszkającego na Sadybie - wystarczy nieco dobrych pomysłów i głowę na karku, by z symbolicznego M wyczarować całkiem miłą przestrzeń do życia. Na dodatek analitycy rynku nieruchomości zwracają uwagę na fakt, że ceny tego typu nieruchomości są dość przystępne, a jakość wielu budynków, które miały wytrzymywać po 30 lat eksploatacji - zdumiewająco dobra.

W pojedynku architektury PRL i III RP opowiadam się za... przedwojenną Warszawą. Byłem kiedyś w Muzeum Literatury na stołecznym rynku na wystawie "Warszawa Bolesława Prusa". Aż mnie kłuło w sercu, kiedy widziałem zdjęcia, a także planszę - panoramę miasta. Nie było przesadą nazywanie miasta "Paryżem Północy", tętniło tu życie, a wielokulturowość była faktem. II Wojna Światowa pogrzebała tamto miasto. Warszawa po 1945 roku to tak naprawdę nowa aglomeracja, rządząca się już nieco innymi regułami gry. Inna była też ideologia rządząca logiką odbudowy - zatem wszelkie jej działania skierowane były na stworzenie nowego krajobrazu miejskiego. Widać to do dziś w tym, co z dawnych budowli zostało odbudowane (Zamek Królewski), a co nie (Pałac Saski), widać też w stylu odbudowy, rezygnacji z "burżuazyjnych ozdobników" i opieraniu się na renesansowych i oświeceniowych motywach budowlanych. Na wiele z tych pomysłów patrzymy zresztą do dziś, nie ukrywając zgrzytania zębami.

Obok odbudowy, która stworzyła niespójne z jednej, ale fascynujące w odkrywaniu miasto z drugiej strony, zajęto się budową symboli nowej epoki. Nieszczęsne blokowiska, które uznawano za siedliska społecznej patologii (chociaż w Warszawie dużo gorzej bywa w zdewastowanych kamienicach na Pradze Północ) to tylko jeden biegun budownictwa PRL. Czy ktoś chciałby pokusić się o zburzenie Mariensztatu? Przypomnę, że jest to małomiasteczkowy wynalazek w tej formie stricte "ludowy", dziś zabytkowy. Kto zdecyduje się odwiedzić ten zakątek miasta, ma sporą szansę w nim się zakochać. Może nieco mniej miłości ma szansę zaznać Plac Konstytucji, ale też od czasu do czasu staje się dobrym miejscem na zabawę sylwestrową, spektakl teatralny na świeżym powietrzu czy też manifestację polityczną. Że nieludzko zabetonowany? Zawsze można to zmienić, np. poprzez zastąpienie parkingu w jego centrum zielenią miejską, co swego czasu zaproponowała Bezinteresowna Przestrzeń Miejska.

A słynny na pół świata PKiN? Czy ideologiczne zacietrzewienie prawicowo nastawionych publicystów a la Jan Pospieszalski ma terroryzować nasze myślenie o ukształtowaniu naszego miasta? "Pekin" to sala koncertowa, siedziba uczelni, teatru, muzeum, także miejsce spotkań Rady Miasta - co ci ideolodzy mają tym instytucjom do zaoferowania w zamian? Co mają w zamian do zaoferowania miastu, które obecnie - czy im się to podoba czy nie - z Pałacem się kojarzy, co przekłada się na zyski np. ze sprzedaży pamiątek? Zapewne nic, ewentualnie wpuszczenie w to miejsce kolejnego obłego wieżowca, którego budowa stanie w połowie z powodu nieopłacalności, ewentualnie kolejny martyrologiczny pomnik. To, że przestrzeń wokół PKiN wymaga uporządkowania jest oczywistością. Nie wydaje mi się jednak, że wylewanie dziecka (całkiem dużego) z kąpielą jest odpowiednią odpowiedzią na wyzwanie stworzenia od nowa centrum miasta.

Rozsądek przydaje się w każdej dziedzinie życia - w planowaniu przestrzennym, w którym koszty zmian są dość spore, w szczególności. Nawet mało dospołecznione przestrzenie da się przekształcić w tereny służące wysokiej jakości życia i rozwojowi społecznych interakcji. Pamiętajmy, że jakkolwiek karykaturalnie to musi brzmieć, budownictwo Polski Ludowej chciało zapewnić pewien komfort życia, o czym może świadczyć np. osiedle Przyczółek Grochowski na Pradze Południe. Niski metraż planowano wynagrodzić przestrzenią zieloną w środku przestrzeni blokowej, bliskością szkoły i przedszkola, sklepów czy placu zabaw. Że nie zawsze kończyło się to dobrze, to jasne, ale ideologiczna wendeta na PRL w postaci burzenia bloków czy budynków użyteczności publicznej jest absurdem. Jeśli współczesna Polska ma być lepsza, niech lepiej gospodaruje przestrzenią, lepiej służy ludziom i ich potrzebom, jednocześnie dbając o środowisko. Jeśli tego nie potrafi, to burzenie budynków będzie tylko dowodem jej niemocy.

20 lipca 2009

Strana Zelených w Czechach – zewnętrzny wymiar instytucjonalizacji partii

Partia Zielonych po raz pierwszy przystąpiła do rywalizacji wyborczej w 1990 r., czyli jeszcze w pierwszym roku swojej działalności. Sondaże zapowiadały poparcie rzędu 10%, jednak ostateczny wynik stanowił nieoczekiwaną przez Zielonych i obserwatorów porażkę. Przystępowała do każdych wyborów parlamentarnych, także europejskich, z różnymi wynikami. Po raz pierwszy uzyskała mandaty (3) w 1992 r., co było związane m.in. z tzw. kryptokoalicją zawartą przed wyborami z dwiema partiami, tworząc Związek Liberalno-Społeczny (LSU). Zieloni nie wzięli udziału w kolejnych wyborach w 1996 r., natomiast przystąpili do przyspieszonych w 1998 r. Również w 2002 r. obserwujemy rywalizację z udziałem partii, podobnie w 2006 r., który okazuje się szczególną cezurą dla partii – Zieloni otrzymują rekordowe w swojej historii poparcie umożliwiające po raz pierwszy samodzielne wprowadzenie przedstawicieli do czeskiej Izby Poselskiej, liczącej 200 posłów. Wyniki wyborów z 2006 r. dla czeskich Zielonych oraz wyniki poprzednich wskazują na słabszą kartelizację systemu partyjnego (...).

Wybory do Izby Poselskiej w 1998 r. przynoszą zasadnicze zmiany w czeskim systemie partyjnym i nie jest to spowodowane tylko faktem, że były one przyspieszone. Mandatów nie uzyskały partie ODA i SPR-RSČ, które miały swoją reprezentację od dwóch kadencji. Obserwujemy natomiast wprowadzenie do parlamentu nowej partii – USDEU, która obecna jest jeszcze przez kolejną kadencję, choć być może dzięki zawiązaniu koalicji z KDU-ČSL. Sama US (Unia Wolności – Unie Svobody) powstała w tym samym roku (1998) w wyniku konfliktu w ODS, co oznacza, że nie była ugrupowaniem, którego członków elektorat nie znał.

Szczególny dla niniejszej pracy rok 2006, jest kolejną datą na którą zwracamy uwagę. Widzimy, że reprezentację w Izbie Poselskiej traci US-DEU, natomiast uzyskuje ją właśnie Partia Zielonych. Osłabia to poniekąd tezę o kartelizacji czeskiego systemu partyjnego. Jak widać, jest on otwarty, choć w ograniczonym stopniu. Jednak fakt ten przemawia na rzecz jego konsolidacji i stabilizacji, które poniekąd tłumaczone też są niskim poziomem chwiejności wyborczej elektoratu. Ma to również znaczenie dla określenia mianem fenomenu wydarzania, jakim było przekroczenie progu wyborczego przez SZ – partię zdecydowanie nową, reprezentowaną przez zupełnie nieznanych dotąd polityków, nie wliczając przewodniczącego.

W Republice Czeskiej dokonywane były znaczące zmiany w ordynacji wyborczej. Miało to miejsce dwukrotnie – w 1992 r. i w 2001 r. Pierwotnie obowiązywał pięcioprocentowy próg wyborczy dla wszystkich uczestników rywalizacji wyborczej. Głosy przeliczane były według formuły Hagenbacha-Bischoffa, natomiast kraj podzielony był na 8 okręgów wyborczych. W 1992 r. wprowadzone zostały klauzule zaporowe dla koalicji, umożliwiające reprezentację dwupartyjnej koalicji pod warunkiem otrzymania poparcia powyżej 7%. Zmiany dokonane w 2001 r. polegały na podwyższeniu progów wyborczych dla koalicji – w przypadku koalicji dwóch partii była to już klauzula 10% i wzrastała wraz z liczbą partii wchodzących w skład porozumienia przedwyborczego. Zmieniona została również formuła wyborcza – na formułę d’Hondta oraz zmniejszono wielkość okręgów, tym samym zwiększając ich liczbę do 14 o zróżnicowanej wielkości.

Są to poważne zmiany, jednak wpływ na wyniki wyborcze Partii Zielonych był nieznaczny i nie jest przedmiotem niniejszej pracy. Ostatnie zmiany w wielkości okręgów wyborczych mogły mieć znaczenie dla sukcesu Zielonych w regionie praskim, w którym partia otrzymała największa liczbę głosów. Czeski model kartelu sprzyja powstawaniu partii nowych i może być wynikiem eliminowania partii komunistycznej ze współpracy politycznej. Jest ona reprezentowana przez znaczącą liczbę posłów, przez co może mieć stanowić alternatywę dla innych partii podczas tworzenia koalicji rządowej. Przykładem tego jest zawiązanie koalicji przez partie z przeciwnych biegunów politycznych – ODS i ČSSD po wyborach 1998 r. Dodatkowym warunkiem zawiązania tej współpracy miała być zmiana systemu wyborczego z proporcjonalnego na większościowy. Kolejnym ograniczeniem może być obowiązek wpłacania kaucji w momencie rejestracji list wyborczych w każdym okręgu wyborczym. Co prawda jest ona zwracana po wyborach, ale pod warunkiem otrzymania 6% głosów w skali kraju.

Partia Zielonych w Czechach znalazła się w korzystnej sytuacji, jeśli chodzi o dostęp do tamtejszych mediów publicznych. Przyjęta została oryginalna zasada, żeby do programów publicystycznych zapraszać liderów tych partii, które osiągają w sondażach przedwyborczych poparcie powyżej 5%. Przypomnijmy, że w lutym 2006 r., czyli cztery miesiące przed wyborami, SZ przekroczyła po raz pierwszy te granicę. Podwojenie tej liczby nastąpiło w kwietniu. Wzrost zainteresowania mediów uczestnictwem Zielonych w rywalizacji wyborczej był sygnałem dla samych wyborców, że ich głosy na partię nie przepadną – przełamana została bariera psychologiczna. Widać więc, że ograniczenia instytucjonalne, mogące wskazywać na pewien stopień kartelizacji systemu partyjnego w Czechach wydają się być niewystarczające wobec roli mediów w kampanii wyborczej Zielonych. Bez wątpienia można powiedzieć, że pojawienie się partii w mediach było jedną z głównych przyczyn wzrostu poparcia dla tego ugrupowania.

Jeśli chodzi o źródła finansowania partii z budżetu państwa – sytuacja małych partii w Czechach jest nieco lepsza niż w Polsce. Czeska partia ma możliwość uzyskania dotacji, jeżeli przekroczy próg poparcia 1,5% głosów. Nie można zapomnieć, że Zieloni od 1992 r. mieli znaczne kłopoty z zadłużeniem partii, które stale rosło aż do 2002 r., natomiast jeszcze w 1996 r. doprowadziło do tego, że nie wzięła ona udziału w wyborach. Przekroczenia poparcia 1,5% we wspomnianym już 2002 r. było dla partii punktem zwrotnym. Otrzymała ona dotację z budżetu państwa, dzięki czemu uregulowała swoja sytuację materialną. Środki finansowe pozwoliły również na dalszą działalność i przetrwanie okresu do kolejnych wyborów ze znanym obecnie skutkiem. Finansowanie czeskich partii z innych źródeł niż dotacje również jest możliwe. Mogą one czerpać dochody z wynajmu pomieszczeń i ruchomego majątku partii, co nie jest możliwe w Polsce.

Wybory w 2006 r. przyniosły Zielonym nie tylko miejsca w parlamencie, ale dały możliwość utworzenia koalicji rządowej z jej udziałem. Zanim jednak doszło do zawiązania współpracy, wspomnieć należy o sytuacji do jakiej doszło po samych wyborach. Wygrała je konserwatywna Obywatelska Partia Demokratyczna (Občanská Demokratická Strana – ODS) przewagą 3% głosów nad dotychczas rządzącą Czeską Partią Socjaldemokratyczną (Česka Strona Socialné Demokratická - ČSSD). W parlamencie, partie wraz z potencjalnymi koalicjantami miały idealną równowagę – 100:100 posłów, co uniemożliwiało powołanie koalicji większościowej przez udzielenie wotum zaufania. Również koalicja między ODS a ČSSD była mało prawdopodobna. Sytuacja ta trwała przez 6 miesięcy od czerwcowych wyborów do stycznia następnego roku, kiedy to została zawiązana mniejszościowa koalicja między ODS a Unią Chrześcijańsko-Demokratyczną – Czechosłowacką Partią Ludową (Křestanska a Demokratická Unie – Československa Strona Lidová – KDU-ČSL) i właśnie Partią Zielonych. Wotum zaufania zostało uchwalone przy wsparciu 3 posłów z opozycyjnej partii ČSSD, z których dwóch nie stawiło się na głosowanie a trzeci wstrzymał się od głosu. Udział w nowopowstałym rządzie przypadł członkom SZ. Objęli oni 4 stanowiska ministerialne w ministerstwach środowiska, spraw zagranicznych, edukacji, praw człowieka. Ministrem środowiska, po raz kolejny w swojej działalności politycznej, został przewodniczący Strany Zelených – Martin Bursik.

Partia Zielonych współpracowała w ramach tej koalicji dwa lata, do marca 2009 r. Był to okres wielu sprzeczności i napięć, do których dochodziło między konserwatywną ODS a Zielonymi. Różnice występowały w wielu kwestiach, m.in. w sprawie tarczy antyrakietowej, stosunku to integracji europejskiej i traktatu lizbońskiego czy nawet legalizacji marihuany. Polityk należący do ODS, Jan Morawa – wiceprzewodniczący partii, chcąc się pozbyć niewygodnych posłów z SZ, próbował wywrzeć na nich presję i wpłynąć na dostosowanie się przez nich do dyscypliny partyjnej podczas głosowań. Miała ona polegać na szantażowaniu za pomocą kompromitujących zdjęć córki jednej z posłanek Zielonych – Olgi Zubovej. Sprawa została ujawniona, gdyż okazała się prowokacją, za którą stał kolejny polityk ODS, były minister finansów – Vlastimil Tlusty. Wydarzenia te zakończyły się w efekcie wystąpieniem dwóch posłanek z Partii Zielonych, co w konsekwencji również doprowadziło do utraty większości w Izbie Poselskiej.

Współpraca koalicyjna z Zielonymi zaznaczyła się w czeskiej polityce m.in. sprzeciwem partii wobec wzniesienia kolejnej elektrowni atomowej i pogłębiania kopalni węgla brunatnego w północnej części kraju. Ponadto położony został nacisk na gospodarkę odpadami (głównie segregację), biopaliwa oraz kwestie infrastruktury drogowej (budowy ścieżek rowerowych wzdłuż autostrad). Poza realizacją projektów programowych partii, przyczyniła się ona również do wysłania kontyngentu wojskowego do Afganistanu, a w początkowej fazie – nie sprzeciwiała się współpracy z USA w zakresie budowy tarczy antyrakietowej. Warto odnotować, że partia głosowała za uznaniem niepodległości Kosowa.

Źródłem konfliktów w koalicji była pozycja ideowa, jaką zajmowali politycy SZ. Dla ODS byli oni zdecydowanie partią lewicową, natomiast w rzeczywistości uznawana jest za partię centrową, alternatywą dla lewicowych i prawicowych. Jej program łączy w sobie liberalny światopogląd z naciskiem na wolnorynkowy rozwój i ochronę środowiska. Partia promuje również europejskość i „polityczną przyzwoitość”. Tym samym sprawia wrażenie obrania trzeciej drogi, na co wskazuje również sam przewodniczący, mówiąc że „Nie jesteśmy ani lewica ani prawicą, jesteśmy zielonymi”. Może to być również element dostosowywania się partii do oczekiwań wyborców i do rynku wyborczego. Efekt nowości i świeżości, jaki wywołała partia po 2002 r., nawiązując współpracę z organizacjami pozarządowymi i dokonując zmian w kierownictwie z radykalnego na atrakcyjne medialnie był niezwykle pożądany i pozytywnie odebrany przez wyborców. Partia dotychczas pozostająca poza parlamentem, wkroczyła na scenę polityczną z zapowiedzią moralnej polityki, skutecznie wykorzystując autorytet Václava Havla. Po 1989 r. niezależność i apolityczność stała się atutem ugrupowań głoszących takie hasła i wyraźnie nie dystansujących się od nich w okresie powyborczym. Wpływ postaci byłego prezydenta jest jeszcze o tyle ważny, że poparł on oficjalnie Stranę Zelených w wyborach w 2006 roku. Dodatkowo SZ okazała się alternatywą dla skompromitowanych centrowo-liberalnych partii obecnych dotychczas w parlamencie czeskim.

Kolejnym przejawem dostosowywania się partii do oczekiwań i potrzeb wyborców, a także do pozostałych partii biorących udział w rywalizacji, jest jej fundamentalny postulat ochrony środowiska konstruujący partię, ale także będący przez nią stosowany w pewien sposób na wyłączność. Ekologia uważana jest przez prezydenta Republiki Czeskiej – Václava Klausa pochodzącego z konserwatywnej ODS za pseudonaukę, co doprowadziło do wykluczenia kwestii ochrony środowiska z programu głównej partii. Wybór SZ mógł stać się również formą protestu wobec agresywnej retoryki prezydenta, który otwarcie wyraża swój sceptycyzm wobec efektu globalnego ocieplenia. Partia Zielonych jest niezwykle proeuropejska i utożsamia się z Unią Europejską w znacznym stopniu. Postnacjonalizm i postmaterializmu, wielokulturowość i wielostronna współpraca są wartościami, które przyświecają Zielonym i które stanowią podstawę UE. Ponadto twierdzą oni, że czerpie ona wiele z Zielonej Polityki: walkę ze zmianami klimatu, akcentowanie uniwersalnych praw człowieka, wsparcie i promowanie idei społeczeństwa obywatelskiego, walkę przeciwko różnym form dyskryminacji. Unia Europejska jest dla nich najlepszym narzędziem wdrażania postulatów tej polityki, dlatego też są gorliwymi zwolennikami integracji europejskiej. Prawdopodobnie jest to kolejnym korzystnym posunięciem i odpowiedzią na jawny eurosceptycyzm prezydenta Klausa. Również negatywny stosunek głowy państwa do Vaclava Havla mógł spowodować, że Zieloni tak chętnie się odwoływali do autorytetu byłego prezydenta, licząc na szersze poparcie wśród jego zwolenników i sympatyków.

Oprócz postulatu ochrony środowiska SZ wniosła po raz pierwszy punkty których nie znajduje się w programach pozostałych partii tradycyjnych lub też zaakcentowała silniej inne. Były to m. in. zagadnienia płci, legalizacja marihuany i prostytucji, wsparcie obywatelskiej aktywności i inicjatyw oddolnych. Zaznaczyć trzeba, że Partia Zielonych po objęciu stanowiska przewodniczącego przez Martina Burska kreowała się na partię ekspercką i odpowiedzialną za wdrażanie programu w polityki, w których SZ się specjalizuje. Oprócz ochrony środowiska były to: transport, energetyka, polityka zagraniczna, opieka zdrowotna i prawa człowieka, ochrona konsumenta, ekologiczny fiskalizm i zagadnienia związanie z płcią. Posuniecie to znalazło odbicie w statucie, który przewiduje tworzenie profesjonalnych sekcji w partii, o czym była już mowa w niniejszej pracy. Może to budzić skojarzenia z modelem partii kadrowej, której celem jest obsadzenie stanowisk publicznych przez jej kompetentnych członków.

Mimo wielu argumentów o dostosowywaniu się Partii Zielonych w Czechach do otoczenia, którego efektem jest wzrost poparcia i zaistnienia w opinii publicznej istnieje jeszcze jeden wątek – dotyczący sformowania samej koalicji z Zielonymi jako metody uniknięcia współpracy i wzmocnienia pozycji KSČM. Šádí Shanaáh upatruje sukcesu Zielonych w Czechach w docenieniu przez wyborców postmaterialnych wartości, co odpowiada uwarunkowaniom sukcesu partii ekologicznych w krajach rozwiniętych gospodarczo w Europie Zachodniej. Jednak częściej spotykane jest stanowisko przeczące tezie o pojawieniu się postmaterialnego rozłamu socjopolitycznego w czeskim społeczeństwie. Dawid Šanc uważa, że – z wyjątkiem Pragi – nie osiągnęło ono jeszcze stopy życiowej, która pozwoliłaby na zwrot w kierunku wartości niematerialnych. Większość głosów oddanych na SZ pochodziła właśnie z okręgów praskich, co może być jedynie zapowiedzią lub przejawem rozwoju czeskiego społeczeństwa w kierunku zachodnich wzorów. Petr Fiala, odnosząc się do wyniku wyborów z 2002 r. dla Partii Zielonych, (2,3% głosów) uznaje, że postmaterialiści nie są liczni na tyle, by wpłynąć znacząco na strukturę konfliktów społecznych i na wzory rywalizacji politycznej. Może to nie mieć już potwierdzenia w przypadku kolejnych wyborów z 2006 r., w których Zieloni jednak osiągnęli sukces i weszli w skład koalicji rządowej z konserwatystami. Pozostaje tylko pytanie, które sformułował sam Š. Shanaáh – czy jest to niewielki sukces, czy trwała obecność.

Co do obecności SZ w mediach nie mamy wątpliwości – jako jedna z partii koalicji rządowej musiała być przedmiotem dyskusji publicznych w mediach krajowych. Wpłynęło to również pozytywnie na proces reifikacji Zielonych w świadomości publicznej. Partia znalazła również zainteresowanie w prasie zagranicznej, zwłaszcza w momentach istotnych dla polityki zagranicznej państwa. Mamy tu na myśli stosunek Zielonych do tarczy antyrakietowej czy nawet upadek rządu, w którym dotychczas znajdowali się politycy z jej ramienia. SZ jest również obecna w polskich mediach, choć zdecydowanie okrojonej formie, wymagającej wysiłku w celu przekonania się o tym fakcie.

Obecność Zielonych w świadomości publicznej to stan wiedzy i wyobrażenie o SZ, jaki mają obywatele Republiki Czeskiej, przekładający się na jej poparcie wyborcze i pozycję w systemie partyjnym. Warto zastanowić się nad tym, kim są wyborcy Strany Zelených. Ponieważ powstanie samych partii ekologicznych, jak również późniejsze ich funkcjonowanie zależało od poziomu rozwoju gospodarczego pozwalającego na zaspokojenie materialnych potrzeb społeczeństwa, powinniśmy się zastanowić, czy również w przypadku czeskich Zielonych podobny proces ma miejsce i czy wyborcy SZ mają cechy charakterystyczne dla elektoratu zachodnioeuropejskich partii ekologicznych, prezentowanych na przykładzie Sojuszu90/Zielonych. Cechy demograficzne, takie jak młody wiek, zamieszkiwanie w dużym mieście czy wyższe wykształcenie i związane z nim zawody umysłowe – nowa klasa średnia w rozumieniu C. Offe – stanowią część wyborców także czeskich Zielonych.

Elektorat SZ można podzielić na dwa typy. Pierwszy z nich to wyborcy o liberalnych, centroprawicowych poglądach, proeuropejscy oraz niechętni wobec radykalizmu i nurtu lewicowego w gospodarce. Na partię głosują więc zwolennicy wolnego rynku. Jest szczególnie znamienne to, że SZ reprezentuje liberalizm gospodarczy, co niespotykane jest wśród zachodnioeuropejskich partiach ekologicznych – zdecydowanie opowiadających się za tworzeniem przez państwo polityki gospodarczej. Zwolenników rozwiązań wolnorynkowych jest prawdopodobnie więcej niż ich przeciwników, co nie ogranicza wyborców do zorientowanych lewicowo i nie wywołuje negatywnych skojarzeń z partią skrajnie lewicową, za jakie często uchodzą ugrupowania ekologiczne w Europie Środkowej i Wschodniej, zwłaszcza, że obecnie wyborcy w Czechach są niechętni wobec takich ugrupowań. Poparcie dla liberalizmu gospodarczego jest cechą charakterystyczną elektoratu czeskich Zielonych. Drugim typem elektoratu SZ są wyborcy o postawach antysystemowych, o nonkonformistycznym i bezkompromisowym stosunku do polityki ekologicznej, utożsamiający się z nowym stylem prowadzenia polityki – w przypadku Czech ma to być wspomniana już we wcześniejszej części pracy – polityka moralna. Cechy te wskazują na fakt, iż wyborcy ci są podobni do typowego elektoratu zachodnioeuropejskich partii ekologicznych.

19 lipca 2009

Strana Zelených w Czechach – wewnętrzny wymiar instytucjonalizacji partii

Najbliższe dwie notki - ta i kolejna - będą fragmentami pracy licencjackiej Martyny Wasiuty na temat Zielonych w Czechach. Martyna jest studentką politologii i odbywała w naszej stołecznej siedzibie praktyki, które pomogły jej w napisaniu pracy, którą - zdradzimy - obroniła na piątkę. Bardzo jej gratulujemy, czyta się ją znakomicie, a jej fragmenty prezentujemy w "Zielonej Warszawie". W notkach - z powodów objętościowych - pominięte zostały przypisy naukowe z pracy.

(…) Partia Zielonych w Republice Czeskiej powstała w całkowicie odmiennych okolicznościach niż podobne partie w zachodniej Europie. W przeciwieństwie do nich, partia nie powstała przy udziale aktywistów związanych z ruchami społecznymi nowej generacji, ponieważ ich rozwój był ściśle ograniczony przez władze komunistyczne. Została zarejestrowana w 1990 r., a założycielami były osoby zupełnie nie związane z inicjatywami ekologicznymi i organizacjami pozarządowymi. Pojawił się również niepotwierdzony dotąd watek współpracy niektórych założycieli z polityczną policją komunistyczną.

Proces infuzji wartości w początkowym okresie działalności partii polegał m.in. na konfliktach wokół jej orientacji na płaszczyźnie prawica–lewica. Choć obecnie czescy Zieloni całkowicie wyrzekają się współpracy z komunistami (konkretnie chodzi o Komunistyczną Partię Czech i Moraw – KSČM), na początku lat 90. doszło do przedwyborczej koalicji Zielonych z dwiema partiami lewicowymi i utworzenia Związku Liberalno-Społecznego. Okazało się jednak, że wśród Zielonych istniała większość o bardziej prawicowych poglądach, zdająca sobie sprawę z niewygodnej współpracy z obiema partiami. Zielonych opuściła 1/3 członków, co doprowadziło również do rozpadu koalicji. Zauważyć należy też, że Strana Zelených nie realizowała w tamtym czasie zasad szerokiej demokracji wewnątrzpartyjnej – oparta była na klasycznej, hierarchicznej
strukturze o silnej pozycji organów centralnych partii.

Zmiany w wartościach priorytetowych partii dokonały się w okresie po 2002 r. W tym czasie do partii przyłączona została, jedna z największych w Czechach, pozarządowa organizacja ekologiczna – Ruch Tęczy (Hnutí DUHA). Jej założyciel, Jakub Patočka, został przewodniczącym partii z założeniem promowania moralnych i alternatywnych zasad polityki, wyraźnie nawiązując do hasła „niepolitycznej polityki” Vaclava Havla. Miał on również zachęcić innych działaczy organizacji ekologicznych do współpracy z partią. Oznaczało to również nadanie partii profilu radykalnie ekologicznego. Podkreślił to sam przewodniczący wraz z innym działaczem Ruchu Tęczy – Janem Beránkiem, zapowiadając Ciemnozieloną Rewolucję w programie partii (…).

Reformy J. Patočki i J. Beránka ocenione zostały przez działaczy za przejawy autorytaryzmu, pojawiły się również oskarżenia o tendencje sekciarskie przywódców, opisywane też jako fundamentalistyczny mesjanizm partii. Stąd też wynikły kolejne zmiany (2004); na nadzwyczajnym kongresie Strany Zelených wybrano nowego przywódcę – został nim Martin Bursik, były minister środowiska w Republice Czeskiej – natomiast poprzedni w akcie protestu opuścił partię i utworzył Zielony Ruch jako alternatywę dla partii. Ten etap określany jest przez M. Bursika jako przejście z relatywnego radykalizmu do nonkonformistycznego pragmatyzmu.

Jeśli chodzi wartości nadrzędne, którymi kieruje się czeska Partia Zielonych, zostały one zapisane w statucie partii. Należą do niech: zrównoważone społeczeństwo, demokracja uczestnicząca, prawa człowieka zgodnie z międzynarodowymi traktatami, prawa mniejszości etnicznych i in., równość kobiet i mężczyzn, solidarność z narodami świata, sprawiedliwość i solidarność społeczna, kultura i edukacja. Należy zauważyć, że zagadnienie związane z tożsamością partii powracają co pewien czas i sprawa ta – w momencie objęcia przewodnictwa przez Bursika – nie została zamknięta raz na zawsze.

Zawiązanie współpracy z partiami – konserwatywną i chadecką – spowodowało w niedalekim czasie ujawnienie się wśród bardziej lewicowych członków postaw krytycznych wobec kierownictwa. Grupa ta uważała SZ za model antypartii, o wyższych standardach moralnych, pozostającej poza sferą władzy politycznej i kontrolującej posunięcia rządu zasiadając w parlamencie jako opozycja. (...). Lewe skrzydło partii uważało sprzymierzenie się z eurosceptyczną i hamującą rozwój społeczeństwa obywatelskiego partią za poświęcenie ideologii dla władzy i prestiżu wynikającego z objęcia stanowisk rządowych. Kontrargumentem Bursika natomiast był fakt, że uczestnictwo SZ w rządzie będzie miało większy wpływ na wcielanie zagadnień programowych niż funkcjonowanie w opozycji parlamentarnej. Zamysłem przewodniczącego był tzw. mechanizm korekcyjny Zielonych wobec negatywnych stron neoliberalizmu, łagodząc jego najbardziej rażące dla partii przejawy. Rząd stanowił narzędzie reform, które Bursik obiecał wcielić w życie. Prawdopodobnie została przyjęta taktyka małych kroków, z którą mieliśmy do czynienia w przypadku niemieckich Zielonych w latach 80. XX w. Konflikt ten zdecydowanie przypomina spór fundamentalistów z realistami.

Okres koalicji SZ z konserwatystami i chadecją (2007-2009) uważany jest za etap ujawnienia się tendencji autorytarnych w kierownictwie partii. Na znak protestu wobec polityki wewnętrznej Bursika w partii, nieliczna część członków wystąpiła z niej i założyła Demokratyczną Partię Zielonych. Sprzeciwiali się wobec zbytniej uległości przewodniczącego w stosunkach z pozostałymi partiami koalicji i odchodzeniu od programu Zielonych. Zaistniał również problem rozbieżnego stanowiska kierownictwa SZ ze stanowiskiem wynikającym Europejskiej Partii Zielonych dotyczącego tarczy antyrakietowej. Przewodniczący przekonał posłów do zgody na budowę tarczy, powołując się na instrukcję EPZ, która w rzeczywistości była przeciwna do tej przekazanej przez Bursika. Odnosząc się do wątku tendencji autorytarnych, które nasilają się obecnie w partii, warto zwrócić uwagę na to, czy jest to autentyczne zjawisko, czy też reakcja na profesjonalizację przywództwa. Nie zapominajmy, że wartością szczególnie istotną dla Zielonych jest szeroka partycypacja w procesach decyzyjnych partii, kłócąca się poniekąd z niezależnością kierownictwa od pozostałych członków, wywołująca również wrażliwość na odstępstwo od tej zasady.

W przypadku czeskich Zielonych obserwujemy prawdopodobnie ich reakcję na występowanie żelaznego prawa oligarchii w partii. Jest to proces naturalny, niezbędny dla utrzymania się partii przy władzy. Uczestnictwo Strany Zelených w koalicji rządowej z wymagającymi partnerami, jakimi były ODS i KDU-CSL, wymusiło niejako stanowczość w podejmowaniu przez Zielonych decyzji kosztem szerokiej demokracji partyjnej. Było to możliwe prawdopodobnie przez ograniczenie grona decydentów. Być może członkowie partii obawiali się zmniejszenia swojej roli na korzyść właśnie przewodniczącego. Opinia o instrumentalnym traktowaniu partii przez Bursika, jest powszechnie znana w środowisku Zielonych. Pojawiają się głosy o zawłaszczeniu partii przez przewodniczącego. Niekorzystnie wpływa na nią również fakt, że w przeszłości przynależał on do innych partii, przez co M. Bursik nazywany jest „politycznym turystą”.

18 lipca 2009

Uwagi dotyczące projektów rewitalizacyjnych na Mokotowie

Z wielką uwagą przeczytałem plan rewitalizacyjny dzielnicy Mokotów na lata 2007-2013. Uwagi do niego są potrzebne w kontekście analizy jego skutków i planowania podobnych działań w późniejszych latach. Tworzenie "miasta dla ludzi" jest jednym z obowiązków władz dzielnic i Warszawy, a treść dokumentu i postulowane pomysły odzwierciedlają poziom zrozumienia dla tego faktu.

Sam język MIKROPROGRAMU REWITALIZACJI DZIELNICY MOKOTÓW MIASTA STOŁECZNEGO WARSZAWY zdaje się uwzględniać pewne podskórne przekonania dotyczące tego, jak powinno wyglądać sprawnie funkcjonujące miasto. Brakuje tu jednak wyraźnego odwołania się do kluczowych pojęć budowy nowoczesnego miasta, wokół których buduje się następnie projekty podejmowanych działań, takich jak na przykład:

- Zrównoważony rozwój - ujmowany jako branie pod uwagę w procesie zmian kwestii społecznych, ekologicznych i ekonomicznych

- Sprawiedliwość ekologiczna - a więc uznanie prawa mieszkanek i mieszkańców obszarów rewitalizowanych do dostępu do wysokiej jakości przestrzeni publicznej, jak również faktu, że przestrzeń zdegradowana ekologicznie potęguje wykluczenie społeczne

- Demokracja płci - czyli w wypadku rewitalizacji np. sprawdzenie, czy budżet prowadzonych działań konstruowany jest pod kątem wyrównywania praw kobiet i mężczyzn

- Demokracja energetyczna - zmniejszająca uzależnienie od energetycznych monopoli i wpływająca na przykład na zmniejszenie rachunków za prąd

- Zielony transport - promowanie poruszania się po mieście przyjaznego dla środowiska i ludzi, zmniejszającego ilość spalin i hałasu, poprawiającego nasz stan zdrowia bez utraty mobilności

Wiele elementów idei przedstawionych powyżej pojawia się w dokumencie, jednak brak ich literalnego wymienienia sprawia, że nie wykorzystywany jest ich pełny potencjał. Synergiczne działanie, tworzące ze zdegradowanych przestrzeni miejskich przyczółki "zielonego miasta", miałoby większą szansę na trwałe, długofalowe i pozytywne oddziaływanie na społeczność lokalną.

W samym dokumencie, pomimo jego ogólnie słusznego kierunku pewnych elementów brakuje. Słusznie stwierdzono fakt starzenia się mieszkanek i mieszkańców Mokotowa - zjawisko, które możemy obserwować na własne oczy. W związku z tym działania władz dzielnicy i miasta powinny uwzględniać aspekt solidarności międzypokoleniowej i zapewniania godnych warunków życia dla osób starszych. Warto wykorzystać tu przykład żoliborski, gdzie tamtejszy ośrodek pomocy społecznej wystawia osobom w wieku emerytalnym specjalne druczki, uprawniające w wybranych kawiarniach do kupowania kawy i herbaty za symboliczną złotówkę. Projekt ten wyciąga osoby starsze z domów, aktywizuje je, sprzyja współdziałaniu społecznemu i rozwojowi więzi lokalnych - będzie poszerzany np. o lokalne apteki z możliwością lekarstw do domu. Podobny program na Mokotowie byłby bardzo potrzebny.

Zarówno mieszkanki i mieszkańcy Służewca, wytypowanego w pierwszej kolejności do projektu rewitalizacyjnego, jak i władze dzielnicy słusznie zwróciły uwagę na fakt wzrostu niekorzystnych zachowań społecznych wśród młodzieży, takie jak np. wzrost agresji wśród osób nastoletnich. Równie ważne jest uznanie, że strategią radzenia sobie z tym problemem nie jest restrykcyjne egzekwowanie prawa, ale walka z przyczynami przestępczości, takimi jak brak perspektyw, zdegradowana przestrzeń publiczna czy też brak infrastruktury, umożliwiającej osobom młodym realizację swoich pasji. Zarówno plany związane z powstaniem klubu młodzieżowego w obrębie Centrum Integracji Mieszkańców na Rzymowskiego, jak i rozbudową infrastruktury sportowo-rekreacyjnej przy Szkole Podstawowej nr 271 należy ocenić pozytywnie. Nie mogą to jednak być pomysły "sztywne", nieatrakcyjne dla osób młodych - kadra klubu musi chcieć rozmawiać o potrzebach ludzi młodych, a nie patrzeć się na nich z góry i narzucać własne przekonania, np. estetyczne. W Wiedniu zdecydowano się (pod auspicjami Zielonych) powołać centrum społeczne, w którym młodzi ludzie mogą sobie kupić napoje za 50 eurocentów czy też skorzystać z Internetu. Pozwolono im nawet palić - stwierdzając, że lepiej, by robili to pod kontrolą, niż by stali na ulicy. Czy władze Mokotowa stać by było na podobny krok?

Cieszy zrozumienie takich zagadnień, jak jakość przestrzeni publicznej i jej rola w poprawie jakości życia, potrzeba zwiększenia oferty kulturalnej czy też integracja mieszkanek i mieszkańców. Do każdego z tych zagadnień warto podejść innowacyjnie, jak w wypadku renowacji budynków mieszkaniowych. Słabe warunki mieszkaniowe uznawane są przez osoby zamieszkujące Służewiec za niezwykle istotny problem, chociaż same inwestycje w pojedyncze budynki zostały ocenione znacznie niżej w hierarchii priorytetów niż inwestycje w przestrzeń publiczną. Wszelkie plany rewitalizacyjne w tej dziedzinie uwzględniać muszą termorenowację budynków, ich uszczelnienie, minimalizujące ucieczkę ciepła, a także na przykład instalowanie paneli słonecznych na dachach budynków. Władze Mokotowa, wraz z władzami innych dzielnic, mogą naciskać na miasto, by powiększyło bazę finansową Funduszu Termoizolacyjnego. Panel słoneczny, w polskich warunkach pogodowych, zwraca się po 3 latach w postaci niższych rachunków za prąd. Tego typu działania jednocześnie podnoszą komfort życia, jak i poprawiają stan środowiska. Z dokumentu rewitalizacyjnego wynika, że tego typu działania zostały podjęte w szerszym zakresie przy modernizacji budynku przy ul. Irysowej 8, natomiast przy Orzyckiej 25 - w znacznie mniejszym. Nie trzeba dodawać, że tego typu działania tworzą miejsca pracy, a to - w kontekście obserwowanego na Służewcu zjawiska długotrwałego bezrobocia, ma istotne znaczenie.

Wyzwaniem na przyszłość, które będzie istotne np. w wypadku rozszerzenia działań rewitalizacyjnych na Wierzbno i Sielce, będzie dialog ze społecznościami lokalnymi i organizacjami społeczeństwa obywatelskiego. Przypomnijmy przywołane w raporcie rewitalizacyjnym liczby - na obszarze rewitalizowanego Służewca zameldowanych jest, wedle danych z 2005 roku, trochę ponad 29 tysięcy osób. W procesie konsultacji społecznych wyłożono 792 kart ankietowych, z czego zwrócono zaledwie 107. To niepokojąca liczba, której nie da się tłumaczyć jedynie niskim poziomem zaufania społecznego. Potrzebne są różnorodne metody docierania do ludzi - warto np. zastanowić się nad ustawieniem w centralnych miejscach przeznaczonych do rewitalizowania obszarów (np. przy ruchliwych przystankach autobusowych, sklepach, kościołach) stoisk, przy których osoby chętne mogłyby z pomocą np. wolontariuszek/wolontariuszy wypełnić ankietę. Tego typu stoisko musiałoby stać w przestrzeni publicznej co najmniej przez tydzień, jeśli myśli się o zebraniu większej ilości opinii - a, jak wiadomo, im ich więcej, tym badanie bardziej miarodajne. Na tego typu stoiskach można by od razu informować np. o możliwości wypełnienia ankiety przez Internet czy o otwartych spotkaniach dotyczących strategii rewitalizacyjnych. Pozostawianie ankiet w miejscach publicznych nie przynosi takiego, skutku, jak można by się spodziewać - co ciekawe, najwięcej zwróconych ankiet zaobserwowano w przedszkolu nr 317. Sądzę, że placówki oświatowe nadają się idealnie do tego typu działań, jako że zarówno osoby młode, jak i dbający o nich rodzice są bezpośrednio zainteresowani w stworzeniu jak najlepszych warunków życia dla siebie i swoich bliskich.

Podsumowując - jeszcze wiele działań przed nami. Władze Mokotowa powinny myśleć o dalszym poprawianiu jakości zieleni miejskiej i rozwoju infrastruktury pieszo-rowerowej, spajającej dzielnicę. Bazar na Gotarda, którego stan stanowi dla mieszkanek i mieszkańców Służewca problem, powinien zostać zrewitalizowany i stać się miejscem, w którym można kupić wysokiej jakości lokalną żywność. Już od najmłodszych lat dzieci powinny mieć dostępną blisko miejsca zamieszkania infrastrukturę, taką jak place zabaw, ogródki jordanowskie czy też sprawnie działające centra kulturalne. Przestrzeń ta powinna być w pełni dostępna i przystosowana do potrzeb osób niepełnosprawnych. Tworzenie atrakcyjnej przestrzeni społecznej, stanowiącej alternatywę dla Galerii Mokotów, może zachęcić do osiedlenia się osoby młode (np. przyjeżdżające do Warszawy na studia), co zwiększyłoby szanse na przerwanie zaklętych kręgów biedy i ubóstwa i na wzrost pozytywnych interakcji międzyludzkich. Uwzględnienie w przyszłych planach rewitalizacyjnych kwestii zrównoważonego rozwoju pomogłoby w stworzeniu jeszcze lepszych projektów rewitalizacyjnych w późniejszych latach. Szansa jest - warto, by nie została zmarnowana.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...