31 marca 2011

Gaszenie żałoby

Wielkimi krokami zbliża się pierwsza rocznica tragicznych wydarzeń w Smoleńsku. Po miesiącach politycznych kłótni i przepychanek między dwiema głównymi siłami politycznymi w kraju łatwo nam zapomnieć o klimacie czasu zaraz po pamiętnym 10 kwietnia 2010 roku. Szok i autentyczne wzruszenie, chwilowe zawieszenie silnych, negatywnych emocji - był to czas w jakiś sposób magiczny. Oczywiście skończył się on dość szybko - dla jednych wraz z pochowaniem prezydenckiej pary na Wawelu, dla innych zaraz po drugiej turze wyborów prezydenckich, kiedy to odmiana Jarosława Kaczyńskiego, podnoszącego dość niespodziewanie polityczną poprzeczkę o kilka szczebli, okazała się medialną zagrywką, dla jeszcze innych - gdzieś pomiędzy, kiedy coraz głośniej zaczęły podnosić się głosy węszące w wypadku Tupolewa rosyjski zamach. Rzecz jasna nie wszyscy temu klimatowi się poddali, przeczuwając, że jedność ta jest dość powierzchowna i wkrótce zniknie, liczono jednak, że chwilowe wyhamowanie uprawiania działalności publicznej w Polsce opierającego się na estetycznej, a nie programowej różnicy i szczuciu wokół niej ludzi jeśli się nie skończy, to przynajmniej ulegnie redukcji. Z perspektywy czasu i niezgłębionej, internetowej twórczości przeciwników Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego widać, jak bardzo płonne były to nadzieje.

Kwietniowe wydarzenia i ich kontynuacja w postaci "wojny o krzyż" stały się inspiracją dla lewicowego artysty, Artura Żmijewskiego, do nakręcenia dokumentu "Katastrofa". Film ten jest dość trudny, szczególnie dla osób o progresywnych poglądach. Mamy tu teorie spiskowe, zachowania łatwe do określenia jako "fanatyczne", modlitwy, konserwatyzm - wszystko to, co sprawia, że wielu z go oglądających pragnie po emisji wyemigrować z naszego kraju. Takie odczytanie zdaje się jednak banalne ze względu na swoją oczywistość. Mnie osobiście przeraża - o czym już swego czasu pisałem - fakt, że te same osoby są wykluczone nie tyle kulturowo, co ekonomicznie, ale nie organizują się z równie dużą dyscypliną chociażby w sprzeciwie wobec podwyżek stawek podatku VAT albo cięciom socjalnym, co w wypadku obrony krzyża. Na niedawnych zajęciach z kultury wizualnej, gdzie omawialiśmy z kolei fragmenty dokumentu Żmijewskiego jako wymowny przykład sporu o to, czyje jest miasto i znajdująca się w nim przestrzeń publiczna. Zastanawialiśmy się nad tym, że walczący o krzyż pod Pałacem Prezydenckim realizowali podobne strategie opory, co kiedyś, kiedyś obrończynie i obrońcy Le Madame. Tymczasem - choć większość z nich mieści się w ważnej z lewicowego punktu kategorii "wykluczonych" - na dużą dozę już nawet nie sympatii, co zrozumienia bądź współczucia liczyć nie mogą.

To prawda, że w scenie, w której stojąca przed kamerą na granicy płaczu kobieta opowiada o podzielonym na dwie części narodzie - tym, którym kocha Boga i tym, który Go nienawidzi - stanem szczęśliwości będzie w tej narracji "zjednoczenie się w Bogu", a nie poszanowanie różnorodności. Pytanie brzmi - czy wśród wielu osób, mających wysokie mniemanie o własnym "poziomie cywilizacyjnej ogłady", domagających się tolerancji i poszanowania dla własnych poglądów i stylów życia (najzupełniej słusznie), nie brak analogicznego trybu myślenia, a więc chęci siłowego niemal przechrzczenia osób o tradycyjnej religijności i obrzędowości na swoją stronę, uzależniając od tego obdarzenie ich prawem głosu w przestrzeni publicznej? Pytanie, czy chodzenie lub nie na Manify i na Parady Równości ma być kryterium otrzymywania pomocy ze strony państwa pół żartem, pół serio zdaje się pojawiać a to na różnych forach internetowych, a to w łagodniejszej formie - amatorskiej satyry na "ciemnogród".

Ulegając takim uczuciom nie dość, że replikuje się najgorsze klisze, którymi za oceanem neokonserwatywna prawica straszy spauperyzowaną klasę robotniczą (a więc nowobogackimi, pijącymi latte i wyobcowanymi od "realnych problemów społecznych" liberałami z obu wybrzeży USA, którym w głowie tylko seks i narkotyki), to jednocześnie - zapominając o niejednorodności grupy, z którą się nie zgadzamy - tracimy szanse na wpłynięcie na postawy choćby części z osób, które weń się znajdują. Obruszając się (znowuż - jak najbardziej słusznie) na miałkie intelektualnie hasła o "brzydkich feministkach" i "rozwiązłych gejach" zdarza się nam nie zauważać, jak dyskretnie stosowany - choć nie zawsze wprost - bywa dyskurs piękna i brzydoty w wypadku grup konserwatywnych. Kamera Żmijewskiego nie musi specjalnie się starać, by w tłumie różnorodnych osób, obok takich, które "jeszcze ujdą" oku reprezentantki/reprezentanta rodzącej się w bólach wielkomiejskiej klasy średniej, znaleźć także tych, po których widać czy to biedę, czy to starość, a w wypadku osób wierzących spiskowym teoriom - także pewien rodzaj szaleństwa w spojrzeniu.

Klisza brzydoty i głupoty nakładać się może zupełnie nieświadomie, ale ma swoje kontynuacje również w mniej wyrafinowanych niż dokument formach kulturowych - dla przykładu w niedawnej Facebookowej akcji kontrującej wypowiedź Kaczyńskiego na temat tego, że "Biedronka" to sieć, w której kupują ludzie ubodzy. Poziom zacietrzewienia sprawia, że nie jesteśmy w stanie dostrzec już ani faktu obecności ludzi autentycznie ubogich wśród kupujących (to tak jak z second handami - moda na używane ciuchy sprawia, że obecność biednych wpierw staje się przezroczysta, a następnie - w wyniku dostosowywania się oferty do bogatszej klienteli - w ogóle zanika), ani wręcz tego, że w wyniku takiej, a nie innej sytuacji ekonomicznej, będącej efektem takich, a nie innych rządów, w wielu gospodarstwach domowych, myślących o sobie w kategoriach "klasy średniej", zmuszeni jesteśmy do szprycowania się tanim syfem. Dominujące klisze myślenia sprawiają, że niezależnie od tego, co mówi i co robi strona przeciwna, prędzej skupimy się na zaprzeczeniu, także i naszej, ciężkiej sytuacji, niż przyznamy jej choć odrobinę racji. "Nic mnie tak nie przyciąga do PiS jak jego przeciwnicy" - opis aktualnej sytuacji, zdiagnozowany przez mojego internetowego znajomego, lewicowo-konserwatywnego publicystę Krzysztofa Wołodźkę wydaje się w obliczu tego typu "prześmiewczych" akcji.

Daleki jestem od naiwnej wiary, że oto wystarczy podejść ze zrozumieniem do doli i niedoli tych broniących krzyż, by nagle czy to zmienili swój tryb myślenia, czy też przestali myśleć źle o gejach i feministkach. Nie chodzi też o to, by przestać mówić o świeckości państwa dlatego, że istnieją grupy, dla których temat ten nie istnieje, bo świeckości nie chcą, zamiast tego preferując intronizację Chrystusa na króla Polski. Nie w tym rzecz - chodzi raczej o zrozumienie, że bez stworzenia politycznej płaszczyzny dyskusji na tego typu tematy nadal będziemy mieli do czynienia z "dwoma społeczeństwami", z których każde - mniej lub bardziej skrycie - marzyć będzie o zamknięciu drugiego w jakiejś formie kulturowego getta. Postawie też daleko do - być może naiwnie idealistycznej, ale bez wątpienia etycznej - postawie czołowego brytyjskiego działacza gejowskiego, Petera Tatchella, który od lat walcząc z bigoterią i homofobią (płacąc wysoką cenę zdrowotną chociażby za udział w brutalnie rozpędzanych paradach dumy gejowskiej w Moskwie), jednocześnie potrafi protestować - w imię wolności słowa - przeciwko pomysłom na karanie więzieniem przypadków mowy nienawiści wobec społeczności LGBT. Można się z taką strategią walki i oporu nie zgadzać, ale warto poddać ją refleksji.

Choć rozmaite środowiska progresywne o ekonomii i sprawach społecznych mówią coraz więcej, to jednak brakowało do tej pory refleksji nad tym, czy da się obejść "wojnę kulturową" za pomocą skierowanego do osób o małych i średnich dochodach przekazu, ukazującego realne efekty dwóch lat rządów PiS. Wielu z nich, lękając się zapędów PO, dotyczących chociażby komercjalizacji opieki zdrowotnej czy też skutków podwyżki podatku VAT, nie wie, że grunt pod tego typu pomysły zapewniły obniżki podatków za czasów współrządów "solidarnego" Prawa i Sprawiedliwości z Ligą Polskich Rodzin i "wrażliwą społecznie" Samoobroną. Kto wie, czy długotrwale powtarzany przekaz tego typu nie byłby w stanie stworzyć nośnego gruntu dla formacji socjaldemokratycznej, której wiele osób o bardziej tradycyjnym nastawieniu byłoby w stanie "wybaczyć" liberalizację ustawy aborcyjnej czy związki partnerskie w zamian za stworzenie zrębów nowoczesnego państwa opiekuńczego - państwa, w którym nie byłyby skazane na wegetację i nie byłyby obiektem tak jawnie okazywanej pogardy...

Na filmie Żmijewskiego, obok starszego pana, chwalącego się, że zabijał Niemców, Rosjan, Ukraińców, "ale nigdy nie zabił Polaka" widzimy ludzi pogrążonych w smutku, modlitwie, chcących poczuć przez chwilę siłę wspólnoty i oddalić poczucie samotności. Nie zawsze spotykają się ze zrozumieniem, co widzimy, gdy pewien pan za wszelką cenę pragnie zakłócić spokój stojącej w ciszy pod krzyżem grupy. Spotykamy też Polaka ze Lwowa, który przeżywa autentyczną rozpacz, że policyjny kordon uniemożliwia mu zapalenie znicza pod rzeczonym krzyżem. Tak, mamy tu także wygłaszane przez megafon opowieści o "ubeckich metodach", walce z "planami mordowania po cichu" i inne tego typu, przewidywalne frazy. Czy - a jeśli tak, to dlaczego - tak łatwo stawiamy między takimi postaciami znak równości? Czy - a jeśli tak, to w jaki sposób - możemy walczyć o prawo do własnego zdania i jego realizacji (w tym wypadku chodzi o powrót symbolu kultu jednej z religii do świątyni tegoż wyznania) bez spoglądania na ludzi z góry i replikowania najgorszych, narodowych tradycji wywyższania się ponad osoby degradowane przez "światłą elitę" do roli plebsu? To bardzo ważne pytania - od znalezienia najlepszej możliwej odpowiedzi na nie zależy to, czy będziemy w stanie zbudować w przyszłości prawdziwie demokratyczne, pluralistyczne społeczeństwo, czy też jedynie zastąpimy "wąsatych Sarmatów" czytelnikami Woltera i Diderota w roli zarządców nadwiślańskich folwarków.

30 marca 2011

Trwa walka o progresywną reformę nauki i uniwersytetu

Relacja ze spotkania Nowe Otwarcie Uniwersytetu zorganizowanego 19 marca 2011 przez samorząd doktorantów SNS PAN oraz Demokratyczne Zrzeszenie Studenckie.

Pierwszym mówcą był Wojciech Fenrich z Instytutu Socjologii UW, który przedstawił krytykę raportu i strategii rozwoju szkolnictwa wyższego autorstwa konsorcjum Ernst & Young oraz Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową. Wśród wątków poruszonych przez Fenricha była kwestia użyteczności rankingów do oceny szkolnictwa wyższego. Jak porównywać różne systemy szkolnictwa wyższego, skoro stawiają sobie one odmienne cele? System może być np. nastawiony na tworzenie wąskiej, świetnie wykształconej elity albo mnóstwa przeciętnie wykształconych absolwentów, albo na maksymalną dostępność wykształcenia na przyzwoitym poziomie. W ramach danego systemu można sprawdzać, na ile osiąga się założone cele, ale nie można porównywać kształcenia pomiędzy różnymi systemami. Innym ważnym zarzutem wobec raportu E&Y był brak analizy różnych ścieżek kariery naukowej. Tymczasem są one różne nie tylko w zależności od dyscypliny, ale także np. między mężczyznami a kobietami. Wśród absolwentów studiów magisterskich jest więcej kobiet niż mężczyzn. Studia doktoranckie podejmuje mniej więcej tyle samo przedstawicieli obu płci, także liczba obronionych doktoratów rozkłada się mniej więcej pół na pół. Za to już wśród osób z tytułem profesora ponad 80% to mężczyźni. Raport nie zastanawia się nad przyczynami tego stanu rzeczy i nie proponuje rozwiązań wspierających karierę naukową kobiet.

Następnie zabrała głos Marta Zimniak-Hałajko z Instytutu Kultury Polskiej. Skupiła się na dwóch sprawach: wizji celu szkolnictwa wyższego oraz kwestii opłat. W tej pierwszej kwestii zaszła w ostatnich latach bardzo głęboka, w istocie rewolucyjna zmiana. Zmianę tę wprowadzono poprzez ustawy, wdrażanie procesu bolońskiego, ale przede wszystkim za pomocą pewnej „edukacji mentalnej”. Chodzi o przekonanie studentów, że nie ma alternatywy dla nowych rozwiązań oraz wdrażanie ich do ostrej rywalizacji, w której każdy troszczy się tylko o siebie, bo „zwycięzca bierze wszystko”, a pozostali są loserami. Ważnym elementem tej rewolucji jest również daleko posunięta komercjalizacja wiedzy i nauczania. W tym celu wprowadza się odpłatność za drugi kierunek czy zamrożenie limitów na bezpłatne studia. Poza tym studenci będą musieli płacić za „ponadwymiarowe” punkty ECTS. Powołany też będzie Rzecznik Praw Absolwenta, który będzie sprawdzał „wchłanialność” absolwentów na rynek pracy.

Magda Małecka, doktorantka w SNS, prawniczka i filozofka, przyjrzała się zmianom, jakie reforma Kudryckiej wprowadza w położeniu doktorantów. Są to zarówno zmiany korzystne, jak i niekorzystne. Zmieniły się przepisy dotyczące rekrutacji na bezpłatne studia doktoranckie. Ustawodawca postanowił ograniczyć autonomię uczelni w procesie rekrutacji, narzucając pewne odgórne wymogi. Rekrutacja ma się odbywać w formie konkursu, warunki i tryb muszą być określone przez senat uczelni lub radę naukową, od decyzji komisji rekrutacyjnej ma przysługiwać odwołanie do rektora. Nie wprowadzono jednak wymogów rekrutacji na studia doktoranckie, które nie są bezpłatne (czy to znaczy, że przyjmować będzie się wszystkich, którzy się zgłoszą?). Doktoranci mają obowiązek realizować program studiów i prowadzić badania naukowe oraz odbywać praktyki zawodowe w formie prowadzenia zajęć lub uczestnictwa w ich prowadzeniu. Doktoranci mają prawo do dobrowolnego ubezpieczenia społecznego i ubezpieczenia zdrowotnego, poprawka Senatu do ustawy wprowadziła prawo do 51% ulgi na przejazdy kolejowe. Wprowadzono stypendium ministra „za wybitne osiągnięcia”, ale zlikwidowano stypendium mieszkaniowe i na wyżywienie. Zróżnicowano sytuację doktorantów z uczelni publicznych i jednostek naukowych (inne źródła finansowania stypendiów). Wprowadzono dodatkowe wymogi związane z otwarciem przewodu doktorskiego (publikacje naukowe), ale usunięto zapis o tym, że studia doktoranckie mają przygotowywać do samodzielnych badań naukowych. W sumie ustawa utrzymuje niejasny, „rozdwojony” status doktoranta – jest nadal zarazem „studentem trzeciego stopnia” i osobą prowadzącą badania.

Jako ostatnia w tej części spotkania zabrała głos Izabela Wagner z Instytutu Socjologii UW: „Habilitacja ludzi na zasiłku. Ścieżka kariery naukowej według nowych zasad”. Istnieją dwa systemy kariery naukowej. W systemie amerykańskim ostatnim egzaminem jest egzamin doktorski, potem ludzie konkurują, ubiegając się o granty, a na końcu dopiero dostaje się posadę na konkretnym uniwersytecie, często na czas określony. Tytuły uniwersyteckie nie są regulowane przez państwo, istnieje konkurencja, ale nie ma sztywnej hierarchii. Natomiast system etatyczny (np. Włochy, Francja, Niemcy) charakteryzuje się istnieniem habilitacji. We Francji po doktoracie można zostać maître de conférences, co oznacza zatrudnienie na całe życie, ale nie oznacza przymusu robienia habilitacji. Niektórzy robią habilitację, a inni nie. Pracownik uczelni państwowej ma czas na to, by się habilitować, bo jest funkcjonariuszem państwowym – zarabia średnio, ale ma pewność zatrudnienia i gwarantowaną przez państwo niezależność. Zaprojektowana w ustawie Kudryckiej ścieżka kariery naukowej stanowi pomieszanie obu systemów. Istnieje wymóg uzyskiwania kolejnych stopni w określonym czasie (8 lat na doktorat, 8 lat na habilitację), ale zatrudnienie jest na okresy 2-letnie, a więc niepewne. Kryteria habilitacji są niejasne („wybitne osiągnięcia”), a także wymóg prowadzenia działalności międzynarodowej, realizacji grantów i promowania prac studenckich przy ograniczonym czasie, niepewnym zatrudnieniu i niskich pensjach. Takie zmiany mogą spowodować odpływ kadry z państwowych uczelni czy emigrację, spadek jakości nauczania i poziomu prac badawczych i prywatyzację szkolnictwa wyższego, któą będzie można przedstawić jeko efekt „zdrowej konkurencji”. Oznacza to ryzyko zaprzepaszczenia dorobku i tradycji polskiej nauki. Zaprojektowanie porządnej reformy nauki wymaga przeprowadzenia badań, np. nad doświadczeniem i skutkami komodyfikacji nauki w innych krajach (UK, Francja, USA).

Następnie uczestniczki i uczestnicy warsztatu podzielili się na dwie grupy robocze, które zajęły się przygotowywaniem postulatów dotyczących sytuacji studentów, doktorantów i pracowników naukowych. Walka o progresywną reformę nauki i szkolnictwa wyższego trwa!

29 marca 2011

Zielony marzec w Niemczech

Niewątpliwie miniona niedziela była dla naszych koleżanek i kolegów zza Odry historycznym dniem. Arytmetycznie wszystko już wiadomo - Zieloni, z wynikiem 24,2%, są drugą siłą polityczną w Badenii-Wirtembergii. Zdobywając aż 12,5 punktu procentowego więcej głosów niż 5 lat temu, a więc w praktyce podwajając swój wynik, mając 36 miejsc w lokalnym parlamencie, mają olbrzymią szansę na coś jeszcze. Na pierwszy w historii kraju urząd premiera - i to w landzie, w którym chrześcijańscy demokraci rządzili w różnych konfiguracjach od 58 lat. Wielka, czarno-czerwona koalicja CDU i SPD wydaje się niezmiernie mało prawdopodobna, w obliczu braku obecności w przyszłym parlamencie Lewicy (zdobyła jedynie 2,8% głosów), a także dużej zbieżności programowej socjaldemokratów i Zielonych, w tym w jednej kwestii, mającej w tych wyborach niebagatelne znaczenie - szybkiego wycofania się Niemiec z energetyki atomowej. Może im być niełatwo być mniejszym koalicjantem nie chadeków, bo takie doświadczenia już za sobą w Niemczech mają, lecz partii ekopolitycznej, pierwsze powyborcze zapowiedzi raczej dość jasno wskazują na pierwszą w historii koalicję nie czerwono-zieloną, lecz... zielono-czerwoną. Mając 35 mandatów i zdobywając 23,1% głosów (o 2 punkty procentowe mniej niż w roku 2006), SPD dbać będzie o to, by być traktowaną po partnersku.

Oczywiście nie da się w powyborczej analizie pominąć roli wydarzeń w japońskiej elektrowni w Fukushimie. Dość sprawdzić sondażowe odpowiedzi na pytania o najważniejsze problemy regionu - temat energetyki i środowiska wybrało 47% badanych, aż 40 punktów procentowych więcej niż 5 lat temu! Spory sceptycyzm niemieckiego społeczeństwa wobec tej technologii siłą rzeczy przeciągnął elektorat na stronę partii, która od lat konsekwentnie się jej sprzeciwiała. Paniczne ruchy kanclerz Niemiec, Angeli Merkel w postaci czasowego moratorium na wydłużenie cyklu życia lokalnych elektrowni, które skutkować będzie zamknięciem siedmiu z nich, niespecjalnie przekonało wyborczynie i wyborców do ponownego postawienia na chadeków. CDU wygrało wprawdzie wybory w tym południowym landzie, jednak ze zbyt słabym wynikiem, by liczyć na utrzymanie władzy, nawet w aliansie z liberałami. Obie partie straciły po ponad 5 punktów procentowych społecznego poparcia (CDU - 5,2, FDP - 5,4), chadecy dzięki 39% utrzymali w lokalnym parlamencie 60 miejsc, zaś 5,3% liberałów, a więc ledwo nad wyborczym progiem, da im 7 mandatów.

Warto pamiętać również o innym, lokalnym czynniku, który zapewnił tamtejszym Zielonym tak znakomity wynik - to sprzeciw wobec planów przemodelowania zabytkowego dworca kolejowego w Stuttgarcie, który był pierwszym bodźcem do gwałtownego wzrostu poparcia dla partii, kierowanej w tym regionie przez Winfrieda Kretschmanna. Jego formacja zaprezentowała 240-stronnicowy program wyborczy, który propagowała za pomocą prezentowania 11 priorytetów. Wśród nich znalazły się między innymi obietnice uczynienie landu w pełni wolnym od upraw modyfikowanych genetycznie, rozwój sektora zielonej energetyki, zniesienie opłat za studia i poddanie koncepcji przebudowy wspomnianego przed chwilą dworca pod referendum. Kiedy popatrzy się na przepływy wyborców widać wyraźnie, że poza osobami, które do tej pory nie głosowały, Zieloni przejęli także dotychczasowy elektorat CDU i FDP. Wszystko wskazuje na to, że jest to aktualnie dla tego typu wyborców alternatywa znacznie bardziej atrakcyjna niż SPD - najwyraźniej zadziałał rozbudowany program gospodarczy, uwzględniający tworzenie nowych, zielonych miejsc pracy w budownictwie, transporcie, energetyce i sektorze wysokich technologii. Utrzymanie tak doskonałego wyniki i jego dalsze poprawianie w kolejnych wyborach będzie dla nich nie lada wyzwaniem, zobaczymy, jak im się uda.

Podobna, tyle że tym razem czerwono-zielona koalicja szykuje się w Nadrenii-Palatynacie, gdzie po pięcioletniej nieobecności Zieloni w imponującym stylu powracają do lokalnego parlamentu. Tu sztuka wejścia udała się tylko trzem partiom - SPD, minimalnie wyprzedzając CDU (35,7 do 35,2%, socjaldemokraci stracili 9,9 punktu procentowego, chadecy zyskali ich 2,5) zapewniła sobie przewagę jednego miejsca (42 do 41), Zieloni zaś, zdobywszy 15,4% społecznego poparcia (tu również znakomity wzrost, bo o 10,8 pkt. proc.), otrzymać mają 18 mandatów. Ani FDP (4,2), ani Lewica (3) większego znaczenia w regionalnej polityce w najbliższym czasie mieć nie będą. Przypomnieć do tego wszystkiego należy jeszcze wybory w Saksonii-Anhalt, które odbyły się 20 marca. Tam, choć nadal będziemy mieć do czynienia z wielką koalicją, Zielonym również udało się osiągnąć przełom - po 11 latach wrócili do lokalnego parlamentu z najlepszym w historii wynikiem - 7,1% (i 9 deputowanych). Ponieważ Lewica przegoniła SPD stosunkiem głosów 23,7% do 21,5% i mandatów - 29 do 26, socjaldemokraci zdecydowali się tam na bycie młodszym koalicjantem CDU, którego 32,5% poparcia przełożyło się na 41 miejsc w lokalnym parlamencie. FDP także i tu nie przekroczyło wyborczego progu.

Na koniec - gwoli ciekawostki - doniesienia z Australii, gdzie odbyły się wybory do dwuizbowego parlamentu regionalnego w Nowej Południowej Walii. W wyborach do izby niższej, odbywających się w jednomandatowych okręgach w systemie głosu przechodniego trwa jeszcze liczenie, są jeszcze pewne minimalne szanse na jeden mandat, ale dość niewielkie - napawa to smutkiem, bowiem głosowało tam na nich niemal 10% wyborczyń i wyborców, a smutne tym bardziej, że władze przejmie prawica. Nieco lepiej będzie w izbie wyższej, wybieranej według innej, bardziej proporcjonalnej ordynacji, gdzie stan posiadania zwiększy im się z 4 do 5 osób, co może nieco napsuć krwi nowym władzom koalicji Liberałów i Partii Narodowej. W najbliższym czasie będziemy z niecierpliwością wypatrywać wyników wyborów w Finlandii i w Kanadzie - w tym ostatnim kraju konserwatywny premier Stephen Harper utracił akceptację parlamentarną dla swojego mniejszościowego rządu i 2 maja Kanadyjki i Kanadyjczycy pójdą ponownie głosować. Pytanie, czy tym razem uda się liderce Zielonych, Elizabeth May, pokonać trudności ordynacji większościowej pozostaje otwarte, ale nie jest bez szans. Trzymam kciuki.

28 marca 2011

Czy przewrót wisi w powietrzu?

Bywają takie płyty, które mogą zapowiadać społeczną zmianę. W 2005 roku Lao Che robił furorę albumem "Powstanie Warszawskie", który doskonale wpisywał się zarówno w proces zastępowania dyskusji na temat zasadności tego wydarzenia historycznego jego niepodlegającym dyskusji hołdem, jak również w ówczesny sondażowy zwrot w prawo, z marzeniami o wspólnym tworzeniu IV Rzeczypospolitej przez PO i PiS włącznie. Teraz, na początku roku 2011, furorę robi folkowo-punkowa płyta projektu R.U.T.A., wskrzeszającego, zgodnie z podtytułem albumu, "Pieśni buntu i niedoli XVI-XX wieku".

Pod względem muzycznym, jak można się domyślić, jest to raczej dość luźna interpretacja (w wywiadzie z twórcami powiedzieli oni, że ich tradycyjna linia melodyczna jest niezrozumiała dla ucha osoby współcześnie słuchającej), natomiast tekstowo, muszę powiedzieć, robi to niezgorsze wrażenie. Za estetyką punkową nie przepadam, jeśli ktoś nie lubi tego typu muzyki może mieć poczucie pewnej monotonii podczas słuchania rzeczonej płyty. Zdarzają się kompozycje wyłamujące się z tej jednorodnej konwencji, niewątpliwą perełką są też dwa ukryte utwory - powojenne nagrania ludowych pieśni dalekich od "sielskiego i anielskiego" obrazu wsi. Co ciekawe, premiera płyty - nie powiem że celowo, bo byłoby to absurdalne, niemniej jednak korelacja ta zdaje się znacząca - zbiega się z jednej strony z ogólnym wzrostem notowań lewicy w sondażach, z drugiej zaś strony z zaskakującym dla wielu badaczek i badaczy polskiej sceny politycznej przyrostem poparcia dla Prawa i Sprawiedliwości wśród osób młodych. Jak zatem, jeśli w ogóle można, łączyć wspomniane przeze mnie przed chwilą wydarzenia?

Nie trzeba mocno wsłuchiwać się w teksty by dostrzec, że całkiem zauważalną popularność (mierzoną chociażby ilością medialnych publikacji na jej temat) zdobywa płyta, która jest jawnie polityczna. Wygrzebując z niebytu opowieści o złych panach i podrywających wiejskie dziewczyny księżach, projekt R.U.T.A. pragnie połączyć dawne bunty ze współczesnym ruchem progresywnym i alterglobalistycznym. Klip do utworu "Z batogami" nie pozostawia co do tego wątpliwości - czy strzela żołnierz "polski" czy "zaborczy", czy też współczesny policjant, opresja pozostaje ta sama. To spore - także intelektualne - wyzwanie dla wszystkich, chcących udowadniać, że różnice klasowe czy antyklerykalizm nie odzwierciedlały i nie odzwierciedlają aktualnych problemów społeczeństwa nad Wisłą, a są jedynie przyniesioną z Zachodu intelektualną rozrywką wyalienowanych "z ludu" kosmopolitów.

Kto choć przez chwilę przestanie traktować kulturę szlachecką I Rzeczypospolitej jako jedyną kulturę rodzimą, ten szybko zda sobie sprawę, że wielu spośród opiewanych na kartach podręczników wodzów i ich żołnierzy, zdobywających Kreml czy też bawiących się w bycie "przedmurzem Europy" było równocześnie elementem systemu rosnącego wraz z upływem czasu wyzysku. Wystarczy zerknąć do książki z historii ekonomii, by zobaczyć rezultaty obecności systemu folwarczno-pańszczyźnianego: akumulowany przez szlachtę kapitał inwestowany był głównie w sprowadzane z zagranicy dobra luksusowe (pierwszy zauważalny - i dyskusyjny jeśli o skuteczność chodzi - rozwój manufaktur usiłował przeprowadzić Stanisław August Poniatowski), skarb państwa w wyniku szlacheckich przywilejów najczęściej świecił pustkami, a niewielkie możliwości zarobkowe polskiego chłopa oznaczały duszenie popytu wewnętrznego, co uniemożliwiało szerszy rozwój miast i produkcji dóbr innych niż eksportowane płody rolne, ewentualnie nisko przetworzone surowce nieodnawialne. Wystarczy połączyć te fakty ze sobą, by np. rabację galicyjską przestać uważać za wydarzenie potwierdzające brak "uczuć patriotycznych" w ludności, ale za chęć ulżenia ekonomicznej desperacji, która jeszcze na przełomie XIX i XX wieku (m.in. z powodu peryferyjnego położenia w obrębie Austro-Węgier i dużego rozdrobnienia gospodarstw rolnych) trapiła w postaci "nędzy galicyjskiej" lokalną ludność.

"Gore" nie mogła wyjść w bardziej wymownym czasie. Pryska mit "zielonej wyspy" i mającej być jej podstawą, powoli tworzącej się rodzimej klasy średniej. Zamiast tego mamy wysokie bezrobocie wśród absolwentek i absolwentów szkół wyższych oraz niechlubny rekord w ilości ludzi pracujących na pozakodeksowych umowach o pracę. Poczucie dysonansu między cukierkową rzeczywistością programów informacyjnych oraz wielkomiejskich, aspiracyjnych seriali zdaje się nawarstwiać - poczucie zablokowanych możliwości awansu społecznego i wytwarzania się nowej grupy przegranych w społecznym wyścigu - prekariatu, również zdaje się rosnąć.

Być może część tej grupy - wierząc w deklaracje z partyjnych sztandarów - przerzuca swe sympatie z PO do SLD, ale część zdaje się zawierzać PiS-owi. To we wspomnianych powyżej faktach - a nie zdradzie liberalnego programu ekonomicznego, jak sugeruje to "Newsweek" - upatrywałbym tego przyrostu poparcia. Rzecz jasna nie dziwią mnie deklaracje, że Jarosław Kaczyński swego czasu obniżył podatki, więc jest bardziej wiarygodny w tej kwestii niż Donald Tusk - na poziomie faktów to prawda. Inną rzeczą są jednak emocje, a tu PiS, jak żadna inna partia, odwołuje się do społecznego solidaryzmu, który dla osób, którym właśnie ogranicza się wprowadzeniem stosownej odpłatności dostęp do studiowania drugiego kierunku może mieć znaczenie większe, niż się nam wydaje.

W odpowiedzi na posmoleński "głód państwa" lewica głównego nurtu nie potrafiła zaproponować przekonującej odpowiedzi, zajmując się głównie własnym PR-em, marzeniami o udziale w przyszłym rządzie oraz - jak niedawno w analizie dla "Polityki" wskazał Robert Krasowski, powrotem do noszenia butów po "trzeciej drodze" w wersji Leszka Millera. Dla zbuntowanych młodych "oldskulowy" Jarosław Kaczyński, który ostatnimi czasy pisze im nawet specjalne listy, staje się jednocześnie rebeliantem przeciwko systemowi, który dławi ich tak samo jak jego (a przynajmniej tak może im się wydawać), a także autentycznym państwowcem. Trudno ciągnąć jako kontrnarrację wizji dobrej Unii Europejskiej, kiedy od dawna pogrążona jest w wewnętrznym kryzysie - tym bardziej, że mało która siła polityczna głównego nurtu w Polsce (szczęśliwie z wyjątkiem Zielonych - tak polskich, jak i europejskich) ma coś rzeczowego do powiedzenia w kwestii stworzenia warunków do stworzenia silnej nie tylko ekonomicznie, ale też społecznie, ekologicznie i politycznie Europy.

Jeszcze niedawno wszyscy skazywali Jarosława Kaczyńskiego na polityczną wegetację, a tymczasem może okazać się - jeśli w ciągu najbliższego pół roku SLD nie weźmie się do roboty, zamiast opowiadać niestworzone historie o "państwie jako supermarkecie" - słuchacze i słuchaczki R.U.T.Y. obalą panów i plebanów, wybierając Prawo i Sprawiedliwość. Zdanie to, w obliczu przedstawionych przeze mnie faktów, brzmi kuriozalnie, ale w kuriozalnej, polskiej polityce takie scenariusze mają dość wątły z mojego punktu widzenia urok możliwości spełnienia...

27 marca 2011

Podsumowanie ustaw zdrowotnych

Adam Ostolski: W sumie Sejm przyjął pięć ustaw. Najważniejsza informacja: żadna z ustaw nie zajmuje się taką sprawą jak wysokość nakładów na ochronę zdrowia. Najgorszą z nich jest ustawa o działalności leczniczej. To katastrofa. Oprócz niespełnienia postulatów pielęgniarek w sprawie kontraktów ustawa oznacza też, że w ciągu kilku lat większość szpitali zostanie przekształcona w spółki działające dla zysku. Ustawa o systemie informacji w ochronie zdrowia wprowadza e-recepty, e-skierowania i e-rejestracje. Z jednej strony może wprowadzać pewne ułatwienia dla pacjentów, ale z drugiej strony budzi wątpliwości GIODO z powodu gromadzenia w nieuregulowany ustawowo sposób danych medycznych. Zastrzeżenia zgłaszało również bliskie nam stowarzyszenie Panoptykon.

W przypadku e-rejestracji itp. chodzi pewnie nie tylko o ułatwienia dla pacjentów, ale bardziej o zwiększenie nadzoru nad racjonalnością wydatków. To może mieć do pewnego stopnia sens, ale warto pamiętać, że kontrola nie jest panaceum na nieracjonalne wydatki, bo w dużym stopniu zachęca do nich sam system finansowania służby zdrowia (zarówno w przypadku płatności za procedurę, jak i od kapitacji, szpital czy lekarz może "zarabiać" dzięki nieracjonalnym wydatkom na to, by prowadzić działalność leczniczą w przypadkach, w których jest ona niedofinansowana przez NFZ). Czasem zaś system finansowania służby zdrowia wręcz wymusza marnowanie pieniędzy, gdy np. NFZ wymaga od szpitali posiadania sprzętu, z którego nie korzystają - taki sprzęt (drogi) stoi potem w piwnicy i się kurzy. Zwiększenie kontroli może wyeliminuje część tych nadużyć, ale z jednej strony trzeba pamiętać, że te nadużycia wynikają z logiki systemu, a z drugiej - że pozorne lub rzeczywiste marnowanie pieniędzy nierzadko pozwala szpitalom ratować ludziom życie. W takim już świecie żyjemy...

Jędrzej Niklas: W ustawie o działalności leczniczej faktycznie jest sporo niedobrych zapisów. Zmusza się samorządy do komercjalizacji, natomiast nie gwarantuje się, że szpitale będą jednostkami publicznymi, nie chroni się szpitali przed niekontrolowaną upadłością i przede wszystkim chyba po raz pierwszy w akcie prawnym mówi się o szpitalach, ZOZ-ach, SZOZ-ach jako o przedsiębiorstwach, podmiotach prowadzących działalność gospodarczą.

AO: W sprawie zmian w ustawie o prawach pacjenta nie mam wyrobionego zdania (rzecznik Prawe Pacjenta i Stowarzyszenie Primum Non Nocere mają tu rozbieżne stanowiska). Generalnie upraszcza i skraca dochodzenie odszkodowań, umożliwiając wybór drogi administracyjnej zamiast sądowej. Ustawa refundacyjna na oko wygląda dobrze: stałe ceny leków i ustalone marże (choć mogą tam być jakieś haczyki, dużo też zależy od tego, co nam ministerstwo wynegocjuje z firmami farmaceutycznymi). Ustawa o zawodzie lekarza - nie jestem pewien, czy ma sens likwidowanie stażu lekarskiego, ale chętnie posłucham argumentów.

JN: Co do odszkodowań - cóż, są tam tak dobre, jak i niedobre zmiany - wszystko zależy od tego, jak w ogóle ocenia się system odszkodowawczy w usługach medycznych. Na pewno przez powołanie komisji odszkodowawczych cała procedura będzie szybsza i sprawniejsza. Ogranicza się za to kwotę odszkodowania (ustawowa przewiduje jego maksymalną stawkę). Obawiam się, że będzie tak, że ludzie będą brali to, co jest, a jedynie bardzo zdeterminowane jednostki postarają się o wyższe kwoty w sądach. Tutaj po prostu trzeba będzie poczekać na praktykę. Chociaż może to i dobrze - nasz system na przestrzeni lat w dosyć istotny sposób zmierzał do systemu amerykańskiego: wielu skarg, sporych odszkodowań i lekarzy wykupujących ubezpieczenia za spore sumy. Brałem udział w paru tego typu sprawach i wiem, jakie brudy się wyciąga, lekarza próbuje "złapać się" na choćby najmniejszym błędzie. Z drugiej strony lekarze zaczynają traktować pacjenta jako potencjalnego wroga, który będzie ich ciągnął po sądach. Może dzięki komisji te napięcia na linii pacjent-lekarz w skali globalnej się zminimalizują.

AO: To prawda, sens tych zmian wyjdzie "w praniu", przy czym sama wysokość odszkodowań nie wydaje mi się najważniejsza. Chodzi przede wszystkim o to, czy czy komisje rozstrzygające takie sprawy okażą się godne zaufania, zwłaszcza w oczach pacejntów? Czy poszkodowani pacjenci będą w ogóle mieli zaufanie do nowego systemu, czy raczej pozostaną przy dłuższej, ale uznawanej za pewniejszą drodze sądowej? Dałbym temu systemowi trochę czasu, żeby pokazał swoje mocne i słabe strony.

JN: W przypadku refundacji wszystko wydaje się w porządku, nie ma jednak nic o zmniejszeniu współpłacenia za leki (przypominam - średnio 30% ich ceny dopłaca pacjent, co jest jednym z najwyższych wskaźników w UE). Ustala się też sztywną stawkę w budżecie NFZ, którą przeznacza się na leki - 17%. Trudno to ocenić, OPZZ argumentował, że to niezbyt fortunna zmiana. Nie ma też słowa o tym, co jest naszym, zielonym postulatem, czyli zmniejszenia nadmiernego spożycia leków – a jest ono jednym z najwyższych w Europie.

Likwidacja stażu lekarskiego nie wydaje mi się korzystna. Rozumiem, że faktycznie mamy mało lekarzy i trzeba przyspieszyć proces kształcenia, tylko czy kosztem jej jakości. Zresztą chociażby w ocenie Naczelnej Rady Lekarskiej, zmiana ta wcale nie gwarantuje zwiększenia ilości lekarzy. Z tego co wiem, zmieni się program nauczania, 6 rok studiów ma funkcjonować jakby zamiast stażu, więc trzeba będzie upchnąć resztę materiału w 4-5 latach.

AO: Masz rację w kwestii stażu. Jeśli oznacza to zubożenie programu studiów medycznych, to niedobrze, a jeśli oznacza, że ten sam program studenci i studentki medycyny będą musieli przerobić w krótszym czasie, to to jest bez sensu, bo te studia i tak są bardzo wymagające. Trzeba będzie albo zwiększyć presję na studentów medycyny, albo realizowac program bardziej pobieżnie. Tak czy inaczej nie będzie to dobre ani dla lekarzy, ani dla pacjentów.

Jedyne, co łączy ten niespójny pakiet ustaw, to tendencja do cięcia kosztów i szukania oszczędności - kosztem samorządów, bezpieczeństwa i prywatności pacjentów, kosztem pielęgniarek, jakości kształcenia lekarzy, a także - czego akurat nie żałuję - dochodów koncernów farmaceutycznych. Szukanie oszczędności może mieć sens, ale nie w przypadku systemu, który jest tak dramatycznie niedofinansowany.

Adam Ostolski i Jędrzej Niklas są członkami zielonej grupy roboczej do spraw polityki społecznej i usług publicznych.

26 marca 2011

Bye, bye, TVN Warszawa

Stało się - wczoraj ostatni premierowy program na telewizyjnej antenie, a od teraz nowości już tylko w sieci. Wszystko rzecz jasna w ramach "optymalizacji", "efektywnej alokacji zasobów" i innych tego typu wartości. "Gdzie misja?", spytał się ktoś na Facebooku. Nigdzie - wszak misja nigdy nie jest celem telewizji komercyjnej, chyba że bodźce finansowe ze strony państwa (no bo przecież nie rynku, tam liczy się tylko maksymalizacja zysku) jakoś ją do tego zachęcają. Skoro nie ma się pieniędzy z abonamentu, można liczyć tylko na reklamy - a tu, o dziwo, nawet rynek warszawski okazał się zbyt płytki. Nie jest to dobra wiadomość, wszak w wielu europejskich krajach komercyjne telewizje czy to lokalne, czy regionalne żyją i mają się całkiem nieźle. Okazało się niestety, że wyniki oglądalności i reklamowe zyski nie będą w stanie w tym roku być większe niż koszty operacyjne, więc biznes przenosi się do sieci. Dobrze, że zostanie chociaż portal informacyjny (mam nadzieję, że i on nie padnie za parę miesięcy ofiarą wspomnianych tu przed chwilą "optymalizacji), aczkolwiek wiele osób do takiej formy prezentowania informacji jeszcze długo się nie przyzwyczai.

Wieść to niedobra dlatego, że był to projekt w jakiś sposób ambitny i misyjny. Do tej pory jedyną niezależną telewizją regionalną była Telewizja Silesia, która żyje i wydaje się, że ma się dobrze. Oglądalności na poziomie 0,3-0,4% nie da się wytłumaczyć tylko tym, że na Górnym Śląsku mieszka więcej ludzi, a i to nie wystarczyło do tego, by podtrzymać wszystkie ambitne plany, związane chociażby z ilością informacji i publicystyki obecnej na antenie. Nieliczne projekty, wykraczające poza kilkuminutowe dzienniki i relacje z miejskich imprez, jak chociażby Wielkopolska Telewizja Kablowa, dalekie są od pokrycia całego terytorium kraju, o emisji naziemnej nie wspominając. Większość dawnych lokalnych telewizji tego typu dziś najczęściej emituje niewielkie "okienka", w reszcie czasu antenowego emitując programy większych kanałów, tak jak Odra i Telewizja Dolnośląska na zachodzie Polski (TV4) czy NTL w Radomsku (TVN). Pokazuje to chyba najwyraźniej, że bez publicznej telewizji regionalnej dostęp do informacji z najbliższej okolicy, szczególnie dla osób które nie dysponują jeszcze dostępem do Internetu, byłby bardzo poważnie ograniczony.

Tak, wiem, że jakość prezentowanych przez lokalne ośrodki programów nierzadko nie powala na kolana. Trudno się jednak temu dziwić, skoro to one były przez ostatnie lata najciężej dotknięte przez słabnące wpływy z abonamentu. Systematycznie ograniczano ich dostępność - tak w pasmach TVP2, aż po ich ostateczną likwidację, jak i poprzez wdrożenie projektu TVP Info, w którym dziś mają zagwarantowane raptem około 3 godziny emisji, w dużej mierze w bardzo trudnym czasie antenowym (np. emisji "Faktów" i "Wiadomości"). W wielu ośrodkach program lokalny tworzony jest przez niewielkie grono pracownic i pracowników, wręcz cudem jest, że w niektórych województwach jeszcze funkcjonuje. Pokazuje to, że konieczne jest opracowanie strategii stabilnego finansowania tego typu inicjatyw, na przykład poprzez wprowadzenie specjalnego podatku od zysków z reklam komercyjnej prasy i telewizji, który mógłby finansować - zamiast abonamentu - produkcję TVP i Polskiego Radia, w zamian za co na media publiczne nałożono by zakaz emisji reklam. To oczywiście jeden z pomysłów, ale mało stabilna sytuacja finansowa publicznej telewizji (w radiu wygląda na lepszą) powinna mobilizować do tego typu dyskusji.

Pośpiech w wycofaniu TVN Warszawa z anteny zdaje mi się przedwczesnym z jednego, ważnego powodu - chodzi o powoli, ale jednak ruszającą cyfryzacją naziemnego sygnału telewizyjnego. Nic nie stałoby na przeszkodzie, by TVN Warszawa ubiegała się o koncesje na nadawanie w tym trybie własnego sygnału (tego typu testowa emisja pojawiła się przy okazji zeszłorocznego stanu zagrożenia powodziowego), co w perspektywie około roku 2015 dałoby kanałowi stuprocentowe pokrycie u mieszkanek i mieszkańców miasta i okolic, a więc zasięg na poziomie 2-2,5 miliona ludzi, żywotnie zainteresowanych poruszanymi, lokalnymi treściami. Większy zasięg dałby większe szanse na zyski z reklam - chociaż rozumiem, że w warunkach komercyjnej działalności tego typu myślenie wybiega już zbyt daleko w przyszłość.

Niestety, lokalne kanały prywatne znajdują się w swego rodzaju pułapce - by zdobyć zaufanie lokalnej społeczności, muszą emitować dużo aktualnej produkcji własnej, która wiąże się z dużym zatrudnieniem i kosztami emisji. Ich ograniczanie przekłada się na mniejszą ilość wspomnianych programów, ewentualnie gorszą ich jakość, a to nie pozostaje bez wpływu na wskaźniki oglądalności. Te zaś - w przeciwieństwie do telewizji informacyjnych - dużo trudniej poprawić poprzez różnego rodzaju "wiadomości z ostatniej chwili" - mało jest bowiem wydarzeń, które są spektakularne i znaczące w skali lokalnej, a nieistotne na poziomie ogólnokrajowym. Trochę udało się TVN Warszawa wstrzelić przy okazji eksmisji kupców z KDT, ale już na przykład przenosiny krzyża były tematem dla ogólnopolskich kanałów informacyjnych, więc antena lokalna tak wiele nie zyskała.

Pytanie, jak proces cyfryzacji i zwiększenie się ilości dostępnych kanałów wpłynie na chęci TVP do inwestowania w lokalne ośrodki telewizyjne. Być może lokalne samorządy chciałyby, by tematyka regionalna była obiektem minimum siedmiogodzinnego pasma programowego, ale przy obecnych, wysokich kosztach produkcji tego typu audycji wydaje się to bardzo mało prawdopodobne - tym bardziej, że produkcja, jednego, centralnego programu (nawet dość drogiego, bo informacyjnego) jest dużo tańsza, niż 16, nawet względnie tanich, programów lokalnych. Być może - gdyby udało się, jak już wspomniałem, zapewnić solidne źródła finansowania publicznych mediów - udałoby się rozdzielić ostatecznie TVP Info od produkcji ośrodków regionalnych (obie anteny miałyby - gdyby były na tym samym multipleksie - ten sam, niemal stuprocentowy zasięg) i w pewien sposób powrócić do koncepcji TVP 3 - wspólnej emisji ciekawych, często niszowych, audycji wspólnych (archiwaliów TVP, filmów i seriali) i rozłącznych pasm regionalnych, obecnych tam w formie dłuższej, niż obecnie na antenie informacyjnego kanału Telewizji Polskiej. Jak na razie to pieśń przyszłości, ale już dziś warto o takiej możliwości rozwoju sytuacji głośno mówić.

25 marca 2011

Komu przeszkadzają pawilony?

Eleganckie sklepy, biura, apartamenty - taka jest wizja miasta, którą firmują przeciwnicy zachowania pawilonów na Nowym Świecie, w tym - co szczególnie smuci - jeden z radnych SLD. Skąd my to znamy - czy aby nie z Placu Wilsona, który picowano przez lata tak starannie, że dziś otwarcie na jego obszarze kawiarenki urasta do rangi ogólnomiejskiego wydarzenia? Czy reprezentacyjna ulica Śródmieścia jest dziś niedostatecznie reprezentacyjna? Komu służyć ma miasto - poprawie dobrego samopoczucia urzędników, zagranicznym inwestorom, czy może mieszkankom i mieszkańcom - a jeśli im, to którym? Odpowiedź na to pytanie powinna podlegać regularnym negocjacjom, a nie być dekretowaną z góry. Z tego punktu widzenia pospolite ruszenie w obronie życia towarzyskiego i zapowiedź wydłużenia dzierżawy dla obecnych najemców tych terenów wydaje się sporym sukcesem oddolnej mobilizacji przeciwko martwemu miastu, mającemu dobrze wyglądać przede wszystkim na pocztówkach.

Krótko o sprawie - aktualnym lokalom zagrażał między innymi brak wydłużenia umów dzierżawy. Nie brak im też oponentów, uważających ich za hałaśliwe slumsy. Popatrzmy jednak na sprawę z drugiej strony - czy dalekie od bycia "hałaśliwym slumsem" Stare Miasto jest rejonem, które dziś odwiedza się z chęcią? Teoretycznie nie brakuje tam lokali, w których można coś przekąsić czy napić się piwa, a jednak nie jest to miejsce, w które chodzi się często. Rygoryzm coraz to nowych norm wystroju knajp, z wysokością roślinności włącznie, a także opór lokalnej społeczności przed wpuszczeniem nieco szerzej życia w tę okolicę sprawia, że częściej niż z hałasem trzeba tam walczyć ze zmienianiem Starówki w parking. Nikt nie proponuje jako alternatywy codziennego organizowania imprez techno na świeżym powietrzu, nie da się ukryć, że ludzie tam mieszkający mają prawo do spokoju. Brak możliwości negocjowania znaczenia i roli tego miejsca sprawia jednak, że staje się ono niemal zawłaszczone przez jedną grupę, pomimo faktu, iż jako historyczne centrum miasta przynależy wszystkim jego mieszkankom i mieszkańcom.

Zaraza ze Starówki przenosi się w głąb miasta, po drodze zagrażając lokalnemu rzemiosłu, również mającemu nie pasować do "historycznej tkanki miejskiej". Zaczęło się od blaszaka KDT, ale tam przynajmniej istniały jakieś alternatywne pomysły dotyczące organizacji handlu i zmiany terenu w obszar przynależny kulturze. Pawilony na Marszałkowskiej, przy stacji metra Świętokrzyska, udało się "uprzątnąć", tyle że w zamian - jak na razie - miasto nie zyskało nowej przestrzeni, na przykład postulowanego w mediach parku sportowego. Kiedy zatem słyszę o kolejnym pomyśle na "sprzątanie" miasta, gdzie jako alternatywę dla tętniącego nocnym życiem prezentuje się "eleganckie sklepy, biura i apartamenty", już wiem, komu taka zmiana będzie służyła. Być może okoliczne mieszkanki i mieszkańcy mieliby nieco więcej spokoju, ale najwięcej radości będzie miał w takim scenariuszu deweloper, który zapewne nie będzie się cackał z wykonaniem luksusowych apartamentów, ogrodzonych i monitorowanych. Pytanie, czy kolejna enklawa luksusu jest tym, czego najbardziej potrzebuje Nowy Świat...

Jeden Nowy Wspaniały Świat Wiosny nie czyni, a dla wielu urzędników i polityków, chwalących się swą roztropnością w przywracaniu życia kulturalnego na Trakt Królewski staje się alibi do działań, które w ogólnym rozrachunku ów segment ludzkiej egzystencji zubażają. Taktyka jest nieco podobna do tej, która lubuje się w dokonywaniu podziałów na kulturę wysoką i niską - z tego punktu widzenia możliwość stworzenia przestrzeni międzyludzkich spotkań i rozmowy przy kuflu piwa oraz klimatycznej muzyce nie jest traktowana jako element życia kulturalnego miasta. Właśnie dlatego tego typu pomysły mogą zdaniem władz nie stać w sprzeczności z walką o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury. Tworzenie skansenu nie musi zresztą oznaczać wedle tej logiki zupełnej rezygnacji z funkcji usługowych, wszak na Nowym Świecie nie brakuje kawiarni czy pizzerii. Logika ta nie bierze pod uwagę faktu, że nie każdy z owych lokali jest na każdą kieszeń (w wypadku studentek i studentów, odwiedzających pawilony, ma to istotne znaczenie), a także, że nie każdemu klimat NWŚ, Starbucksa czy Coffee Heaven musi odpowiadać. Kawiarniane ożywienie innych dzielnic, takich jak Praga Północ, również nie powinno być alibi dla zamiany Śródmieścia w "odpicowaną" przestrzeń, pozbawioną jakiejkolwiek specyfiki i zamierającej wieczorową porą.

– Dlaczego ratusz wszystko chce tu robić na glanc. Dla odpicowanych warszawiaków i bogatych turystów – denerwuje się radny Krystian Legierski. – Teraz to miejsce jest autentyczne, ma duszę. Dlatego przychodzą tu tłumy młodych ludzi. Wypowiedź reprezentanta Zielonych w radzie miasta dla "Życia Warszawy" doskonale streszcza zieloną wizję miasta. Okazuje się, że grupa ludzi, którym nie jest wszystko jedno w tej sprawie, pozostaje całkiem spora. Bardzo z tego faktu się cieszę, bowiem konsekwencje łatwego przyzwolenia na wyburzenie pawilonów na Nowym Świecie wydają się dość oczywiste - dalsza nagonka za tego typu "klubowymi zagłębiami" w imię fałszywej troski o lokalną społeczność (której miasto podwyższa czynsze w lokalach komunalnych) i o przestrzeń publiczną, którą można ostatnimi czasy zawłaszczać za pomocą billboardów, ale już zagospodarowywać na przestrzeń spotkań - już niekoniecznie...

24 marca 2011

Libia - twardy orzech do zgryzienia

Interwencja militarna w Libii, jak można było się tego spodziewać, spotkała się z protestami wielu lewicowych środowisk w Polsce. Za każdym razem, gdy dochodzi do debaty nad zasadnością interwencji w obronie praw człowieka, stawia się pytanie: jaki jest jej prawdziwy cel? Czy rzeczywiście mamy do czynienia z bezinteresowną, współczującą interwencją humanitarną w obronie praw człowieka, czy jest to imperialny (w przypadku Libii dodatkowo - neokolonialny) najazd państw zachodnich na suwerenne państwo libijskie, który pod płaszczykiem humanitaryzmu służy wyłącznie interesom geopolitycznych najeźdźców i ich koncernów.

Klucz odpowiedzi na tak postawione pytanie jest za każdym razem podobny. Liberał postara się dobrze zbadać sytuację, stwierdzić, czy naprawdę dochodzi do łamania praw człowieka na masową skalę i od tego uzależni swoje poparcie dla interwencji. Lewicowiec przenikliwie zbada sytuację: zauważy, że kraj, w którym dojdzie do interwencji dysponuje przypadkiem bogactwami naturalnymi, że państwa Zachodu mają w nim jakieś większe interesy i że bezwzględny autokrata nim rządzący jeszcze wczoraj był partnerem zachodnich przywódców w ich interesach. Te spostrzeżenia wzmocnią jego sprzeciw wobec interwencji. Na boku zostawiam rozumowanie konserwatystów - dla nich prawa człowieka nie będą odgrywały większej roli. Co najwyżej wykorzystają je instrumentalnie, jako uzasadnienie dla interwencji. Interesy z kolei będą ich interesowały znacznie bardziej i to one, obok możliwości podniesienia prestiżu własnego państwa na arenie międzynarodowej, poprawy notowań przywódców u elektoratu i napędzenia koniunktury gospodarczej, będą prawdziwymi motywami interwencji. Zatem odpowiedź lewicowa i konserwatywna to jedna i ta sama odpowiedź - mamy do czynienia z dwoma stronami tej samej monety.

W przypadku Iraku od samego początku nie ulegało wątpliwości, że broń masowego rażenia to bujda, że prawa człowieka i demokracja to tylko przykrywka. Protesty były zatem jak najbardziej zasadne. Ale w Libii sprawa jest bardziej złożona. Wszystkie argumenty, których używa w tej chwili protestująca lewica są mi znane i dobrze je rozumiem jak każdy, kto choć trochę bardziej przenikliwie interesuje się polityką międzynarodową. Zachód przez lata współpracował z Kaddafim - zgoda. Współpracował i współpracuje nadal z innymi dyktatorami - zgoda. Miał gdzieś demokrację w świecie arabskim - zgoda. Z tych powodów ta interwencja zakrawa o hipokryzję - zgoda. Sarkozy i Cameron chcą w ten sposób podbudować swoją reputację w swoich państwach - zgoda. Obama po wyczynach Busha juniora chce poprawić wizerunek USA jako mocarstwa, któremu bliskie są ideały demokracji - zgoda. Zachód chce dobrać się do libijskiej ropy - być może. Unia Europejska boi się, że nowa władza w Libii nie będzie skłonna do współpracy w kwestii migracji - być może.

Duża część lewicy w ten sposób stara się w tym sporze grać rolę "prawdziwych obrońców" praw człowieka, w opozycji do tych "nieprawdziwych", którymi mają być eurocentryczni, cyniczni liberałowie. W tym kontekście pomocne wydają mi się trzeźwe spostrzeżenia Slavoja Žižka i Jacquesa Ranciere'a. Ranciere twierdzi, że nam, obywatelom zachodnich demokracji, prawa człowieka nie są potrzebne, więc robimy z nimi to samo, co ze starymi ubraniami albo zabawkami- wysyłamy je biednym. "Jeśli, ci którzy cierpią z powodu nieludzkich prześladowań, nie są w stanie skutecznie powołać się na prawa człowieka, będące dla nich ostatnią instancją, to musi się znaleźć ktoś, kto prawa te po nich odziedziczy, po to, by za nich to zrobić. To właśnie oznacza 'prawo do interwencji humanitarnej' - prawo, które pewne narody przyznają sobie w imię rzekomego pożytku dla populacji pozostających w pozycji ofiary na scenie świata. Skądinad często dzieje się to wbrew poradom ze strony samych organizacji humanitarnych. 'Prawo do interwencji humanitarnej' można opisać jako coś w rodzaju 'odesłania do nadawcy' niewykorzystane prawa, które wcześniej przekazano ludźmi pozbawionym praw, zostają wysłane z powrotem do tych, którzy je przyznawali"- pisze Ranciere. Wniosek? Interwencja humanitarna nie jest wbrew prawom człowieka, jak to się zazwyczaj przedstawia. Jest wyciągnięciem konsekwencji z ich istoty.

Žižek uzupełnia więc, że powoływanie się na prawa człowieka w tym wypadku nie ma sensu: "Prawa człowieka jako takie są fałszywym ideologicznym powszechnikiem, który przesłania i legitymizuje całkiem konkretną politykę zachodniego imperializmu, militarnych interwencji i neokolonializmu". Jakie powinno to zrodzić konsekwencje dla stanowiska lewicy wobec interwencji w Libii?

Powinniśmy mieć na uwadze, że rewolty w państwach Afryki Północnej, to zjawisko bezprecedensowe. O ile próby zaprowadzenia z zewnątrz demokracji w Iraku były godne politowania, o tyle tutaj mamy do czynienia z procesami, które powinny być inspirujące dla lewicy (i są, biorąc pod uwagę deklaracje solidarności z protestującymi w Tunezji, Egipicie, a teraz w Libii). Obserwujemy faktyczne, oddolne, spontaniczne przebudzenie się tamtejszych społeczeństw i żądanie zmian, w dużej mierze w kierunku tożsamym z postulatami lewicy. W Tunezji i Egipicie protestujący osiągnęli swoje podstawowe cele (odsunięcie Ben Aliego i Mubaraka od władzy). Było jednak jasne, że Kaddafi w Libii nie da tak łatwo za wygraną. Mimo realnej groźby rozlewu krwi, a być może nawet ludobójstwa - lewica wzniosła protest przeciwko mieszaniu się państw zachodnich w wewnętrzne sprawy Libii.

Strach przed zbyt nieostrożnymi działanami militarnymi, które spowodują poważne straty wśród ludności cywilnej (w myśl zasady "zero strat po naszej stronie"), wprowadzeniem w Libii reform korzystnych przede wszystkim dla zachodnich koncernów i zmarginalizowaniem faktycznie prospołecznych sił, chyba zbyt łatwo rodzi dziś sprzeciw lewicy dla tej interwencji. Raz jeszcze odwołam się do Slavoja Žižka: "Forma nigdy nie jest tylko formą, ale zawiera swoją własną dynamikę, która zostawia ślady w materialności życia społecznego. [...] To, co początkowo było narzucone przez kolonizatorów, nagle zostaje przejęte przez podległych, jako środek pozwalający wyartykułować ich autentyczne krzywdy. Klasycznym tego przykładem jest historia związana z pojawieniem się w świeżo skolonizowanym Meksyku Matki Boskiej z Guadalupe. Po tym, jak objawiła się pokornym Indianom, chrześcijaństwo - do tej pory stanowiące ideologię narzuconą przez hiszpańskich kolonizatorów - zostało wykorzystane przez rdzennych mieszkańców do symbolicznego ujęcia ich potwornego losu."

Czy z podobnym procesem nie mamy obecnie do czynienia w państwach Afryki Północnej? Czy deklaratywne (a nie rzeczywiste) szerzenie demokracji przez Zachód, nie zostało wzięte przez protestujące społeczeństwa "nazbyt poważnie"? Interwencja w obronie praw człowieka i demokracji, która dotąd była uznawana za cyniczny instrument w rękach Zachodu, może teraz- być może po raz pierwszy - okazać się tym, czym powinna być. Tym razem nie dotyczy już bowiem bezbronnych ofiar (mimo słabnącej pozycji rebeliantów) w wojnie domowej z Kaddafim, odpolitycznionych podmiotów praw człowieka, ale świadomych swojej sytuacji, upolitycznionych podmiotów walczących o swoje prawa. I to wszystko w sytuacji, gdy jeszcze niedawno stawiano tezy o rzekomej niekompatybilności społeczeństw islamskich i demokracji. Wydarzenia, które obserwujemy od grudnia zadały im kłam.

Uważam, że dobrze się stało, że udzielono rebeliantom militarnego wsparcia. Oczywiście moja ocena tej interwencji będzie zależała od tego, jaką treścią zostanie wypełniona. Jeżeli Zachód: umożliwi rebeliantom pokonanie Kaddafiego i zostawi tam tylko siły stabilizacyjne ONZ, które zapobiegną aktom masowej przemocy; w wyniku jego ataków nie dojdzie do masowych strat wśród ludności cywilnej; będzie podczas interwencji współpracował z państwami arabskimi - uznam, że była to potrzebna interwencja.

Przed każdą interwencją zadajemy sobie postawione na początku tego tekstu pytanie: jaki jest prawdziwy cel interwencji? Ziści się klisza liberalna, czy lewicowa/konserwatywna (imperialna)? Jeszcze nigdy nie doświadczyliśmy interwencji, która w całości wpisywałaby się w kliszę liberalną. Nauki płynące od Žižka i Ranciere'a powinny uświadomić nam, że jest ona zwyczajnie niemożliwa i nie warto trudzić się szukaniem "prawdziwych powodów interwencji". Nie sądzę jednak, by z tego powodu odrzucać z góry każdą interwencję. Potrzebę każdej z nich powinniśmy rozpatrywać indywidualnie. Przecież np. w Jugosławii przyniosła ona też trochę dobrego. Zaryzykuję tezę, że Libia jest przypadkiem bez precedensu...

Łukasz Moll jest śląskim działaczem Zielonych. Poglądy wyrażone w artykule nie reprezentują stanowiska partii jako całości, są zaś elementem wewnętrznej dyskusji na temat wydarzeń w Libii.

23 marca 2011

Co z naszymi emeryturami?

Poniższa notka jest podsumowaniem wypowiedzi gościń i gości, zaproszonych przez zieloną grupę roboczą ds. polityki społecznej i usług publicznych do dyskusji na temat przyszłości i alternatyw wobec aktualnego systemu emerytalnego.

***

Prof. Leokadia Oręziak, Szkoła Główna Handlowa: Moje główne hasło jest proste - zlikwidować OFE! Ich utworzenie uważam za zupełnie bezsensowne. Nie było bowiem i dalej nie ma pieniędzy na ich finansowanie. Cieszę się, że rząd robi teraz chociaż tyle, co robi, ale widać, że nawet tak umiarkowana reforma napotyka na niesamowity opór. Istnieje spore ryzyko, że pisana w pośpiechu ustawa może zawierać jakieś błędy, mogące spowodować zakwestionowanie ustawy przez Trybunał Konstytucyjny. Większość ludzi obserwujących tę debatę nie wie, o co chodzi, co umożliwia utrzymywanie tego nieracjonalnego rozwiązania, jakim są OFE - duża w tym rola mediów, bezmyślnie zapraszających głównie zwolenników podtrzymania status quo. Młodzi ludzie otrzymując taki przekaz sądzą, że rząd "kradnie im pieniądze". Tymczasem w OFE nie ma żadnych realnych pieniędzy. Są tam tylko zobowiązania państwa z tytułu obligacji oraz inne intrumenty finansowe, silnie narażone na ryzyko.

To przerażające, że w tak krótkim czasie z powodu OFE można zadłużyć kraj i nie ponieść z tego tytułu konsekwencji - co więcej, duża część osób za tę reformę odpowiedzialna dalej wpływa na kształt systemu. Gdy Bułgaria myślała o wycofaniu się z podobnego do naszego systemu, ostro sprzeciwił się Międzynarodowy Fundusz Walutowy. By ratować finanse publiczne Bułgaria musiała wprowadzić bolesne cięcia budżetowe. Eksponowany przez obrońców OFE argument, że istnienie tych funduszy wspiera polski rynek finansowy, oznacza w praktyce zadłużanie całego kraju, by OFE mogły inwestować w akcje. W ten sposób OFE przyczyniają się do tworzenia bańki spekulacyjnej na giełdzie. Rozwiązanie problemu OFE w Polsce powinno iść w kierunku rozwiąznaia zastosowanego na Węgrzech. Przyjeto tam, że kto pozostaje w systemie prywatnym traci prawo do państwowej emerytury. Jeśli ktoś chce powiązać swą emeryturę z rynkiem finansowym, to, powinien mieć pełną świadomość zagrożeń z tym związanych. Uważam, że przymusowe wcielenie ludzi do drugiego filaru, jest niezgodne z polską konstytucją.

Efektywności OFE nie da się zreformować w jakikolwiek systemowy sposób. OFE są niereformowalne. Wszelkie wymuszanie na nich większej efektywności będzie tylko oznaczało podejmowanie znacznie większego ryzyka przez Powszechne Towarzystwa Emerytalne. W krótkim okresie mogą one tym sposobem zwiększyć rentowność inwestowania środków znajdujących się w OFE. Tych rezultatów nie da się jednak utrzymać na trwałe, przez dziesięciolecia oszczędzania na emeryturę. Efekty działania PTE są więc odwracalne. Nieodwracalne natomiast są opłaty od składek i opłaty za zarządzanie, pobrane sobie przez PTE. Te ostatnie opłaty, pobierane przez kilkadziesiąt lat od raz wpłaconej kwoty, mogą drastycznie zredukować świadczenie należne przyszłemu emerytowi.Taki skutek będą też mieć przyszłe kryzysy finansowe oraz możliwe złe zarządzanie środkami OFE przez PTE, a także bankructwa tych instytucji, które też mogą się zdarzyć. Jedyny bezpieczny system emerytalny - to system repartycyjny. Pracujące pokolenie finansuje emerytury obecnym eme rytom. Trzeba więc tworzyć warunki, by w przyszłości był wysoki wzrost gospodarczy i dobra sytuacja demograficzna kraju. Marnotrawienie pieniędzy w OFE temu nie służy.

Dr hab. Jerzy Żyżyński, Uniwersytet Warszawski: W aktualnym modelu systemu emerytalnego nie ma żadnych realnych pieniędzy - są one lokowane w aktywach, zależnych od nastrojów giełdowych. Powierzanie emerytur tego typu fluktuacjom nawet w długim okresie czasu jest niesprawiedliwe - wystarczy rok czasu różnicy w przechodzeniu na emerytury z wahnięciem na rynku, by wskaźniki wypłacanych emerytur były drastycznie różne. Wolność wyboru, jak proponuje się względem wyboru między ZUS a OFE, wymaga symetrii informacji, inaczej staje się fikcją. Jeśli system emerytalny miałby mieć komponent kapitałowy, powinno istnieć zobowiązanie inwestowania przez funduszy w realną gospodarkę.

Najlogiczniejszym systemem powinien być ten, w którym zawierana jest umowa społeczna między rządem a obywatelkami i obywatelami na temat wysokości przyszłych świadczeń - taką rolę spełnia system repartycyjny. Każda umowa, niezależnie od formy, powinna być obciążona składką, co pozwoliłoby na obniżenie jej wysokości, składki zaś powinny być odprowadzane na indywidualne konto w ZUS, by osoba je wpłacająca mogła obserwować, jak wiele pieniędzy jej się odkłada. Innym pomysłem byłoby wprowadzenie kolejnej, wysokiej stawki PIT na najbogatszych.

Wiek emerytalny można wydłużać, gdy bezrobocie wynosi nie 13, a 3% - priorytetem musi być tworzenie miejsc pracy, jego wydłużanie może mieć sens wtedy, gdy znajdujemy się w sytuacji pełnego zatrudnienia. W systemie kapitałowym aktualne różnice w wieku przechodzenia na emeryturę istotnie stawiają kobiety na gorszej pozycji. Na niedawnej konferencji Jerzy Osiatyński zdradził, że w momencie przeprowadzania reformy uznano, że na 70-procentową stopę zastąpienia (stosunek między ostatnią płacą a wysokością emerytury) państwa nie stać, więc zostawi się to w rękach rynku. Okazuje się tymczasem, że w aktualnym systemie stopę zastąpienia szacuje się nawet na 25-30%!

Andrzej Strębski, Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych: Powszechne Towarzystwa Emerytalne mają w aktualnym systemie gwarancje zysku, co sprawia, że nie mają żadnych bodźców do pomnażania pieniędzy emerytek i emerytów. Większość PTE ma zagranicznych właścicieli, co oznacza (wraz z lokowaniem pieniędzy w spółki giełdowe należące do podmiotów zewnętrznych) wypływanie pieniędzy poza Polskę. Co się stało, że rząd w końcu zainteresował się taką sytuacją? Koszty tego systemu i obcięcie źródeł dochodu do budżetu - chociażby zmiany w poziomie stawek podatku dochodowego. Dziś około 1,5% podatników, rozliczających się w górnej, 32-procentowej stawce, generuje 25% dochodów budżetowych z PIT-u, przy poprzednich stawkach (19, 30 i 40%) wskaźniki te były jeszcze większe - pieniędzy tych pozbyto się lekką ręką, i to w sytuacji olbrzymiego poziomu rozwarstwienia społecznego.

Myślenie o systemie emerytalnym musi wpisywać się w całość polityki społecznej - od opieki nad ciążą, poprzez wychowanie dzieci, rynku pracy, aż po zasiłek pogrzebowy, który nota bene aktualny rząd obciął. Skoro głównym argumentem na rzecz wprowadzenia OFE były kwestie demograficzne, to czemu nie wprowadza się kompleksowej polityki rodzinnej? Tego typu przewartościowanie mogłoby doprowadzić do tego, że zamiast w wirtualne papiery inwestowano by w realne potrzeby społeczne. W aktualnym systemie nie ma żadnych wymogów dotyczących stażu pracy. Państwo gwarantuje nam minimalną emeryturę ze swej strony tylko wtedy, gdy kobieta ma za sobą 20-letni, a mężczyzna - 25-letni staż pracy, i gdy zebrane składki w sumie owej emerytury minimalnej nie gwarantują. Bardzo możliwe, że wielu młodych ludzi dziś wchodzących na rynek pracy, ze względu na jego rozregulowanie w formie umów krótkoterminowych, mogą mieć spore problemy z wyrobieniem tego typu stażów.

Jeśli OFE miałoby zostać, to wynagrodzenie osób zarządzających powinno być uzależnione od wyników finansowych, a ludzie mogliby - niczym w bankach - otrzymywać gwarantowaną stopę zysku. Moim zdaniem zatem ważniejsze niż chociażby równanie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn jest zwiększenie poziomu zatrudnienia, tymczasem nasz rząd prognozuje po roku 2015... jego spadek, przy zwiększaniu się wskaźników bezrobocia!

Ewa Charkiewicz, Think Tank Feministyczny, Zieloni 2004: Potrzebna jest nam rama myślowa, która umożliwi interpretację zachodzących wydarzeń w kontekście praw człowieka i praw obywatelskich. To nie tyle problem tego, że z aktualnego systemu nie tyle korzysta zagranica, co system finansowy, który "kładzie czapę" na realnej gospodarce. Musimy zatroszczyć się też o sporą grupę "pracujących biednych", w tym osób młodych, których głodowe pensje i niepewna praca nie pozwalają mieć nadziei na jakąkolwiek emerytury.

22 marca 2011

Co nas grzeje? Relacja z debaty Zielonych Wiadomości

Radek Gawlik, były wiceminister środowiska, Zieloni 2004: "Najnowsza" technologia jądrowa, tak zwana "generacja III+" była zaprojektowana ponad 20 lat temu, aktualnie reaktory budowane w tej technologii - we Francji i w Finlandii - rodzą się w bólach, także finansowych. Nie mówi się o około 200 różnego rodzaju awariach rocznie - w ostatnich latach najważniejsze z nich zdarzyły się na Węgrzech (Pecs), Niemczech (Krummel) i Szwecji - dochodziło między innymi do stopienia się prętów reaktora. Im bardziej wczytuję się w ostatnie opracowania na temat energetyki jądrowej, tym większym staje się jej przeciwnikiem i cieszę się, że Zieloni, od powstania w 2003 roku, konsekwentnie stoją po stronie nowoczesnej energetyki.

Węgiel i atom są źródłami energii XX wieku - czas na energię XXI wieku. W ciągu ostatnich lat wydajność fotowoltaiki wzrosła dwukrotnie. Mamy olbrzymie szanse wykorzystania efektywności energetycznej. W każdym kraju do finansowania energetyki jądrowej potrzebny był kapitał publiczny, więc koszty wcześniej czy później wracają do podatników, podczas gdy energetyka odnawialna może być też polem działania prywatnego kapitału. Decentralizacja energetyczna pozwoliłaby nam na stanie się prosumentami - nie tylko konsumentami, ale także wytwórcami energii. Jak rząd reaguje na ryzyko, że już za 5 lat może dojść do wyłączeń prądu? Obietnicą, że za 10 lat postawi pierwszą elektrownię nuklearną - to niepoważną. Biogazownie powstawałyby już dziś, gdyby nie było blokowania odbioru energii z tego typu źródeł.

Ewa Charkiewicz, Fundacja Ekologia i Sztuka, Zieloni 2004: Energia atomowa nie jest energią tańszą - koszty budowy elektrowni tego typu w Polsce szacowane są na 8 miliardów złotych - to tyle, ile państwo rocznie wydaje na emerytury. Poza kosztami ekologicznymi należy mówić także o kosztach społecznych, zasoby budżetowe są bowiem ograniczone. W krajach rozwijających się, jak w Nigrze, odbywają się protesty przeciwko eksploatacji zasobów uranu przez koncerny energetyczne, w tym wypadku chodzi o Arevę, która bierze udział w konkursie na budowę polskiej elektrowni i - jeśli wygra - to stamtąd będziemy prawdopodobnie czerpać surowiec. Ich choroby, spowodowane pracą przy wydobyciu lub przebywaniu w otoczeniu, w którym poziom promieniowania dziesięciokrotnie przekracza dopuszczalne normy, tłumaczy się nie winą przedsiębiorstwa energetycznego, a... niedbałością lokalnych mieszkańców o zdrowie.

Władza patrząca się na energetykę "z lotu ptaka" myśli o scentralizowanej władzy nad energią, nie martwiąc się faktami takimi jak te, że mieszkając w Piasecznie, 30 kilometrów od Warszawy, doświadczam przerw w dostarczaniu energii. Musimy zakwestionować myślenie tego typu. Rynki można przeorganizować na różne sposoby, tak samo można - i trzeba - przeprojektować funkcjonowanie przedsiębiorstw tak, by osiąganie zysków nie stało się wartością samą w sobie i by nie wygrywały one z prawami człowieka. Brak tego typu założenia wstępnego, z jakim mamy do czynienia obecnie, nie jest równoznaczne z zyskami społecznymi i ekologicznymi. Nie ma dziś publicznej debaty na temat energetyki jądrowej, zastępuje się ją projektami promowania energetyki jądrowej w popularnych serialach telewizyjnych. Mamy prawo do informacji, niezbędnych do podejmowania świadomych decyzji i kontroli nad rzeczywistością, jaką daje chociażby energetyka rozproszona.

Maciej Nowicki, były minister środowiska: Argumentuje się, że uran jest tani - tymczasem należy do niego doliczyć koszty nie tylko wydobycia, ale także eksploatacji, monitoringu i zapewnienia bezpieczeństwa. Koszty inwestycyjne elektrowni jądrowej są większe, niż w wypadku nie tylko węgla czy gazu, ale także i wiatru. Potrzeba nam realnej rekonstrukcji energetyki jądrowej w Polsce, która musi iść wielotorowo. Elektrownia jądrowa może dać nam góra 10% udziału w miksie energetycznym, co nie załatwi wszystkich problemów związanych z pogarszającą się jakością infrastruktury. Potrzeba nam lekkich elektrowni gazowych, ale też wykorzystania produkcji z biomasy, rozproszonej po całym kraju zamiast budowy kilku scentralizowanych jednostek. Biogazownie i elektrociepłownie będą korzystne dla lokalnego rynku paliw, dają dochód rolnikom i osobom zatrudnionym w produkcji. Walczę za to ze spalaniem biomasy wraz z węglem - dziś wielkie elektrownie węglowe sprowadzają - nierzadko z dużych odległości - drewno i odpady po to, by otrzymać dzięki temu "zielony certyfikat" i uzasadnić sprzedawanie "zielonej" energii tego typu trzykrotnie drożej, niż energii "czarnej".

W Niemczech pracuje dziś w sektorze odnawialnej energetyki 260 tysięcy osób - więcej niż w przemyśle motoryzacyjnym tego kraju. 16 tysięcy megawatów zamontowanych na dachach tego kraju, co dało zatrudnienie 80 tysiącom osób w 10 tysiącach firm - to tylko pokazuje, w jakim kierunku idzie świat, a którego w ogóle nie widzimy. Warto brać pod uwagę wszystkie koszty wytwarzania danego typu energii, dla przykładu fotowoltaika ma dziś wysokie koszty inwestycyjne, ale już eksploatacyjne - praktycznie zerowe, co sprawia, że jest obiecującą technologią w perspektywie 20-30 lat. Potrzeba do tego przede wszystkim rozwiązania problemu magazynowania energii, najbardziej obiecującą w tym zakresie technologią jest wykorzystywanie hydrolizy wodoru.

Debatę prowadziła Agnieszka Grzybek (Zieloni 2004).

21 marca 2011

Zielona polityka społeczna kwitnie

Na najbliższym posiedzeniu Rady Europejskiej Partii Zielonych odbędzie się dyskusja nad przyjęciem kolejnego dokumentu programowego, mającego na celu doprecyzowanie stanowiska partii w kwestiach socjalnych. Jak same jego autorki i autorzy zauważają, nie ma on na celu poruszenia wszystkich zagadnień, związanych z tak szerokim tematem - ma być uzupełnieniem analogicznego dokumentu z 2008 roku, uwzględniającym nowe kwestie, coraz bardziej uwidaczniające się w procesie rządowych cięć budżetowych. Zdecydowano się zatem na skupienie się na dwóch kwestiach - rynku pracy i tworzenia zielonych, pełnowartościowych miejsc pracy, a także na walce z biedą i nierównościami społecznymi. Ponieważ dokument "Zielona wizja Europy Socjalnej" był dość kompletny, trudno czynić z takiego wyboru tematycznego zarzutu, aczkolwiek brak choćby szkieletowo zarysowanej (i powiązanej z rynkiem pracy) kwestii emerytalnej trochę tu uwiera i powinno być przedmiotem dalszych prac EPZ.

Wśród kwestii, które zostały poruszone w przygotowanym na kwietniową konferencję w Budapeszcie dokumencie kilka bez wątpienia zwraca uwagę. Podkreślana jest w nim kluczowa rola dialogu społecznego, a za problem uważa się przy tej okazji słabość aktorów społecznych, mających brać w nim udział, chociażby w postaci niskiego uzwiązkowienia w małych i średnich przedsiębiorstwach. Dostrzega się również rosnący problem "śmieciowej pracy" - słabo płatnej i mającej słaby dostęp do zabezpieczeń społecznych oraz ochrony praw pracowniczych. Mówi się w tym kontekście o kierowaniu większej ilości funduszy - zarówno publicznych, jak i tych należących do przedsiębiorstw - na szkolenia i przekwalifikowania dla pracownic i pracowników. Szczególnie dużo wysiłku powinno być skierowanego we wsparcie tego typu, udzielane osobom młodym (u których poziom bezrobocia jest niemal trzykrotnie wyższy niż unijna średnia) oraz po 50 roku życia, u których ryzyko zwolnienia z pracy rośnie wraz z wiekiem. Unia Europejska oraz poszczególne państwa członkowskie muszą - zdaniem autorek i autorów "Społecznego wymiaru Zielonego Nowego Ładu" - zapewnić ochronę warunków pracy osobom na nieetatowych formach zatrudnienia.

Postulaty zawarte w dokumencie idą jednak dalej, niż tylko skupianie się na łataniu dziur w obecnym systemie. Proponuje się w nim przewartościowanie pracy za pomocą skrócenia długości tygodnia pracy, uzasadnianego znaczącym zwiększeniem się produktywności pracy w obrębie Unii Europejskiej. Zakres tego skrócenia powinien leżeć w gestii poszczególnych państw członkowskich. Proces ten miałby na celu bardziej sprawiedliwy podział pracy w społeczeństwie, a uwolniony czas mógłby pozwolić ludziom na poświęcenie się własnym zainteresowaniom, działalności społecznej, a także (choć nie bezpośrednio) przyczynić się do bardziej równego podziału pracy domowej między płcie. Docelowo zmiana ta miałaby mieć jeszcze głębszy wpływ na procesy produkcji - zastąpienie jej rosnącej energochłonności poprzez przejście na bardziej pracochłonne metody organizacji. By zapobiec spadkowi płac i nierównej dystrybucji pracy w społeczeństwie, postuluje się wprowadzenie "hamulców bezpieczeństwa" w postaci godnej płacy minimalnej (powinna ona wynosić 60% średniego wynagrodzenia w danym kraju członkowskim), ustalenia na poziomie progu ubóstwa minimalnego, dopuszczalnego dochodu i dodatkowego opodatkowania kontraktów niższych niż 15 godzin tygodniowo oraz pracy w nadgodzinach - w Polsce podobne możliwości oszczędzania na pracownicach i pracownikach stosują hipermarkety, zatrudniając kasjerki na pół etatu, a pozostały stosunek pracy realizując w formie umowy o dzieło, co dodatkowo minimalizuje ich szanse na otrzymanie zasiłku dla bezrobotnych w momencie straty pracy. Tego typu praktyki należy ukrócić.

Wydaje się, że pod wpływem krytyki braku elementów genderowych w dotychczasowych dokumentach na temat Zielonego Nowego Ładu tym razem jest ich całkiem sporo. Jest tu zatem o walce z płciowymi nierównościami płacowymi, zapewnieniu kwoty 40% kobiet w radach nadzorczych firm, dłuższych urlopach rodzicielskich dla obu płci, a także o zagwarantowaniu ogólnoeuropejskiego dostępu do opieki żłobkowej i przedszkolnej na poziomie minimum 33% dla dzieci poniżej 3 roku życia i 90% dla 3 roku życia. Jest także postulat zagwarantowania ogólnounijnego prawa do umów zbiorowych. Wśród sektorów, które wymagają wsparcia, zaznacza się tu organizacje konsumenckie, a także sektor ekonomii społecznej (np. lokalnych walut czy banków czasu), w tym spółdzielczości, mogącej świadczyć rozmaite usługi publiczne lokalnym społecznościom, ale także i przedsiębiorcom (spółdzielnie pracy). Nie brak tu także odwołań do powiązań polityki społecznej z polityką ekologiczną, a także nawoływań do zwiększenia demokratycznej partycypacji w niej - jako przykłady pojawiają się szersze konsultacje społeczne w sprawie planów zagospodarowań przestrzennych, udział lokalnych społeczności w zarządzaniu placówkami publicznymi (np. szpitalami), wykorzystywanie ekologicznych narzędzi fiskalnych do redystrybucji, promowanie transportu publicznego poza obszarami metropolitarnymi (np. poprzez degresywne stawki biletowe) czy też publiczne inwestycje w termorenowację, zmniejszające koszty energii.

Nadal jasno deklaruje się tu, że praca nie może być opodatkowana wyżej niż energia - ekologiczna reforma podatkowa, poza zmianami w tym zakresie, powinna skupić się na opodatkowaniu kapitału, jako aktualnie istniejącej luce, umożliwiającej niezrównoważoną akumulację pieniądza i poszerzanie się nierówności społecznych. W sektorze podatkowym, obok wspierania efektywności energetycznej, należy zatem zwiększać opodatkowanie dziedziczonego kapitału, a także wdrożenie maksymalnego dopuszczalnego poziomu wynagrodzenia, na przykład poprzez opodatkowanie na poziomie 85-95% dochodów przekraczających 40-krotność mediany zarobków w danym kraju. W Polsce mediana ta wyniosła w 2009 roku 2550 złotych, zatem podatek ten dotyczyłby osób, które miesięcznie otrzymują (za pomocą wynagrodzeń, zysków z kapitału etc.) powyżej 102 tysięcy złotych - trudno uznać to za poziom zarobków, którego ograniczenie może istotnie wpłynąć na czyjąś jakość życia...

Wśród innych ważnych kwestii wypunktować też należy zielone rozumienie flexicurity. By termin ten oznaczał faktyczną równowagę między pracownikiem a pracodawcą, zdaniem Zielonych potrzebne jest spełnienie trzech warunków - istnienia silnych partnerów społecznych (w tym wysokiego poziomu uzwiązkowienia), dużych inwestycji w edukacje i szkolenia oraz silną ochronę osoby zmieniającej pracy za pomocą odpowiedniego systemu zasiłków, który zachęca do mobilności, ale już nie do łapania byle jakiej, śmieciowej pracy. Warto o tych warunkach brzegowych pamiętać, kiedy słyszy się o flexicurity ze strony polskiego rządu - przypomnijmy, że w roku 2003 stawiana za wzór w tym względzie Dania wydawała na aktywne programy na rynku pracy 1,74% swojego PKB, Polska - tylko 0,16%, o różnicy w poziomie uzwiązkowienia (70 vs. 15%) pisać już chyba nie muszę... Inną istotną kwestią jest rola sektora publicznego - tu EPZ nie ma wątpliwości, że aktywne wprowadzanie Zielonego Nowego Ładu będzie oznaczać jego większy, bardziej aktywny udział w gospodarce, a jego dominująca rola w takich sektorach, jak edukacja, zdrowie, dostarczanie wody czy transport zbiorowy powinna zostać zachowana. Wszelkie działania prywatyzacyjne powinny od tej pory być badane pod kątem ich skutków społecznych.

Podsumowując - dokument uważam za kawał niezłej roboty i mam nadzieję, że już wkrótce będzie on kolejną cegiełką zielonego, ogólnoeuropejskiego projektu politycznego.

20 marca 2011

W zielonej sieci - odc. 56

Blogi:

- Bez wątpienia dominującym tematem w zielonej blogosferze jest sytuacja w elektrowni jądrowej w Fukushimie. Richard Lawson przybliża sytuację w reaktorze, Glenn Vowles przypomina opinię Caroline Lucas, Marcin Wrzos demaskuje dość słaby poziom dyskusji na ten temat w polskich mediach.

- Molly Scott Cato przypomina, co stało się z islandzkimi bankami.

- Diana Tussie na temat zwiększenia się poziomu protekcjonizmu gospodarczego w Ameryce Łacińskiej.

- David Boyle na blogu Fundacji Nowej Ekonomii pokazuje, co rząd Camerona mógłby zrobić, by rzeczywiście pomóc małym i średnim przedsiębiorcom.

- Derek Wall się cieszy - lokalne plemiona amazońskie walczą z wykorzystywaniem ekoturystyki do ich ekonomicznej eksploatacji.

- Emilia Walczak dzieli się frustracją z powodu dewastacji przestrzeni publicznej w Bydgoszczy.

- Gavin Rae na temat tego, czy grozi nam kolejna fala emigracji, a także o groźbie "Europy dwóch prędkości".

- W lokalnej Gazecie "Południe" - artykuł o "restrukturyzacji" (czytaj - likwidacji) placówek pocztowych w Warszawie.

Partie:

- Europa: Europejska Partia Zielonych chce wstrzymania rozwoju energetyki jądrowej.

- Niemcy: Komentarze do sytuacji w Libii.

- Austria: Jest pomysł na unijne referendum na temat atomu.

- Anglia i Walia: Przeciwko unikaniu płacenia podatków.

- Szkocja: Krótka kołdra budżetowa nie przeszkadza Szkockiej Partii Narodowej w forsowaniu drogich inwestycji infrastrukturalnych...

- Kanada: O sprawiedliwość w kwestii historycznych masakr ludności cywilnej w Gwatemali.

- Australia: Fatalne traktowanie uchodźców na Wyspie Wielkanocnej.

- Nowa Zelandia: Walka z kultem rozbudowy dróg trwa.


- Czechy: Lobby węglowe atakuje...

YouTube:

Kampania kanadyjskich Zielonych przeciwko agresywnym reklamom politycznym.

19 marca 2011

Praga zostaje na lodzie

Dziwnym trafem nie zdziwiły mnie niedawne medialne doniesienia, że na Euro 2012 warszawska Praga, której obiecywano z tej okazji złote góry, nie doczeka się żadnego istotnego impulsu w kierunku poprawy jakości życia. Jak na razie wygląda na to, że za rok będziemy mogli zachwycać się stadionem, co do estetyki którego już toczą się zażarte dyskusje, no i może w okolicy mistrzostw (albo ciut później) centralną nitką II linii metra. Nie do końca jest jasne, czy poprawi ona jakość komunikacji na obszarze, mającym już całkiem niezły dostęp do autobusów, tramwajów i kolei, nie do końca jasne jest też, jak szybko rozszerzy się ona do dzielnic potrzebujących poprawy sytuacji, jak Targówek czy Gocław (pomysł na pociągnięcie nitki tramwajowej do tej ludnej części Pragi Południe, zapewne tańszy i nie mniej skuteczny, jakoś ostatnio przycichł) - pojawiające się na giełdzie terminy wyglądają dość odlegle, i nie przybliża ich nawet pomysł na "ateńskie drążenie" w dwóch kierunkach - na Bemowo i Targówek - włącznie.

Jak zatem widać, wyliczanka ta nie brzmi imponująco. Doczekamy się wielkiego stadionu, zbudowanego w sposób budzący wątpliwości, czy ktokolwiek chciałby, by kiedykolwiek miał on zarabiać na siebie - chociażby poprzez brak infrastruktury lekkoatletycznej. Stadion ten stanie się pomnikiem rodzimej megalomanii, który niczym latający spodek skolonizuje widok na Warszawę z prawej strony Wisły albo z Powiśla. Rok, półtora, dwa lata temu mówiono, że Praga wypięknieje - znajdą się fundusze na rewitalizację dzielnicy, a wokół stadionu powstanie nowoczesna zabudowa biznesowa, mająca zapewnić nieco większą równowagę względem aktywności gospodarczej między dwoma brzegami rzeki. Gdyby tak się stało, moglibyśmy doczekać się bezprecedensowego rozwoju Pragi i zapewnieniu jej pełnego dostępu do udogodnień życia w europejskiej metropolii. Gdyby wszystkie te inwestycje zostały zrealizowane (a dodajmy, że chociażby wraz z budową Mostu Północnego czekać nas też będzie - choć zapewne nie bez problemów - rozruch nowej nitki tramwajowej na Białołęce), dysproporcje mogłyby być nieco mniejsze, a mieszkanki i mieszkańcy dalszych rejonów miasta nie musieliby spędzać godzin w korkach, by móc napić się kawy albo spotkać ze znajomymi.

Tak mogło być, a jak będzie? Społeczność Saskiej Kępy już dziś wyraża obawy przed pogorszeniem się jakości życia w swojej okolicy, zdominowanej przez nowy stadion. Wielokulturowe, wręcz egzotyczne centrum handlu znane ze Stadionu Dziesięciolecia zniknęło, a większość kupców dziś handluje z dala od centrum miasta. To jeszcze nic - na niedawno ujawnionej liście dziesięciu projektów społecznych związanych z Euro 2012 widnieje dość mało imponująca kwota na ich realizację - 2 miliony złotych, z czego na Pragę ma trafić raptem połowa tejże kwoty. Przejrzenie tej listy pokazuje kolejną smutną prawdę - zdecydowana większość projektów związana jest z Euro jako takim, a więc kibicowaniem i promocją sportu, jest jeszcze jeden projekt kulturalny i jeden kulturalno-sportowy - i tyle.

Trudno uznać ten program za specjalnie imponujący, w żaden sposób nie odpowiada on też na problemy społeczne, jakie na Pradze (szczególnie Pradze Północ) występują. Słaby poziom zdrowia, konflikty lokatorskie, związane z reprywatyzacją budynków i wyrzucaniem z nich lokatorek oraz lokatorów, tworzenie "enklaw bogactwa" w postaci grodzonych osiedli, słabe wyniki edukacyjne, niedobre warunki mieszkaniowe... Nie słyszymy tymczasem chociażby o większym zaangażowaniu miasta w specjalnie ukierunkowane programy profilaktyki, zatrudnianie większej ilości pracowników socjalnych, pracujących nad całymi, zdegradowanymi społecznościami albo o dodatkowych środkach na rzecz termomodernizacji i poprawy jakości infrastruktury mieszkaniowej...

Nawet o marzeniach o nowoczesnej dzielnicy biznesowej nie mówi się już tyle co kiedyś - nie to, bym był zwolennikiem takowej, wolę dbanie o przemieszanie funkcji miejskich niż tworzenie kolejnego ośrodka korkotwórczego - pokazuje to jednak dobrze, jak łatwo było zagłuszyć głosy sceptyczne wobec piłkarskiej imprezy, roztaczając wizje rozwoju społecznego i infrastrukturalnego. Pokazuje to też, że na przyszłość lepiej po prostu zaszczepić się na tego typu zapowiedzi (chyba, że zmieni się rządząca Warszawą ekipę) i głośno wyrażać swój krytycyzm wobec pomysłów w rodzaju ubiegania się o organizację letnich igrzysk olimpijskich. Nie chce mi się wierzyć, że niczym w Londynie tego typu inwestycje będą nad Wisłą kiedykolwiek służyły rozwojowi zdegradowanych obszarów miasta i podnoszeniu dostępności infrastruktury sportowej dla mieszkanek i mieszkańców okolicy. Megalomania to tym bardziej szkodliwa, że władze publiczne - tak lokalne jak i ogólnokrajowe - lubują się w opowiadaniu, jak to nie mogą zaspokoić najróżniejszych potrzeb społecznych z powodu "krótkiej kołdry". Dziw bierze, że na stadiony w Warszawie kołdry akurat niemal nigdy nie brakuje...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...