31 grudnia 2009

Raport sondażowy - grudzień 2009

Na koniec roku wydaje się, że warto podsumować sondaże nie tylko z mijającego miesiąca, ale i całego okresu oznaczonego liczbą 2009. Tylko w ten sposób możemy zanalizować, czy faktycznie poparcie PO spada, jak oddziałują na nie nietrafne rządowe pomysły i afery i jak ma się sytuacja po stronie opozycji - zarówno parlamentarnej, jak i pozaparlamentarnej.

Jeśli mówimy o samym grudniu, to tym razem Platforma nie ma z czego się cieszyć - chociaż nadal króluje, to jednak poparcie ma najsłabsze od miesięcy, w tym roku zdecydowanie jest to najniższy wynik, po raz pierwszy uśrednienie wyników sondażowych daje partii Donalda Tuska wynik poniżej 45%. Pojawił się już nawet sondaż, w którym różnica między PO a PiS stopniała do 10 punktów procentowych. To nadal olbrzymia różnica, ale już pokazująca, że za rok Tusk wcale nie będzie mógł być spokojny o elekcję na urząd prezydencki (na razie słabsza pozycja Andrzeja Olechowskiego czy Jerzego Szmajdzińskiego wynika z maniakalnego umieszczania w sondażach Włodzimierza Cimoszewicza), a sama PO - o absolutną władzę w największych miastach, o miażdżącym sukcesie w 2011 roku nie wspominając. Oczywiście nie ma co grzebać Platformy, nadal jest bardzo silna, widać jednak, że powoli zaczyna się pojawiać zmęczenie postpolityczną biernością rządu i kruszeniem się mitu o braku korupcji czy o byciu partyjnym monolitem. Lęk przed PiS chyba nadal trzyma wielu ludzi na pokładzie, ale nie jest on już tak silny, jak rok temu.

Padły pewne granice po stronie opozycji - SLD udało się wrócić do wyniku dwucyfrowego, a PiS przekroczył 25% poparcia. Jeszcze niedawno PO miała ponad dwukrotną przewagę nad partią Jarosława Kaczyńskiego, w styczniu oznaczało to poparcie większe o 26,2 punktu procentowego, w grudniu różnica ta topnieje do 17,9 pkt. proc. To nadal dość spora różnica, ale stopień zmniejszenia rozwarcia się poparcia między tymi partiami (który od sierpnia uległ znacznemu przyspieszeniu) pokazuje, że Platforma nie może czuć się tak pewnie jak do tej pory. SLD po słabej pierwszej połowie roku odbiło się bardziej od sondażowego progu, ba, pojawiają się sondaże dające im nawet do 14% poparcia, co może być związane z konwencją wyborczą Jerzego Szmajdzińskiego i "powrotami synów marnotrawnych". PSL niezmiennie balansuje na granicy progu wyborczego. Partie poza "wielką czwórką", mimo pojedynczych korzystnych dla siebie sondaży, nadal nie są w stanie przekroczyć nawet 2%. Zobaczymy, czy kandydatury Olechowskiego i Nałęcza podciągną SD i SDPL-PD w górę, nieśmiałe jaskółki takich możliwości widać w poświątecznych sondażach Wirtualnej Polski i Instytutu Homo Homini.

W nadchodzącym roku życzę wszystkim Czytelniczkom i Czytelnikom większego wyboru na politycznej scenie i realnych sporów o wizje Polski. Mam nadzieję, że za rok będę mógł na całorocznym wykresie analizować poparcie nie dla czterech, ale dla 5-8 partii politycznych, przekraczających wyborczy próg i paru innych, mających szansę na finansowanie z budżetu i rozwijanie swojej działalności. Mam nadzieję, że w którejś z tych grup znajdą się też i Zieloni.

30 grudnia 2009

Empatia i egoizm - nowa oś na scenie politycznej

Nieco ponad rok temu Grzegorz Basiak napisał tekst na temat miejsca Zielonych na polskiej scenie politycznej. Ja do tej pory był to jeden z najlepszych głosów na ten temat - można było nie zgadzać się z pewnymi szczegółami, jednak uwzględniając ogólny obraz była to bodaj najbardziej skonkretyzowana i przeniesiona do postaci tekstowej wizja tego, jaką partią być powinniśmy. W międzyczasie sam zacząłem rozmyślać nad naszą, co tu dużo kryć, niełatwą sytuacją. Do dziś uważam, że diagnoza Grześka - budowania bloku centrolewicowego - była wówczas słuszna. Nie jest naszą winą, że tak znakomita szansa, jaką była słaba pozycja SLD i dość chwiejna PO została zaprzepaszczona fatalną kampanią wizerunkową, kompromitującą wydających własne pieniądze decydentów z SDPL i PD. Patrząc się na wygląd billboardów promujących kandydaturę Tomasza Nałęcza na prezydenta, obawiam się, że nie uczą się na własnych błędach.

Myślę że kwestia usytuowania się na scenie politycznej jest sprawą istotną, równie ważne jest jednak zarysowanie spolaryzowanego podziału owej sceny i wykreowanie się na jedną z głównych sił konfliktu, oczywiście najlepiej w roli liderskiej w obozie, który tworzymy. Nie oznacza to przedawnienia dawnego podziału lewica-prawica, lecz jego konsekwentne uzupełnianie o dodatkowe osie i parametry, albo też zwyczajne podmienienie nazw. Oczywiście, mamy wykres Nolana, rozdzielający kwestie ekonomiczne i kulturowe, ale urok jednowymiarowej osi trzyma się mocno, nawet, jeśli coraz trudniej jest go stosować w praktyce. Pewne rozwiązanie zaproponowała swego czasu Brygida Kuźniak, dokonując podziału na liberalnych reformatorów i konserwatystów. Jej zdaniem do tej ostatniej grupy zaliczyć można nie tylko PO i PiS, ale też np. SLD. Zachowawczość tych formacji przejawia się w różnych dziedzinach, jest jednak dość nieźle widoczna.

Podział ten w swoim manifeście, "A Liberal Moment", replikuje na potrzeby kontekstu brytyjskiego Nick Clegg, obecny lider Liberalnych Demokratów. Chociaż jego ostatnie posunięcia i skręt w prawo partii, której elektorat jeszcze do niedawna sytuował się na lewo od Partii Pracy, nie budzą mojej sympatii (np. rezygnacja z walki o bezpłatne studia motywowana kryzysem ekonomicznym), to sam manifest pokazuje różnicę między polskim pojmowaniem liberalizmu a podejściem anglosaskim. W wyspiarskiej perspektywie wolność nie jest równoznaczna z liberum veto i wolną amerykanką na rynku, jak to nazbyt często można wywnioskować z lektury rodzimych tekstów na ten temat. Dla Clegga najważniejszą zasadą, jaka powinna być realizowana w progresywnej polityce, to rozpraszanie władzy, zarówno politycznej, jak i ekonomicznej. Z tego też tytułu bardzo dużo przeczytać tu możemy o ograniczaniu wpływów korporacji czy o podziale dużych banków po to, by zachować konkurencję rynkową i uniemożliwić oligopolizację. Idzie dalej, chcąc zmienić brytyjską pocztę w przedsiębiorstwo pracownicze i popularyzować tę formę aktywności ekonomicznej, a także domagając się większego oddzielenia bankowości konsumenckiej od inwestycyjnej, by uchronić zwykłych ludzi przed spekulacjami i uniemożliwić na przyszłość ratowanie banków publicznymi pieniędzmi.

Jakoś niewiele (a właściwie to wcale) widziałem tekstów polskich liberałów narzekających na to, że system podatkowo potrafi bardziej obciążać osoby ubogie niż bogate, wierzący w nowoczesną, zdecentralizowaną sieć energetyczną zasilaną ze źródeł odnawialnych, a także w większą społeczną kontrolę nad usługami publicznymi - nad Wisłą usłyszymy co najwyżej o tym, że należy je sprywatyzować. Już to pokazuje dość istotną różnicę klasy i rozłożenia akcentów. Bardzo interesujący jest dział historyczny, opowiadający o zmianie na fotelu lidera progresywnego obozu w Wielkiej Brytanii w latach 20. XX wieku. Co ciekawe, Partia Pracy wcale nie musiała zwyciężyć w walce z Liberałami, jako że w tych ostatnich sporą rolę odgrywał nurt "nowego liberalizmu", popularnego w klasach robotniczych, akceptującego państwowy interwencjonizm. Wówczas jednak nadszedł czas na rzeczywistą, ekonomiczną emancypację robotników w obrębie państwa narodowego. Dziś historia (przynajmniej zdaniem Clegga) ulega zmianie, a zadaniem państwa staje się przekazanie swych prerogatyw na poziom lokalny i międzynarodowy i dbanie o wysoką jakość regulacji, zapobiegających szkodom społecznym, wynikającym z nierówności społecznych czy też słabego funkcjonowania opanowanego przez korporacje rynku.

Poszedłbym jednak krok dalej i zmodyfikował nieco ten podział, wprowadzając nazwy "empatia" i "egoizm" na miano dwóch skrajnych skrzydeł. "Empatia" to nie to samo co kolektywizm, nie ogranicza ona bowiem w żaden sposób jednostki, skłania ją jednak do altruizmu i troski. Z empatii wynika dbałość o państwo i instytucje publiczne, demokratyczna kontrola nad władzami, dążenie do maksymalizacji wolności dla jak najszerszych grup ludności. Egoizm - przeciwnie - zasadza się w poszukiwaniu indywidualnego (względnie grupowego), krótkowzrocznego interesu, ocierając się niekiedy nawet o ograniczenie wolności innych dla własnej przyjemności. Gdyby tego typu podział przenieść na obecną scenę polityczną, większość partii wylądowałaby po egoistycznej stronie, ewentualnie byłyby one podzielone. Bardzo chciałbym, by Zieloni w Polsce jednoznacznie pokazywali, że jako jedyna partia w całości stoją po stronie empatii. To wielka szansa na przyszłość.

28 grudnia 2009

Ukraiński wywiad-rzeka

Wyjazd w rodzinne strony w naturalny sposób wiąże się ze spędzeniem wielu godzin w pociągu. Okres świąteczny oznacza ich spore spóźnienia (do Przemyśla przyjechałem godzinę później w stosunku do rozkładu, więc zapewnienia PKP o tym, że dzięki zmianom na kolei będę całe 20 minut wcześniej okazały się nazbyt optymistyczne), a także niesamowity tłok - dość powiedzieć, że do Lublina stałem, bo miejsca siedzące w pociągu jadącym ze Szczecina były w Warszawie zupełną abstrakcją. W takich warunkach można przeczytać olbrzymie ilości tekstu, a jeśli jest to tekst tak dobry w lekturze, jak wywiad-rzeka Izy Chruślińskiej z Jarosławem Hrycakiem, lwowskim historykiem, wydanym w serii przewodnikowej Krytyki Politycznej, to nawet nie zauważa się upływu przerzucanych kartek.

Ukraina w polskim dyskursie ogólnokrajowym istnieje jako kraina przygód polskiej szlachty z "Ogniem i Mieczem", miejsce masakry wołyńskiej i pomarańczowej rewolucji. Na poziomie lokalnym - podkarpackim - myśli się w kategoriach praktycznych (zamierającego z powodu restrykcji granicznych handlu), lub też z nacjonalistycznym podtekstem wyliczania wzajemnych krzywd zamiast integracji i dbałości o resztki wielokulturowości. Dla osób młodszych Ukraina nie jest tu wielkim tematem, bowiem większą troską jest wyjazd na studia do Lublina, Krakowa czy Warszawy i spoglądanie na Zachód niż zastanawianie się na przeszłością swoją lub innego państwa. Także i ja po dziś dzień pozostaję sceptyczny wobec rzewnego spoglądania na Lwów i mówienia Ukraińcom, jaka jest ich racja stanu, w naszym podejściu zdumiewająco zbieżna z polską.

W takim kontekście tym bardziej zaskoczyło mnie, jak łatwo można zainteresować kwestiami tysiącletniej historii Ukrainy, mającej wpływ na jej teraźniejszość i perspektywy na przyszłość. Analizy Hrycaka nie nużą, nie ze wszystkimi zaraz trzeba się zgadzać, ale poznać je zdecydowanie warto. Mieszkanki i mieszkańców Przemyśla powinien zainteresować np. fakt, że pierwsza fala ukraińskiego odrodzenia narodowego w XIX wieku rozpoczęła się właśnie nad Sanem, w rozkwitającym po zastoju I Rzeczpospolitej kościele grekokatolickim. Przekonująco tłumaczy, dlaczego dla Ukraińców tak ważny był Lwów - wschodnia część Galicji była oazą wolności w porównaniu do Rosji, gdzie represjonowano rozwój języka ukraińskiego, a do tego zaznała ona zachodniego typu modernizacji (rzecz jasna Lwów dużo bardziej niż uboga prowincja), a okcydentalizacja zdaniem Hrycaka była najważniejszym elementem umożliwiającym wyodrębnienie się nie posiadającego swojego państwa narodu.

Historyk opowiada też sporo o samym ruchu narodowym. Aż do upadku pierwszego projektu niepodległościowego z lat 1917-1920 dominował w nim wyraźny rys lewicowy, łączący aspiracje niepodległościowe z hasłami sprawiedliwości społecznej. Sam ukraiński został oparty na mowie ludowej z centralnej części kraju, do której dołączono korpus wyrazów abstrakcyjnych stosowanych w Galicji. Walka o niezależność symbolizowana jest nie tyle przez Symona Petlurę, którego wojska dopuszczały się pogromów ludności żydowskiej (ale, jak zauważa Hrycak, już nie jednostki pochodzące z Galicji), lecz Nestora Machno - lokalnego anarchistę, walczącego o niezależność komun rolnych zarówno z białymi, jak i czerwonymi podczas rewolucji 1917 roku. Ludowy sznyt narodowy przewija się przez całą opowieść, jako że Ukraina nie tworzyła swojej kultury i świadomości na bazie społeczności szlacheckiej, jak to miało miejsce w Polsce.

Czemu zatem historia walki dwóch nacjonalizmów - polskiego i ukraińskiego - skończyć się musiała tak wielką tragedią, jak rzeź Polek i Polaków na Wołyniu? Hrycak zauważa, że poza kwestiami ideowymi na Wołyniu mieliśmy do czynienia z dużo bardziej "przyziemnym problemem" - głodem areału rolnego. Rozwój medycyny zwiększył poziom przyrostu naturalnego, który w zaborze rosyjskim nie był aż tak rozładowywany emigracją jak w austriackim. Brak tradycji samoorganizacyjnych, możliwości budowy społeczeństwa obywatelskiego, a także międzywojenna polska presja kolonizacyjna, ograniczająca i tak wątły dostęp do zasobów naturalnych - to wszystko stworzyło warunki do wybuchu społecznego, który nastąpił podczas II Wojny Światowej. Wybuchu, którego skala była tak wielka, że profesor uznaje za cud dobrą jakość stosunków polsko-ukraińskich po 1989 rokiem.

Nie będę zdradzał wszystkich niuansów książki. Dużo miejsca zajmuje w niej kwestia zniknięcia ze zbiorowej świadomości Żydów, tworzących przed wojną jedno z największych skupisk ludnościowych tej nacji na świecie. Hrycak analizuje rodzimy antysemityzm, który w przeciwieństwie do polskiego zatrzymać się miał na poziomie impulsywnej judeofobii, nie zaś idei antysemickiej. Ważnym tematem jest też dialog ukraińsko-rosyjski, proces wychodzenia z roli "małorusów", do dziś przeprowadzony dużo słabiej niż rozdział ukraińsko-polski. Lektura to wyborna, więc zapraszam do niej.

27 grudnia 2009

Wyliczanie prawdziwego bogactwa

Obserwowanie gigantycznych odpraw dla odchodzącej z upadłych banków kadry menedżerskiej na Zachodzie przyprawiło o migrenę całkiem sporą rzeszę ludzi. Chyba największą mieli ci, którzy w wyniku spekulacji szefostwa stracili pracę, a publicznych pieniędzy nie wystarczyło na ratowanie ich stanowisk. Kryzys unaocznił, jak wiele jest ekscesów na wolnym rynku wynagrodzeń, który z powodu braku odpowiednich regulacji wymknął się spod kontroli. Brak dostatecznie dużych możliwości hamowania wzrostu wynagrodzeń sektora "top management" przez akcjonariuszy zrobił swoje, a wzrostowi płac najwyższego szczebla towarzyszyła polityka ulg, zwolnień i obniżek podatkowych. W takiej sytuacji skala nierówności płacowych nie tylko w całej gospodarce, ale też i w poszczególnych przedsiębiorstwach przekraczać zaczęła wszelkie granice przyzwoitości. O tym zjawisku opowiada - poszukując jego rozwiązań - jedna z najnowszych publikacji New Economics Foundation "A Bit Rich: Calculating the Real Value to Society of different professions".

Wyobraźmy sobie następującą sytuację - internalizujemy do płac wszelkie koszty zewnętrzne (pozytywne i negatywne) naszej działalności ekonomicznej na rynku pracy i w ten sposób kształtujemy płace na nim. Dotychczasowa "wolna amerykanka", oparta na określonych założeniach dotyczących kondycji ludzkiej i warunków gry rynkowej - zdaniem autorek i autorów z NEF - nie potwierdziły się. Za główne zadanie postawili rozprawienie się z 10 mitami neoliberalizmu, dość silnymi także i nad Wisłą, legitymizującymi wzrost nierówności płacowych. Do tej pory osoby, które doprowadziły do kryzysu - a więc np. część pracowników londyńskiego City, uwikłanych w spekulacje finansowe - była hołubiona przez liderów 3 największych brytyjskich partii, podziwiających ich przedsiębiorczość i zaradność. Teraz bardzo o to trudno. NEF zdecydował się na wyliczenie wkładu społecznego i ekologicznego 6 zawodów - 3 dobrze i 3 słabo płatnych, zarówno tych, wykonywanych w sektorze publicznym, jak i prywatnym, by w ten sposób pokazać, jak owe mity o rynku pracy mają się do rzeczywistości.

Popatrzmy zatem na kwestię dysproporcji płacowych między doradcami podatkowymi a pracownikami i pracownicami opieki nad dziećmi. Ci pierwsi (rzecz jasna nie wszyscy) przyczyniają się do znaczącego zmniejszania się dochodów do skarbów państw, w Wielkiej Brytanii szacunki mówią o 13 miliardach funtów straconych dla budżetu z powodu ich "pomocy" osobom indywidualnym i 12 miliardach - przedsiębiorstwom. W tym samym czasie pracownica/pracownik żłobka czy przedszkola zarabia niewielką pensję, co wpływa również na stopień feminizacji zawodu, poziom satysfakcji z pracy i tym samym jakości świadczonej opieki. Owe brakujące 25 miliardów, jak policzono, starczyłoby na stworzenie obejmującej całość populacji opieki nad dziećmi, co skutkowałoby większą obecnością kobiet na rynku pracy, wyższymi dochodami gospodarstw domowych, mniejszą presją na pomoc socjalną etc.

Analizując w tak kompleksowy sposób rzeczywistość społeczną, Eilis Lawlor, Helen Kersley i Susan Steed doszły do wniosku, że należy do analizy skutków działalności poszczególnych zawodów zastosować narzędzia SROI - Społecznego Zwrotu z Inwestycji. W wyniku takiego działania (pełna metodologia dostępna jest pod koniec publikacji) obliczyły one, że najbardziej pożyteczne społecznie i ekologicznie są prace aktualnie dość nisko płatne. Przykład opieki nad dziećmi podałem już powyżej. Innymi są osoby sprzątające szpitale, w ten sposób zmniejszające śmiertelność w ich obrębie, a także pracujące przy recyklingu, przyczyniające się do zmniejszenia zanieczyszczenia środowiska, m.in. emisjami metanu z wysypisk śmieci. W tym samym czasie dobrze zarabiający pracownicy sektora reklamowego, tworzący potrzeby, prowadzące m.in. do nadwagi, zaburzeń na tle nerwowym i do nadwyrężenia możliwości regeneracyjnych środowiska naturalnego (już dziś Wielka Brytania konsumuje proporcjonalnie 3 razy tyle, ile proporcjonalnie powinna biorąc pod uwagę ograniczoność zasobów naturalnych), śpią dość spokojni o stan swojego konta. Biorąc pod uwagę te czynniki, w NEFie wyliczono, że praca w reklamie za każdego włożonego weń funta przynosi 11,5 funta strat, bankiera - 7, a doradcy podatkowego - 47, podczas gdy osoba pracująca w żłobku przynosi za tego samego funta od 7 do 9,5, sprzątająca szpital - 10, a zajmująca się recyklingiem - 12.

New Economics Foundation sugeruje, by przestać zdawać się na założenie, że na pełnym monopoli i oligopoli rynku pracy istnieje w pełni idealna konkurencja tworząca obiektywnie najlepsze odwzorowanie wyceny ludzkiej pracy. Uwzględnienie kosztów zewnętrznych, oddziaływania na społeczność lokalną i na środowisko czy dyskusja nad wprowadzeniem jakiejś formy płacy maksymalnej - to tylko niektóre z sugestii fundacji na zmianę obecnego stanu rzeczy. Inne to m.in. inwestowanie w "zielone technologie" i zawody podnoszące jakość kapitału społecznego, w tym umożliwiające pracę kobietom. Dotychczasowe rozwarstwienie wpływało - i nadal wpływa - na marnowanie potencjału ludzkiego.

Oczywiście przeciwników tego typu pomysłów nie zabraknie, ale autorki i współpracownicy (Daiana Beitler, Stephen Spratt i Andrew Simms) publikacji odparowują neoliberalne stereotypy - na przykład te, że wyższe podatki odstraszą osoby najbogatsze, przez co spadną dochody z budżetu. Skandynawskie przykłady, w których większość najbogatszych osób z tych krajów płaci podatki tamże, świadczą, że w grę wchodzą czynniki inne niż zwierzęca niemal ucieczka od składania pieniędzy na rzecz wspólnego dobra - np. różnice kulturowe czy jakość świadczonych usług publicznych. Również założenie, że sektor publiczny musi być mniej efektywny od prywatnego zostaje zakwestionowane - po pierwsze, dysproporcje zarobkowe bywają w nim mniejsze, a poziom satysfakcji z pracy - wyższy (mówimy o przypadku brytyjskim) niż w prywatnym. Jego pogorszenie zaczęło się wraz z wdrażaniem mechanizmów rynkowych w jego obrębie, np. zmniejszających stabilność zatrudnienia i obniżających jakość świadczonych usług.

Poruszanych zagadnień i niuansów jest w tej publikacji dużo, dużo więcej, tradycyjnie zatem zachęcam do lektury.

26 grudnia 2009

W zielonej sieci - odc. 15

Blogi:

- Ben Duncan pisze o niesprawiedliwości, jaką jest wykluczenie partii spoza "wielkiej trójki" w pierwszych telewizyjnych debatach przed wyborami parlamentarnymi w tym kraju.

- Joseph Healy o rekomendacji, by Zieloni nie startowali w okręgu, w którym szanse na mandat w wyborach westminsterskich ma Brytyjska Partia Narodowa - wszystko po to, by sztuka ta skrajnej prawicy się nie udała.

- Philip Booth pokazuje, jak z butelek po winie zrobić dzieło sztuki. Nie wyrzucajcie po świętach.

- O wzroście i rozkładzie nierówności w Wielkiej Brytanii - Molly Scott Cato.

- Siłą rzeczy wiele komentarzy poświęconych jest sytuacji po kopenhaskim fiasku rozmów klimatycznych - przeczytać można na ten temat u Greenmana.

- 20% brytyjskich posłanek i posłów do Parlamentu Europejskiego nie wierzy w zmiany klimatu - najwięcej w UKIP i u konserwatystów - donosi Adrian Windisch.

- Dwaj Doktorzy o klimatycznych zaleceniach IPCC.

- Ocieplenie spowodowane aktywnością Słońca? Richard Lawson pokazuje, że to chybiona teoria.

- Fragment swojego wstępu do nadchodzącego przewodnika Krytyki Politycznej o ekologii prezentuje Adam Ostolski.

Partie:

- Niemcy: Młodzi o tym, że ważniejsze od dyscypliny fiskalnej są inwestycje w przyszłość - społeczne i ekologiczne.

- Austria: Zieloni po stronie studentów, walczących o wysoką jakość edukacji.

- Anglia i Walia: Światowi liderzy nas zawiedli - komentarz Caroline Lucas. "Liderzy, jacy liderzy?", pyta się szefostwo Europejskiej Partii Zielonych.

- Kanada: Kto obcina fundusze pomocowe dla ekumenicznej organizacji charytatywnej? Konserwatyści!

- Australia: Czekając na poprawę australijskiego rządu, Zieloni piszą list nt. klimatu.

- Holandia: Zielona Lewica broni praw internetowych.

YouTube:

- Elizabeth May, liderka kanadyjskich Zielonych, pragnie złożyć Wam najserdeczniejsze życzenia świąteczne.

25 grudnia 2009

Polska się zmienia - czy dla kobiet?

Z prawdziwą przyjemnością przeczytałem (i dzięki temu mogę teraz pisać) książkę "20 lat-20 zmian", przygotowaną przez Fundację Feminoteka pod redakcją Anny Czerwińskiej i Joanny Piotrowskiej, która lada dzień pojawi się w wersji elektronicznej do pobrania z sieci - na razie możemy na stronach Fundacji przeczytać tekst poświęcony bojom o parytety. Cieszę się, że udało się zebrać - także z naszym skromnym wsparciem - wymagane 100 tysięcy podpisów (i to ze sporym naddatkiem), które niedawno wylądowały u marszałka Sejmu, Bronisława Komorowskiego. Jego świąteczne życzenia, skierowane do reprezentantek i reprezentantów Kongresu Kobiet pokazują wyraźnie, jak bardzo wyalienowane od realnych problemów społecznych są obecne, zdominowane przez mężczyzn elity polityczne. Życzył on bowiem paniom na święta, by "mężowie nie pałętali się przy kuchni". Doprawdy, w kraju wyższego bezrobocia kobiet w porównaniu do mężczyzn, płciowych luk płacowych czy niepokojących wskaźników przemocy domowej życzyć środowiskom kobiecym, by samodzielnie piekły ciasteczka na wigilijny stół jest co najmniej niesmaczne...

Po raporcie z czerwcowego Kongresu Kobiet trudno było wymyślić coś nowego, wszak dość szczegółowo omówił zagadnienia związane z obecnością kobiet we wszystkich dziedzinach życia i ich społecznym odbiorem. Wydaje się jednak, że autorki wybrnęły z tego zadania, tworząc publikację krótszą, aktualizującą omawiane problemy o najnowsze wydarzenia społeczne i polityczne, takie jak boje o in vitro. Publikacja, z powodu swej objętości przystępności, a także zastosowania obok formy artykułów także i wywiadów z ekspertkami i polityczkami idealnie nadaje się do pełnienia roli "feministycznego przewodnika po Polsce". To zastanawiające, że istotne problemy w niej omawiane, takie jak aborcja, skala przemocy domowej czy sytuacja kobiet na rynku pracy nie są ważnymi tematami w publicznym dyskursie. Wpływ Kościoła na rzeczywistość, a także dominacja prawicy w przestrzeni politycznej nie sprzyja podnoszeniu tego typu tematów. Kto kwestionuje obecną rzeczywistość łatwo może otrzymać łatkę "radykałki" bądź "radykała", jak to bywa we wszelakich dyskusjach medialnych, gdzie dziennikarze z lubością, jako równorzędne strony sporu, sadzą prawicową ekstremę i środowiska kobiece, by z burzliwej dyskusji wyciągnąć, że najlepszy jest "racjonalny kompromis", który praktycznie zawsze począwszy od 1989 roku oznacza lekceważenie praw i aspiracji kobiet.

To ciekawe, jak bezczelnie można lekceważyć dane statystyczne, nawet te przygotowane przez GUS, po to, by zajmować się aferą hazardową czy też specustawami wokół Euro 2012. Skromniutki poziom urlopu tacierzyńskiego, brak możliwości wyrzucenia z domu mężczyzny znęcającego się nad rodziną, argumentowany tym, że może to oznaczać "zapełnienie się dworców" (bo już kobiety z dziećmi w przytułkach refleksji nie budzą), brak refundacji leków antykoncepcyjnych czy też refundacji operacji zmiany płci - włos jeży się na głowie. Jeży się tym bardziej, że podobne dane i artykuły czytam co roku i na lepsze zmienia się bardzo niewiele - jeśli w ogóle. Coś jest nie w porządku, jeśli nie ma publicznej debaty nad tym, że kobieta za tę samą pracę otrzymuje 82% płacy mężczyzny. To tak wygląda ta równość, brak dyskryminacji etc.? Bardzo interesujące...

Po przyniesieniu podpisów pod ustawą parytetową w Sejmie w Internecie zaczęło się prawdziwe szaleństwo. Nagle okazało się, że środowiska progresywne również są w stanie - nie mając do dyspozycji np. infrastruktury kościelnej, jak w wypadku walki o wolne w Trzech Króli, są w stanie zdobyć szersze poparcie społeczne. Pomysł parytetów, wedle danych CBOS, popiera 70% kobiet i 52% mężczyzn. Odezwały się zatem głosy przeciwników zmian, krzyczących o ograniczeniu demokracji (tja, jeśli 50% społeczeństwa reprezentuje w Sejmie 20% ludzi zasiadających w izbie, to wielka to demokracja...), braku wyboru (bo przy 50% kobiet na liście wyborczej mało będzie mężczyzn...) czy wręcz o tym, że zamiast kompetencji będziemy teraz promować płeć (zaraz zaraz, czy mi się wydaje, czy dużą grupą posłów, w tym tych uznawanych za niekompetentnych, nie stanowią "lokomotywy wyborcze" - "jedynki" na listach, które mają reprezentować wszystko to, co w danej formacji najlepsze?). Szczęśliwie w Zielonych wpisany do statutu parytet mamy od samego powstania partii i jakoś dziwnym trafem problemu ze znalezieniem kompetentnych kobiet i mężczyzn nie mamy - czyżby inne formacje, mające lepszą infrastrukturę i budżetowe dotacje, nie potrafiły szukać wartościowych osób? Skoro tak, to prawo powinno ich do tego zmobilizować.

Na koniec zaś - zaproszenie również z feministycznego kręgu. Gender i ekonomia opieki - książka pod red. Ewy Charkiewicz i Anny Zachorowskiej-Mazurkiewicz będzie miała swoją premierę 29 grudnia (wtorek) o godz. 18.00 w klubie „Cykloza” na ul. Hożej 62. To pierwsza książka Think Tanku Feministycznego, którą otwiera on nową serię wydawniczą Feminizm Jako Krytyka Społeczna. Będzie dyskusja o książce, oraz poczęstunek, a uczestniczkom i uczestnikom podarowane zostaną pierwsze egzemplarze pierwszej książki Think Tanku Feministycznego.

Opieka, rozumiana jako instytucje i praca opiekuńcza i reprodukcyjna jest niezbędna, aby jednostka mogła przeżyć i się rozwijać. Bez tej pracy, którą w większości wykonują kobiety, społeczeństwo zniknęłoby w ciągu jednego pokolenia. Chociaż praca opiekuńcza zaspokaja szeroko rozumiane potrzeby społeczne i przyczynia się do dochodu narodowego, to nie jest traktowana jako aktywność ekonomiczna. Do polityki opieka wchodzi co najwyżej jako kwestia godzenia pracy zawodowej z zajmowaniem się dziećmi czy jako element domowej wojny płci o to, kto wykona prace domowe. W tej książce ujmujemy opiekę jako fundament, na którym nie tylko opiera się rodzina, ale także rynek, państwo i kultura.

Książka Gender i ekonomia opieki jest zbiorem tekstów z feministycznej krytyki społecznej, w tym z ekonomii, filozofii, socjologii, nauk politycznych podejmujących krytyczne analizy opieki i reprodukcji społecznej w kontekście neoliberalnej restrukturyzacji, reform ochrony zdrowia, migracji, i kryzysu finansowego. Autorki ugruntowują swoje analizy w doświadczeniach kobiet z Polski, Norwegii, Italii, Holandii, Chile, Argentyny, Brazylii, Azji Południowo-Wschodniej i z Kanady, oraz pokazują związki między tymi doświadczeniami a przemianami politycznymi w skali makro, w tym także jak ruch kobiet odpowiadał na reprywatyzację opieki.

Na spotkaniu przedstawimy omawianie w książce koncepcje pracy opiekuńczej, ekonomii opieki, reprodukcji społecznej. Odniesiemy się do polskiego przykładu pracy pielęgniarek i ich protestów w kontekście reformy zdrowia. Ale rama opieki jest przydatna nie tylko do krytycznej analizy. Feministyczna etyka opieki może być także punktem wyjścia do wyobrażenia sobie państwa, rynku i społeczeństwa, które uznają podstawową rolę opieki, jak i alternatywnych ścieżek rozwoju.

24 grudnia 2009

Notowanie rzeczywistości

Okres świąteczny daje nieco szans na nadrobienie czytelniczych zaległości. Z przyjemnością zatem sięgnąłem po najnowszy numer "Notesu na 6. tygodni", dostępnego za darmo nie tylko w galeriach i klubach w całej Polsce (mam nadzieję, że niedługo także i w moim rodzinnym Przemyślu dzięki moim podpowiedziom), ale też i w Internecie. Czytam od niedawno i im bardziej się w nie zagłębiam, tym bardziej mam wrażenie, że mam do czynienia z kulturalną wersją "Krytyki Politycznej", tworzącej przestrzeń dialogu dotyczącego sztuki czy architektury. Ale nie tylko - i właśnie dlatego zdecydowałem się o "Notesie" napisać. Pismo to pozwala mi jeszcze wierzyć, że publiczne pieniądze można wydawać w tym kraju w sposób rozsądny - inicjatywa Fundacji Bęc Zmiana jest bowiem dotowana w ramach promocji czytelnictwa i kulturalnego wizerunku Warszawy. I bardzo dobrze, dzięki temu może ona docierać w wersji papierowej do tak odległych zakątków kraju, jak Sanok, Grębodzin czy Nowa Sól, dając dostęp do wiedzy o najnowszych trendach i debatach artystycznych.

Powiedzmy zatem co nieco o najnowszym numerze. Agata Pyzik rozmawia w nim z Edwinem Bendykiem o technologii, innowacyjności, kapitalizmie i sztuce. Pojawiają się obok siebie manifest neoawangardy, etyka hakerska, źródła sukcesu ekonomicznego Finlandii, konstatacja o proletaryzacji klasy twórczej, opiewanej przez Richarda Floridę, stwierdzenie "Nie da się żyć w nadmiernie innowacyjnym społeczeństwie, bo to oznacza ciągły chaos". Kapitalizm kognitywny, a więc model, który opisuje Bendyk, oznacza w dużej mierze wykorzystywanie potencjału kultury i sztuki do kreowania kapitału. Gorąco polecam szczególnie ten artykuł, jako że niczym w pigułce pokazuje przenikanie się dziedzin, których rzekomej "czystości" broni wiele osób.

Sztuka może być istotnym głosem w debacie publicznej - pod warunkiem wszakże, że jej kreatorki i kreatorzy nie boją się tego faktu. Przeskakujemy zatem na sam koniec "Notesu na 6. tygodni", gdzie możemy przeczytać fragment wykładu Joerga Heisera na temat projektu instalacji artystycznej Anny Baumgart i Agnieszki Kurant na stołecznej ulicy Chłodnej. To znak (...) rozwieszony na linach nad ulicą na obszarze, który niegdyś był centrum europejskiej kultury żydowskiej. Bardzo często o tym zapominamy, tak jak zapominamy o tym, że czarno-biała wizja złych Niemców i dobrych, ratujących Żydów Polaków jest skrajnym uproszczeniem, nie oddającym rzeczywistości II Wojny Światowej. Wzięty w nawias wielokropek, przypominający o wyciętych w cytatach nieistotnych fragmentach ma potencjał obnażenia naszej amnezji historycznej, pobudzenia do refleksji i dyskusji nad zapomnianym fragmentem rodzimej rzeczywistości.

Trochę wcześniej mamy do czynienia z rozmowami z Romanem Rutkowskim i Jakubem Szczęsnym, które dość mocno eksploatują temat jakości i wyglądu przestrzeni publicznej. Szczęsny apeluje o równowagę między planowaniem a spontanicznością, Rutkowski z kolei opowiada o tym, że przyjeżdżający do Warszawy Holendrzy są zachwyceni żywą tkanką miejską Warszawy i jej twórczym chaosem, w tym reklamowym, co może się nam nie mieścić w głowie. Artyści pokazują, by w ramach tęsknoty za porządkiem nie przesadzić w drugą stronę, zabijając np. pomysły społeczności lokalnych. Różnorodność powinna znaleźć swe odzwierciedlenie w wyglądzie miasta, które nie musi być skazane ani na totalną "wolną amerykankę", mającą więcej do czynienia z partykularnymi interesami niż spójnymi wizjami, ani też na uporządkowanie w stylu ujednolicenia roślin na Trakcie Królewskim.

Można by tak jeszcze długo opowiadać, np. o libańskiej społeczności artystycznej, portretującej napięcie polityczne na Bliskim Wschodzie, albo o poprzednich numerach, w których można by wspomnieć rewelacyjny wywiad na temat modernizmu w architekturze, który udzielił Owen Hatherley. Ponieważ jednak wielkimi krokami zbliżają się święta, zatem wolę pożyczyć Wam, Drogie Czytelniczki i Drodzy Czytelnicy, wszystkiego najlepszego z ich okazji, mając nadzieję, że niezależnie od tego, w jaki sposób je spędzicie, będziecie miały i mieli poczucie odpoczynku, ciepła, szczęścia i miłości. Oby te uczucia towarzyszyły Wam nie tylko od święta!

23 grudnia 2009

Kop COP-a w Kopenhadze

Wywiad przeprowadził Przemysław Prekiel na potrzeby portalu informacyjnego lewica.pl

- Bartku, jak oceniasz zakończony szczyt klimatyczny? Możemy mówić o jakimś przełomie?

Zdecydowanie nie. Światowi przywódcy zdecydowali się wyrzucić dwa lata negocjacji klimatycznych w błoto. To w Kopenhadze powinny zapaść wiążące zobowiązania redukcyjne, uwzględniające zasady międzyludzkiej solidarności, sprawiedliwości ekologicznej i globalnego zrównoważonego rozwoju. W zamian otrzymaliśmy nic nie znaczącą deklarację o postępie i pustą tabelkę, którą poszczególne państwa wypełniać będą wedle własnego uznania. Tego typu porażkę (wyliczono, że poziom redukcji emisji gazów cieplarnianych proponowany przez poszczególne państwa łącznie przyczyniłby się do podniesienia temperatury na Ziemi o 3 stopnie Celsjusza powyżej poziomów sprzed rewolucji przemysłowej, podczas gdy potrzebujemy ograniczyć wzrost do poziomu co najwyżej dwóch stopni, jeśli mamy mieć większe niż 50% szanse na uniknięcie efektów niekontrolowanych zmian klimatu) usiłuje się opakować w wielki sukces prezydenta Baracka Obamy. Brak przywództwa pokazała też Europa, dla której priorytetem okazał się krótkotrwały, wąsko pojmowany interes ekonomiczny, co najbardziej widoczne było w postawie nagrodzonej "Skamieliną dnia" rządu Donalda Tuska. Obniżenie emisji to nie koszty - to inwestycje w budowę trwałego rozwoju, nowych miejsc pracy i efektywności wykorzystania ograniczonych surowców, budujące zarówno społeczny dobrobyt, jak i konkurencyjną gospodarkę unijną.

- Dlaczego USA i Chiny nie chciały pójść na kompromis? Oba te kraje są największymi emitentami CO2 na świecie.

Chiny na własnej skórze przekonały się o tym, jak szkodliwy dla ich wizerunku i dla zdrowia i życia swoich obywatelek i obywateli jest niezrównoważony rozwój, coraz bardziej intensywnie inwestują w zielone technologie. Dużym impulsem był tu kryzys i lokalna wersja pakietu stymulacyjnego. Emisje Chin, choć spore, w przeliczeniu na osobę nadal są znacznie mniejsze niż te w Stanach Zjednoczonych, nic więc dziwnego, że rząd chiński alergicznie reaguje na odezwy o redukcjach emisji. Tym bardziej, że niedługo Chiny wyprzedzić mogą Niemcy i stać się globalnym liderem w energetyce wiatrowej, sam zaś rząd w Pekinie przedstawił plan ograniczenia o 40-45% wzrostu poziomu emisji wynikającego ich wzrostu gospodarczego.

W wypadku USA prezydent Obama stara się aktualnie przeforsować coraz bardziej rozwadniającą się reformę systemu zdrowotnego w tym kraju, boi się zatem otwierać kolejny front walki. Choć także i tu widać pewne zmiany polityczne po odejściu Busha, nadal jednak pozostają one dalece niewystarczające. Tak naprawdę najostrzejszy podział widać było na szczycie między krajami globalnej Północy a Południa. Te ostatnie, widząc na własnej skórze wzrost problemów związanych z głodem, chorobami, dostępem do wody, wojnami o surowce, będących skutkami zmian klimatu, potrzebują solidnej polityki klimatycznej, opartej na uznaniu ich prawa do rozwoju i do pomocy w przestawianiu lokalnych gospodarek na zrównoważone tory. Kraje rozwinięte, jak pokazał niechlubny przykład wyciekłego na początku negocjacji "porozumienia duńskiego", walczą głównie o jak największe emisje własne i ich ograniczenie na Południu. Brak globalnej solidarności w obliczu realnego problemu, przed którym stanęła ludzkość, to kolejna katastrofa. Brak szacunku dla faktu, że zmiany klimatu to często być albo nie być dla wielu krajów Globalnego Południa, by wspomnieć chociażby wyspiarskie państwa na Pacyfiku.

- Naukowcy alarmują, że za 11 lat emisje gazów muszą być zmniejszone o 30-40 proc. w stosunku do 1990 r. - bo inaczej Ziemi grożą katastrofy na "biblijną skalę"- przesadzają?

Nie. Wedle badań mamy 90% prawdopodobieństwa, że zmiany klimatu powoduje człowiek. Czy gdybyśmy mieli 90% szans, że w wyniku spożycia alkoholu rozbijemy samochód, wsiedlibyśmy do niego? Problem polega na tym, że w polskich mediach nadal, zamiast dyskutować nad tym, jak chronić klimat i jednocześnie zapewnić wysoką jakość życia, zastanawiamy się, czy aby na pewno globalne ocieplenie zachodzi. Poziom desperacji "klimatycznych negacjoniostów" jest tak duży, że są w stanie z 3 z kilku tysięcy wykradzionych e-maili z angielskiego uniwersytetu zbudować narrację o tym, jak to klimatolodzy nas oszukują. Nic to, że poza paroma niedobrymi opiniami na temat negacjonistów i jednej "sztuczki", użytej w konwencji, która w języku angielskim wcale nie jest równoznaczna z fałszerstwem i może oznaczać np. interesującą metodę badawczą nie ma tam nic ciekawego. Tymczasem w Polsce nagle zaczęto stawiać obydwie strony sporu niemal jako równorzędne, pomimo faktu, że wiele z teorii promowanych przez negacjonistów, jak ta o korelacji zmian temperatury z cyklem aktywności słonecznej okazały się chybione.

Problem polega też na tym, że zmiany klimatu nie polegają na prostym podniesieniu się temperatury, co sprawi, że Polska obrodzi winnicami, a Bałtyk stanie się Morzem Śródziemnym. Wzrost globalnej temperatury oznaczać będzie większe zawirowania pogodowe, w naszym wypadku związane np. z możliwością rozszerzenia się zasięgu chorób tropikalnych, problemami rolnictwa czy też rosnącymi kosztami ubezpieczania i rekompensat związanych z powodziami lub gwałtownym wiatrem. To i tak nic w porównaniu z pogorszeniem się globalnego bezpieczeństwa - dalszym pustynnieniem Afryki, zwiększeniem się poziomu wymuszonych migracji, realne zagrożenie dla istnienia wielu państw Globalnego Południa. Raport Sterna pokazał, że wystarczy inwestować 1-2% globalnego PKB dla ratowania klimatu. Brak tych inwestycji oznaczać może skurczenie się globalnej gospodarki nawet o 20%, co - nie muszę chyba dodawać - przyczyni się do dalszego wzrostu biedy i nierówności, zarówno pomiędzy państwami, jak i w ich obrębie.

- Jak Twoim zdaniem powinien wyglądać konsensus ws. ocieplania klimatu?

Powinien opierać się na uznaniu faktu, że obecne kryzysy - ekonomiczny, społeczny i klimatyczny - biorą się z dotychczasowego, niezrównoważonego modelu światowej gospodarki, a tego typu problemów nie da się już dłużej rozwiązywać oddzielnie, jako że są one ze sobą nierozerwalnie powiązane. Oznacza to konieczność stworzenia możliwie demokratycznej i sprawiedliwej architektury instytucjonalnej dla dbania o klimat - czytelnych, transparentnych zasad transferów technologicznych oraz uznania prawa do rozwoju dla Globalnego Południa. To na Północy ciąży główna historyczna odpowiedzialność za emisje i to Północ ma dziś w swych rękach najwięcej narzędzi do transformacji swoich gospodarek na bardziej zielone tory. Gdyby w XIX wieku tak bardzo wybrzydzano by rewolucję przemysłową, uznawano, że inwestowanie w technologie doprowadzi do "zarżnięcia gospodarki", jak dziś mówi premier Tusk, prawdopodobnie do dziś zamiast koleją jeździlibyśmy dorożkami - o ile oczywiście nie bylibyśmy chłopami pańszczyźnianymi. Przemiany technologiczne, takie jak np. decentralizacja energetyczna czy termoizolacja budynków, wpływają na zmniejszenie naszego zapotrzebowania na energię i tym samym na obniżkę rachunków. Polityka klimatyczna, internalizująca koszty zewnętrzne i promująca zachowania proekologiczne, jest polityką prospołeczną - ważne, by globalne porozumienia tworzyły warunki (np. poprzez wprowadzenie Podatku Tobina) do finansowania zrównoważonego rozwoju całej naszej planety.

- Szczytowi towarzyszyły liczne protesty- czy Twoim zdaniem dziś, organizacje ekologiczne mają szanse przekonać nie tyle polityków- co najważniejsze ludzi- do tego, że ocieplanie się klimatu to nie jakaś odległa bajka, ale problem z którym musimy radzić sobie już, w tej chwili?

W świecie postpolityki nie jest to zadanie łatwe, a jednak - patrząc nie tylko na Zachód, ale też i na kraje rozwijające się - ruch ekologiczny tworzy na naszych oczach jedyną możliwą do realizacji kompleksową wizję zmian. Zieloni przez lata swej działalności na scenach politycznych wielu państw spostrzec, że wartości postmaterialne należy przekładać na konkretne, materialne uwarunkowania. W ciągu ostatnich lat da się spostrzec wzrost poziomu współpracy i zaufania między ekologami, organizacjami pracowniczymi i "zielonym biznesem", czego efektem jest stworzenie wielu lokalnych wersji Zielonego Nowego Ładu - programu tworzących miejsca pracy inwestycji proekologicznych. To nie utopia - w Niemczech dzięki temu udało się utrzymać lub powołać do istnienia ćwierć miliona "zielonych miejsc pracy", w takich sektorach, jak energetyka odnawialna czy transport zbiorowy. Szacuje się, że do 2020 roku sektor ten zatrudniać będzie więcej osób, niż branża motoryzacyjna w tym kraju. To wymowny przykład, pokazujący, że w XXI wieku potrzebujemy nowej umowy społecznej - między pracą, kapitałem i środowiskiem naturalnym, ani bowiem neoliberalny wzrost za wszelką cenę, ani też prospołeczna polityka nie będą w stanie utrzymać się na dłuższą metę, jeśli ignorować będą ograniczenia przyrodnicze.

Ochrona klimatu jako szansa na rozwój - to przekaz, który Zieloni i NGO'sy coraz skuteczniej prezentują - dowodem na tę skuteczność może być wzrost poparcia dla Zielonych w większości krajów UE w niedawnych wyborach do Parlamentu Europejskiego. Ekologia nie kończy się wcale na żabach, bobrach czy nietoperzach - bardzo intensywnie badane są np. związki między wykluczeniem społecznym a ekologiczną dewastacją terenów zamieszkałych przez osoby ubogie. Przykłady wspólnej obrony przez ekologów i związki zawodowe miejsc pracy w fabryce turbin wiatrowych Vestas w Anglii czy też wspólny front Zielonych i ruchów na rzecz rozwoju Globalnego Południa pokazuje, że ekologia polityczna ma olbrzymi potencjał społecznej mobilizacji. Dużo zależy tu jednak od poziomu solidaryzmu danego społeczeństwa - w Polsce, gdzie atomizacja osiągnęła olbrzymie poziomy, jest to znacznie trudniejsze niż na Zachodzie. Ekologię usiłuje się sprzedać bardziej jako indywidualny wybór konsumpcyjny, niż jako koncept polityczny, stąd media, gdy spostrzegły, że za działalnością ekologiczną kryje się coś więcej niż mieszczańska poza, zaczęły chętnie opowiadać o "ekoterrorystach" czy też o "globalnym szwindlu". Tymczasem, jeśli popatrzeć na sondaże, większość Polek i Polaków uważa, że klimat warto chronić - dokładnie 84% w niedawnym sondażu CBOS uznało, że warto aktywnie przeciwdziałać zmianom klimatu. Będziemy nadal reprezentować te dążenia i aspiracje, dbając o to, by jednocześnie chroniły one Ziemię i ludzi.

22 grudnia 2009

Ile niepewności w kwestii globalnego ocieplenia?

1. Wstęp

Wiek XXI rozpoczął się atmosferą polityczną daleką od zgodności i wzajemnej życzliwości. Histeryczna wrzawa medialna samozwańczych stróżów moralności, a może tylko klientów dobrze opłacanych za sianie zamieszania, przesłania już resztki racjonalizmu. Wobec sprzecznych informacji w mediach, a także w internecie, który miejscami przypomina wysypisko intelektualnych nieczystości, nie tylko przeciętny odbiorca, ale i uczony, jeśli nie będący specjalistą w danej dziedzinie, może się poczuć zagubiony. Komu wierzyć? Do tego miewamy do czynienia z iście orwellowską propagandą wdrukowującą w umysły gotowe uprzedzenia. Przykładem ostatniego był prowadzony 21. stycznia 2009 przez B. Wildsteina program TVP podważający ocieplanie się klimatu, podczas którego inaczej myślących traktowano epitetem „ekoterroryści”, i to wdrukowując go w umysły słuchaczy licznymi powtórkami. Kiedy zatem staramy się wyrobić sobie zdanie w spornej a zarazem niesłychanie ważnej dla naszej cywilizacji sprawie, jaką jest ocieplanie się klimatu, to powinniśmy najpierw przywołać w pamięci obraz zaniku przyzwoitości w dzisiejszych środkach przekazu. Żyjemy w „wieku kłamstwa” (Z. Bauman) i wojen medialnych.

1.1. Co to „efekt cieplarniany”, a co „ocieplenie klimatu”?

Po ostrzeżeniu co do nieuczciwych metod publicznej „dyskusji” przejdźmy do wyjaśnienia pojęć, ponieważ niektórzy wypowiadający się akurat je myląc. W sposób wyważony i obiektywny dane o efekcie cieplarnianym oraz o zmianach klimatu znajdujemy w podręcznikach (np. Starkel 1977, Weiner 1999, Kundzewicz, Kowalczak 2008) oraz w opracowaniach wybitnych popularyzatorów nauki (Harrison 1992, Sagan 1996, Al Gore 2006, Flannery 2007). Wskazane podręczniki uczciwie, nie zatajając niepewności w kwestiach szczegółowych, dowodzą że ogólny zarys przyjętej dziś powszechnie interpretacji jest oparty na mocnym fundamencie. Zdecydowana większość krajów wyjaśnienie to przyjęła, czego dowodem jest ich udział w międzynarodowych konferencjach klimatycznych, które wprawdzie bywają i mało skuteczne i czasem rozrzutne, ale to już zupełnie inna sprawa.

Istnienie zjawiska „efektu cieplarnianego”w klimacie Ziemi dostrzegł na początku wieku XIX francuski matematyk J.B. Fourier, a dokładniej opisał w końcu tamtego stulecia szwedzki noblista Svante Arrhenius (Flannery 2007). Polega ono na tym, że stosunkowo wysoka i dość stabilna temperatura warunkująca na Ziemi powstanie i trwanie życia wynika z istnienia gęstej atmosfery, której pewne warstwy i składniki („gazy cieplarniane”) tworząc jakby dach cieplarni zatrzymują część energii słonecznej odbitej od Ziemi i skierowują ją ponownie ku jej powierzchni. Proces ten przebiega na Ziemi od paru miliardów lat, jest też znany z planety Wenus, natomiast brak go na pozbawionym gęstej atmosfery Marsie (Sagan 1996). Ostatnio sformułowano też hipotezę o ocieplaniu się klimatu z powodu nasilenia się w ostatnich dziesięcioleciach oddziaływania promieniowania słonecznego innego niż znane dotąd cykle słoneczne (Jaworowski 2008). Oba zjawiska mogą jednak współistnieć obok siebie.

Natomiast „globalne ocieplenie”, to trend wzrostowy w temperaturze powierzchni planety, jej oceanów i atmosfery. Powinniśmy tu jasno rozróżnić:

1. dawne „ocieplenia naturalne” (wzrost średniej temperatury nawet o 5-6o C), wywołane nasilonym nasłonecznieniem Ziemi (w wyniku nałożenia się na siebie trzech typów cykli Milankovicia), a które ostatni raz ok. 10-12 tys. lat temu zakończyło zlodowacenie plejstoceńskie umożliwiając rozkwit cywilizacji rolniczej (Starkel 1977, Flannery 2007);

2. obecne „ocieplenie naturalno-antropogeniczne” trwające przez ostatnich 150 lat. Teraz wzrost średniej temperatury (dotąd o 0,7o C) jest wywołany, jak uważa większość uczonych, drobnymi fluktuacjami naturalnymi oraz nakładającą się na nie i ostatnio coraz bardziej dominującą tendencję do zwiększania zawartości gazów cieplarnianych pochodzenia antropogenicznego. W tym zwłaszcza CO2, metanu, podtlenku azotu, freonów, pary wodnej, itp. (Weiner 1999, Kundzewicz, Kowalczak 2006, Flannery 2007). Natomiast zwolennicy hipotezy kosmiczno-słonecznej uważają, że wkład człowieka w obecne ocieplenie istnieje, ale ilościowo jest jakoby zupełnie nieistotny (Jaworowski 2008).

1.2. Zamieszanie terminologiczne i absurdalne zarzuty.

W świetle tych definicji już same tytuły niektórych ataków tzw. sceptyków na tezę o ocieplaniu się klimatu , jako zarzucające świadome oszustwa, zdają się być manipulacją wykonaną na rzecz lobby paliwowo-przemysłowego nie chcącego zmieniać swych emitujących gazy cieplarniane technologii. Na przykład opublikowana w naszym kraju książka dr (jakiej specjalności?) T. Teluka nosi tytuł „Mitologia efektu cieplarnianego, 2008”. Tymczasem w zakresie akurat tego mechanizmu żadnej mitologii nie ma, panuje pełna zgoda, bo to po prostu opis realnie istniejącego zjawiska fizycznego. Absurdalne jest zatem polityczne pomawianie, iż termin ten „wymyśliła lewica osłabiona politycznie po sukcesach rządów R. Reagana i M. Thatcher”. Nie J.B. Fourier oraz S. Arrhernius 1,5-2 stulecia wcześniej, tylko znienawidzona lewica. Winni są jakoby oczywiście ekologowie i zieloni (wtłaczani w obręb lewicy, mimo ich deklaracji, że „nie są ani po prawej, ani po lewej stronie” - Giddens, 2001), pełniący w prawicowych mediach podobną rolę jak niegdyś pierwsi chrześcijanie albo żydzi. ”Największym kłamstwem ekologów jest uczynienie z dwutlenku węgla.... groźnej dla życia trucizny” – z pomocą takiej fałszywki na stronie www.wnp.pl reklamuje to „dzieło” redaktor strony T. Cukiernik. Dalej sprzeciwia się on straszeniu obywateli „bezpodstawnymi kłamstwami o ociepleniu klimatu”, choć już ok. 40 światowych gremiów naukowych, w tym 13 narodowych akademii nauk, potwierdziło istotny wzrost temperatury na całej Ziemi (patrz Wikipedia). Już te przykłady wystarczają, aby ostrzec Czytelników chroniąc ich umysły przed fałszem. Podobnie wydaje się kompromitować sam siebie tytuł nieznanego mi jeszcze filmu „The Global Warming Swindle”, jak i grzeszyć brakiem rozwagi agresywny tytuł pracy prof. Jaworowskiego (2007) „Największy skandal naukowy naszych czasów”. Bo choć można powątpiewać w to, czy ocieplenie klimatu jest skutkiem ludzkiej działalności, a dokładniej – w jakim stopniu z niej ono wynika (o czym niżej) – to absolutnie nie ma dowodów na to, że ocieplanie się nie zachodzi. Ktoś kto nadaje swym wypowiedziom tytuły uwypuklające rzekomą niemoralność adwersarzy jest jak pewien profesor (Ekologiczne kłamstwa ekowojowników, 2000, 2006), który też wiedział na pewno (skąd?), że ekowojownicy zawsze „kłamią”. Choć zarzut taki znaczy dokładnie tyle, co – znając prawdę, rozpowszechniają jej zaprzeczenie. Trzeba by jednak czytać w myślach innego człowieka, aby to móc to stwierdzić z całą pewnością. Za takimi tytułami kryje się chęć zdyskredytowania inaczej myślących, a nie dążenie do poznania prawdy.

2. Czy klimat Ziemi się ociepla?

Odpowiedź na powyższe pytanie jest według mojej wiedzy zdecydowanie afirmatywna. TAK, w ciągu ostatnich ponad 150 lat znowu się ociepla, na co są tysiące dowodów, i co widzi każdy człowiek żyjący kilkadziesiąt lat. Zarówno wyniki pomiarów meteorologicznych i oceanicznych (Starkel 1977, Harrison 1992, Flannery 2007, Kundzewicz, Kowalczak 2008), jak też rezultaty badań zachowania się roślin i zwierząt (Weiner 1999, Tomiałojć 2003, Flannery 2007) pokazują liczne przykłady na przystosowywanie się organizmów żywych do nowych warunków. Dopasowują się one czy to rozmieszczeniem geograficznym, zakresem i terminami wędrówek, czy terminami i sukcesem rozmnażania się. Np. na półkuli północnej zasięgi geograficzne wielu gatunków roślin i zwierząt już się przesuwają ku północy w średnim tempie 6,1 km na dekadę, a w górach o 6 m wyżej, co nasila ryzyko ubożenia różnorodności biologicznej (Thuiller 2007). Skupiające po kilka tysięcy czołowych uczonych, wcale nie wyznawców jakiejś lewicowej sekty, światowe kongresy botaniczne, zoologiczne, w tym kongres ornitologiczny w Hamburgu w r. 2006, w ogromnej swej części są już dokumentacją setek przebadanych przykładów zmian przystosowawczych w świecie żywym. Zarejestrowanych i statystycznie udowodnionych na wszystkich kontynentach i dla najróżnorodniejszych grup organizmów. Na przykład, takie same zmiany we florze i faunie jak wywołane ociepleniem europejskim, zostały zauważone już nie tylko w Ameryce Płn., ale także bardzo wyraźnie i obficie w Australii (Flannery 2007, Olsen 2007).

Te dostępne dziś dowody i interpretacje po raz czwarty podsumował Międzyrządowy Panel dla Zmian Klimatycznych (IPCC 2007), gremium liczące kilka tysięcy uczonych. A jako przekonujące to wyjaśnienie przyjęli redaktorzy najważniejszych światowych czasopism, Nature i Science, zresztą po surowej krytyce niedostatków zauważonych we wcześniejszych wydaniach raportu.

Oczywiście nie znaczy to, że nie ma faktów nie pasujących do ogólnego trendu. Są one wyjątkami będącymi, jak się wydaje, wynikiem albo niedokładności/niereprezentatywności dawnych pomiarów, albo nietrafności interpretacji, albo działania nieznanych przyczyn lokalnych. Jednym z takich wyjątków zdawało się być tzw. średniowieczne optimum klimatyczne (X-XIV stulecia), wg sceptyków odznaczające się klimatem znacznie cieplejszym od dzisiejszego. Jednak w Australii czy Antarktydzie, nie znaleziono śladów odpowiadającego mu czasowo silnego ocieplenia (Flannery 2007, Kundzewicz, Kowalczak 2008), co sugeruje że ów epizod miał raczej charakter regionalny. Gdy dzisiejszy jest globalny. Co więcej, okazało się, że sam fakt 500-letniego ocieplenia nawet w Europie i Grenlandii został wyolbrzymiony w oparciu o przecież tylko ogólnikowe i jednostkowe wzmianki, a nie o regularne i wieloletnie pomiary temperatury (Starkel 1977, Bradley et al. 2003, Flannery 2007).

3. Czy działalność Człowieka istotnie nasila ocieplanie się klimatu?

Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta. Czwarty raport zespołu IPCC (2007) używa tu określenia, iż według dzisiejszej wiedzy działalność naszego gatunku wpływa i jeszcze będzie wpływać na ocieplanie się klimatu w stopniu „bardzo prawdopodobnym”, przez co rozumie się prawdopodobieństwo ok. 90%. Dziesięcioprocentowa niepewność absolutnie nie znaczy jednak, żeby prawdziwszą była odpowiedź przecząca, jak to czasem sugerują przeciwnicy i zarazem zwolennicy ad hoc przepowiadanych fal ochłodzenia lub zlodowacenia (Jaworowski 1999). Pewna doza sceptycyzmu co do grzeszących zbytnią pewnością prognoz IPCC jest oczywiście zasadna (Flannery 2007, Kundzewicz, Kowalczak 2008), ale jak piszą ostatni autorzy „Gdyby pojawił się nowy, rzetelny dowód przeciw antropogenicznemu ociepleniu, praca taka zostałaby opublikowana w najbardziej prestiżowych czasopismach”. Tymczasem opinie sceptyków drukuje się jak dotąd albo po polsku w zawzięcie antyekologicznej „Polityce”, albo jak praca Robinsonów i Soona (2007) w amerykańskim czasopiśmie lekarzy i chirurgów (dziwne, jak ta redakcja się zna na klimatologii!), albo w wydawanych prywatnym sumptem książkach. Zresztą spora grupa sceptyków o dobrym przygotowaniu w zakresie statystyki (np. Lomborg 2001) faktu ocieplania się klimatu i wpływu nań człowieka nie kwestionuje, krytykując tylko proponowane przeciwdziałania.

Istnieje pełna zgoda, że za obecne ocieplanie się klimatu odpowiadają dwie grupy czynników: naturalne i antropogeniczne. Wzajemnie się nakładając i wzmacniając, co pokazał w klarownym modelu W.S. Broecker (2001) ilustrując interpretację zespołu IPCC (Fig. 1). Aktualnie spór naukowy, a nie medialne przepychanki polityczne, ogniskuje się wokół bardziej precyzyjnego pytania, czy oddziaływanie gospodarki człowieka jest na tyle silne, by winą za ocieplanie się klimatu w znaczącym stopniu obarczyć ludzkość? Bo to oznaczałoby zobowiązanie jej do kosztownego przeciwdziałania temu trendowi. Ponieważ trudno jest ściśle zbilansować wszelkie źródła gazów naturalnych i antropogenicznych, tu rzeczywiście utrzymuje się brak stuprocentowej pewności. Jednak nauka opiera się na wielokrotnie sprawdzonych (dokładniej: sfalsyfikowanych) hipotezach, a nie na prawdach absolutnych. I na tym właśnie żerują media z ich tendencją do nadinterpretacji albo w jedną albo w drugą stronę (Kundzewicz, Kowalczak 2008, str. 52-54). Mimo tych zastrzeżeń wyliczenia zespołu IPCC (2007), ujawniające poważny udział gazów antropogenicznego pochodzenia, zostały uznane za przekonujące przez większość świata naukowego, przez większość autorów fachowych książek (Harrison 1992, Weiner 1999, Flannery 2007, Kundzewicz, Kowalczak 2008), najpoważniejsze czasopisma naukowe, a także przez większość krajów, włącznie z całą Unią Europejską, a nawet z 16 stanami oraz 200 dużymi miastami Stanów Zjednoczonych (Gore 2006). Przeciwnego zdania jest znacznie mniejsza część badaczy-sceptyków (np. Robinson, Robinson i Soon 2007, Jaworowski 2008). Ich stanowisko jest intensywnie wspierane przez potężne koncerny przemysłowe oraz związaną z nimi administrację byłego prezydenta USA. I jeszcze przez władze Chin i Indii obawiających się skutków hamowania emisji gazów cieplarnianych dla ich ekonomiki. Przeciwnicy podejmowania modernizowania gospodarki upierają się, mimo braku przekonujących wyliczeń, że ludzkość wytwarza zaledwie kilka procent gazów cieplarnianych.

Na te wątpliwości strona proIPCC podnosi argument, że organizmy żywe już niejeden raz zmieniały skład atmosfery ziemskiej: przed dwoma miliardami lat atmosfera Ziemi nie miała wolnego tlenu, gdy dziś stanowi on prawie 21%. Jest udowodnione, że ta olbrzymia ilość tlenu (wielokrotnie przewyższająca objętość gazów cieplarnianych) nie powstała ani w wyniku procesów geologicznych, ani zjawisk słonecznych, lecz jest produktem przemiany materii miliardów drobnych organizmów, beztlenowców, sinic i potem roślin (Harrison 1992, Weiner 1999, Flannery 2007). Podobnie jest pewne, że później miliardy planktonowych organizmów produkujących wapienne skorupki doprowadziły do związania olbrzymich ilości węgla z atmosfery (skały wapienne), a jeszcze później – w karbonie – to samo uczyniły rośliny tworzące lasy zamienione na złoża węgla. Skoro mikroorganizmy i potem rośliny mogły tak zmienić atmosferę, to czy liczący prawie 7 mld jednostek i dysponujący potężnymi technologiami człowiek współczesny nie może mieć poważnego wpływu? T. Flannery (2007) wspiera ten argument spostrzeżeniem – sporadyczne wielkie wybuchy wulkanów jedynie na rok-dwa i tylko regionalnie zmieniały skład atmosfery (zresztą zwykle ją ochładzając zapyleniem), podczas gdy gospodarka ludzka oparta na paliwach kopalnych jest „od trzech stuleci jakby nieprzerwanie, dzień i noc, dymiącym wulkanem zanieczyszczającym atmosferę planety”, i to akurat gazami cieplarnianymi.

Nie tylko jednak w trzech ostatnich stuleciach. Już od ok. 8000 lat człowiek regularnie wypalający znaczne połacie lądów i wypasający wielkie ilości bydła produkującego metan i podtlenek azotu, oraz karczujący lasy i zamieniający je w pola i ryżowiska nie mógł nie wpływać na skład atmosfery (Ruddiman 2003). Brak nam tylko dokładnych tego pomiarów. W tym świetle topnienie lodowców nie koniecznie „wyprzedzało” (zarzut sceptyków) w czasie moment rozpoczęcia się antropogennego wytwarzania gazów cieplarnianych, jeśli nie założymy arbitralnie początku nasilonej emisji dopiero w r. 1850 (Robinson, Robinson, Soon 2007). Możliwy jest nawet nieco inny mechanizm średniowiecznego optimum klimatycznego i tzw. małej epoki lodowej. Już Ruddiman (2003) zauważył błyskotliwie, że trwające w XIV w. plagi dżumy silnie redukującej populację ludzką wymagają wnikliwszego przeanalizowania pod kątem możliwości współudziału czynnika antropogenicznego w obu tych odchyleniach od klimatycznej średniej wieloletniej. Otóż stulecia X-XIV, jako okres stabilności i prosperity feudalnej Europy (Wright 1985), w trojaki sposób mogły zwiększać produkcję gazów cieplarnianych, utrzymując podwyższone temperatury na półkuli północnej: przez znaczną gęstość zaludnienia, masową hodowlę zwierząt, intensywne karczowanie i wypalania lasów, a także poprzez ich silne odmłodzenie, a gdzie indziej przez powiększanie wytwarzających metan ryżowisk.

Dodamy do tego istniejące dane o zmianie charakteru zachodnioeuropejskich lasów. Już ok. r. 1350 tylko 10% Anglii pozostawało zalesione, tyle co dziś (Rackham 1986), choć w kontynentalnej Europie proces odlesienia był mniej zaawansowany. Co ważne, wtedy w Zachodniej Europie dominował tzw. coppice management, czyli młody las odroślowy wyrąbywany co 4-8 lat (niemieckie „Niederwald”) oraz luźny las pastwiskowy. Oba one mogły akumulować tylko nikłe ilości węgla, w rzadko w takich lasach pozostawianych starych drzewach, tzw. standards (Rackham 1976, 1986, Thomasius 1978, Thirgood 1989). Intensyfikacja produkcji i eksploatacji feudalnej trwała do r. 1347, kiedy to Wielka Zaraza z powtarzającymi się przez 50 lat nawrotami, a także z zapaścią europejskiego rolnictwa, upadkiem miast i Wojną Stuletnią, zredukowały do końca w. XIV europejską populację ludzką o połowę, a miejscami nawet o 2/3.

Ponadto w XV do połowy XVI wieku załamały się kwitnące cywilizacje Khmerów w Azji, Wielkiego Zimbabwe w Afryce i indiańskie w obu Amerykach (w pierwszej połowie XVI w. zmarło z powodu plagi posocznicy 17 mln Azteków, ok. 80% populacji), wszędzie wywołując powrót lasów. Choć w ciągu tegoż samego stulecia populacja Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego już odbudowała się z ok. 12 mln na początku do 20 mln w r. 1600, to znaczną część wzrostu wchłonęły miasta a nie rolnictwo (Wright 1985). W ciągu wieków XV-XVI kontynent europejski i inne miejsca na półkuli północnej mogły zatem produkować już tylko połowę ilości gazów cieplarnianych niż podczas optimum średniowiecznego, a to z następujących powodów: silnego zmniejszenia się liczby ludności i hodowanego bydła, odpływu części rolniczej ludności do miast, co umożliwiło reekspansję pokrywy leśnej. Równocześnie podniesiono średni wiek drzewostanów (Thomasius 1978, Rackham 1986, Thirgood 1989), w wyniku wprowadzenia nowego modelu ich hodowli: shelterwood = Mittelwald, plantacje drzew, a potem wysokopienny Hochwald. Musiało to zwielokrotnić akumulację węgla z atmosfery w starych drzewach w porównaniu do zdolności sekwestracyjnej lasów średniowiecznych. Konsekwencją tego mogło być osłabienie efektu cieplarnianego i wzmocnienie ochłodzenia, które jak wiemy trwało od końca wieku XVI (w latach 1600-1627 wyniszczając ostatnie tury chronione na Mazowszu) aż do początku wieku XIX (przyczyniając się do klęski Napoleona w Rosji).

Dotąd zwykle traktowano to jako ochłodzenie wywołane przyczynami naturalnymi (Starkel 1977). Argumenty przedstawione przez Ruddimana (2003), i wzmocnione moimi o możliwej zmianie sekwestracji węgla, może są tylko wynikiem koincydencji pomiędzy zjawiskami, ale mogą też okazać się oznakami tego, że zarówno średniowieczne ocieplenie, jak i mała epoka lodowa, w jakimś stopniu (oczywiście nie wyłącznie) już były wynikiem zmian w natężeniu ludzkiej działalności. Potrzebna tu będzie dokładna analiza historycznych danych o wielkości populacji ludzkiej i o gospodarce rolnej i leśnej w dawnej Europie i na świecie, pod kątem ich wpływu na ilości emitowanych gazów cieplarnianych. W poszukiwaniu korelacji między ociepleniem/ochłodzeniem klimatu a ich przyczynami trzeba też zwracać uwagę na zjawisko opóźnienia (time-lag) pomiędzy momentem zaistnienia zmiany, a ujawnieniem się skutków. Najnowsza praca Solomon i innych (2009) wykazuje, że dzisiejsze zaburzenia antropogeniczne klimatu poprzez zwiększenie ilości gazów cieplarnianych zdają się być prawie nieodwracalne, przynajmniej nie w okresie krótszym niż tysiąc lat od zatrzymania emisji.

4. Co i jak robić w obliczu istniejącej niepewności?

Nawet gdyby się okazało, że ludzkość wytwarza tylko 10-20% gazów cieplarnianych, ale w ilościach szybko wzrastających (a taki trend jest faktem), to jako działalność sumująca się z ewentualnym trendem naturalnym (jeszcze słabo udokumentowanym, ale patrz; Jaworowski 2008) i tak wymagałoby to od nas hamowania wielkości emisji. Bo niesie to niebezpieczne skutki (obok lokalnych pozytywnych) niezależnie od tego, który z dwóch typów czynników napędzających przeważa.

Inny argument mający podważać wniosek IPCC jest oparty na hipotezie, że to zmienna aktywność Słońca jest głównym powodem obecnego ocieplenia (np. Jaworowski 1999, 2008, Robinson, Robinson, Soon 2007). Jak dotąd nie jest ona podparta mocnymi dowodami, gdyż obserwowany ostatnio trend klimatyczny nie pokrywa się ani z 11-letnim cyklem plam na Słońcu, ani z długoterminowym (ok. 22 tys. lat) cyklem Milankovicia, ani z pośrednimi cyklami (Starkel 1977, Flannery 2007, Kundzewicz, Kowalczak 2008). Astronom, prof. Sławomir Ruciński, podczas wykładu w Toronto ostatnio przyznał, że relatywne znaczenie wpływu Słońca w stosunku do wpływu człowieka jest poznane zupełnie niedostatecznie. Choć wątpliwości są tu uzasadnione, to – odwrotnie – nie ma pewności, że antropogeniczny element w trendzie ku ociepleniu jest bez znaczenia, i możemy nic nie robić, pozwalając tym samym na dalsze bogacenie się najpotężniejszych lobby żyjących z eksploatacji wyczerpywalnych i nieodnawialnych paliw kopalnych.

4.1. Co zatem robić?

Obszernym zagadnieniem, które tu tylko zasygnalizuję, jako że wykracza ono poza ramy tego artykułu jest kwestia, jak ludzkość powinna zareagować na niezaprzeczalny fakt zachodzenia ocieplenia klimatu, niezależnie od relatywnej proporcji pomiędzy wywołującymi je przyczynami. Przedstawiciele przemysłu i lobby paliw kopalnych obawiający się skutków ekonomicznych modernizacji gospodarki namawiają, żebyśmy nic nie robili, a problem sam może jakoś zniknie. Inni straszą wysokimi kosztami modernizacji i możliwością wywołania recesji, którą już i tak jednak mamy, ale z zupełnie innego powodu. Natomiast Unia Europejska, a za nią większość krajów świata, powołując się na Zasadę Przezorności, przyjmuje, że słuszniej i taniej jest zacząć przeciwdziałać niepokojącemu zjawisku zawczasu, niż zostać zaskoczonym jego być może klęskowymi rozmiarami później. Co więcej, racjonalna i ponadpokoleniowa polityka klimatyczno-energetyczna powinna być zorientowana na modernizację energetyki, transportu i gospodarki komunalnej w taki sposób, aby zmniejszyć obecne bardzo rozrzutne wytwarzanie/zużywanie energii (zaoszczędzając tzw. „negawaty”). Stopniowo trzeba też ją przestawiać na źródła odnawialne jako wytwarzające mniej gazów cieplarnianych i mające wiele innych zalet. Choć każda modernizacja sporo kosztuje, to jednak w tym przypadku, nawet gdyby obawy przed narastaniem ocieplenia miały się kiedyś okazać przesadne, to taka ewolucja gospodarki nie byłaby stratą. Bo przestawianie energetyki z wyczerpywalnych, „brudnych” węgli lub z ryzykownych (ruda uranowa) innych paliw kopalnych, na praktycznie niewyczerpywalne oraz ekologicznie czyste źródła energii odnawialnej będzie w każdych warunkach wielkim krokiem naprzód, nie wstecz (Tomiałojć 2008).

Zaskoczeniem dla wielu (choć patrz już: Weiner 1999) stał się tu raport Światowej Organizacji ds. Wyżywienia (FAO 2006 Livestock’s long shadow), w którym oszacowano, że ok. 14-22% antropogenicznych gazów cieplarnianych pochodzi od zwierząt hodowanych dla mięsa, zwłaszcza od bydła i trzody chlewnej. Obecna emisja metanu i podtlenku azotu wynikająca z masowej hodowli bydła i trzody chlewnej ma się jakoby równać objętości tych gazów produkowanych przez światową flotę samochodów. Obliczono też, że wyprodukowanie funta wołowiny generuje 13 razy więcej gazów cieplarnianych niż funta mięsa drobiowego, i aż 57 razy więcej niż funta ziemniaków (Fiala 2009). Dlatego w paru krajach, m.in. w Niemczech, już rozpoczęto lansowanie nowego stylu żywienia się, ograniczającego spożycie mięsa do przedwojennego poziomu (tylko 1-2 razy w tygodniu), przy okazji zapobiegając tendencji ku rozwoju plagi otyłości.

Także przed Polską staje kwestia niebagatelna: jaki model energetyki i stylu życia byłby w naszych warunkach najbardziej odpowiedni, pozwalając zarówno zaopatrzyć kraj w niezbędną energię, jak i podjąć solidarne z innymi narodami hamowanie niebezpiecznego globalnego ocielenia klimatu? Część tego zagadnienia przedstawiłem w odrębnej wypowiedzi o energetyce obywatelskiej budowanej oddolnie (Tomiałojć 2008). Jedno jest tu pewne, każdy z nas może i powinien przyczynić się do zmniejszenia nacisku ludzkości na Ziemię, racjonalizując swe zachowania w zakresie całej gamy domen: intensywności rozmnażania się, konsumowania dóbr, podróżowania, zużywania energii i wody, odżywiania się, itp. Jak to osiągnąć, przedstawia w szczegółach film oraz książka A. Gore’a (2005), w których zawzięci krytycy wprawdzie znaleźli ponad 30 nieścisłości, ale nie zmieniających faktu prawidłowego przedstawienia w niej głównych problemów stojących przed ludzkością (wg opinii D. Kennedy’ego Redaktora Naczelnego czasopisma „Science” oraz Kundzewicza i Kowalczaka 2008).

Ludwik Tomiałojć - profesor Uniwersytetu Wrocławskiego (ochrona przyrody i zrównoważony rozwój gospodarczy - ekorozwój), członek Rady Krajowej Zielonych 2004.

Piśmiennictwo

- Bradley R.S., Hughes M.K., Diaz H.F. 2003. Climate change in medieval time. Science 302: 404-405.
- Broecker W. S. 2001. Glaciers which speak in tongues. Nat. History 10:60-68.
- Fiala N. 2009. The greenhouse hamburger. Scientific American 2: 72-75.
- Flannery T. 2007. Twórcy pogody – Historia i przyszłe skutki zmian klimatu. Wyd. Centrum Kształcenia Akademickiego, Gliwice.
- Giddens A. 2001. Poza lewicą i prawicą: Przyszłość polityki radykalnej. Zysk i S-ka, Poznań.
- Gore A. 2005. Niewygodna prawda. Wyd. Sonia Draga, Katowice.
- Harrison P. 1992. The Third Revolution: Environment, population and sustainable world. I.B, Taurus and Co Ltd. London.
- Jaworowski Z. 1999. Zmieniamy klimat? Nauka 4: 85-112.
- Jaworowski Z. 2007. CO2: The Greatest Scientific Scandal in our time. EirScience, March 15: 38-53.
- Jaworowski Z. 2008. Comments on “Global climate change impacts in the United States”. CCSP-USP Report, first draft, July 2008.
- Kundzewicz Z.W., Kowalczak P. 2008. Zmiany klimatu i ich skutki. Kurpisz S.A, Poznań.
- Lomborg B. 2001. The Skeptical environmentalist: Measuring the real state of the world. Cambridge Univ. Press, Cambridge.
- Obama B. 2008. Odwaga nadziei. Wyd. A. Kuryłowicz, W-wa.
- Olsen P. 2007. The state of Australia’s birds 2007: Birds in a changing climate. Wingspan, Suppl. 14: 1-32.
- Rackham O. 1976. Trees and woodland in the British landscape. J.M. Dent & Sons Ltd, London.
- Rackham O. 1986. The History of the Countryside. J.M. Dent & Sons Ltd, London.
- Robinson A.B., Robinson N.E., Soon W. 2007. Environmental effects of increased atmospheric carbon dioxide. J. American Physicians and Surgeons 12: 79-90.
- Ruddiman W.F. 2003. The anthropogenic greenhouse era began thousands of years ago. Climatic Change 61: 261-293.
- Sagan C. 1996. Błękitna kropka – Człowiek i jego przyszłość w Kosmosie. Prószyński i S-ka, W-wa.
- Solomon S., Plattner G-K., Knutti R., Friedlingstein P. 2009. Irreversible climate change due to carbon dioxide emissions. Proc. National Academy of Sciences (USA) 106: 1704-1709.
- Starkel L. 1977. Paleogeografia holocenu. PWN, W-wa.
- Thirgood J.V. 1989. Man's impact on the forests of Europe. J. World Forest Resource Manag. 4: 127-167.
- Thomasius H. (red.) 1978. Wald, Landeskultur und Gesellschaft. 2 Aufl. Jena, Gustav Fischer Verlag, s. 466.
- Thuiller W. 2007. Climat change and the ecologist. Nature 448: 550-552.
- Tomiałojć L. 2003. Implications of the climate change for nature conservation. W: Pyka J., Dubicka M., Szczepankiewicz-Szmyrka A., Sobik M., Błaś M. (red.) – Man and Climate in the XX century. Acta Univ. Wratisl. 2542, Studia Geograficzne 75: 31-50.
- Tomiałojć L. 2008. Energetyka obywatelska, czyli od kopalń do słońca i wiatru. Czysta energia 2: 20-23.
- Weiner J. 1999. Życie i ewolucja biosfery. Podręcznik ekologii ogólnej. PWN, Warszawa.
- Wright E. (ed.). 1985. History of the World. 1-2. Bonanza Books. London.

21 grudnia 2009

Polityka słów i obrazów

Okres przedświąteczny oznacza na szczęście nieco mniejszą liczbę aktywności do wykonania i nieco większą ilość wolnego czasu na interesujące lektury. W końcu udało mi się przeczytać w całości jakiś numer "Krytyki Politycznej", chociaż już sam fakt, że potrzebowałem na to półtora miesiąca od jego premiery świadczy wyraźnie o tym, że przepracowanie dawało się we znaki. Mam jednak nadzieję, że choć trochę efekty tej pracy w działalności koła warszawskiego Zielonych są widoczne, zarówno na naszej formalnej stronie, jak i na tym blogu. Po spotkaniu wigilijnym powiało zresztą optymizmem - było na nim kilkanaście osób, w tym dużo nowych twarzy, które zaczęły aktywnie działać w partii i pomagać nam w wielu aktywnościach ostatnimi czasy, szczególnie w akcji parytetowej i przy organizowaniu demonstracji klimatycznej.

Na podsumowanie roku, plany na przyszłość i zaprezentowanie oceny aktualnej sytuacji politycznej przyjdzie jeszcze pora, wróćmy jednak do pisma redakcji z Nowego Światu. Dziewiętnasty z kolei numer "Krytyki Politycznej" jest moim zdaniem jednym z najlepszych w historii, poruszając aktualne tematy w sposób dostatecznie zrozumiały dla osoby postronnej, by móc w pełni skorzystać z intelektualnej oferty. Wygląda więc na to, że powoli, ale skutecznie trwa transkrypcja idei ogólnie słusznych, acz skomplikowanych, na polską rzeczywistość mentalną. W sumie nawet tekst Sławoja Żiżka o zmianach klimatu i alternatywnej narracji przez nie tworzonej brzmi bardziej zrozumiale niż zwykle. I dobrze, bo zaproponowanie innego od cyklicznego czy linearnego modelu czasu, w którym to nadchodząca, przyszła katastrofa retroaktywnie wpływa na podejmowanie działań służących jej zapobieżeniu. A skoro nawet Żiżek jest zrozumiały, to potem może być już tylko lepiej.

Gorąco polecić należy wywiad Edwina Bendyka z Michałem Bonim i następujący po nim artykuł dziennikarza "Polityki". Fascynująco jest obserwować, jak jeden z ulubionych ministrów Tuska w zależności od tego, w którym medium występuje, kreuje swój przekaz. Zasadniczo rozumiem konieczność takiego działania, byle jednak zachowywać spójność przekazu. Kiedy jednak Boni w "Newsweeku" wyjawia, że usługi publiczne należy traktować jak każde inne, a u Bendyka stara się pokazywać swą prospołeczną twarz, to zwyczajnie mu to nie wychodzi. Ponieważ miałem wątpliwą przyjemność czytania "Polski 2030", trudno mi się nabrać na tego typu zapewnienia i mam nadzieję, że dzięki publikowanym w coraz to nowych miejscach analizach uda się zapobiec nabieraniu się ludzi w butelkę. Chociaż nie ze wszystkimi tezami Edwina Bendyka się zgadzam, to jednak jego otwartość na "lewicę spod znaku Cohn-Bendita", którą wyraził na jednej z niedawnych debat w Nowym Wspaniałym Świecie świadczy o tym, że jest on w awangardzie polskiego dziennikarstwa, jeśli chodzi o zrozumienie wyzwań cywilizacyjnych, przed którymi stoi Polska i świat.

My tymczasem uwielbiamy spoglądać na naszą przeszłość, upajać się nią i celebrować niemal do bólu. Mam wrażenie, że gdybyśmy w XIX wieku z taką swadą co zmiany technologiczne związane z globalnym ociepleniem krytykowalibyśmy rewolucję przemysłową, do dziś jeździlibyśmy dorożkami, o ile rzecz jasna nie byłybyśmy chłopkami i chłopami pańszczyźnianymi. Jednym z mitów przeszłości, który zresztą krytykuję, jest mit Powstania Warszawskiego jako dziejowej konieczności wykrwawienia europejskiej metropolii i zaprowadzenia wolności (koniec końców marzenia niezrealizowanego) kosztem niemal ćwierć miliona zabitych mieszkanek i mieszkańców miasta. Mit ten chce się bezkrytycznie sprzedawać małym dzieciom, prezentując im kolorowanki, sprowadzające ów tragiczny fakt z rodzimej historii do poziomu dziecięcej zabawy. Dekonstrukcja tego działania, wykonana przez paroletniego Lucka, może wydać się obrazoburcza, daje jednak do myślenia. Powstańcy stają się superbohaterami, robią kupę, powstaje alternatywna, dziecięca narracja, która dorosłych powinna wprawić w konsternację. Czy chcemy wtłaczać dzieci w tryby propagandowej, bogoojczyźnianej machiny, czy może pozwolimy im w końcu żyć i nauczymy je - kiedy przyjdzie na to czas - krytycznego myślenia, umożliwiającego samodzielną analizę historii? Dramatycznie niskie wskaźniki patriotyzmu wśród młodych ludzi wskazują na to, że realizowany do tej pory scenariusz (symbolizowany omówionymi kolorowankami) ponosi spektakularną klapę.

Straszy się, że świat lewicowej "poprawności politycznej" będzie jakimś koszmarem społecznej inżynierii. Projekt elementarza, wykonany przez Mariannę Oklejak, pokazuje, że tego typu oskarżenia są totalnym absurdem. Cóż dziwnego w świecie, w którym mama idzie do pracy, a tato opiekuje się dziećmi, na ulicach obok księży chodzą osoby o innym kolorze skóry, w domach pojawiają się różne modele rodziny, a na trawnikach nie leżą psie kupy? Wydaje mi się, że nic i mam nadzieję, że któregoś pięknego dnia takich oto elementarzy się doczekam. Można by tu wspomnieć jeszcze o wielu innych ciekawych tekstach, ale nie ma co się rozpisywać, najlepiej po prostu zafundować sobie świąteczną przyjemność i poznać np. mroczne sekrety wyzysku na wyspie Saipan, wychwalanej przez neoliberałów za bycie "królestwem wolności" (czytaj - prostytucji, poniżania imigrantów i żałosnych warunków pracy) i opisanych w tekście Thomasa Franka. Gorąco polecam.

20 grudnia 2009

Uwagi partii Zieloni 2004 do Programu ochrony środowiska dla miasta stołecznego Warszawy na lata 2009-2012

Wyrażamy swoje zadowolenie z powodu zarówno powstania tego dokumentu, jak i zdecydowanej większości treści w nim zawartych. Znajdujemy w nim realizację wielu spośród naszych postulatów z zakresu zrównoważonego rozwoju. Widzimy jednak, że pewne kwestie powinny zostać doprecyzowane i znaleźć realne odzwierciedlenie nie tylko w prezentowanych hasłach Programu, ale też w jego finansowych projekcjach. Przede wszystkim jednak ubolewamy nad bardzo krótkim okresem konsultacji społecznych dla niemal 320-stronnicowej publikacji, do której dołączona jest ponad 120-stronnicowa prognoza oddziaływania na środowisko. 3 tygodnie między wyłożeniem projektu na stronach internetowych miasta a zakończeniem procesu konsultacyjnego to okres stanowczo za krótki, i to z kilku powodów. Po pierwsze, jest to jeden z najważniejszych miejskich dokumentów i zasługuje na więcej niż tylko na dwa spotkania na ten temat. Po drugie, wiele reprezentantek i reprezentantów organizacji ekologicznych, zajmujących się z zamiłowania, pasji i zainteresowania ochroną środowiska nie jest zatrudnionych etatowo przez „trzeci sektor” i musi na lekturę poświęcać swój czas po pracy. Naszym zdaniem przez cały grudzień powinien obowiązywać „okres refleksji”, a w styczniu miasto powinno zorganizować co tydzień jedno spotkanie w różnych dzielnicach miasta, zarówno w części lewo-, jak i prawobrzeżnej, wraz z przygotowanymi na ten temat plakatami informacyjnymi w środkach komunikacji miejskiej, w szczególności w metrze. Większy udział społeczny daje większe szanse na przygotowanie dobrego dokumentu i zdiagnozowanie najważniejszych potrzeb lokalnych społeczności.

I. ENERGETYKA

Przejdźmy jednak do meritum dokumentu. Bardzo cenna jest w nim część informacyjna, relacjonująca stan środowiska naturalnego Warszawy i pozwalająca na wyciąganie z niej własnych wniosków. Rozmijamy się więc na przykład z przekonaniem dotyczącym tego, że stały wzrost poboru energii w naszym mieście o 3% rocznie jest konieczny. Przykład Danii, która latami rozwijała się gospodarczo bez większej energochłonności pokazuje, że działania skierowane w stronę oszczędzania energii, większej efektywności jej wykorzystania i rozwoju odnawialnych źródeł energii zdają egzamin. Niestety, zgłębiając się w finansowe szczegóły projektu dostrzegamy takie smaczki, jak zmniejszenie się kwot przeznaczanych na termoizolację budynków poniżej poziomu z 2009 roku. Miasto, będące właścicielem sporej ilości lokali i olbrzymim klientem usług, m.in. biurowych, powinno stać się wzorcem do naśladowania przez firmy oraz konsumentki i konsumentów. Energooszczędne oświetlenie, szczelne okna, termoizolacja czy też panele słoneczne na dachach mogą znacząco zmniejszyć zapotrzebowanie na energię i tym samym obniżyć rachunki za prąd. To szczególnie ważne w wypadku lokali komunalnych, nierzadko w fatalnym stanie, które dotknęła niedawna podwyżka czynszów. Domagamy się zagwarantowania prawnego, że pieniądze z tej podwyżki przeznaczone będą na poprawę jakości życia w tych budynkach. Uznajemy za niedopuszczalne i sprzeczne z interesem społecznym przeznaczanie dodatkowych funduszy z tytułu czynszy komunalnych na łatanie lokalnych budżetów, jak to zaplanowały niektóre dzielnice.

Wiemy, że w warunkach ciągłych migracji do Warszawy zahamowanie wzrostu poboru energii nie będzie łatwym zadaniem, jednak działania w tej dziedzinie powinny zostać podjęte przez miasto z powodu ich korzystnego wpływu na jakość życia, poprawę konkurencyjności i atrakcyjności inwestycyjnej miasta, a także zmniejszenie presji na środowisko. W procesie tym uczestniczyć także muszą przedsiębiorstwa, w tym duże obiekty przemysłowe. Warszawa powinna ubiegać się o pieniądze na tego typu inwestycje w ramach funduszy unijnych, a także zwiększać poziom wiedzy przedsiębiorców na temat odpowiedzialnego biznesu i kosztów związanych z prowadzeniem niekorzystnej dla środowiska działalności, w tym wykorzystywania przestarzałych technologii przemysłowych. W takiej sytuacji niezbędne staje się przyjęcie przez miasto „Stołecznej polityki klimatycznej”, integrującej w większy niż do tej pory sposób kwestie m.in. ochrony środowiska, energetyki czy polityki odpadowej. Zieloni 2004 główne założenia takiego projektu przygotowali w grudniu 2008 roku. Chcemy także, by władze miasta szukały dróg zachęcenia właścicieli sieci przesyłowych do ich modernizacji i zamiany sieci nadziemnych na podziemne. Wpłynie to pozytywnie na redukcje poziomów szumów elektromagnetycznych w mieście (niwelując w ten sposób ich wzrost spowodowany przez rozwój sieci bezprzewodowego Internetu), a także zmniejszy straty przesyłowe, wpływając pozytywnie na wspomnianą przez nas efektywność energetyczną.

II. TRANSPORT

Rola transportu we wzroście ilości zanieczyszczeń w mieście jest niebagatelna i wraz ze wzrostem poziomu natężenia ruchu rośnie też jego „ślad ekologiczny” w mieście. Chcielibyśmy, by władze Warszawy w większym niż dotąd zakresie zajęły się oszacowaniem wpływu zanieczyszczeń środowiskowych na nasz stan zdrowia i kosztami z tym związanymi. Oszacowanie finansowych strat, jakie ponoszą przedsiębiorstwa i instytucje publiczne, związanych np. z pracowniczymi zwolnieniami chorobowymi czy też zwiększonymi wydatkami z budżetu miasta i państwa na sektor zdrowotny dałoby bodziec do bardziej krytycznego spojrzenia na dotychczasową „wolną amerykankę” na naszych ulicach. Zagrożenie zdrowotne mieszkanek i mieszkańców miasta to nie tylko szacowane wypadki przemysłowe na wielką skalę, ale codzienne dawki zanieczyszczeń i hałasu dostającego się do naszego organizmu. Przekraczanie dopuszczalnych norm emisyjnych na Ochocie i występujące w pobliżu dróg skażenie gleb wskazują na to, że dominacja indywidualnego transportu samochodowego musi zostać ograniczona. Dominacja ta przybiera dziś tak kuriozalne formy, jak wycinanie przydrożnych drzew. Uważamy, że to zjawisko niedopuszczalne, jako że stanowią one najlepszą barierę dla dalszej ekspansji zanieczyszczeń emitowanych przez transport – zanieczyszczeń, które w znaczący sposób wpływają na stan powietrza na poziomie lokalnym. Chcemy, by dochody z takich źródeł, jak płatne parkowanie, szły na poprawę jakości zrównoważonego społecznie i ekologicznie transportu zbiorowego w naszym mieście i by było to zagwarantowane prawnie.

Wspieramy wszelkie działania na rzecz transportu zbiorowego, a także inwestowania w infrastrukturę pieszą i rowerową, tworzenia ram do rozwoju w dłuższej perspektywie samochodów elektrycznych (darmowe miejsca parkingowe i wjazd do centrum miasta w wypadku wprowadzenia opłat, możliwość poruszania się buspasami etc.). Promocja intermodalnych sposobów przemieszczania się wymaga zapewnienia odpowiednich zasobów finansowych, tymczasem znacznie więcej planuje się przeznaczyć na drogi niż np. na poprawę jakości miejskiego taboru komunikacyjnego. Dziwi nas też fakt zmniejszenia po roku 2011 funduszy na rozwój infrastruktury drogowej, tym bardziej, że w tym roku nie doszło do żadnych znaczących inwestycji w tym zakresie, takich jak zintegrowanie sieci ścieżek, budowa miejskich wypożyczalni czy parkingów rowerowych, zapowiadane na dalszą przyszłość. Popieramy dalszy rozwój sieci buspasowej, wprowadzenie w dalszej perspektywie opłat za wjazd do centrum miasta, apelujemy też o dofinansowanie kursów eco-drivingu, mogących zmniejszyć emisje gazów o 35%, a także działania na rzecz rozpowszechnienia „zielonej fali” i innych systemów udrażniających w mieście. Tylko poprzez zmasowane i wielotorowe działania w tym sektorze uda się nam zmniejszyć ilość hałasu i zanieczyszczeń powietrza oraz gleb. W warunkach stołecznych uważamy za priorytetowe większe włączenie sieci kolejowej w obręb miejskich planów zmniejszania korków. W marcu 2009 roku zaproponowaliśmy jednolite oznaczenia graficzne linii SKM, WKD, KM i metra. Uważamy, że Ratusz powinien rozpocząć negocjacje z przewoźnikami w tej sprawie – jednolita informacja ułatwiłaby korzystanie z kolei i zwiększyłaby jej atrakcyjność, co nie pozostałoby bez wpływu zarówno na środowisko, jak i na kondycję finansową kolejowych spółek. Niestety, brakuje nam skoordynowanych działań władz miasta w tej sprawie. Niedawny przykład Placu Wileńskiego i spychania pieszych do podziemi pomimo przyjęcia strategii zrównoważonego transportu pokazuje, że obok szczytnych, zapisanych w dokumentach chęci potrzebna jest polityczna wola do ich realizacji.

III. ODPADY

Polityka odpadowa nie powinna opierać się na spalarni śmieci – to mało ekologiczny sposób pozbywania się problemu odpadowego, generujący emisję do środowiska nawet do 350 różnych substancji, w tym np. szkodliwe dla zdrowia dioksyny. Znacznie lepiej inwestować w miejski recykling, np. poprzez rozszerzanie i usprawnianie miejskiego systemu publicznych koszy trójdzielnych, które pojawiły się niedawno w centralnych punktach naszego miasta. Zieloni składali własne sugestie dotyczące polityki odpadowej Warszawy, takie jak promowanie przydomowych kompostowni czy też zróżnicowanie poziomu opłat za wywóz śmieci tak, by za recykling mieszkanki i mieszkańcy płacili niewiele lub nic. Fundusze powinny zostać skierowane na wsparcie projektów pilotażowych, zwiększających poziom odzysku odpadów (które mogą być realizowane także przez podmioty niepubliczne), a także na medialne kampanie edukacyjne.

IV. PRZESTRZEŃ PUBLICZNA I ZIELEŃ MIEJSKA

Ludzie chcą zieleni, bo jej ubywa – tak najkrócej można podsumować dane dotyczące zmniejszania się ilości przyosiedlowej zieleni. Redukcja terenów rekreacyjnych i zielonych w naszym mieście to zjawisko zdecydowanie negatywne. Niedostateczne, ledwie przekraczające 20% pokrycie miasta planami zagospodarowania przestrzennego to największe zagrożenie dla powierzchni biologicznie czynnych. Najlepszym tego przykładem było wielotygodniowe zamieszanie wokół Pola Mokotowskiego. Miasto – naszym zdaniem – niestety nie podejmuje dostatecznych działań w tym zakresie, co widać po medialnych doniesieniach i po ilości osób, zgłaszających się do organizacji ekologicznych i partii Zielonych z prośbą o pomoc. W połowie tego roku apelowaliśmy do Ratusza o przygotowanie Miejskiego Raportu na temat konfliktów w przestrzeni publicznej. Miałby on polegać na zewidencjonowaniu wszystkich sporów inwestycyjnych, związanych z protestami lokalnych społeczności i zagrożeń dla obszarów objętych ochroną środowiskową po to, by to właśnie tam w pierwszej kolejności powstawały (i następnie były przegłosowywane) plany zagospodarowania przestrzennego. Konieczne jest też zastanowienie się nad możliwościami wpływania przez miasto i poszczególne dzielnice na to, by dużych, budowanych przez deweloperów osiedlach zagwarantowany był odpowiedni udział infrastruktury społecznej (poczta, policja, straż pożarna, place zabaw) i ekologicznej (tereny zielone). W przeciwnym wypadku model „miasta kompaktowego”, który program ochrony środowiska premiuje w postaci przemieszania funkcji miejskich osiedli w celu ograniczenia konieczności podróżowania pozostanie fikcją. Chcemy też zagwarantowania odpowiednich w stosunku do zapotrzebowania środków finansowych na programy rewitalizacyjne mieszkanek i mieszkańców miasta. Samoorganizacja społeczności lokalnej powinna uzyskać wsparcie władz samorządowych jako najbardziej praktyczna realizacja haseł zrównoważonego rozwoju i społeczeństwa obywatelskiego. Kwestie dostępu do zieleni to także kwestie demokracji ekologicznej i społecznego wykluczenia – bardzo często, co pokazuje przykład Pragi Północ, dzielnice, które trapią spore problemy społeczne są jednocześnie tymi, które mogą narzekać z powodu zanieczyszczenia środowiska (w tym wypadku – największe w mieście zanieczyszczenie gleb kadmem). Rozwiązywanie jednych problemów bez drugich będzie nieskuteczne. Opowiadamy się za skoordynowaniem i ujednoliceniem odpowiedzialności różnych miejskich spółek za tereny zielone w mieście, wspieramy też działania na rzecz zmniejszenia poziomu wycieku niebezpiecznych dla zdrowia substancji ze stacji benzynowych, uporządkowywanie sytuacji właścicielskiej w lasach i ich szczególnej ochrony, jako płuc miasta, wrażliwych na jakość gleb.

Gorąco popieramy promowanie „zielonej Warszawy”, tym bardziej, że mało która europejska stolica może poszczycić się tak dobrym kapitałem przyrodniczym (np. nieuregulowanym, dzikim brzegiem Wisły). Tworzenie odpowiedniej infrastruktury, umożliwiającej zrównoważoną turystykę w mieście powinno być jednym z priorytetów władz stolicy i nieśmiało widać pewne działania w tym zakresie, takie jak plany zagospodarowania lewego brzegu Wisły.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...