30 lipca 2010

Ekopolityka w krajach postsocjalistycznych: aktorzy, szanse i wyzwania

Victor Vida, członek ekologicznej organizacji pozarządowej Vedegylet – W Obronie Przyszłości: Moja organizacja, powstała w 2000 roku, okresie rozwoju organizacji pozarządowych, jako pierwsza odwoływała się na Węgrzech do założeń ekopolityki. Jedną z ważniejszych organizacji czasu przełomu demokratycznego było Koło Dunaju, które walczyło z dewastacją środowiska na terenie tej rzeki, a największa jego demonstracja zebrała 200 tysięcy osób. Gdy partie opozycji antykomunistycznej weszły do parlamentu, zaczęły lekceważyć kwestie ekologiczne, a członkinie i członkinie tego ruchu rozpierzchli się po praktycznie wszystkich partiach. Latom 90. XX wieku towarzyszyła iluzja, że wraz ze zmianą ustroju zielone tematy zaczną być automatycznie reprezentowane. Organizacje społeczne zaczęły się profesjonalizować i specjalizować w określonych tematów, ale ich wzajemne powiązania zaczęły słabnąć. Krokiem milowym, po osłabnięciu ruchu alterglobalistycznego w roku 2006 roku, było powstanie partii zielonych – Polityka Może Być Inna (Lehet Mas a Politika – LMP) w 2009 roku. Zielone organizacje pomagały LMP dlatego, że założycielki i założyciele partii wywodzili się z tego środowiska. W badaniach węgierskich studentów wyróżniono dwie grupy: jedna skupiona jest na zarabianiu pieniędzy, druga zaś oczekuje końca świata. Ludzie, jeśli nie widzą problemów na własne oczy, często ich nie zauważają. To szansa dla Zielonych na prezentację swoich poglądów do tej drugiej grupy.

Jiri Caslavka, lider sekcji czeskiej Partii Zielonych do spraw międzynarodowych i analityk Praskiego Instytutu Polityki Globalnej – Glopolis: Czescy Zieloni powstali w roku 1990, ale skupię się na ostatnich 4 latach i kwestiach, związanych z wejściem partii do głównego nurtu sceny politycznej. W roku 2006 istniała silna, społeczna potrzeba politycznej alternatywy, którą zaspokoił nowy, charyzmatyczny lider, Martin Bursik. Gospodarka naszego kraju rozwijała się wówczas szybko, co tworzyło warunki do rozwoju wartości parlamentarnej. Po pół roku braku rządu zdecydowaliśmy się na wejście do rządu z partią konserwatywną i chadecką, co zapobiegłoby konieczności poszukiwania poparcia niezreformowanej partii komunistycznej. Bursik wierzył, że partia będzie w ten sposób hamować neoliberalne ekscesy prawicowej ODS.

2 miesiące temu zniknęliśmy z parlamentu, otrzymując 2,5%. Nasi wyborcy, poza kwestiami ekologicznymi, nie za bardzo wiedzą, jakie jest nasze stanowisko, nie do końca działa tu tłumaczenie, że jesteśmy „ani z lewa, ani z prawa”. Mamy dwa typy wyborców - „tradycyjnych”, bardziej lewicowych, ale też grupę osób młodych, o poglądach centroprawicowych. Problem polega na tym, że podobne podziały polityczne egzystują w naszej partii, co będzie wpływać na dyskusję o pozycjonowaniu naszej formacji. W Czechach trwa proces NGO-izacji społeczeństwa obywatelskiego, stępiania radykalizmu. Nie spodziewaliśmy się osiągnięcia 5%, liczyliśmy na efekt poparcia znanych osób z życia społecznego, kulturalnego i naukowego, 2,5% to jednak mniej, niż na ile liczyliśmy. Problemem będzie teraz działanie formacji przy ograniczonych zasobach finansowych, jednak – co ciekawe – po tych, przegranych wyborach do naszego ugrupowania zapisało się najwięcej osób w historii. Na jesieni będziemy mieli kongres naszej partii, Ondrej Liska, dotychczasowy przewodniczący Zielonych po Martinie Bursiku, zdecydował się na start – nie miał szans na powstrzymanie trendu odpływu miejskiego, liberalnego elektoratu. Wiemy, że postmaterialne wartości nie mają takiej siły w Europie Środkowej, jak w Niemczech czy Austrii. Partia nie jest NGO-sem, ma inną rolę w społeczeństwie. To bardzo ważne, by trzymać się swojej ideologii – nie jesteśmy partią masową, „droga środka” po prostu nie działa, o czym sami się przekonaliśmy.

Benedek Javor z węgierskiej partii zielonych – LMP: Nie byliśmy pierwszą partią zielonych, która usiłowała dostać się do parlamentu – w sądzie zarejestrowanych jest od 8 do 10 partii odwołujących się do szeroko pojętej „zieloności”. Po roku 2006 dotknął nas polityczny skandal, osłabiający dotychczasowy system polityczny, z czego skorzystali nacjonaliści z Jobbik i zieloni z LMP. Pierwszym testem dla nas były wybory do Parlamentu Europejskiego, w których zdobyliśmy 2,5%. Bardzo ważny jest tu czynnik, jakim jest ruch ekologiczny – do roku 2007, kiedy zaczęliśmy organizację naszego ugrupowania, był on zdepolityzowany, ale narastało w nim rozczarowanie względem rządowej polityki zamiatania zielonych tematów pod dywan. Nie mieliśmy w Europie Środkowej roku 1968 w sensie zachodnim, dużo trudniej było o inną, społeczną bazę. 7,5% w tym roku był bardzo dobrym rezultatem, zmuszającym nas do refleksji nad tym, kim są osoby na nas głosujące. Koniecznie należy utrzymywać zieloną tożsamość i spójność programową, potrzebną nam do walki z Fideszem i przyciągania lewicowych wyborców.

Organizacje pozarządowe, pełniące funkcje lobbystyczne, również mają rolę do odegrania w życiu publicznym, oczywiście nieformalne struktury społeczne z radykalizmem ich postulatów również są potrzebne, tak jak i partia, która je reprezentuje. Popadamy czasem w konflikty z ruchem ekologicznym, na przykład wokół zróżnicowania jego stanowiska w kwestiach LGBT. Uważam, że jednym z największych błędów ruchu zielonych jest pozycjonowanie się jako stricte postmaterialnego – Zieloni nie mówią tylko o niedźwiedziach polarnych, ale też o jakości żywności, miejscach pracy czy mieszkalnictwie. Potrzeba nam kanalizowania przekazu do ludzi właśnie w tej drugiej formie, dlatego właśnie w centrum naszej komunikacji medialnej postawiliśmy Zielony Nowy Ład. Mówiąc o zmianach klimatu, mówimy o zatrudnieniu i o wysokości rachunków za energię. Być może gdybyśmy rezygnowali z naszych wartości, moglibyśmy zdobyć 30% głosów, ale nie mamy na to ochoty i ten eksperyment nie zakończyłby się sukcesem – chcemy być partią, zmieniającej główny nurt polityki, a nie dostosowującą się do niego.

Dariusz Szwed, ekonomista, przewodniczący (wraz z Małgorzatą Tkacz-Janik) Zielonych w Polsce, współtwórca Zielonego Instytutu: Polska w latach 90. XX wieku została przytłoczona przez neoliberalną politykę gospodarczą, społeczeństwo oddano zaś pod pieczę kościoła katolickiego. Kwestie ekologiczne zostały zepchnięte w niewielką niszę inwestycji infrastrukturalnych, rozpatrywanych z technokratycznej perspektywy. Łatwo było wpoić w ludzi przekonanie, że ochrona środowiska to kwestia dla bogatych – 60% ludzi żyje w Polsce poniżej minimum socjalnego, brakuje egalitarnego myślenia w politycznej przestrzeni. Mimo to nie udało się przekuć to na gniew polityczny. W późniejszym czasie kwestie ekologiczne stały się swego rodzaju „kwestią zagraniczną” z powodu konieczności dostosowania się do norm unijnych wraz z procesem integracji z UE. Po latach walki między neoliberalną Platformą Obywatelską a neokonserwatywnym Prawem i Sprawiedliwością pojawia się czerwono-zielone światełko w tunelu, którego symbolizuje dobry wynik lidera SLD, Grzegorza Napieralskiego. Być może jego 14% wskazuje na to, że ludzie nie chcą już głosować przeciwko, ale za czymś.

Nie będzie już powrotu do państwa dobrobytu z lat 70. XX wieku – potrzeba nam myślenia na skalę globalnej solidarności, która nie jest zamknięta tylko w obrębie Unii Europejskiej, do zaprezentowania tego rodzaju perspektywy potrzeba nam silnych Europejskich Zielonych. Rządy Europy Środkowej nie prezentują odpowiedniego poziomu solidaryzmu z biednymi z całego świata. Wyzwaniem dla Zielonych w XXI wieku jest nie tylko wejście do głównego nurtu polityki, ale też jego zmiana. Musimy pokazywać, że Unia Europejska to nie tylko konstrukcja techniczna, ale związek oparty na wartościach.

Verdan Horvat, socjolog i dziennikarz, szef biura Fundacji Heinricha Boella w Zagrzebiu: W Chorwacji rośnie potencjał zielonej polityki, na razie jednak głównie w organizacjach społeczeństwa obywatelskiego, nie zaś w istniejących w kraju partiach zielonych. W zeszłym tygodniu policja aresztowała 150 aktywistek i aktywistów, protestujących przeciwko korupcji w planach zagospodarowania przestrzennego w Zagrzebiu – bardzo możliwe, że to zaczyn nowej, politycznej siły. Dziś nasze państwo zbyt często jest sługą kapitału, nie zaś ludzi. Bycie Zielonym w Chorwacji dziś to walka z mafią i korupcją, nie tylko przy kwestiach ekologicznych. W parlamencie nie ma reprezentacji osób o poglądach postmaterialnych – to również czynnik, mogący sprzyjać rozwojowi ekopolityki. Z drugiej strony, niestety, rośnie homofobia, mogąca być paliwem dla nowej, skrajnie prawicowej siły politycznej.

29 lipca 2010

Strategie i błędy globalizacji: kryzys modelu zagranicznych inwestycji w rozwoju Europy Środkowej

Zdenek Kudrna, były doradca ministra finansów Republiki Czeskiej, specjalizujący się w regulacjach sektora finansowego i wschodzących rynków: W ostatnich latach zaszły zmiany na europejskich peryferiach – kraje Europy Środkowej zaczęły nadrabiać różnice w jakości życia, wiele z nich wyprzedziło Portugalię, Słowacja zaś przeskoczyła Węgry. W Polsce mamy najniższe w regionie koszty pracy, a jednocześnie niższy standard życia nawet od targanych kryzysem Węgrami. W takiej sytuacji potrzebne są rozsądne działania polityczne, służące stymulowaniu rynku pracy, a jednocześnie silne państwo, nie ulegające grożącemu bankructwu w wypadku polityki ulegającym partykularnym interesom. Bez inwestycji zagranicznych, jeśli ma się krajowych źródeł kapitału, nie ma pieniędzy i miejsc pracy. Bardzo ważne jest skupienie na tym, jakie inwestycje zagraniczne do danego kraju spływają – należy odróżnić inwestycje bezpośrednie od spekulacyjnych. Bardzo ważnym czynnikiem pozyskiwania i utrzymywania „dobrych inwestycji” jest jakość kapitału ludzkiego, który w Europie Środkowej jest wyższy niż na południu kontynentu.

We wszystkich ekonomicznych alternatywach silną, kluczową rolę odgrywało państwo, tak jak niegdyś chociażby w industrializujących się Niemczech – w krajach Europy Środkowej model ekonomiczny działał niczym autopilot, podczas gdy państwa powinny aktywnie poszukiwać swoich przewag komparatywnych. Wzory można czerpać właśnie z niemieckiego przykładu, w którym ważną rolę odgrywa dyscyplina, siła związków zawodowych i organizacji pracodawców, dialog społeczny. Państwo węgierskie jest najdroższe w całej Europie, więc – jego zdaniem – pewne cięcia w wydatkach publicznych mogą być konieczne. Na pewno wydatkiem, którego ciąć nie należy, to edukacja, dobrze zatem, że decyzję tego typu podjął nowy rząd czeski.

Zoltan Pogatsa, ekonomista polityczny i wykładowca Uniwersytetu Węgier Zachodnich polemizował z optymistycznym obrazem sytuacji w regionie Kudrny. Jego zdaniem, aktualnie w Europie Środkowej produkt krajowy brutto nie bierze się ani z niskich pensji, ani z równie niskich podatków, ale z rosnących zysków przedsiębiorców, w wypadku firm zagranicznych transportowanych poza granice. Na początku transformacji średnia płaca w 10 nowych krajach członkowskich UE z rozszerzenia 2004 roku wynosiła 16% tego, co zarabiano w 15 krajach „starej Unii”, teraz jest to 25%, podczas gdy produktywność waha się między 50 a 75% - widać zatem wyraźną lukę między tymi wskaźnikami. W regionie nadal niski jest poziom zatrudnienia, co nie zmieniają obniżki podatków, ograniczające za to zasoby finansowe krajów Europy Środkowej, uniemożliwiając inwestycje publiczne w infrastrukturę i usługi publiczne. W Słowacji PKB rósł aż do czasu kryzysu, który uczynił spore spustoszenie w tym kraju z powodu nakierunkowania jego gospodarki na jeden typ przemysłu – samochodowy, co oznacza, że nie da się bronić tezy o tym, że przemysł kapitałochłonny daje lepsze, bardziej stabilne miejsca pracy niż ten pracochłonny, jak elektronika (sugerował to Kudrna).

Po II Wojnie Światowej Korea Południowa miała taki sam poziom życia co Tanzania, ale poprzez inwestowanie zakumulowanego kapitału własnego dziś ma własne, międzynarodowe koncerny. Iluzja „taniego, ale efektywnego państwa” zawsze kończy się po prostu „tanim państwem” - potrzebne są reformy, nie zaś cięcia. Istnieje długa lista sektorów, których sektor prywatny nie będzie nigdy prowadził, chociażby sektor sprawiedliwości czy ochrona środowiska. W innych możliwy jest dialog z prywatnym kapitałem, jak w infrastrukturze. Najnowsze badania pokazują, że prywatny właściciel wcale nie gwarantuje mniej korupcji i niższe koszty. W ostatnich latach trwała neoliberalna fala – w Słowacji cieszą się, że w rządzie nie będą już narodowcy i populiści, ale w zamian wybrana została neoliberalna koalicja. Wielkie korporacje tego typu siły kojarzą z zachodnimi standardami. Zieloni nie są etatystami – uważają za to, że państwo powinno odgrywać rolę stosowną do społecznych potrzeb. Niewydolność państwa skutkuje niewydolnością rynku.

Gabor Schiering, socjolog i ekonomista, autor książek poświęconych zielonej myśli ekopolitycznej, prywatyzacji i ruchach społecznych, poseł węgierskich Zielonych (partia ta domaga się przyjęcia przez parlament rezolucji wzywającej do wprowadzenia opodatkowania transakcji bankowych na poziomie europejskim): Na terenie Europy Środkowej największe straty ekonomiczne w postaci spadku poziomu produktu PKB poniosły kraje bałtyckie i Ukraina. Trudno zgodzić się z założeniem o wysokim poziomie zadłużenia Węgier – w ostatnich latach kraj ten zmniejszał stosunek długu publicznego do PKB, w tym samym czasie nawet dobra sytuacja Estonii w tej kategorii, połączona z niskimi wydatkami na politykę społeczną nie uchroniły tego kraju przed problemami gospodarczymi. W Europie Środkowej nadal wydaje się na pomoc socjalną mniej niż europejska średnia, trudno zatem uwierzyć w tezy niektórych ekonomistów, że wzrost blokuje rzekome przedwcześnie wprowadzone państwo dobrobytu.

Integracja peryferii europejskich związana była z prywatyzacją i niedostateczną regulacją sektora bankowego, co dało pole do krótkoterminowych spekulacji finansowych. Nie da się tworzyć stabilnej gospodarki jedynie na inwestycjach zagranicznych, bez tworzenia lokalnych miejsc pracy, dyskryminowanych z powodu hojnej pomocy państw, aktywnie zabiegających poprzez ulgi i zwolnienia podatkowe o zagraniczny kapitał. Ważna jest edukacja ekonomiczna – trudno przeciwstawiać się dogmatyzmowi, kiedy ekonomiczny liberalizm stawia się na piedestale i czyta Hayeka, a nie na przykład Amartyię Sena.

28 lipca 2010

Ruch globalnej sprawiedliwości – od Seattle do Kopenhagi

Viktor Vida, aktywista ekopolityczny węgierskiej organizacji Vedegylet – W Obronie Przyszłości, alterglobalista, dziennikarz radiowy: Mam smutną wiadomość – siła tego ruchu przeminęła wraz z duchem czasu. Przykładem może być węgierska strona Indymediów, która dziś przestała pełnić swoją pierwotną rolę progresywnego źródła informacji. Na przełomie wieków miał on nie tylko aktyw, ale wielu myślicielek i myślicieli, zajmujących się szeroką gamą tematów. Narodził się on przy obradach Światowej Organizacji Handlu w Seattle w 1999. W latach 90. XX wieku dotknęły nas kryzysy ekonomiczne w Azji Południowo-Wschodniej, Meksyku i Rosji, zmuszające do refleksji nad słabościami globalnego systemu finansowego, symbolizowanych przez Bank Światowy, Światową Organizację Handlu i Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Może jednak faktycznie nie warto wpadać w nadmierny pesymizm? Pokolenie roku 1968 było niezwykle małe pod względem liczebnym, ale ich wartości po dziś dzień dla wielu zachowują znaczenie. W roku 2000 trudno było wierzyć, że 10 lat później w węgierskim parlamencie pojawi się progresywna partia LMP, krytykująca neoliberalizm, a postępowe motywy pojawiać się będą w retoryce głównej partii prawicowej – Fideszu. Niestety, pojawiła się także tam radykalnie prawicowa partia Jobbik, która wykorzystuje narodowe hasła, jasno wskazując swoich wrogów.

Na Węgrzech ruch alterglobalny objął kilkaset osób, będących świadomymi, że obok zjawisk negatywnych pojawiają się także pozytywne, na przykład udogodnienia komunikacyjne – kwestie lingwistyczne w wypadku Węgier odgrywały bardzo ważną rolę, bowiem nadal istotną rolę odgrywają społeczne skojarzenia z komunizmem. To tęczowa koalicja – od anarchistów po zielonych, są w niej feministki i osoby zajmujące się pacyfizmem, prawami człowieka i sprawiedliwością społeczną. Odpowiedzią na doświadczenia komunizmu było przyjęcie bardzo poziomego, antyhierarchicznego sposobu podejmowania decyzji, co wiąże się z ograniczeniem możliwości przygotowania spójnego stanowiska. Wydarzenia w Pradze w 2002 roku pokazały, że w grupach tych zawsze jest 5% osób agresywnych, gotowych na czynne utarczki w odpowiedzi na policyjne prowokacje, które to następnie monopolizują przekaz medialny. Kolejnym problemem jest fakt, że globalne społeczeństwo, w przeciwieństwie do globalnego kapitału, jest znacznie słabiej zintegrowane.

Andras Istvanffy, działacz społeczny węgierskiego ruchu młodych 4!: W okolicach 2000 roku wierzyłem w to, że świat stoi na przedsionku zmian. Załamaniu uznała wiara w nieomylność rynku i stałość wzrostu, co skutkować zaczęło społecznym niezadowoleniem, wyrażanym także poprzez niepokoje na ulicach. Choć ruch na Węgrzech miał spore ambicje, nie udało mu się trafnie określić osoby, do których miała być kierowana jego oferta. W latach 90. zdaliśmy się wierzyć, że państwa przestają odgrywać swoją rolę, a władza przesuwa się w kierunku globalnych instytucji. Tymczasem w Ameryce Łacińskiej ruch globalnej sprawiedliwości bardzo silnie podkreśla rolę państwa w zmianie społecznej.

Oskar Reyes, dziennikarz magazynu „Red Pepper”, działacz Carbon Trade Watch: Seattle istnieje w naszych głowach, ale dla wielu działaczek i działaczy nie był on początkiem ich działalności. Idąc tym torem, spory wpływ symboliczny miał ruch zapatystów w 1994 roku w Meksyku. To, że brak nam teraz silnych cezur, nie oznacza, że ruchu nie ma – przykładem może być niedawna, półmilionowa demonstracja przeciwko WTO i jej polityce rolnej w Indiach. Dla mnie ruch alterglobalny był parasolem wielu różnych grup tematycznych, wzajemnie się przenikających. Dziś takim wiodącym tematem – jak niegdyś np. sprzeciw wobec wojny – są zmiany klimatu. Doskonale wiemy, że trudno jest przekonująco zaatakować instytucje, które nie są widoczne w publicznej wyobraźni. Przemoc podczas szczytów ekonomicznych uważam za czysto symboliczną, nie ma ona bowiem siły do dokonania tak bardzo nam potrzebnej zmiany – w Seattle czynnikiem kluczowym dla destabilizacji sytuacji nie były starcia, ale zaskoczenie siłą ruchu ze strony sił porządkowych, zaskoczenie, które od tego czasu nie jest już możliwe. Bardzo wiele osób zaangażowanych w te globalne zmagania wróciła na skalę lokalną, angażując się w ruchy antyautostradowe, sprzeciwiające się budowie elektrowni węglowej czy rozbudowie lotnisk.

Ruchowi sprawiedliwości klimatycznej zależy bardzo na uniknięciu sytuacji, w której da się dyskusji o zmianom klimatu przypiąć łatkę specjalistycznej dziedziny wiedzy. Za ochroną klimatu stoją decyzje polityczne, związane ze stosunkami produkcjami i władzy na świecie. Dla przykładu – obecny reżim praw autorskich poważnie utrudnia możliwości wymiany wiedzy technologicznej. Pozostaję sceptyczny co do handlu emisjami gazów cieplarnianych, nie jestem przekonany, by rozwiązywać tak poważny problem za pomocą narzędzi, które dopiero co poniosły klęskę w samodzielnym regulowaniu gospodarki. W ruchu alterglobalnym dominuje moim zdaniem przeczucie, że państwo bywa przydatne, ale brakuje możliwości kontroli i nadzoru raz wybranych władz. Często najlepszym lobbystą wielkich korporacji są władze publiczne, jak w wypadku troszczenia się przez aktualny rząd niemiecki o jak najmniejsze zobowiązania klimatyczne wobec przemysłu chemicznego.

27 lipca 2010

Filozofia zrównoważonego rozwoju

Benedek Javor, szef parlamentarnej komisji zrównoważonego rozwoju, jeden z liderów węgierskich Zielonych i ich kandydat na burmistrza Budapesztu: ideę zrównoważonego rozwoju najlepiej określa definicja Klubu Rzymskiego, a mianowicie, że to taki rozwój obecnego pokolenia, który nie umniejsza szanse innych przyszłych generacji na rozwój. Tradycyjna moralność i filozofia nie brały pod uwagi kwestii osób, które jeszcze nie pojawiły się na świecie – Oświecenie, w starciu z problemami ekologicznymi, musi uczynić w tej kwestii mentalny krok naprzód. Mamy zobowiązania moralne nie tylko wobec siebie nawzajem, ale także wobec innych istot żyjących czy otaczającego nas świata. Mój styl życia ma wpływ na ludzi na drugim końcu świata – dla przykładu jadąc samochodem, emituję gazy cieplarniane, co wpływa na zmiany klimatyczne, dotykające najbardziej osoby ubogie w krajach rozwijających się. Solidarność może być wprowadzana również na poziomie systemów politycznych i społecznych.

Analizy rzeczywistości nie da się sprowadzić do kartezjańskiego redukcjonizmu – temu przekonaniu głęboka ekologia odpowiada, że suma elementów całości, ich relacji i powiązań, nie jest równa całości. Protestujący przeciwko spalarni śmieci w swojej okolicy nie odwołują się do kwestii naukowych, ale emocjonalnej więzi z otaczającym ich światem. Świat człowieka jest powiązany ze światem przyrody, nie da się ich od siebie oddzielić, wyzyskiwać jeden na rzecz drugiego. Nie są one jednak identyczne – to, że energia w przyrodzie krąży niemal „od żołądka do żołądka”, nie oznacza jeszcze, że należy przyjąć to za podstawowy paradygmat nowej ścieżki rozwoju. Potrzeba nam poszukiwać dróg odbudowania więzi człowieka i natury, różnica tych światów nie powinna być przepaścią, ale kontinuum. Nie obcinamy sobie palców siekierą tylko dlatego, że to nieracjonalne, ale także dlatego, że mamy poczucie integralności – tak samo powinno być z refleksją o przyrodzie, na co zwracał uwagę Habermas. Życie zmienia sposób organizacji materii, ludzkie społeczeństwo stanowi kolejny jej szczebel.

Klara Hajnal, geografka z Uniwersytetu w Pecs: Potrzeba nam badań interdyscyplinarnych i holistycznej wizji i programu rozwoju. Człowiek uniezależnił się od uwarunkowań biologicznych i zdarza mu się teraz traktować je z lekceważeniem. Obecne modele gospodarcze charakteryzują się właśnie takowym lekceważeniem ograniczeń ekologicznych. Ludzie mogą przetrwać tylko wtedy, kiedy ich działalność pozostaje w harmonii ze środowiskiem – pierwszym tłumaczeniem terminu „zrównoważony rozwój” na węgierski było określenie „rozwój harmonijny”, co dobrze oddaje jego sens. To moim zdaniem paradygmat nowej ery, tak, jak kiedyś takimi prowodyrami zmian były rewolucje rolnicze i przemysłowe. Regulacja ekonomii, wkomponowana w niego, jest konieczna, jako że ekonomia nie przejmuje się sama z siebie ograniczeniami środowiska naturalnego. Kluczem do sukcesu ekopolityki jest edukacja – proces boloński nie poprawił sytuacji, jeśli chodzi o promocję nauczania o zrównoważonego rozwoju.

Osoby zaniepokojone obecnym stanem rzeczy dzielą ze sobą mentalność, natomiast często zwracają uwagę na inne elementy tej układanki. Kooperacja, symbioza, innowacyjność – wszystkiego tego możemy nauczyć się od przyrody. Naszym społeczeństwom potrzebna jest pokora, zarówno wobec przyrody, jak i drugiego człowieka. W celu rozszerzenia poznania ramię w ramię muszą iść ze sobą sposoby badawcze i analityczne. Zrozumienie przyrody jest jak rozumienie miasta – można wiedzieć o jego geograficznym położeniu, ale nie powie wiele o relacjach społecznych, łączących osoby w nim mieszkającej. Mówi się, że organizmy żywe są zaprogramowane do przetrwania, ale trwające obecnie kryzysy pokazują, że w wypadku człowieka nie jest to takie proste.

Tibor Kiss, ekonomista z Uniwersytetu w Pecs: Mówi się wiele o zmianie paradygmatu, chociażby w wypadku społecznej odpowiedzialności biznesu, dlatego, że obecny system nie działa prawidłowo. Pięć kręgów życia może tworzyć warunki swojej egzystencji i czerpania energii na swoje życie bez tworzenia odpadów – zbędne produkty jednego organizmu dają życie innemu. Człowiek wpuszcza do tego systemu wiele toksyn. Szukamy nowych ścieżek rozwoju, pojawia się na przykład koncept „błękitnej ekonomii”, dającej miejsca pracy dzięki innowacjom zmniejszającym ludzki nacisk na środowisko. Nadal mamy przed sobą wiele pracy, jeśli chodzi o obserwowanie i czerpanie wniosków z przyrody, które pomogłyby nam w organizowaniu życia ludzkości. Tak naprawdę polityka powinna być ekopolityką z definicji.

26 lipca 2010

Sposoby wyjścia z neoliberalnego systemu finansowego

W najbliższych dniach czeka Was drobna niespodzianka – od 21 do 25 lipca byłem bowiem – jako reprezentant Zielonego Instytutu, naszego rodzimego think-tanku, na Letniej Akademii Ekopolitycznej pod Budapesztem. W związku z tym w najbliższym czasie możecie spodziewać się relacji z paneli, debat i warsztatów, w których uczestniczyłem. Nie będzie to może pełen obraz tego interesującego wydarzenia, towarzyszą mu bowiem np. wycieczki na wyspie na Dunaju, warsztaty wspinaczkowe, koncerty i nauka gry na bębnach, które dość trudno opisać słowami, a już szczególnie zmieścić w formule tego bloga. Mam jednak nadzieję, że zamieszczane na „Zielonej Warszawie” relacje będą świeżym powiewem zielonej myśli dla nadwiślańskich (i nie tylko) czytelniczek i czytelników.

Peter Wahl, reprezentant organizacji WEED – Światowa Ekonomia, Ekologia i Rozwój: Dotychczasowy system ekonomiczny przekładał kapitał przed pracą i spekulanta przed przedsiębiorcą, jak mówił niedawno Nicolas Sarkozy. Sektor finansowy stworzył finansowy kapitalizm, nowy typ ekonomii, w którym zmienił się związek między finansami a produkcją. W ciągu 25 lat poprzez liberalizację i deregulację sektor ten przyćmił „prawdziwą ekonomię”, zamiast wspierać ją jak dawniej. Już w l. 30 XX wieku Keynes trafnie określił taki typ gospodarki rynkowej metaforą kasyna. Wchodzimy w nowy okres historii – kryzys trwa i co najmniej przez dekadę obserwować będziemy jego rezultaty. Nadal mamy trujące aktywa i deficyty od ratowania banków. Międzynarodowe instytucje i światowi przywódcy mieli trafne analizy dotyczące potrzeby zmian, jednak stopień reform systemu finansowego w ciągu ostatnich 2 lat uznać należy za dalece niewystarczający. Najbardziej zaawansowany jest on w Stanach Zjednoczonych, ale i tam został on rozwodniony z powodu lobbingu Republikanów i dużego biznesu. Wygląda to na czynienie kasyna bardziej bezpiecznym, nie zaś na jego likwidację. To przez ostatni spowodowany przezeń kryzys 100 milionów ludzi zaczęło być pod progiem niedożywienia na całym świecie.

Ostatnie lata przynosiły nam więcej nierówności – zarówno w samych społeczeństwach (wzrost luki między biednymi a bogatymi), jak i w stosunkach handlowych między państwami oraz idący za nimi kryzys systemu demokratycznego. Finansjera stała się „piątą władzą”, która nawet pomimo fiaska swoich recept usiłuje dyktować reguły gry. Potrzebne są reformy, które przywrócą pieniądze na programy społeczne i ekologiczne, co wymaga silnego społecznego nacisku – inaczej wcześniej czy później czeka nas kolejny kryzys. Ten obecny wprowadził głęboki podział w globalnych elitach względem sposobów jego rozwiązywania, co znajduje odzwierciedlenie w zmianach podejścia Międzynarodowego Funduszu Walutowego. W niektórych pakietach ratunkowych, jak np. dla Ukrainy, sugerowano wzrost nakładów socjalnych, dla innych, jak dla Węgier – wręcz przeciwnie. Węgry, jako że rozwijały się latami na zasadzie zadłużania się w obcych walutach, teraz mają skrajnie trudne możliwości uniknięcia pomocy MFW. Podatek od transakcji bankowych byłby możliwy aktualnie nie na szczeblu całej Unii Europejskiej, ale co najwyżej strefy euro. Dla Wielkiej Brytanii zmniejszanie jej przewagi komparatywnej w sektorze finansowym nad innymi globalnymi graczami. Kryzys pokazał, że nadal narodowe interesy dominują – jeśli Niemcom i Francji nie udaje się wypracować wspólnego stanowiska, żadne zmiany nie są możliwe, co nie czyni mnie specjalnym optymistą względem wielostronnych porozumień ekonomicznych.

Sven Giegold, europarlamentarzysta Zielonych/Wolnego Sojuszu Europejskiego z Niemiec, jeden z twórców ATTAC Niemcy: Zieloni z całej Europy szli rok temu do wyborów do Parlamentu Europejskiego pod hasłem Zielonego Nowego Ładu. To radykalny program zmiany – w transporcie, energii, produkcji przemysłowej i wielu innych sektorach – odpowiadający na wyzwanie życia na planecie z ograniczoną ilością zasobów. Chociaż Zielonym w Niemczech, szczególnie w latach rządzenia, zdarzało się naginać do neoliberalnej perspektywy konieczności zmniejszania deficytu i ograniczania wydatków, to Zielony Nowy Ład pokazał, że nie mamy problemu z ambitnymi inwestycjami ekologicznymi i społecznymi – nie wolno jednak lekceważyć roli długu, zarówno prywatnego, jak i publicznego, w zapewnianiu równowagi ekonomicznej, nie da się go w nieskończoność spychać na przyszłe pokolenia. Sektor finansowy jest w tej zmianie niezbędny, tak jak sprawiedliwe społeczne zabezpieczenia społeczne, zmniejszające ludzki lęk przed tą zmianą. Chcemy, by to ludzie, a nie finansjera decydują o swojej przyszłości. Chcemy Podatku Tobina, finansującego społeczne potrzeby. Chcemy ponownej regulacji działania sektora finansowego, progresywnego opodatkowania, większego szacunku dla konsumentek i konsumentów. Chcemy zróżnicowanego pod względem własnościowym systemu bankowego i zróżnicowania poziomu kaucji gwarancyjnych od ich wielkości, co promowałoby mniejsze instytucje. To tylko niektóre z wielu naszych postulatów. W nowym Europarlamencie widzimy podziały względem podejścia do ekonomii w dwóch największych grupach – chadeckiej i socjalistycznej – które pozwalają na ich forsowanie. W wielu wypadkach, jak na przykład wielkich premiach bankowych, Parlament Europejski przeforsował silniejsze od amerykańskich regulacje w tym zakresie.

Co ciekawe, w wypadku ratowania gospodarki łotewskiej bardziej radykalnym od propozycji Międzynarodowego Funduszu Walutowego pakietem ratunkowym był ten unijny. Był to efekt presji neoliberalnego rządu tego kraju. Pakiet ratunkowy UE dla Grecji z kolei nie uwzględniał efektów działania skorumpowanej elity, np. poprzez większe opodatkowanie bogactwa, zamiast tego skupiając się na zaciskaniu pasa na klasie średniej i osobach ubogich. Stopień skłonności do reform Komisji Europejskiej zależy od tego, do której części Komisji Europejskiej przynależy dane zagadnienie. Komitet ekonomiczno-finansowy nadal kieruje się logiką neoliberalną, przymykając oko na dumping socjalny silniejszych gospodarek Unii Europejskiej. Obecnie, dzięki przepychankom Parlamentu Europejskiego z komisarzem Barroso musiał on zgodzić się na to, by de facto europarlament miał prawo inicjowania spraw, którymi ma zająć się Komisja Europejska, dla przykładu prawodawstwo dotyczące rozdzielania dużych banków. Przychodzi to w odpowiednim momencie, Europa bowiem ma dziś w wielu dziedzinach mniej rygorystyczne przepisy (względem chociażby derywat), niż USA.

Thijs Kerckhoffs z Centrum Badań nad Współpracą Międzynarodową (SOMO): Kryzys finansowy jest wzajemnie powiązany z innymi – chociażby klimatycznym, społecznym czy żywnościowym. Prowadzi on do ograniczenia dostępności funduszy na inwestycje ekologiczne i ich kierowanie w stronę krótkoterminowego zysku, często szkodzącego planecie. Potrzeba nam liderstwa, odrzucającego egoizm i ceniącego współpracę na rzecz zbiorowego dobra, którego przykładem może być przeniesienie nadzoru bankowego z poziomu krajowego na europejski. Rzeczywistość bywa smutna, dla przykładu niedawno wypłacono 20 milionów euro dyrektorowi holenderskiego banku ABN Amro, który doprowadził do jego podziału dla realizacji doraźnych interesów inwestorów, a później władze publiczne musiały jego resztki wykupić, nie radziły one bowiem sobie na rynku. Pojawiają się sprzeczne interesy, jak w Wielkiej Brytanii, której władze są powściągliwe względem regulowania sektora finansowego, bowiem zapewnia on 25% PKB tego kraju. Istotnym problemem jest szantaż finansjery, grożącej wycofaniem się z danego rynku w wypadku zmian legislacyjnych, ograniczającej jej samowolę.

Miklos Sebok, ekonomista polityczny z University of Virginia, doradca gospodarczy węgierskiej LMP: Neoliberalizm przetrwa i wygląda na to, że będzie on podstawą kolejnego systemu finansowego. Trudne będzie znalezienie konsensusu między różnymi krajami na rzecz nowej architektury międzynarodowej, skoro często trudno o porozumienie między stanami USA. Utknęliśmy jako Węgry między młotem a kowadłem – albo zgodzimy się na dyktat Międzynarodowego Funduszu Walutowego, albo wygra retoryka nacjonalistyczna, droga środka jest trudna i powinna skupiać się na czynnikach nie makro-, lecz mikroekonomicznych, jak chociażby ochrona konsumencka w sektorze finansowym. Pojawiło się u niego nieco więcej niedogmatycznego myślenia, takiego jak pakiety stymulacyjne, ale obawiam się, że gdy tylko on minie, neoliberalna retoryka powróci.

22 lipca 2010

POPiS PR

Sondaże bywają bezlitosne - ponad 3/4 osób, pytanych o to, na kogo oddałyby swój głos, decyduje się na wybór między PO a PiS. W rozlicznych analizach, związanych z takim, a nie innym podziałem politycznej sceny w Polsce, bardzo często pojawia się motyw rzekomej "naturalności" takiego stanu rzeczy. W tej optyce akcentuje się często rzekomy "wrodzony konserwatyzm" Polek i Polaków, zupełnie ignorując realnie istniejące społeczne podziały, biegnące wzdłuż linii światopoglądowych i ekonomicznych. Pojawiają się również kwestie zgoła cywilizacyjne, takie jak dawna linia zaborów, mająca odpowiadać nie tylko różnicom politycznym, ale także odmienności funkcjonowania lokalnych społeczności. Choć oczywiście nie da się zupełnie zlekceważyć takiego punktu widzenia (wystarczy popatrzeć się na mapę), to jednak należałoby zadać sobie pytanie, czy tak było zawsze? Wszyscy zdajemy się pamiętać najnowsze dzieje polityczne od roku 2005 i fiaska utworzenia koalicji PO-PiS - czy jednak obie te partie istnieją dopiero od tamtego czasu? Co działo się między nimi przedtem i czy "nieprzekraczalne różnice" istniały od zawsze, czy może są jedynie efektem PR-owej eksploatacji niuansów, rozdętych do poziomu niemal cywilizacyjnej odrębności partii, ich liderów i elektoratów?

Na postawione wyżej pytania odpowiedzi szukał lewicowy publicysta, Tomasz Borejza w swej książce "PO-PiS. Pozorna różnica". Stosując narzędzia z zakresu socjologii i filozofii polityki, optując za rozumieniem sceny publicznej wedle wizji dyskursywnej Jurgena Habermasa (przestrzeń dialogu i wyrażania idei, nie zaś - reklamy i marketingu) oraz posiłkując się schematami poznawczymi amerykańskiego badacza, George'a Lakoffa, którymi badano różnice w mentalnym postrzeganiu świata przez zwolenniczki i zwolenników Demokratów i Republikanów. Za oceanem okazało się, że punkt widzenia jednych odpowiada wizji, opisanej jako "współczująca matka" (co wiązało się np. z akceptacją aktywnej polityki społecznej), a drugich - "surowemu ojcu" (rygoryzm moralny i ekonomiczny). Borejza zanalizował wypowiedzi czołowych politycznych graczy PO i PiS - partii, które dość chętnie odwołują się do projektu analogicznego do amerykańskiego podziału sceny politycznej - a także ich dokumentów programowych, zarówno tuż przed burzliwym rozwodem w 2005 roku, jak i po nim, aż po expose Donalda Tuska pod koniec 2007 roku. Zdaniem autora książki, obie te partie mieszczą się w modelu republikańskim, a polityczne różnice są znacznie mniejsze, niż bylibyśmy skłonni uważać, będąc nawet wyjątkowo krytyczni wobec obu tych ugrupowań.

Centralnymi kategoriami intelektualnymi dla partii Jarosława Kaczyńskiego jest - bez zaskoczenia - państwo, podczas gdy dla PO - rynek. Nie powinno nas to jednak zwieść, bowiem gdy zajrzymy dalej, okazuje się, że rezultaty akcentowania takich, a nie innych zjawisk i wartości, nie są znowu takie różne od siebie. Choć retoryka socjalna Prawa i Sprawiedliwości (dość odległa w stosunku do rzeczywistych posunięć, takich jak obniżanie podatków) może sugerować co innego, podejście PiS do rynku nie różni się tak bardzo od wersji PO - w ostatecznym rozrachunku to on bowiem jest według tej partii najlepszym, merytokratycznym miernikiem ludzkich zdolności i zasług. Silne państwo ma jedynie trzymać rękę nad sektorami strategicznymi, doraźnie stymulować pożądane działania ekonomiczne (np. jeśli chodzi o demografię) i przede wszystkim - zwalczać korupcję i układy, krępujące wolność gospodarczą. Program frakcji konserwatywnej w Parlamencie Europejskim oddaje to bardzo wyraźnie - jej zadaniem ma być m.in. walka o deregulację, uelastycznianie rynku pracy i wzrost konkurencyjności. Deklarowana relacja państwo-gospodarka u PO jest całkiem podobna, tam państwo ma być sprawne po to, by zwalczać nieprawidłowości w funkcjonowaniu rynku, dzięki czemu to on sam opracuje najlepsze metody sprawiedliwego podziału dóbr.

Nawet dotychczasowi "najwięksi wrogowie" tych partii byli nad wyraz podobni. W partii Donalda Tuska był to szeroko pojęty "Socjalizm", wiązany nie tylko z postkomunistycznym dziedzictwem, ale też z jakąkolwiek formą państwa socjalnego. U Prawa i Sprawiedliwości był to "Układ" w którym dużą rolę miały odgrywać postkomunistyczne związki towarzysko-biznesowe. Aż do niedawna zbiory te były w dużej mierze tożsame. Choć Borejza zauważa, że istnieją pewne wyraźniejsze różnice (najbardziej widoczne w polityce zagranicznej, gdzie PiS widzi arenę konfliktów, których aktywne podsycanie ma wzmacniać pozycję międzynarodową Polski, podczas gdy PO preferuje model bardziej koncyliacyjny), to jednak koniec końców mieszczą się one w jednej, konserwatywno-liberalnej wizji świata, odpowiadającej mentalności "surowego ojca". Widać to zresztą w wypowiedziach samych prawicowych polityków, jak np. rzekomego "antypisowskiego jastrzębia", Radosława Sikorskiego, mówiącego bez ogródek w wywiadzie dla "Krytyki Politycznej", że PO, PiS i LPR zmieściłyby się w szeregach amerykańskich Republikanów.

Można zadać pytanie, czy te PR-owe napięcie między dwiema formacjami nie zaczęło się przeradzać w faktyczny, społeczny podział. Ważną kwestią jest, czy relacje między dwiema konserwatywnymi partiami nie ewoluują, a także, czy nie wchodzi w grę jakaś wewnętrzna dynamika zmian. Kiedy jednak spogląda się na obficie cytowanych u Borejzy autorów, wydaje się, że nawet jeśli skończyli już aktywny żywot partyjny, to ich duch nadal krąży. Tak jest w przypadku Jana Rokity, który przed laty opowiadał o potrzebie współpracy między państwem a kościołem i przestrzegając przed będącym jego zdaniem przejawem "radykalnego liberalizmu" pomysłem na wspieranie neutralności światopoglądowej państwa. Dzieje się tak dlatego, że kwestie tego typu są już zinternalizowane przez działaczki i działaczy tak PO, jak i PiS, a obu tym partiom trudno jest w ostatecznym rozrachunku wyjść z tych myślowych kolein, przez co np. Platforma Obywatelska nie może aktywnie działać na rzecz większej wolności światopoglądowej, a Prawo i Sprawiedliwość - utrzymywać mniej konfliktowy wizerunek. Nie zapominajmy, że obie te partie i ich przekaz to zwulgaryzowana forma myśli intelektualnej prawicowej inteligencji Krakowa, Warszawy i Gdańska, nie zaś oddolne inicjatywy odpowiednio miejskich i wiejskich konserwatystów.

PR ma jednak to do siebie, że potrafi zamaskować całkiem skutecznie nawet najbardziej radykalne wolty. Warto pamiętać, że w wyborach samorządowych w 2002 roku PO i PiS utworzyły wyborcze koalicje do 14 sejmików wojewódzkich. Aż tak silna forma sojuszu u partii, które rzekomo ma dzielić przepaść warto mieć w tyle głowy. Nie da się zatem wykluczyć, że przy wzmocnieniu lewicy obie te partie byłyby w stanie zrobić wiele, by kazać ludziom o tych różnicach zapomnieć. By nie poszło im tak łatwo, sugeruję lekturę książki Tomasza Borejzy, która moim zdaniem w udany sposób syntetyzuje myśl społeczno-polityczną obu partii.

21 lipca 2010

Polska a Wielka Brytania - różne ścieżki na rok 2030

Jednym z czynników, który sprawia, że dokumenty takie jak raport zespołu pod wodzą Michała Boniego, "Polska 2030", odnoszą takie sukcesy w legitymizowaniu tez w nich zawartych, jest ich technokratyczność. Pozorne odpolitycznienie i zaprezentowanie wizji deregulacji i prywatyzacji jako jedynej możliwej do zrealizowania sprawia, że bardzo łatwo w mediach przedstawiać ją jako szczytowy wykwit polskiej myśli modernizacyjnej. Polemiki z dokumentem, o ile same nie konkurują z tym 400-stronnicowym dokumentem na długość, nie traktowane są poważnie. Z tezami zawartymi w takich opracowaniach najlepiej można dyskutować wtedy, gdy jasno pokaże się alternatywę - wizję rzeczywistości, opartej na zupełnie innych założeniach, a jednocześnie - na obfitej bibliografii i namacalnej możliwości pójścia taką drogą. Takim dokumentem może być analiza, jaką przygotowało brytyjskie Centrum Technologii Alternatywnych we współpracy z szeroką rzeszą pozarządowych organizacji i think-tanków oraz wyspiarskich uczelni wyższych. Ta sama data co w raporcie Boniego, a zupełnie inny punkt ogniskowania aspiracji i dążeń...

Brytyjski projekt transformacji i modernizacji skupia się na jednym z trapiących ludzkość kryzysów - kryzysem ekologicznym, którego najważniejszym elementem są kwestie związane ze zmianami klimatycznymi - by z jego zwalczenia uczynić potężny wehikuł tworzenia bardziej sprawiedliwego społeczeństwa i międzynarodowych relacji. Ani ten kryzys, ani inne - finansowy czy społecznego rozwarstwienia - nie stał się osią "Polski 2030", raczej będąc w nim kłopotliwym naddatkiem, przekleństwem, zesłanym przez "złą Unię", domagającą się wyższych standardów, niż kwestią, mogącą mieć wpływ na poprawę jakości życia. Wystarczy tymczasem porównać dwie wizje rozwoju - zrównoważenia kwestii ekologicznych, społecznych i ekonomicznych naprzeciw "polaryzacji i dyfuzji", by zobaczyć, w jaki sposób przyjęte wstępnie założenia aktualnej sytuacji i stojących przed nami wyzwań mają istotny wpływ na końcowy rezultat pracy intelektualnej. Kto wie, czy gdyby sugestie z polskiego raportu przenieść na grunt brytyjski, nie pojawiłyby się w nim rekomendacje powrotu przez rząd Wielkiej Brytanii do polityki kolonialnej...

Cel, do którego dążą autorki i autorzy raportu "Zero Carbon Britain 2030" jest ambitny, ale realistyczny - to doprowadzenie do sytuacji, w której za 20 lat jedna z czołowych światowych gospodarek "wyjdzie na zero" pod kątem emisji gazów cieplarnianych do atmosfery. Wiedząc, że tego typu zmiany nieść za sobą będą istotne przekształcenia w sposobie organizacji gospodarki i społeczeństwa, w samą istotę tego procesu wpisano kwestię sprawiedliwego podziału kosztów takiej transformacji i zapewnienia wszystkim odpowiedniej jakości życia. Co więcej, badawcza rzetelność w wielu wypadkach wskazuje na możliwość przyjęcia różnorakich - mających swoje wady i zalety - alternatywnych dróg dojścia do tego celu, odmiennych od sugerowanych w scenariuszu optymalnym. Tak jest na przykład w kwestii sposobu osiągania międzynarodowych porozumień klimatycznych i stosowanych w nich narzędzi. Czy muszą one mieć koniecznie charakter globalny, co utrudnić może uchwycenie lokalnych specyfik chociażby rynków energetycznych? Czy lepszą drogą jest handel emisjami, czy jakaś forma podatku ekologicznego? Jakie instrumenty ekonomiczne należy użyć, by promować inwestycje publiczne i prywatne, zwiększające efektywność energetyczną światowej gospodarki? Twórczynie i twórcy brytyjskiego raportu doszli do wniosku, że lepiej przedstawić złożoność aktualnej sytuacji i pozostawić decyzje politykom, jedynie sugerując potencjalnie najlepsze rozwiązania, niż udawać, że istnieje tylko jedna, jedynie słuszna ścieżka.

Kiedy popatrzy się na propozycje, padające w Zero Carbon Britain 2030", już pierwszy rzut oka pozwala wyłapać różnice w przyjętym punkcie widzenia. W "Polsce 2030" za nieuniknione zjawisko uznano dalszą urbanizację kraju i zmniejszanie współczynnika ludności pracującej na roli, podczas gdy w "ZCB 2030" badano potencjał rozwoju miejsc pracy na obszarach wiejskich, takich jak sektor energetyki odnawialnej czy rolnictwo ekologiczne. Kiedy w raporcie Boniego czytamy o nieodzowności budowy nie jednej, lecz dwóch elektrowni atomowych, w badaniach z Wielkiej Brytanii po raz kolejny pojawia się postulat rezygnacji z tej formy wytwarzania energii. Możemy przeczytać tam też o tym, że brytyjska gospodarka może być dwa razy bardziej efektywna energetycznie, podczas gdy w polskich badaniach problem ten niby się pojawia (a problem to olbrzymi - wytworzenie 1% PKB jest u nas 2,5 raza bardziej energochłonne niż wynosi unijna średnia), ale zasadniczo niewiele się postuluje - a już wiary w to, że w ten sposób można osiągnąć znacznie niższym kosztem efekty lepsze, niż wydanie miliardów złotych na rozszerzenie zdolności produkcyjnych, których wykorzystanie utrudniać będzie stan sieci energetycznej, wyraźnie brakuje.

Kwestia obszarów wiejskich pokazuje chyba najdobitniej różnice miedzy tymi dwoma podejściami. W "Zero Carbon Britain 2030" dąży się do odchodzenia od przemysłowego podejścia do rolnictwa, które zdaje się być ideałem ekipy Boniego. Widząc rosnący udział rolnictwa i aktualnie promowanych diet na zmiany klimatu, postuluje się ograniczenie hodowli zwierząt na mięso, zwiększenie areału, przeznaczanego na uprawy warzyw i owoców, wykorzystywanie resztek z produkcji rolnej w formie energetycznej biomasy drugiej generacji, a także zmniejszenie wykorzystywania nawozów sztucznych w wyniku zwiększenia znaczenia rolnictwa organicznego. W ramach tego procesu transformacyjnego mieści się także sekwestracja węgla, jednak nie w formie wtłaczania CO2 pod ziemię, lecz inwestowania w zalesianie i używanie do nawożenia węgla drzewnego.Wszystkie wymienione wyżej aktywności mogą skutkować w tworzeniu miejsc pracy i szans rozwojowych dla obszarów, na które w "Polsce 2030" brakuje pomysłów, poza (rzecz jasna słusznym) zapewnieniem dostępu do szerokopasmowego Internetu.

Idźmy dalej - jednym z symboli modernizacji w sektorze transportowym w Polsce jest szybki dostęp mieszkanek i mieszkańców Polski do... lotniska. W tym samym czasie na uboczu w stosunku do chociażby rozbudowy sieci autostrad, stoi poprawa jakości transportu kolejowego w naszym kraju. Tymczasem brytyjskie pomysły zdają się odpowiadać na kwestie godzenia mobilności, nowoczesności i klimatu. Mamy tu dalekosiężne wizje, związane z przemodelowaniem struktury miast, zwiększania udziału transportu zbiorowego, zastępowania transportu towarów za pomocą TIRów koleją i... zeppelinami, a także modeli włączania rozwijającego się sektora samochodów elektrycznych w sieć energetyczną. To, że jakość infrastruktury - nie tylko drogowej - pozostawia w Polsce wiele do życzenia, nie oznacza, że remedium na tę sytuację musi być ilościowa, a nie jakościowa.

Z przestawianiem się gospodarki na zielone tory wiążą się zmiany w jej funkcjonowaniu. Przykład jednej z przywoływanych w "ZCB 2030" firm produkującej auta na prąd może być tu inspirującym przykładem. RiverSimple ma u swej podstawy kilka istotnych założeń: produkowanie lekkich samochodów napędzanych wodorem, których plany trafiają do domeny publicznej, umożliwiając ich rozwój technologiczny, produkowane pojazdy są przeznaczane nie do sprzedaży, lecz do okresowej dzierżawy, a następnie zwracane firmie, a osoby pracujące w niej mają jednocześnie akcje firmy - w ten sposób można na przykład rozwiewać wątpliwości lokalnych społeczności dotyczących budowy w ich okolicy farm wiatrowych. Tego typu przykłady pokazują na potencjał zielonej transformacji do tworzenia bardziej demokratycznych, zlokalizowanych miejsc pracy (w Niemczech sektor energetyki odnawialnych już dziś zatrudnia więcej osób, niż energetyki węglowej i atomowej w tym kraju razem wziętych). To model zdecydowanie odrębny od skupiania się na "centrach rozwojowych" a la "Polska 2030".

Energetyka - nie da się ukryć - stanowi trzon brytyjskich pomysłów. Wiążą się z tym kwestie zwiększania efektywności energetycznej budynków poprzez termoizolację (która powinna zachodzić na skalę masową, a możliwości jej zmniejszenia, na przykład za pomocą inteligentnych narzędzi mierzących zużycie energii, sięga nawet 80%), opracowanie narzędzi społecznych i ekonomicznych, umożliwiających zapobieganie ubóstwu energetycznemu, chociażby w formie "kwot węglowych" - każda i każdy otrzymałby określone ilości dopuszczalnych emisji gazów cieplarnianych, które mogliby kupować i sprzedawać, w zależności od indywidualnych potrzeb konsumpcyjnych. Jednocześnie badania dotyczące wyczerpywania się surowców energetycznych wskazują, że proces przemiany gospodarczej na uniezależnioną od ropy i gazu musi rozpocząć się na 20 lat przed szacowanym peak oil, by nie zmienił się on w kolejną "terapię szokową", a wedle szacunków ten moment nastąpi do 2031 roku.

Niezależność energetyczną można zapewnić sobie także na poziomie europejskim. To szczególnie ważne z perspektywy Polski, która w przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii nie posiada tak obfitych zasobów odnawialnych, jak chociażby szeroki dostęp do Morza Północnego. Brytyjskie Centrum Technologii Alternatywnych przypomina chociażby opisane w projekcie ERENE pomysły na transeuropejskie sieci przesyłu energii i projekty wielkopowierzchniowych elektrowni słonecznych na Saharze, z których energia płynęłaby do Europy za pośrednictwem nowoczesnych sieci przesyłowych, co mogłoby do 2050 roku zaspokoić aż do 15% zapotrzebowaniu kontynentu na prąd. Ponieważ wytwarzanie energii za pośrednictwem źródeł odnawialnych rządzi się swoimi prawami, związanymi chociażby ze stopniem nasłonecznienia czy prędkości wiatru. Często potrzeby energetyczne poszczególnych krajów są ze sobą komplementarne, jak pokazuje kwestia szczytowego jej zużycia w Wielkiej Brytanii i Norwegii, które mogą być zaspokajane przez wymianę energetyczną w tego typu momentach.

Korzyści z energetyki odnawialnej widać na przykładzie hiszpańskiej Nawarry, gdzie po inwestycjach władz prowincji jej udział w miksie energetycznym sięgnął 60%, a poziom bezrobocia, dzięki utworzeniu nowych, zielonych miejsc pracy, spadł z 13% w 1993 roku (będącego efektem upadku starych gałęzi przemysłu) do 4,8% za pomocą spójnego planu energetycznego. W latach 70. XX wieku podobną drogą aktywności państwa w tym sektorze przećwiczyła Dania, realizująca spójny program decentralizacji energetycznej, rozwoju mikrogeneracji oraz oddzielenia wzrostu gospodarki od zużycia energii poprzez wzrost efektywności energetycznej. Co ciekawe, w okresie szalejącego wówczas kryzysu paliwowego podobne pomysły badane były w Wielkiej Brytanii, tam jednak zdecydowano się na jego zarzucenie na rzecz eksploatacji wówczas bardzo obiecujących złóż ropy i gazu na Morzu Północnym. Dziś, z powodu ich wyczerpywania się, kraj ten musi importować energię, podczas gdy Dania swoje nadwyżki energii może z zyskiem eksportować.

Im mniejsze są zasoby nieodnawialnych źródeł energetycznych spada ich współczynnik EROEI - stosunku energii wytworzonej z danego źródła do potrzebnej do włożenia w jej wytworzenie. Dla przykładu, w Stanach Zjednoczonych współczynnik ten w wypadku wydobycia ropy naftowej spadł z 100:1 w roku 1930 do 18:1 w 2000, podczas gdy np. elektrownia wiatrowa o mocy 5MW ma EROEI na poziomie 28:1. Ma to wpływ na koszty eksploatacji danego zasobu, wiąże się też z kosztem prądu i ciepła dla odbiorców końcowych. Co więcej, energetyka odnawialna nadrabia mniejszą wydajność brakiem kosztów surowca, szczęśliwie bowiem wiatr wieje, a słońce świeci dla nas za darmo, podczas gdy węgiel, ropa czy gaz swoje kosztują. Oszczędności z tego tytułu mogą być reinwestowane do dalszego podnoszenia wydajności korzystania z energii czy też na badania i rozwój.

We wszystkich wyżej wymienionych przykładach autorki i autorzy "Zero Carbon Britain 2030" wyraźnie wskazują na silny impuls wsparcia legislacyjnego i finansowego ze strony sektora publicznego. Sporo miejsca zajmuje opis sukcesu niemieckiego modelu feed-in tariff, czyli stałej ceny, jaką osoby generujące energię np. za pośrednictwem paneli słonecznych na dachach budynków wprowadzają do inteligentnej sieci energetycznej. Miała ona kolosalne znaczenie w procesie rozszerzania udziału energetyki odnawialnej w niemieckim miksie energetycznym. Zostawianie wszystkiego "niewidzialnej ręce rynku" i wiara w racjonalność rynku nie daje szans na osiągnięcie podobnych rezultatów.

Nie da się ukryć, że plan osiągnięcia celu zeroemisyjnej gospodarki w ciągu 20 lat w wypadku stojącej na węglu Polski może wydać się utopijne, lecz nie zmienia to faktu, że choćby spora redukcja emisji gazów cieplarnianych może być potężnym bodźcem całościowego przeniesienia gospodarki na zrównoważone tory. Redukcja emisji CO2 nie musi kończyć się ekonomicznym krachem i utratą miejsc pracy, a nawet wręcz przeciwnie - o ile tylko będzie opierała się na zaplanowanych, spójnych działaniach. Wizja Polski, zaprezentowana przez ekipę Michała Boniego, nie musi być jedyną, na którą jesteśmy skazani, zaś ekologiczna i społecznie sprawiedliwa Polska jest wizją równie możliwą do realizacji, co skazywanie naszego kraju na "ściekanie bogactwa w dół". Czas na zieloną alternatywę dla "Polski 2030".

Tekst pojawił się na witrynie Krytyki Politycznej.

20 lipca 2010

W zielonej sieci - odc. 37

Blogi:

- Derek Wall donosi o walce Zielonych w Teksasie o obecność na kartach wyborczych.

- Richard Lawson prezentuje ciekawy odnośnik do efektów zmian klimatycznych na mapie świata.

- Cięcia w Wielkiej Brytanii budzą emocje, o czym można się przekonać przy lekturze komentarzy u
Jane Watkinson.

- W
Kent Zieloni piszą o zapewnianiu równego dostępu do dobrych szkół dla wszystkich.

- Konserwatyści zaczynają rozmyślać o zakazaniu burki w Wielkiej Brytanii, o czym donosi
Adrian Windisch.

- Efekty globalizacji? Działania rządu w Australii mają wpływ na... podatki w Mongolii.

- Adam Pogonowski alarmuje - obcina się fundusze na wsparcie dla osób mających HIV/AIDS.

- Jim Jepps informuje - Zieloni w Norwich zaczynają walczyć o stanie się największą partią w mieście po lokalnych wyborach.

- John Reardon na temat lęków Liberalnych Demokratów przed zniknięciem z politycznej sceny.

- Tomasz Szypuła relacjonuje wydarzenia wokół EuroPride.

- Adam Ostolski - dla anglojęzycznych czytelniczek i czytelników - pisze o aktualnej, powyborczej sytuacji lewicy.

Partie:

- Niemcy: Rozpoczęcie ogólnokrajowej kampanii dotyczącej zielonej wizji opieki zdrowotnej.

- Austria: 305 pytań do projektu budżetu.

- Europa: EPZ domaga się śledztwa w sprawie śmierci wiceprezydenta Zielonych w Rwandzie, zaś grupa europarlamentarna krytykuje pomysły na powrót wymiany danych bankowych z USA.

- Anglia i Walia: Caroline Lucas chce ochrony osób pracujących w sektorze opieki.

- Kanada... i transport odpadów nuklearnych.

- Irlandia: Trwa ogólnoeuropejska wojna nerwów wokół upraw GMO.

- Australia: Kilka faktów na temat osób poszukujących azylu w tym kraju.

- Nowa Zelandia: W poszukiwaniu lepszej polityki socjalnej.

- Holandia: Więcej lotów samolotem = niższa jakość życia.

You Tube:

Klip wyborczy australijskich Zielonych.

19 lipca 2010

Poparadowaliśmy sobie

Było miło. I gorąco. Obok dbania o spójność szeregów i równego trzymania transparentów, regularne zaopatrywanie się w płyny było niezbędnym elementem dość długiej, bo trwającej 5 godzin, eskapady przez miasto. EuroPride uważam za udany - kolorowy tłum dzielnie walczył z upałem, zdecydowanie przewyższył liczebnie grupki kontrmanifestantów i - choć ostatecznie przeszedł krótszą niż planowana trasę (ale to akurat dobrze, pomysł na przejście na Plac Konstytucji przez Plac Unii Lubelskiej nie uważam za specjalnie dobry w momencie tak dużych upałów) - to jednak pokazał, że można. Nasi zieloni goście i gościnie z Europy słusznie zauważyli, że przeszliśmy daleką drogę od zakazanych parad w 2004 i 2005 roku, kiedy nieliczne, stacjonarne pikiety musiały radzić sobie z agresją prawicowych bojówek. Teraz, 5 lat później, to my zajmujemy główny nurt ulicy, a przeciwnicy kolorowej, tolerancyjnej Polski znajdują się tam, gdzie ich miejsce - na marginesie - zauważyła zielona eurodeputowana z Austrii, otwarta lesbijka, Ulrike Lunacek. Szkoda tylko, że na chwilę obecną politycy dominujących partii - PO i PiS - uznają kwestie równouprawnienia, czyli europejski główny nurt, za margines. Mam nadzieję, że za kilka tego typu parad będziemy to lekceważenie ludzkich uczuć i życia mieli za sobą.

Cywilizacja życia w różnorodności powoli, ale konsekwentnie wygrywa z cywilizacją uniformizującej nienawiści. W jednym pochodzie znaleźli się ludzie o różnych światopoglądach, preferowanych modelach rodziny i życia czy sytuacji finansowej. Widać było różnorodne strategie przeżywania karnawału - baloniki, bańki mydlane, mniej lub bardziej widoczna nagość. Żadnych kopulacji, o istnieniu których zapewniali prawicowi zadymiarze, ku mej rozpaczy nie było, nieco bardziej odsłonięte ciała były tyleż efektem ludzkich chęci, co wspomnianego już upału, który chyba pozostanie w pamięci uczestniczek i uczestników. Kolor był widoczny od poziomu bielizny po różnorakie gadżety. Nawet patrząc się na reakcje przechodniów można było zauważyć większe zainteresowanie i sympatię. Maszerując Marszałkowską, po drugiej stronie jezdni, zamiast samochodów, jeździły rowery. Pomyślałem sobie wtedy, że tolerancja ma wielką moc zmieniania - choćby na chwilę - przestrzeni miejskiej w taką, w której liczy się ludzka miara i jakość życia, a nie homofobiczne frustracje zagubionych pretendentów do miana samców alfa. Zresztą - najwięcej powie chyba sam obraz, jemu zatem pozostawiam dopowiedzenie reszty.

Fotografie - Magda Mosiewicz i Łukasz Mirocha

18 lipca 2010

Kultura i cenzura

Ciekawie przyglądać się dyskusjom na temat muzyki, przemocy i polityki - temat poważny, a jednocześnie dość dobry na przerwę wakacyjną. Przemysł popkulturowy, tworzenie przestrzeni symbolicznej - rządzą się własnymi prawami, z jednej strony w przeważającej mierze igrającymi z drobnomieszczańskimi gustami, z drugiej zaś w ostatecznym rozrachunku karmi nas przekazem, który zdaje się być do strawienia, niezależnie od przekonań bądź ich braku. Specyfiki kulturowe danego kraju również bywają uwzględniane, przez co replikowanie stereotypów (związanych chociażby ze standardowymi rolami płciowymi, ewentualnie takim ich przekraczaniem, które zakłada wyjątkowość postaci dokonującej tego czynu) bywa dużo łatwiej akceptowane, niż otwarta wojna z nimi.

Kiedy dochodzi do przekroczenia, które trudno wpisać w dotychczasowe, wygodne ramy myślenia o świecie, jedną z najprostszych reakcji staje się cenzura i szufladkowanie. W ten sposób łatwo zamknąć sztukę współczesną w ramach niezrozumiałości, wpierw wystawianej w galeriach, a następnie wypychanej nawet stamtąd, skoro czyjaś samorealizacja przestaje być istotna i dużo łatwiej sięgać po populistyczne argumenty z dziedziny "nie z moich podatków". Kiedy M.I.A. proponuje nam teledysk, na którym nie płaszczy się przed wyimaginowanym kochankiem, ale chce zwrócić uwagę na stan otaczającego nas świata, stwierdza się, że epatuje ona niepotrzebną przemocą. Gdyby chociaż taka reakcja towarzyszyła deklaracji - tak, to, co artystka w swoim klipie przedstawia, nie bierze się znikąd, nie jest kwestią jej imaginarium, ale wydarzeń ostatnich lat, takich jak interwencje zbrojne w Afganistanie i Iraku czy szerzej - "wojna z terrorem", rozpętana przez ekipę amerykańskich Republikanów po wydarzeniach 11 września 2001 roku - można by rozpocząć dyskusję. Ograniczając dostęp do klipu, YouTube postąpił inaczej - stwierdził, że zasadniczo jeśli jakiś problem jest, to tylko po stronie artystki.

Warto spojrzeć na sylwetkę M.I.A. Można nie zgadzać się z prezentowanym przez nią przekazem, albo nie zachwycać się muzycznym stylem artystki, natomiast abstrahowanie od kulturowego, społecznego i politycznego podłoża, z którego wyrosła jej twórczość, dość mocno zubaża debatę na temat klipu, umożliwiając jego recepcję na poziomie nagłówku z Onetu: "Brutalny i pełen nagości 9-minutowy klip M.I.A.". Wystarczy odwiedzić anglojęzyczną Wikipedię (nie gryzie), by dowiedzieć się, że nie jest ona osobą, która odrzuca polityczność sztuki i dostrzega jej wpływ na rzeczywistość. Kwestie globalnej niesprawiedliwości są dla niej istotne ze względu na jej pochodzenie (rodzina ze Sri Lanki) i nie ogranicza się wyłącznie do pola kultury - dla przykładu wspierała program odbudowy sieci szkół w starganej wojną domową Liberii. Jako osoba publiczna nie boi się mieć własnego zdania - co w wypadku artystek i artystów nie jest czymś powszechnym i nie jest tak łatwo akceptowane przez przemysł rozrywkowy.

Hipokryzja działań cenzurujących tego typu polega na tym, że najczęściej są one prowadzone przez media, które same mają niejedno na sumieniu. Weźmy pod lupę telewizje muzyczne. Globalna marka MTV opiera się dziś już chyba głównie na micie założycielskim pierwszej stacji muzycznej na rynku, wyznaczającej trendy i kształtującej gusta. Dziś muzyki na jej antenie jest coraz mniej, coraz więcej zaś - nie grzeszących wysokim poziomem produkcji w rodzaju reality-show, zaglądania do domów gwiazd etc. Tworzenie rzeczywistości, w której kto nie ma markowych ciuchów i aspiracji do posiadania sportowego auta jest osobnikiem podejrzanym, z którym nie warto się zadawać, tworzy przestrzeń symbolicznego wykluczenia i przemocy wokół takich osób. To, że nie polega ona (a przynajmniej nie zawsze) na rzeczywistej, fizycznej agresji, nie przekreśla bólu, jaki mogą takie osoby odczuwać.

W świecie tego typu spektaklu "psujzabawy" w rodzaju klipu M.I.A, który załączam poniżej, są zjawiskiem niebezpiecznym dla utrzymywania fasady powszechnej szczęśliwości. Jeśli jakaś młoda osoba po jego obejrzeniu zastanowi się nad rolą wykluczeń w życiu społecznym i towarzyszącego takiemu napiętnowaniu cierpieniu (to dość wymowne, że wszystkie osoby biegnące po polu minowym i zatrzymane przez brygadę antyterrorystyczną są rude), to być może myślami pójdzie dalej i zacznie np. zauważać związek między panicznym dążeniem do utrzymania dotychczasowego, opartego na konsumpcji stylu życia, symbolizowanego przez samochód, a wojnami o surowce, takimi jak ta w Iraku. Taki trop myślenia, jak również samo krytyczne myślenie, nie jest czymś, na czym musi zależeć wielkim koncernom medialnym. Skoro tak, to czas na namysł nad stanem świata, zamiast przymykaniem oczu na jego złożoność i nierzadko towarzyszącą jej przemoc, która umożliwia nam bycie, w skali globalnej, na uprzywilejowanej pozycji.

17 lipca 2010

Wisła - test na demokrację

Kiedy w mieście dyskutuje się na temat zmian w kształcie jego przestrzeni publicznej, z reguły dyskusja zaczyna się niejako od końca. Co chwila słyszymy o mniej lub bardziej ciekawej inicjatywie zagospodarowania jakiegoś obszaru, podrzucanej jako swego rodzaju "bomba medialna", powodująca burzę w stołecznej szklance wody, po czym temat gaśnie - najczęściej do czasu, kiedy pojawi się kolejna, mniej lub bardziej udana inicjatywa - i tak w koło Macieju...

Można inaczej - szczególnie, jeśli o Wisłę chodzi. Władze miasta lubią się szczycić tym, że miasto ma całkiem sporą ilość terenów zielonych, będących swego rodzaju naturalnym kapitałem miasta. Jeśli jednak odejść od PR i spojrzeć na fakty, brakuje w moim realnych działań, mogących świadczyć o docenianiu tego kapitału. Jest to widocznie szczególnie mocno, kiedy spojrzymy na ilość inwestycji, kolidujących z interesem ekologicznym i społecznym, będących efektem słabego pokrycia miasta planami zagospodarowania przestrzennego i braku raportu o konfliktach w przestrzeni publicznej. Tymczasem lasy, cieki wodne, tereny zielone są świetnymi obszarami do rekreacji, terenami, będącymi nie tylko miejscem życia dla wielu gatunków flory i fauny, ale też płucami miasta, pozwalającymi na chwilę wytchnienia, regulującymi miejski mikroklimat i skład powietrza. To jak najbardziej realne, wręcz namacalne problemy - w niedawno opublikowanym "Raporcie o stanie zdrowia mieszkańców Warszawy" możemy wyczytać, że z powodu kiepskiego stanu powietrza w naszym mieście rocznie umiera przedwcześnie ok. 300 osób, a kolejne 550 musi przez to korzystać z leczenia szpitalnego. To realne koszty niezrównoważonego rozwoju miasta - traktowania środowiska jako "zawalidrogi postępu" zamiast najpewniejszej inwestycji w przyszłość, zmniejszającej jak najbardziej policzalne koszty życia w mieście.

Kwestia przestrzeni publicznej silnie wiąże się z aspektem społecznym. Dostęp do wysokiej jakości, darmowej infrastruktury rekreacyjnej ma ważne znaczenie dla osób, które nie stać aktualnie na szerszy udział w życiu kulturalnym i społecznym miasta. Możliwość wyjścia z domu i integracji w przyjaznej przestrzeni miejskiej jest kluczowa, na przykład dla osób starszych i dotkniętych niepełnosprawnością. Rzeczywista partycypacja społeczna w procesie tworzenia przestrzeni miejskiej zwiększa poczucie wspólnoty i sprawczości, wpływa na wzrost poziomu wzajemnego zaufania, poczucia wpływu na rzeczywistość i bycia reprezentowanymi przez instytucje publiczne. W miastach na całym świecie testuje się narzędzia, służące włączaniu lokalnych społeczności w procesy decyzyjne, o których na chwilę obecną w Warszawie możemy pomarzyć. Warto przypomnieć, że jeszcze niedawno, z uporem godnym lepszej sprawy, usiłowano nas uraczyć wieżowcem w Parku Świętokrzyskim, któremu, wedle sondaży, sprzeciwiało się 90% Warszawianek i Warszawiaków. W międzyczasie w Wiedniu, między innymi dzięki staraniom Zielonych, lokalna społeczność ma realny wpływ na kształt procesów rewitalizacyjnych w swojej okolicy, aż po możliwość wybierania przez dzieci kolorów koszy na śmieci i chodnika. W ten sposób tworzy się przestrzeń, w której ludzie czują się jak u siebie i dbają o nią. Budowanie tkanki miejskiej plecami do ludzi skutkuje tym, co widzimy codziennie na ulicach - śmieciami i psimi kupami wszędzie, tylko nie w śmietnikach.

Ten dość długi wstęp do tematu jest konieczny, bowiem dyskusja na temat zagospodarowania brzegów Wisły powinna moim zdaniem rozpocząć się od poszukania odpowiedzi na dwa pytania, wynikające z powyższych akapitów. Jak możemy maksymalnie wykorzystać tę przestrzeń i jej walory, jaką mamy obecnie? Jak wciągnąć jak największą ilość osób do dyskusji o kształcie brzegów Wisły? Warszawa jest jedną z nielicznych europejskich stolic, mającą dziki brzeg i zmienianie tego stanu rzeczy byłoby lekkomyślnością. Niewielkim kosztem można stworzyć tam przestrzeń, przyjazną osobom, chcącym przejść się tam na spacer czy przejechać się rowerem. Po drugiej stronie rzeki mamy z kolei inicjatywy kulturalne i społeczne, skupione wokół fundacji "Ja, Wisła" Przemka Paska. Miasto tego typu inicjatywy powinno wspierać, bowiem to one odgrywają istotną rolę w procesie przywracania rzeki miastu.

Konsultacje społeczne - szczególnie wokół tak dużych przedsięwzięć miastotwórczych, jak organizacja Placu Defilad czy brzegów Wisły - powinny być jak najszersze i jak najdalsze od bicia piany, kończącego się dysonansem między oczekiwaniami ludzi, a urzędniczymi pomysłami. Nie chodzi zatem o prześciganie się w coraz to bardziej spektakularnych pomysłach, ale o to, by ludzie mieli poczucie, że jest to ich wspólna przestrzeń. Pomysłów na zorganizowanie dyskusji i na ucieranie konsensusu nie brakuje, wiele spośród metod wypracowania najlepszych decyzji w dużych grupach jest spisanych, chociażby w niedawno wydanej ściągawce brytyjskiej Fundacji Nowej Ekonomii "Crowd Wise" (w wolnym tłumaczeniu "Mądrość tłumu"). Jeśli chce się mieć w mieście aktywne społeczeństwo, należy mu dać możliwości realizacji swej aktywności - w najróżniejszej postaci. Dla jednych dobrym pomysłem może być zorganizowanie debaty albo stanowiska z ankietami i możliwością prezentowania własnych uwag i wniosków. Dla innych wygodnie będzie stworzyć internetową platformę konsultacji społecznych. Ważne - i to już uwaga, jak się zdaje na przyszłość - by prosić ludzi o zdanie ZANIM powstanie jakiś dokument programowy czy plan zagospodarowania przestrzennego, nie zaś po jego opublikowaniu, kiedy często pozostaje jedynie wąskie okienko możliwości kosmetycznych zmian, nie zaś przygotowania kompleksowego projektu, od początku skupionego na korzystaniu z dostępnej infrastruktury i zaspokajaniu ludzkich potrzeb. Tego typu marzenie z pozoru nie brzmi spektakularnie, ale moim zdaniem jego realizacja jest dużo ważniejsza dla długofalowego funkcjonowania miasta, niż wymyślanie kolejnego wielkiego planu. Warszawy nie zbuduje się rzucaniem kolejnych medialnych fajerwerków, za to dialogiem i poszukiwaniem najlepszych rozwiązań, służących poprawie jakości życia - jak najbardziej.

Powyższy tekst jest pierwszym, napisanym dla portalu miejskiego E-Kurjer Warszawski.

16 lipca 2010

OPZZ i LGBT - relacja

15 lipca miałem przyjemność uczestniczyć w międzynarodowej konferencji "Zmierzając ku równemu traktowaniu pracowników LGBT w Europie Środkowo-Wschodniej", zorganizowanej w ramach EuroPride przez Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych. Przyjemnie było mi reprezentować Zielonych i na własne oczy widzieć kilkadziesiąt osób z polskich organizacji związkowych, zagraniczne gościnie i gości oraz osoby reprezentujące organizacje pozarządowe, zaangażowanych w dyskusję i wymianę wzajemnych doświadczeń. Dobrze wiedzieć, że na styku związków zawodowych i różnych organizacji społeczeństwa obywatelskiego możemy obserwować coraz większą aktywność, widoczną chociażby w przypadku rozwijającego swoją działalność Polskiego Forum Społecznego.

Po początkowych przemówieniach pierwszym elementem konferencji była prezentacja sekcji LGBT europejskich związków zawodowych z kilku państw Unii Europejskiej. Billy Hannigan z Irlandii wspominał o podobieństwach między jego krajem a Polską, w szczególności związanych z silną rolą kościoła katolickiego i historią. Aż do 1994 roku homoseksualizm był w tym kraju karany, co zmieniono dopiero po silnym nacisku Unii Europejskiej. Potem było już nieco lepiej - w 1998 roku wprowadzono w życie legislację antydyskryminacyjną, uwzględniającą 9 kwestii, w tym orientację seksualną, w tym roku zaś koalicja konserwatywnych liberałów i Zielonych doprowadziła do przyjęcia ustawy o związkach partnerskich. Organizacje związkowe czynnie biorą udział w paradach gejowskich i wspierały zmiany prawne w tej dziedzinie. Zajmują się one edukacją swoich członkiń i członków - przeprowadziły one m.in. sondaż, z którego wynikło, że ponad 80% badanych osób LGBT czuje się akceptowanych w swoich organizacjach pracowniczych, zaś wskaźnik ten dla pracodawców wynosił ponad 60%.

Kwestia uwzględnienia równego traktowania bez względu na orientację seksualną w szerszym programie walki o równość w społeczeństwie przewijała się przez wszystkie wypowiedzi gościń i gości. W Wielkiej Brytanii zmiany na lepsze względem legislacji antydyskryminacyjnej miały miejsce dopiero po objęciu rządów przez Partię Pracy w 1997 roku. We Francji sprawy związane z dyskryminacją na tym tle stanowią 3% wszystkich skarg związanych z nierównym traktowaniem. Tamtejsi aktywiści związkowi często musieli przełamywać opór bardziej konserwatywnie nastawionych koleżanek i kolegów wobec kwestii takich jak chociażby rodziny homoseksualne.

Warsztat związany z upowszechnianiem wiedzy o prawach osób LGBT w miejscu pracy zaczął się od poszukiwania odpowiedzi na pytanie - dlaczego są one takie ważne? Odpowiedź jest prosta: poszerzają one pulę potencjalnych pracownic i pracowników, poprawiają ich samopoczucie, a tym samym efektywność ich pracy. Często, w wyniku presji społecznej, internalizujemy przekonania dotyczące własnej nierówności, podczas gdy równość - będąca podstawą działania związków zawodowych - ma wiele wymiarów. Do tej pory - jak powiedziała reprezentantka Państwowej Inspekcji Pracy - nie było ani jednej skargi dotyczącej dyskryminacji na tym gruncie, choć udzielono 2 porad w sprawach związanych z molestowaniem seksualnym w miejscu pracy.

Reprezentująca Urząd Miasta Warszawy Karolina Malczyk-Rokicińska podzieliła się swoimi pomysłami, takimi jak organizowanie konferencji o prawach osób LGBT, wymyślanie dedykowanych tym kwestiom programów dotacyjnych dla NGO, wykorzystywanie wewnętrznych sieci informatycznych w miejscach pracy do podnoszenia wiedzy o prawach pracowniczych, zorganizowanie mailingu (także w wersji drukowanej) poświęconego tematyce antydyskryminacyjnej i równościowej. Z kolei Małgorzata Janczewska z Pracodawców Rzeczypospolitej Polskiej wyraziła przekonanie, że dyskryminacja jest bardziej problemem społecznym niż jedynie kwestią relacji pracodawca-pracownik. Jej zdaniem zdolność do zarządzania różnorodnością jest jednym z kryteriów postępowości danego przedsiębiorstwa. Należałoby tworzyć w firmach instytucję osoby zaufania, pośredniczącej w relacjach wewnątrz zakładu pracy.

Drugi warsztat, w którym miałem przyjemność uczestniczyć, dotyczył metod zachęcania pracownic i pracowników LGBT do zrzeszania się w związki zawodowe. Za szczególnie obiecujące narzędzie uznano Internet i bezpośrednie spotkania, np. nieheteronormatywnych nauczycielek i nauczycieli. Newslettery, Facebook czy Twitter, a w polskich warunkach - również Nasza Klasa - wszystko to miejsca, w których łatwo wymieniać się doświadczeniami. Jako reprezentant Zielonych zwróciłem uwagę na bardzo ważną rolę, jaką dla upowszechnienia tolerancyjnych postaw pełni znajomość geja czy lesbijki, jak również na kluczową rolę współpracy medialnej między środowiskami związkowymi a reprezentacją mniejszości seksualnych - dla przykładu w polskich warunkach mogłoby to oznaczać otwarcie się na tematykę LGBT w "Związkowcu OPZZ", a z drugiej strony - zapraszanie osób związanych ze środowiskami pracowniczymi do wypowiadania się chociażby w magazynie "Replika". Wskazałem również na trudności, związane z niskim wskaźnikiem uzwiązkowienia, utrwalanymi przez neoliberalne podejście stereotypami, związanymi z odbiorem organizacji pracowniczych, także w środowisku mniejszości seksualnych, a w odpowiedzi na pytanie gościa konferencji z Niemiec nakreśliłem status osób LGBT w polskich partiach politycznych, który - poza Zielonymi, SLD, SDPL i PD jest praktycznie zerowy. Dominacja dwóch partii prawicowych nie sprzyja postulatom równościowym, dla PO bowiem jest to wartość stojąca wyjątkowo nisko w hierarchii ważności, dla PiS zaś ma ona znaczenie tylko o tyle, o ile dotyczyć ma białych, heteroseksualnych mężczyzn-katolików.

Kończąca konferencję debata panelowa, prowadzona przez Jacka Żakowskiego, skupiała się na kwestii różnic kulturowych między Europą Zachodnią a Środkową. Za Polską ciągnie się łatka kraju homofobicznego - jeszcze z czasów, kiedy Lech Kaczyński w 2004 i 2005 roku zakazał w Warszawie Parady Równości. W europejskim rankingu praw LGBT, w którym można było zdobyć 10 punktów, nasz kraj zdobył ich 0. Po roku 1989, jak wskazał Adam Ostolski, Polska scena polityczna stała się bardziej konserwatywna, odwrotnie niż powoli liberalizujące się społeczeństwo. Stygmatem społecznym nad Wisłą jest jego zdaniem zarówno homoseksualizm, jak i działalność związkowa. Zmiana społeczna odbywa się tu nieco innym torem niż na Zachodzie - w krajach katolickich prawo i norma zachowania nie są tak mocno sprzężone, jak w protestanckich, co skutkuje tym, że w wypadku oddolnej zmiany zachowania zmiana prawna nie następuje równie szybko.

Na wyrażoną z sali wątpliwość, dotyczącą konieczności specjalnej walki z dyskryminacją, skoro odpowiednie przepisy już znajdują się w polskim prawie, panelistki i paneliści zauważyli, że stan prawny nie zawsze odzwierciedla stan faktyczny - dla przykładu niedawno okazało się, że odmówiono pracy pewnej pani prokurator tylko dlatego, że była ona osobą na wózku inwalidzkim. Jeśli gej jest bity na ulicy za to, że idzie ze swym partnerem za rękę po ulicy, to oznacza, że coś z prawem jest nie tak. Związki zawodowe muszą być forpocztą progresywnych zmian społecznych, nawet tych, budzących kontrowersje, jak prawo do aborcji czy zawierania związków partnerskich.

15 lipca 2010

Chcemy żyć!

Hucpa - to słowo przychodzi mi na myśl, kiedy obserwuję kolejną, wielką awanturę. Tym razem, żeby nie rozmawiać za bardzo o podwyżkach płac dla nauczycieli albo o ich zamrażaniu, szykującym się w pozostałej części sektora publicznego, dyskutować należy o krzyżu przed Pałacem Namiestnikowskim. O ile jeszcze do niedawna zachowywałem w tej kwestii spokój, to po przeczytaniu medialnych reakcji niektórych czołowych polityków Prawa i Sprawiedliwości stwierdziłem, że nie wolno pominąć tej kwestii milczeniem. Nie mówię tu o wywiadzie, jakiego udzielił Jarosław Kaczyński "Gazecie Polskiej", bo jakoś rozumiem, że trudno opanować emocje człowiekowi, który stracił tyle bliskich mu osób - zresztą z tego, co czytałem, można było spodziewać się czegoś gorszego. Również życzliwe, liberalne z ducha przestrogi pt. "Co by było, gdyby teraz był w Pałacu?" mnie nie przekonują, bo to jego charyzma unosi teraz wyborczą falę Prawa i Sprawiedliwości. Przyszłoroczne zwycięstwo tej formacji będzie dużo bardziej groźne, niż gdyby aktualny lider tej partii wygrał tegoroczne wybory. A że perspektywa przyszłorocznego tryumfu nie jest tak znowu odległa, widać po stosownym sondażu - 40% poparcia dla PiS to nie są przelewki, nawet, jeśli przyjąć te wyniki z dystansem po błędnym typowaniu I tury przez sondażownie, to jednak z reguły to Kaczyński i jego partia są niedoszacowani, nie zaś PO.

Do prawdziwej furii doprowadzają mnie jednak wypowiedzi polityków prawych i sprawiedliwych (albo przynajmniej chcących wywrzeć takie wrażenie), którzy z uporem dążą do udowodnienia, że Polska nie ma większych problemów, jak wyjaśnienie katastrofy lotniczej z 10 kwietnia. Zwrot o 180 stopni w medialnym wizerunku, powrót do konfrontacji z Rosją, wmawianie wszystkim, poza własną formacją krwi na rękach przy tej okazji staje się elementem przekazu już nie tylko irytującym estetycznie, ale zagrażającym budowie jakiejkolwiek, nieco bardziej dojrzałej od obecnej sceny politycznej w Polsce. Nie szermowałem do tej pory takimi porównaniami, ale powoli - spoglądając na historyczne doświadczenia naszego kraju i na tradycje, do których obecne działania się odwołują - narasta we mnie coraz większy sprzeciw. Kiedy bowiem czytam o Joachimie Brudzińskim, wypominającym Donaldowi Tuskowi, że Lech Kaczyński leżał "w ruskiej trumnie", oraz o Marku Migalskim, zarzucającym PO dążenie do wyniszczania PiS dlatego, że... chce przenieść krzyż i by w końcu nie portrety, a ludzie zasiadali w poselskich ławach, wrze we mnie krew. Trudno mi bowiem przejść do porządku dziennego nad sytuacją polityczną, kiedy tak wielką rolę na politycznej scenie odgrywa prawdziwa, nie zaś ogłoszona przez Watykan, cywilizacja śmierci.

Czym tak naprawdę przejawia się rodzima cywilizacja śmierci? Na stawianiu ponad ludzkim życiem najróżniejszych fantazmatów, związanych z własną wizją męczeństwa jako oczyszczającego sakramentu, mającego zamykać usta na debatę i wprowadzać atmosferę moralnego terroru. Paliwem dla niej jest krew przelana przy kolejnych powstaniach narodowowyzwoleńczych, charakteryzujących się tyleż romantyczną werwą, co - najczęściej - intelektualną płycizną, nie liczącą się w ogóle z sytuacją społeczną i geopolityczną. Owe wysiłki militarne kończyły się zniszczeniem instytucji, dających szanse na ograniczony, ale jednak, rozwój polskiej demokracji i samorządności. Zafundowały nam one głównie nasilenie terroru, zejście do podziemia większości społecznej aktywności i chłonną glebę do mesjanistycznych resentymentów. Dziś zdumiewająco łatwo przychodzi nam wskazywanie na "kapitulanctwo" Czechosłowacji w 1938 roku i Francji w 1940, natomiast refleksji co do tego, jakie za takim postępowaniem stały motywy już brakuje. Może dlatego, że trudno nam sobie wyobrazić władzę państwową, z którą można się utożsamiać w trybie innym niż militarno-mocarstwowy, inaczej uruchamia się w nas kulturowy kod "złotej wolności", lekce sobie ważący jakąkolwiek rolę instytucji publicznych. To właśnie te dwa tryby rozdysponowały między siebie PiS i PO - żaden z nich nie odpowiada na wyzwania współczesności.

Prawo i Sprawiedliwość, tocząc niesamowite boje o krzyż, który nie postawiło i który spokojnie może znaleźć swe miejsce w którymś z warszawskich kościołów (o czym mówią zresztą organizacje harcerskie za niego odpowiedzialne), dąży do dominacji swojej wersji przemocy symbolicznej. W takich chwilach widać, z jaką siłą ulega roztrzaskaniu wizerunek "pro-life" tej partii, układający się raczej w fetyszyzację śmierci ponad ludzkim życiem. W takiej koncepcji świata zlepek komórek po zapłodnieniu jest ważniejszy niż zdrowie i życie kobiety, zamrożona inna zapłodniona komórka - ważniejsza od prawa do szczęścia dorosłych ludzi, prawo do przemocy fizycznej wobec dziecka ubrane w łaszki "niewinnych klapsów" - ważniejsze od jego integralności cielesnej, kara śmierci - od resocjalizacji, katolicka moralność - ważniejsza od szczęścia par homoseksualnych, i tak dalej, i tak dalej. Tu nie ma już miejsca na politykę - przegrane wybory nic nie oznaczają, wszak można skolonizować przestrzeń idei i symboli, a krzyż przed siedzibą nowego prezydenta może, jak zauważa Cezary Michalski, być nawet swego rodzaju alternatywnym ośrodkiem władzy, tak jak ksiądz w szkołach dzięki lekcjom religii.

Coraz więcej ludzi ma takiego podejścia do historii, teraźniejszości, patriotyzmu i symboli serdecznie dość. Te 40% w sondażu PiS nie dostało za tragedię w Smoleńsku, ale za pokazanie swej "nowej twarzy", bardziej merytorycznej i koncyliacyjnej, którą teraz Prawo i Sprawiedliwość zaczyna porzucać. Nie chodzi mi o to, by rozpaczać z powodu kopania przez prawicowo-populistyczną partię dołków pod samą sobą. Polska może być jednym z pierwszych przykładów, w jaki sposób konserwatywna reakcja, żywiąca się społecznymi frustracjami, zaczyna zajmować się własnym ogonem, a jej głosy przejąć mogą z powrotem siły lewicowe i progresywne. Platforma Obywatelska, karmiąca się własną bezideowością, czuje się bardzo dobrze w takiej sytuacji - Janusz Palikot przestaje być teraz swarliwym błaznem i znów może odgrywać rolę światłego, "lewego skrzydła" partii, głoszącego powyborczą klęskę biskupów i zadającego na temat pytania nie tyle niewygodne, co po prostu niesmaczne.

Śmierć napędza politykę Polski - gdyby władze publiczne z równą swadą, co poszukiwanie możliwości wytworzenia sztucznej mgły zajęły się promowaniem efektywności energetycznej i odnawialnych źródeł energii, bylibyśmy już dawno "zielonym tygrysem Europy". Cóż, to już realny problem, związany na przykład z ludzkimi potrzebami zapewnienia sobie ciepłego mieszkania i znośnych rachunków za energię, a o istnieniu ludzi przypomina się tylko wtedy, gdy zbliżają się wybory. Szkoda, że PiS nie myśli o tym, by uczcić Lecha Kaczyńskiego poprzez przygotowanie ustawy zakazującej umów śmieciowych na rynku pracy, o czym setki tysięcy osób z pewnością by pamiętały i o czym zresztą Jarosław Kaczyński mówił podczas jednego ze swych przedwyborczych wieców. Ale to byłaby już polityka i cywilizacja życia, wobec której jak widać większość polityków PiS (i - by oddać sprawiedliwość - również znaczna część PO) stoi w rażącej opozycji.

Nadzieja jednak jest, i nie zawsze bywa ona matką głupich. Po klęsce powstania styczniowego i pomimo rosyjskiego terroru zakwitły na ziemiach polskich zjawiska, takie jak pozytywizm, inteligencja zaangażowana, ruch chłopski i robotniczy, praca organiczna, kasy spółdzielcze, opiniotwórcze i formacyjne media, kultura. Potrzebna do tego była deklasacja sporej części szlachty, która poznała w ten sposób, jak wyglądają trudy życia i to, że ludzie chcą żyć i budować, a nie brać udział w wyniszczających społecznie wojnach, mających znamiona wojen domowych (polecam tu lekturę Mariana Płacheckiego, którego książkę opisywałem na tym blogu). To dzięki tym zjawiskom udało się, pomimo wielu trudów i znojów - odzyskać niepodległość, kiedy w końcu nadarzyła się ku temu realistyczna możliwość. Wierzę, że stoimy właśnie u progu pojawienia się takiego nowego sposobu myślenia - pełnego solidarności, szacunku dla drugiego człowieka i jego praw, postawy merytorycznej dyskusji o drogach modernizacji, zamiast fałszywej "zgody narodowej", umożliwiającej przeprowadzanie nawet najbardziej antyspołecznych reform przez jedną bądź drugą prawicę. Nie sądzę, żeby dało się dłużej utrzymywać hucpę uszczęśliwiania nas kolejnymi krzyżami i pamiątkowymi tablicami, kiedy wokół nas tyle biedy i wykluczenia. Chcemy żyć!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...