30 marca 2009

Raport sondażowy - marzec 2009

Eurowybory zbliżają się wielkimi krokami, poszczególne partie finiszują z pracami nad listami wyborczymi. W tle powoli rozkręcającej się kampanii słyszymy o aferach korupcyjno-kumoterskich premiera Pawlaka i senatora Misiaka. Jeśli uśrednimy wyniki z sondaży w tym miesiącu zobaczymy, że być może mamy do czynienia z pierwszymi symptomami przesuwania się wahadła w kierunku opozycji. Na razie symptomy są bardzo nieśmiałe (jedyne w tym miesiącu partie, które cokolwiek zyskały, to PiS i SDPL, reszta bądź to utrzymuje stan posiadania, bądź to traci), jednak wygląda na to, że nie mamy już do czynienia z bezkrytyczną miłością dla formacji rządzących. Jeśli trend ten się utrzyma, to w czerwcu możemy liczyć na przełamanie rutyny dotychczasowych wyników sondażowych. Po kolei jednak.

Misiak i Marian Krzaklewski - tego już chyba jednak było zbyt wiele dla części elektoratu PO. Średnia miesięczna nie pokazuje tego tak wyraźnie - mocne zmiany w rankingach popularności przyniosła druga połowa miesiąca, tu Platformę "amortyzują" dobre wyniki z pierwszej jego części. Mimo to spadek jest widoczny - to największe wahnięcie poparcia w tym momencie. Pamiętajmy też o sprawie prezydenta Karnowskiego w Sopocie - pęka mit Platformy-monolitu, ujawniają się niesnaski, a coraz więcej jest osób, gotowych przeciwstawić się Donaldowi Tuskowi. Poszerzanie elektoratu poprzez umieszczenie na listach zarówno Danuty Hubner, jak i Krzaklewskiego mogą odbić się czkawką wcześniej czy później - tym bardziej, że według sondażu "Rzeczpospolitej" były lider AWS zgarnia jedynie 25% głosów na Podkarpaciu - to dość rozczarowujący wynik.

Delikatnie rośnie za to Prawu i Sprawiedliwości - delikatnie, aczkolwiek konsekwentnie. Wzrost byłby większy, gdyby nie jeden z sondaży, w którym partia Jarosława Kaczyńskiego otrzymała jedynie 14%. Zastanawiałem się nad jego wliczaniem do średniej, bowiem w nim aż 1/3 osób, które chciałyby zagłosować w wyborach europarlamentarnych stwierdziło, że nie wie jeszcze, na kogo oddałoby swój głos. Gdyby tę grupę "odczedzić" udział PiS wzrósłby do ok. 21%, a wtedy uśredniony wynik byłby wyższy.

SLD jakoś nie oczarowało wyborców i nadal tkwi w swej standardowej dość niszy. Wynik jest zaniżony z powodu faktu, że wiele ośrodków badania opinii umieszczało osobno Unię Pracy i Krajową Partię Emerytów i Rencistów, które będą startować z list Sojuszu wraz z Polską Lewicą Leszka Millera i Kongresem Porozumienia Lewicy Pawła Bożyka. Gdyby do tych 7,3% dodać po 1% UP i KPEiR, które otrzymywały w sondażach, wtedy 9,3% robi całkiem niezłe wrażenie. 5% PSL tym razem nie przekracza - widać, że wyborcom tłumaczenia prezesa Pawlaka nie wydały się przekonywujące.

Co jeszcze słychać pod kreską? Mimo usilnych starań prezesa Farfała i natrętnej promocji w TVP LPR raczej spada niż zyskuje. Nie wiadomo jeszcze, czy Liga wystartuje wraz z ugrupowaniem irlandzkiego milionera Declana Ganleya - Libertas, aczkolwiek nie da się tego wykluczyć. Brakuje jednak tam nośnych nazwisk, a skrajnie prawicowy głos będzie rozbijał się między LPR, PiS, które wystawia m.in. Urszulę Krupę, a alians Naprzód Polsko i Stronnictwa Piast, mającego w swyk szeregach dość znanych polityków dawnego prawego skrzydła PSL.

Jeśli do poparcia, które ma PD i SDPL doliczyć jeszcze 1% Stronnictwa Demokratycznego Pawła Piskorskiego, to koalicja tych formacji i Zielonych ma 3,6%. To dobry punkt wyjścia do kampanii wyborczej. Warto pamiętać o kilku prawidłowościach w wyborach europarlamentarnych. Po pierwsze, niska frekwencja premiuje ugrupowania mniejsze, o bardziej zmobilizowanym elektoracie i wyraziste - bądź pro-, bądź antyeuropejskie. Porozumienie dla Przyszłości należy do tej drugiej grupy, więc skoro ludzie mniej obawiają się o stracony głos w tych wyborach, będą prawdopodobnie skłonni rozważyć oddanie swego głosu na PdP. Po drugie, w tych wyborach bardziej niż na partie głosuje się na osobowości. Tu CentroLewica może pochwalić się mocnymi kandydaturami.

Niestety "Rzeczpospolita" popełniła sondaż, w którym zapytała ludzi o liderki i liderów jedynie 4 największych list. Tego typu ominięcie mocnych kandydatur spoza czworoboku PO-PiS-SLD-PSL wykrzywia obraz wyborczego wyścigu. W Rzeszowie na przykład około 40% pytanych stwierdziło, żę wybrałoby "innego kandydata" - co może być ukłonem zarówno w stosunku do zdegradowanej posłanki PO, Elżbiety Łukacijewskiej, jak i mocnego kandydata PdP - Krzysztofa Martensa. Ominięcie listy, na której znajdują się m.in. Magdalena Środa, Tomasz Nałęcz, Marek Borowski, Dariusz Rosati czy Janusz Onyszkiewicz sprawia, że wyniki trudno uznać za miarodajne.

Odpływ elektoratu z PO może sprawić, że część z tych osób zagłosuje na CentroLewicę. W ten sposób miałaby ona szansę na przekroczenie progu 5% i na zdobycie od 2 do nawet 4 miejsc w Europarlamencie. Na razie jednak, biorąc pod uwagę wyniki z uśrednień, PO ma szanse na 31 miejsc w PE, PiS - 15 a SLD - 4. Gdyby do wyniku SLD doliczyć też UP i KPEiR, mają szanse nawet na 6 mandatów kosztem formacji prawicowych. Jak widać robi się ciekawie...

29 marca 2009

Ludzie zaczynają walkę o swoje

Byłem dzisiaj na demonstracji mieszkanek i mieszkańców Ochoty, walczących o zachowanie i modernizację bazarku na Banacha. Powiewały polskie flagi, w przemówieniach sporo było zawodu w stosunku do osób, chcących postawić w tym miejscu 18-piętrowe wieżowce. Nic dziwnego - bazar był tu już na tyle długo, że wszyscy zdążyli się z nim oswoić. Zwykli mieszkańcy opowiadali do mikrofonu, że Ochota to dzielnica głównie ludzi starszych, niezamożnych, którzy potrzebują miejsca zakupów taniego i blisko miejsca zamieszkania.

Trudno było nie poprzeć tego typu inicjatywy - 15 tysięcy osób podpisało się pod wnioskiem o to, by pozwolić kupcom nadal handlować na niezmniejszonej powierzchni i by miasto i dzielnica w końcu bazar wyremontowały. Cieszy fakt, że wokół tej obywatelskiej inicjatywy jednym głosem mówią politycy tak różnych formacji, jak PiS i Zieloni. Mam nadzieję, że uda się powiększyć krąg radnych, którzy stawią opór kolejnym pomysłom na budowę miasta nie służącego na dobrą sprawę nikomu.

Lokalny handel ma kluczową rolę w miejskim mikroświecie. Tworzy tkankę społeczną, zapewnia dostęp do tanich produktów (np. spożywczych), integruje dużo bardziej, niż zatomizowane, wielkie centrum handlowe. Z bazarem na Banacha wiąże się w końcu historia miasta - tak jak i z bazarem Różyckiego, nad którym również gromadziły się swego czasu ciemne chmury. W niektórych miastach zachodnioeuropejskich - o czym miejscy włodarze zapominają - istnieje obowiązek władz miasta zapewnienia miejsca bazarowego dla ludzi. W ten sposób daje się ludziom realny wybór - jeśli chcą, mogą zrobić zakupy blisko domu, jeśli wolą centrum handlowe - droga wolna.

W Warszawie brakuje jednak zrozumienia dla tego typu myślenia - liczą się doraźne zyski. W ten oto sposób wyjałowiał Plac Wilsona, z którego niemal zupełnie zniknęło życie inne niż bankowe. W ten sam sposób myśli się o budowie wieżowca w Parku Świętokrzyskim - przelicza się wartość tego miejsca na wartość rynkową, nie myśląc w ogóle o wartości społecznej. Jaką mamy gwarancję, że kolejna ekipa nie dojdzie do wniosku, że reszta Parku jest również zbyt cenna, by rosły tam drzewa, po czym wyrosną kolejne wysokościowce, na 300, 400, 500 metrów? To ma być miasto dla ludzi?

Oczywiście słyszymy zapewnienia, że w nowych wieżowcach będą pasaże handlowe. Ciekawe tylko, czy czynsz będzie dostępny dla kupców z bazaru na Banacha, czy też może zajmą ją kolejne placówki bankowe albo luksusowe restauracje, na które kupujący na bazarze będą mogli patrzeć przez szybę? Czy na terenie miasta brakuje miejsc na budownictwo? Czy zrównoważony rozwój mówi cokolwiek miejskim decydentom? Obawiam się, że niestety nie. I bardzo mnie to smuci...

Jedną z cech nowoczesnej metropolii jest racjonalne gospodarowanie przestrzenne, uwzględniające także interesy lokalnych społeczności. Lekceważenie głosu 15 tysięcy osób, które nie chcą wieżowców na miejscu części bazaru wystawia władzom fatalne świadectwo. Demokracja nie polega na tym, by raz na 4 lata pozwolić ludziom oddać głos - polega na ciągłym wsłuchiwaniu się w potrzeby ludzi. Miasto nie służy realizacji wizji architektonicznych, efektownie wyglądających na komputerowych wizualizacjach, ale na ułatwianiu życia mieszkankom i mieszkańcom.

W całej tej sprawie ujęła mnie jeszcze jedna ważna rzecz. Dla ludzi ten bazar jest historią. Historią miasta, które powstało z kolan po zniszczeniach II Wojny Światowej. Do dziś wiele pozostało do zrobienia. Tymczasem proponuję nam się niszczenie tych elementów miasta, które przypominają o jego ciągłości. Cóż, łatwo narysować nowy Manhattan, trudniej wskazać na jego ciągłość z miastem Bolesława Prusa i Stefana Starzyńskiego. Nie chciałbym, by symbolem Warszawy, zamiast praskich orkiestr podwórkowych albo Zamku Królewskiego stały się Złote Tarasy. Myślę, że coraz więcej osób zaczyna dostrzegać ten problem, a dzisiejszy protest to preludium do zrozumienia, że przestrzeń publiczna jest przestrzenią polityczną.

28 marca 2009

Godzina dla Ziemi i bazar na Banacha - czas na działanie!

Z okazji planowanej na 28 marca akcji gaszenia świateł koło warszawskie Zielonych pragnie przypomnieć pani prezydent Hannie Gronkiewicz-Waltz, że polityka klimatyczna nie kończy się na jednodniowej celebracji. Stolica Polski nadal nie ruszyła z działaniami, które mają szanse na poprawę jakości życia i na zmniejszenie emisji gazów szklarniowych.

- Nadal czekamy na wdrożenie Stołecznej Polityki Klimatycznej, albo chociażby jej zrębów – mówi Bartłomiej Kozek, przewodniczący koła warszawskiego Zielonych. - Swoje propozycje przygotowaliśmy już w grudniu zeszłego roku z nadzieją, że zostaną one wykorzystane. W międzyczasie miasto zrezygnowało z brania udziału w przetargu na bezpłatny Internet, który mógłby zapobiec wykluczeniu cyfrowemu i ograniczyć zbędne podróże do urzędów miejskich. Jednocześnie miasto przystąpiło do Porozumienia Między Burmistrzami, nie przeznaczając żadnych środków na zmniejszanie emisji gazów szklarniowych. Chcemy realnych działań, a nie papierowego PR-u! - mówi Kozek.

- Działania na rzecz walki ze zmianami klimatu będą zarazem pożyteczne dla obywateli. Dzięki nim w Warszawie będzie żyło się lepiej nam wszystkim – dodaje Irena Kołodziej, szefowa warszawskich Zielonych. - Wspieranie transportu publicznego zmniejszy korki i poziom spalin, a to z kolei poprawi stan naszego zdrowia. Większe inwestycje w termomodernizację budynków pomogą w utrzymaniu miejsc pracy w budownictwie, które zmaga się ze skutkami kryzysu finansowego. Bezpłatny internet socjalny da szansę na wkluczenie w społeczeństwo wiedzy większych grup ludności. Stołeczna Polityka Klimatyczna jest miastu potrzebna, by Warszawa była miastem zdrowym, przyjaznym i nowoczesnym! Bez tego typu polityki będzie o to znacznie trudniej - kończy Kołodziej.

***

Koło warszawskie Zielonych postanowiło wesprzeć protest mieszkanek i mieszkańców Ochoty, którzy chcą zachowania bazaru na Ochocie na dotychczasowej powierzchni. Uważamy, że w mieście jest dość miejsca na budowę nowych nieruchomości.

- Pomysł na wieżowiec na terenie bazaru to kolejny pomysł na niezrównoważony rozwój miejski. - mówi Bartłomiej Kozek, przewodniczący warszawskich Zielonych. - Po pierwsze, jest on niefortunny ze względów społecznych – ogranicza bowiem przestrzeń handlową, czego nie będą w stanie zrekompensować nowe punkty usługowe na parterze wieżowców. Po drugie, ewentualne wysokościowce wpłyną na pogorszenie dostępu do świeżego powietrza centrum miasta. Teren bazaru leży w klinie napowietrzającym, więc ewentualna inwestycja pogorszyłaby jakość życia nie tylko okolicznych mieszkanek i mieszkańców miasta, ale wszystkich, którzy oddychają miejskim powietrzem.

- Istotną kwestią są też uwagi mieszkanek i mieszkańców, skarżących się na brak adekwatnych do rozmiaru inwestycji konsultacji społecznych. - dodaje Irena Kołodziej, która wraz z Kozkiem parytetowo przewodniczy kołu warszawskiemu. - Przestrzeń w naszym mieście nie może być otwarta li tylko dla wielkich centrów handlowych, ale musi służyć także i tym, którzy preferują handel na tradycyjnych targowiskach. Tak jak liczymy na udane rozwiązanie kwestii Kupieckich Domów Towarowych, uwzględniające zarówno kwestie miejskiej estetyki, jak i dobro osób handlujących, tak trzymamy kciuki za powodzenie inicjatywy na Ochocie.

W imieniu organizatorów Zieloni zapraszają w sobotę 28 marca o godzinie 12.00 na zgromadzenie mieszkanek i mieszkańców Ochoty, poświęcone kwestii zagospodarowania przestrzennego bazaru przy Banacha. Spotkanie odbędzie się przed wejściem głównym na targowisko, od strony ulicy Grójeckiej. Serdecznie zapraszamy!

27 marca 2009

To nie jest miasto dla ludzi!

Koncepcja nowego centrum miasta zmierza w kierunku dehumanizacji większej części przestrzeni publicznej miasta i nie spełnia oczekiwań, dotyczących budowy miasta dla ludzi. Nie wszystko w zaprezentowanym planie jest złe - cieszy fakt, że wieżowiec w Parku Świętokrzyskim nie jest już widziany (przynajmniej według relacji w stołecznej "Gazecie Wyborczej") jako niezbędny - niestety nadal pozostaje opcją. Całkiem ciekawe są tu pomysły na rewitalizację parku, cieszy pomysł na jego powiększenie i zwiększenie ilości ścieżek rowerowych. W całej tej koncepcji coś jednak zgrzyta...

Przede wszystkim nie widzę tu refleksji nad tym, jakiej przestrzeni publicznej chcemy. Postawiono na wieżowce, bo tylko one kojarzą się z nowoczesnością i postępem - to typowy, postkolonialny sposób myślenia. Dziwnym trafem takich wysokościowców nie uświadczy się w Helsinkach czy w Brukseli, a nikt nie zaprzecza, że są to miasta, w których przestrzeń służy mieszkankom i mieszkańcom dużo lepiej. Patrząc na wizualizację obłych wieżowców zastanawiam się, czy ktoś na poważnie zastanowił się chociażby nad potencjalnym zakorkowaniem centrum miasta - wierzyć mi się nie chce, że oto postawienie tego typu budynków nie będzie miało absolutnie żadnego wpływu na zwiększenie natężenia ruchu w centrum. Raczej nie poprawi to jakości życia kogoś, kto pracuje albo mieszka w okolicy.

Wieżowce pokazują jeszcze coś - nadal miejscy decydenci mają kompleks Pałacu Kultury i Nauki. Zaprezentowana dziś wizualizacja pokazuje, że nadal trudno jest niektórym pogodzić się z jego istnieniem. Zasłanianie symbolu miasta - symbolu trudnego, zarówno ze względów historycznych, jak i urbanistycznych - nie ma jednak sensu.

Żałuję, że miasto tak bardzo ceniące sobie własną historię nie może doczekać się odbudowania przedwojennej tkanki miejskiej. Zamiast spróbować odbudować chociażby częściowo układ ulic i spróbować na bazie tej siatki odbudować kamienice, na parterach których mogłyby znaleźć się księgarnie, restauracje i galerie sztuki, wolimy udawać, że jesteśmy Nowym Jorkiem. Nie możemy doczekać się odbudowy Pałacu Saskiego, a niedawny pomysł na wskrzeszenie ogrodów przy Zamku Królewskim zapewne też trafi do archiwum, jeśli nie znajdą się odpowiednie środki finansowe.

Warszawa po raz kolejny traci szansę na pogodzenie się z własną przeszłością i preferuje budowę przeszklonej powierzchni biurowej zamiast próbować odbudować renomę "Paryża Wschodu". Wielka szkoda. Miejmy nadzieję, że z tej koncepcji nie zniknie już Muzeum Sztuki Nowoczesnej, ścieżki rowerowe i odnowiony park. Cała reszta mojego entuzjazmu nie wzbudza.

26 marca 2009

Przypominajka - Queer, Bazar i UE

Wiec w sprawie Bazaru Banacha czyli mieszkańcy i mieszkanki Ochoty mają głos!

W sobotę 28.03.2009 o godz. 12 na placu przed wejściem głównym do Hali Banacha (od strony ul. Grójeckiej) odbędzie się oddolne zgromadzenie mieszkańców i mieszkanek Ochoty dotyczące przyszłości Bazaru Banacha.

Celem zgromadzenia jest umożliwienie społeczności dzielnicy wyrażenia swego stanowiska w związku z planami zabudowy połowy targowiska wieżowcami TBS. Ponieważ do tej pory zarówno władze dzielnicy jak i miasta nie potrafiły wywiązać się ze swoich obowiązków i przeprowadzić rzeczywistych konsultacji społecznych, mieszkańcy postanowili wziąć sprawy we własne ręce. Zgromadzenie ma charakter otwarty, zaproszenie na nie otrzymali zastępca prezydenta Warszawy Andrzej Jakubiak, burmistrz dzielnicy Ochota Maurycy Komorowski, radni z Komisji Doraźnej Rady Dzielnicy Ochota ds. koncepcji i planu przebudowy bazaru Banacha oraz kupcy.

***

"Czy można squeerować Matejkę?"

Komuna Otwock zaprasza na 2. spotkanie z cyklu: "Doświadczenie wewnętrzne. Od polityki do sztuki i z powrotem" - zatytułowane "Czy można squeerować Matejkę?". O obrazie Jana Matejki "Dziewica Orleańska" opowie Iza Kowalczyk, dyskusję poprowadzi Adam Mazur.

28.03.2009 [sobota], godz. 18.00
Warszawa, Lubelska 30/32, wstęp wolny

Iza Kowalczyk - doktor historii sztuki, nauczycielka akademicka, krytyczka. Autorka książek "Niebezpieczne związki sztuki z ciałem" oraz "Ciało i władza. Polska sztuka krytyczna lat 90." (2002), współredaktorka z Edytą Zierkiewicz książek "Kobiety w kulturze popularnej" (2002) oraz "W poszukiwaniu małej dziewczynki" (2003). Redaguje internetowe pismo "Artmix" oraz blog straszna sztuka, współpracuje z grupą Indeks 73. Działa w Zielonych 2004.

Adam Mazur - historyk sztuki, krytyk i kurator, amerykanista. Pracuje jako kurator w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie. Wykładowca w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie i na Muzealniczych Studiach Kuratorskich na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jest redaktorem naczelnym magazynu "Obieg" i członkiem zespołu "Krytyki Politycznej". Zajmuje się przede wszystkim historią i krytyką fotografii. Był kuratorem m.in. takich wystaw, jak "Efekt czerwonych oczu" (2008), "Wenus" (2008), "Nowi dokumentaliści" (2006).

Prezentowany w sezonie wiosennym w siedzibie Komuny Otwock cykl spotkań z wybitnymi historykami i krytykami sztuki - Lechosławem Lameńskim, Izabelą Kowalczyk, Pawłem Politem - dotyka źródeł doświadczenia sztuki. Proponowaną przez zaproszonych gości lekturę dzieł, które uznawane są nie tyle za klasyczne, co raczej kontrowersyjne, nazwać można radykalną. Radykalną poprzez zbliżenie, wniknięcie w przedmiot badań, ale także poprzez krytyczne przenicowanie dzieła sztuki. Lechosław Lameński przedstawi prace Stacha z Warty, Izabela Kowalczyk pochyli się nad "Dziewicą Orleańską" Jana Matejki, a Paweł Polit przeanalizuje znaczenia obrazu Stanisława Ignacego Witkiewicza. Każde ze spotkań podzielone będzie na dwie części: wykład i dyskusję z publicznością (moderator: Adam Mazur). Na każdym ze spotkań postaramy się zaaranżować przestrzeń tak, by nawiązywała do tematu wykładu. Od charakterystycznego dla działań Komuny Otwock zainteresowania polityką przechodzimy w tym sezonie do sztuki, by w dialektyczny sposób zobaczyć dzieło i jego twórcę; zobaczyć, przemyśleć i przewartościować. Wszystko po to, by móc powrócić do polityki zupełnie odmienionym i odnowionym.

***

Nie wystarczy przetrwać. Unia Europejska po kryzysie finansowym.

demosEUROPA – Centrum Strategii Europejskiej zaprasza na spotkanie z Dr Lykke Friis, Pro-rektorem Uniwersytetu w Kopenhadze, członkiem Grupy Refleksyjnej na temat przyszłości Unii Europejskiej i byłym szefem ds. europejskich Konfederacji Duńskiego Przemysłu. Spotkanie odbędzie się 3 kwietnia 2009 roku w Centrum Prasowym Foksal przy ul. Foksal 3/5 w Warszawie.

Program

10:30 Rejestracja
11:00 Wprowadzenie – Paweł Świeboda
11:10 – 12:10 Rozmowa z Lykke Friis
12:10 – 12:30 Debata
12:30 Zakończenia konferencji

Debata prowadzona będzie w języku angielskim.

25 marca 2009

Zielone doniesienia

Dziś będzie lekki miszmasz. Radzę przygotować się na fakt, że w związku z wyborami być może notki będą krótsze albo też będą ukazywać się nieregularnie - taka już wyborcza dola. Myślałem z początku, że dzisiejszy artykuł poświęcę nowozelandzkiemu pomysłowi na Zielony Nowy Ład, ale po jego przeczytaniu stwierdzam, że nie ma tam wiele nowego. Nie, żebym winił osoby nad nim pracujące - inwestowanie w zieloną gospodarkę to precyzyjne skupianie się na wybranych gałęziach gospodarki, które mają nas wyprowadzić z bagna, spowodowanego amerykańskim kryzysem mieszkaniowym i finansowym. Tak czy siak lekturę polecam, a w niej samej uderzył mnie wymowny przykład. W 1934 roku w Szwecji efektem światowej depresji było bezrobocie na poziomie 34%. Zdecydowano się wówczas na obniżenie podatków dla najuboższych, podniesienie płacy minimalnej, a państwo zdecydowało się na inwestycje publiczne. Do końca dekady bezrobocie praktycznie zniknęło. Warto zastanowić się nad tym przykładem.

Dziś gruchnęła wieść o tym, że premier Czech, Mirek Topolanek, nie przetrwał piątego już wniosku o wotum nieufności. Czy oznacza to przedterminowe wybory? Trudno rzec, na pewno sytuacja robi się ciekawa. Topolanek i jego centroprawicowy rząd upadli w dużej mierze dzięki dzikiej awanturze w ramach czeskich Zielonych i faktowi, że dwójka posłanek została wykluczonych z partii. Były one zdecydowanymi przeciwniczkami pomysłu amerykańskiej bazy radarowej, przez co weszły w spór z władzami partii. Dziś formacja, która w sondażach miewała nawet 10% potrafi spaść do 3,5%, w niedawnych wyborach lokalnych w żadnym z okręgów nie uzyskała 5%, a na dodatek w wyniku rozłamu powstaje teraz Demokratyczna Partia Zielonych, co marnie wróży na czerwcowe wybory do Brukseli. Co się stało?

Odpowiedź jest prosta - ignorowanie przez władze partii dorobku politycznego zielonej polityki i rozmienianie go na drobne. Twórcą sukcesu Zielonych był Martin Bursik - popularny polityk, ekspert od środowiska, który zaliczył członkowstwo w kilku partiach (m.in. w liberalnej i chadeckiej), po czym zdecydował się przejąć niszową wówczas partię Zielonych. Manewr a la Paweł Piskorski i SD się powiódł i w 2006 roku formacja, mówiąca o jakości życia, zdołała zdobyć 6,4% głosów i wprowadzić do 200-osobowej izby niższej czeskiego parlamentu 6 osób. Socjaldemokraci i komuniści mieli w niej 100 osób, a drugie 100 - Zieloni, chadecy i konserwatyści. Stojąc między młotem a kowadłem i nie znosząc partii komunistycznej Strana Zelenych zdecydowała się na wejście do rządu z prawicą. Bursik został wicepremierem, a formacja uzyskała wpływ na obsadę 4 ministerstw (środowiska, praw człowieka, edukacji i spraw zagranicznych). Po czym zaczęły się schody...

Sam sojusz z prawicą nie był jeszcze najgorszym, co można było zrobić - w końcu nie wszędzie partie z tamtej strony sceny muszą przyjmować twarze Donalda Tuska albo Jarosława Kaczyńskiego. Neoliberalny premier Topolanek doprowadził jednak do wprowadzenia podatku liniowego, co już było pierwszym naruszeniem "zielonego credo" - Europejska Partia Zielonych w swoich dokumentach programowych wyraźnie mówi o opodatkowaniu progresywnym. Potem przyszedł czas na wprowadzenie współpłacenia w służbie zdrowia, ale największy ferment wzbudziła ambiwalentna postawa wobec projektu amerykańskiej bazy radarowej. Jeśli partia, której jedną z naczelnych zasad jest pacyfizm, nie jest w stanie odpowiedzieć na sprzeciw 2/3 populacji kraju, to musi coś być nie tak.

Potem wszystko zaczęło się sypać - pojawiły się wewnętrzne głosy o dyktatorskim sposobie sprawowania władzy przez Bursika, a także wstrząs z powodu słabej reakcji na próby korupcji i zastraszania jednej z polityczek Zielonych przez polityczną konkurencję na prawicy. Obecnie rozżalone taką polityką osoby tworzą Demokratyczną Partię Zielonych, co zapewne utopi tak jedną, jak i drugą grupę. Wielka szkoda, bo poza Estonią nie wyrosła jeszcze w nowych krajach członkowskich nowoczesna partia Zielonych o większym wpływie. Szkoda tym większa, że osobiście znam fantastyczne osoby ze Strany Zelenych, które ze zgrozą patrzą na aktualne wydarzenia i zastanawiają się nad przyszłością. Szkoda również dlatego, że ciężko z zieloną polityką na wschód od Łaby...

Na koniec zaś - wideo wskazujące na to, że kampania wyborcza Zielonych do Europarlamentu zaczyna się na całym niemalże kontynencie. Główna kandydatka do odzyskania zajmowanego w latach 1994-2004 mandatu w Dublinie, Deidre de Burca, tłumaczy w nim, czym jest Zielony Nowy Ład i pokazuje (wraz z koleżankami i kolegami z tej samej frakcji w Parlamencie Europejskim), że Zieloni w Brukseli działają na rzecz prawdziwej zmiany - nowego kierunku europejskiego snu.

24 marca 2009

Zielony Nowy Ład - przykład kanadyjski

Dziś nieco inne (aczkolwiek w wielu punktach zbieżne) spojrzenie na kryzys. Tym razem oczami Zielonych z Kanady, którzy w ostatnich wyborach otrzymali 7% głosów i byli jedyną partią, która realnie zyskała wyborców w porównaniu z poprzednią elekcją. Niestety, z powodu obowiązywania w tym kraju ordynacji większościowej nie udało im się dostać do parlamentu w Ottawie. Niemniej jednak, jeśli chodzi o poziom profesjonalizmu - zarówno w opisywanym już przeze mnie 140-stronnicowym programie wyborczym, jak i przygotowanym pod koniec zeszłego roku pakiecie stymulacyjnym dla tamtejszej gospodarki - biją na głowę wszystkie partie nad Wisłą, włącznie ze współrządzącymi. Być może to efekt wpływu tradycji anglosaskiej, która miast bujać w obłokach preferuje konkretne pomysły i czytelne wyliczenia, dotyczące zarówno wydatkowania pieniędzy, jak i źródeł finansowania programów ratunkowych.

Na samym początku dokumentu zarysowano cztery kryteria, jakie przyjęto przy konstruowaniu planu Zielonego Pakietu Stymulacyjnego. Ma on na celu przyczynienie się do powstania nowych, wysokiej jakości miejsc pracy w całej Kanadzie, z poświęceniem szczególnej uwagi na lokalne społeczności (w tym ludności rdzennej). Kryzys uznany został za okazję do powstania zrównoważonej, trwałej infrastruktury, także tej energetycznej, umożliwiającej skok do gospodarki niskowęglowej, ale też za okres, w którym należy rozszerzyć siatkę bezpieczeństwa socjalnego i ulżyć poprzez system podatkowy najsłabszym członkiniom i członkom kanadyjskiego społeczeństwa. Sporo uwagi poświęca się na podkreślenie, że to czas realizacji narodowego marzenia i trwałej gospodarki, a nie przeznaczania pieniędzy na wspieranie nieodpowiedzialnych korporacji, które delokalizują miejsca pracy. Choć kanadyjscy Zieloni są ostrożni w wydawaniu publicznego grosza i sceptycznie podchodzą do tworzenia deficytu, to jednak doskonale zdają sobie sprawę, że kurczowe trzymanie się tej zasady w czasie, kiedy potrzebne do rozruszania gospodarki są publiczne inwestycje, byłoby głupotą. Tą drogą na chwilę obecną zdecydowały się podążyć wiecznie pogrążone w kryzysie Węgry - i Polska...

Tak więc trwały rozwój, a nie wyczerpywanie zasobów, odnawialne źródła energii, a nie atom i węgiel, pomoc społeczna, a nie pompowanie kanadyjskich dolarów w padające banki. Inwestowanie w ludzi przejawia się chociażby w pomyśle na finansowany z budżetu federalnego fundusz wspierania nowych, przyjaznych środowisku inicjatyw biznesowych, czy też wydłużenie okresu otrzymywania zasiłków dla bezrobotnych z 1 roku do 2 lat dla wszystkich, którzy zdecydują się na przejście szkoleń w nowych umiejętnościach. Szkolenia takie przysługiwałyby także wszystkim tym, którzy tracą pracę w schodzących gałęziach gospodarki, takich jak górnictwo. Sporo miejsca w programie zajmuje wsparcie nie tylko dla nauki, ale i... kultury, o której bardzo rzadko myśli się w kategoriach dziedziny życia, która może pomóc w walce z kryzysem. Niesłusznie - Zieloni proponują zwiększenie o 300 milionów $ kanadyjskich (prawie 815 milionów złotych) finansowania festiwali kulturalnych, programów artystycznych czy też amatorskiego sportu młodzieżowego, a także dalsze zwiększenie finansowania narodowych instytucji kulturalnych. Także i tam znajduje się potencjał do tworzenia nowych miejsc pracy, przynoszących olbrzymią możliwość samorealizacji - już dziś w tym sektorze pracuje aż 600.000 na 33,5 miliona Kanadyjek i Kandyjczyków!

Kanadyjski Uniwersytet Wirtualny - oto interesująca propozycja, która zarazem tworzy podwaliny społeczeństwa wiedzy, przyjaznej środowisku gospodarki, jak również znosi ograniczenia finansowe, związane z kosztami transportu i życia w większym mieście. Idea jest prosta: inwestujemy w zwiększenie dostępności (a to spore przedsięwzięcie - wystarczy spojrzeć na mapę tegoż kraju...) szerokopasmowego Internetu po to, by osoby z mniejszych ośrodków mogły bez podróżowania zdobywać wykształcenie, które będzie im przydatne w lokalnych społecznościach. Zieloni proponują wydanie 200 milionów $ kanadyjskich (prawie 550 mln zł) w zachęty dla szkół technicznych do rozwijania wśród osób studiujących np. zdolości w instalowaniu fotowoltaiki, termoizolacji i poprawy efektywności energetycznej. Kolejne miliony miałyby zostać przeznaczone na poprawę dostępności kredytu studenckiego (z możliwością jego umorzenia w 50% w wypadku zdobycia dodatkowego dyplomu lub certyfikatu) i na programy pracy wakacyjnej.

Reszta pomysłów wydaje się relatywnie oczywista - na przykład likwidacja opodatkowania osób żyjących poniżej granicy ubóstwa, likwidacje subsydiów dla przemysłu węglowego i atomowego, a zamiast tego inwestowanie w narodowy plan termoizolacji wszystkich domów osób o niskich dochodach do roku 2025, czy też inny, wspierający stawianie na dachach domostw paneli słonecznych. Potrzeba także, zdaniem kanadyjskich Zielonych, sporych inwestycji w infrastrukturę energetyczną i kolejową i stworzenie możliwości finansowych dla władz miejskich na zielone inicjatywy urbanistyczne, służące ograniczaniu emisji gazów cieplarnianych, gwarantujące poprawę jakości wody, powietrza i transportu zbiorowego.

Sam dokument zajmuje około 7 stron - widać zatem, tak jak w wypadku programu irlandzkiego, że nie trzeba do walki z kryzysem zaopatrywać się w sążniaste, eksperckie wywody, ale że trzeba przygotować przekonującą wizję, zarysowującą kierunek zmian. Na propozycjach Zielonych zza oceanu zyskują osoby niezamożne (co zadaje kłam twierdzeniom, że ekologia to luksus - równie dobrze może poprawiać nam jakość życia i zwiększać nasze możliwości egzystencjalne), zyskują miasta, ale też i małe ośrodki, a w końcu - zyskuje środowisko. Tracą tylko ci, którzy usiłują forsować pozostawanie przy gospodarce dnia wczorajszego i hamują przejście do gospodarki jutra. Czegoż chcieć jeszcze?

Tradycyjnie zachęcam do lektury.

23 marca 2009

Zielony Nowy Ład - przykład irlandzki

Irlandia nie ma się w tym momencie dobrze. Dziś celtycki tygrys nie tylko jest zmęczony latami gospodarczego skoku, ale wręcz cofa się pod naporem dekoniunktury. Rządowe posunięcia, usiłujące poprawić koniunkturę napotykają na społeczne protesty. Znajdujący się w prawicowym rządzie Zieloni mają twardy orzech do zgryzienia. Ich wyjście z koalicji z konserwatystami i będącymi w stanie likwidacji Progresywnymi Demokratami nie rozwiązałoby wielu problemów, a z drugiej strony zachęciłoby konserwatystów do prowadzenia polityki gospodarczej jeszcze mocniej uderzającej zarówno w słabsze grupy społeczne, jak i w środowisko. W tym momencie zatem należy podkreślać swoje dotychczasowe zasługi w rządzie, jak i pokazać, że ma się pomysły na recesję. Na chwilę obecną, jeśli wierzyć sondażom, plan ten w miarę się udaje - mają oni w sondażach od 4 do 8% poparcia, podczas gdy w poprzednich wyborach uzyskali 4,7%. Dla porównania rządząca Fianna Fail z 41,6% z wyborów z 2007 roku spadła do rekordowo niskiego poziomu 22-25%. Pojawił się nawet sondaż, w którym spadła ona na trzecie miejsce - nie tylko po chadekach z Fine Gael, ale też po notujących rekordowe poparcie socjaldemokratach, którzy z 10,1% 2 lata temu teraz zdobywają 22-24%.

Tak stabilna pozycja współrządzących Zielonych musi się zatem z czegoś brać. Zieloni nie ukrywają, że nie ze wszystkich działań gabinetu są zadowoleni. Pojawiały się też głosy o przemyśleniu wyjścia z koalicji, ale nie zyskały one poparcia. Warto zatem spojrzeć na osiągnięcia, którymi się chwalą w swej wizji Zielonego Nowego Ładu. Jest ich całkiem sporo, a niektóre robią spore wrażenie. W przyszłym roku, dzięki zachętom do prywatnego wytwarzania energii odnawialnej aż 15% energii w tym kraju pochodzić będzie z tych źródeł. Zachęca to do snucia wizji zeroemisyjnej gospodarki do 2030 roku, którą Zieloni chcą osiągnąć poprzez zainwestowanie 22 milardów €. Wprowadzono system certyfikatów energetycznych i przede wszystkim - przeznaczono 100 milionów € na to, by każda osoba termoizolująca swój dom otrzymała z tego tytułu grant, który może wynieść nawet 4.000 € (czyli - wedle bardzo ostrożnego kursu - 18.000 złotych!). Ponad połowa z tej sumy skierowana została na wsparcie dla osób o niskich zarobkach i budownictwa socjalnego, co przyczyniło się do ograniczenia ich wydatków na energię. W ten sposób udało się ocieplić 50.000 domów.

Odpowiednia polityka podatkowa sprawiła, że aż 84% obecnie kupowanych w Irlandii samochodów to pojazdy niskoemisyjne. Do 2020 roku planowany jest wzrost udziału samochodów napędzanych na elektryczność do 10% rynku. Ponieważ jednak nie likwiduje to problemu korków, większą uwagę planują Zieloni poświęcić na promowanie zrównoważonego planowania przestrzennego, ułatwiającego transport pieszy i rowerowy poprzez zapewnianie jak najbliżej miejsca zamieszkania dostęp do szkół, budynków publicznych i transportu zbiorowego. Powoli finalizują oni pracę nad ustawodawstwem, które będzie surowo karać inwestorów łamiących plany zagospodarowania, a także wymagać od nich będzie oceny oddziaływania na środowisko. Jako pomysł pojawia się też stworzenie niezależnego ciała, promującego wysokiej jakości transport publiczny. Dzięki Zielonym w rządzie wydatki budżetowe na ten cel wzrosły z 750 mln € w 2007 roku do 1,2 mld € w tym roku - to wzrost o 60%!

Sporo miejsc pracy można stworzyć także w rolnictwie organicznym. Rynek żywności organicznej, pomimo recesji, ma np. w Wielkiej Brytanii wzrosnąć o 7%. W Niemczech w 2007 roku spożycie zwykłej wołowiny wzrosło raptem o 1%, podczas gdy tej organicznej - o 19%. Bogate rynki Europy Zachodniej są w stanie przyjąć zwiększoną podaż tego typu produktów. Szacuje się, że spełnienie rządowych planów, by 5% areału rolniczego kraju do 2012 roku zajmowało rolnictwo znacznie bardziej przyjazne środowisku (i zdrowsze) może stworzyć stabilną przyszłość dla 5.000 osób w liczącym niecałe 4,5 mln mieszkanek i mieszkańców kraju. To tak, jakby w Polsce udało się wytworzyć niemal 40 tysięcy miejsc pracy!

Wszyscy wiemy, jak wyglądają polskie rzeki. W Irlandii prawie pół miliarda € przeznaczono na budowę infrastruktury je oczyszczającej, co sprawia, że rocznie 4.500 tysiąca ludzi może cieszyć się pracą przy ich budowie. Tego typu inwestycje infrastrukturalne mogą podźwignąć cierpiący na kryzysie rynek budowlany, jednocześnie wpływając na poprawę stanu środowiska. Kolejne miliony będzie inwestować się w zapewnienie infrastruktury dla szerokopasmowego Internetu do pozostałych poza jego zasięgiem 10% państwa. Wszystkie szkoły średnie mają mieć dostęp do sieci o szybkości aż 100Mbit. Gdy porównuje się to z Polską, gdzie nie można doczekać się bezpłatnego Internetu socjalnego w Warszawie, mina musi zrzednąć. Tym bardziej, że Irlandia startowała z wcale nie wyższego od nas pułapu.

Wysktor innowacyjnych, zielonych technologii na Zielonej Wyspie już teraz zatrudnia bezpośrednio 6.500 osób i jest wart 2,8 mld €. Nic nie stoi na przeszkodzie temu, by i w Polsce tego typu skok był możliwy. Warto zatem poznać wszystkie rozwiązania, które Zieloni już dziś wdrażają lub planują wdrożyć w kraju, do którego wyjechało sporo Polek i Polaków w poszukiwaniu lepszego życia. A że są one dostępne po angielsku na stronie partii, zatem nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić do lektury.

22 marca 2009

Zieloność w pigułce

Jeśli ktoś chce dowiedzieć się, skąd się wzięła i czym jest zielona polityka, zatem (poza regularnym czytaniem tego bloga) wypada mi polecić jeszcze jedno źródło wiedzy i twardych danych na ten temat. To praca magisterska Katarzyny Dulko "Dyskurs ekologiczny w praktyce wybranych zielonych partii politycznych", dostępna do pobrania na portalu zieloni.info. Ta 65-stronnicowa publikacja jest bardzo dobra merytorycznie, przekazując w skrócie najważniejsze postulaty Zielonych z całego świata i ich związek z myśleniem o świecie, mówiąc o pozycjonowaniu zielonych idei na osi lewica-prawica, a także kreśląc historię Zielonych w Niemczech i w Polsce. Dla każdego, dla kogo tego typu temat wydaje się ciekawy, mogę skierować zapewnienie - Katarzyna Dulko wyszła z wyzwania obronną ręką.

Warto umiejscowić tę pracę w szerszym kontekście i porównać warunki działania Zielonych w Niemczech i w Polsce. Nierzadko bowiem pojawia się w rozmowach z ludźmi pytanie "a kiedy będziecie tak silni jak w Niemczech?", po czym pojawia się refleksja na temat sporych różnic, dzielących nasze społeczeństwa. Na Zachodzie bowiem paliwem dla rozwoju zielonej myśli politycznej było wpierw doświadczenie roku 1968, a następnie masowych ruchów społecznych, zajmujących się ekologią, sprzeciwem wobec energii jądrowej i wyścigu zbrojeń, feminizmem i pacyfizmem. Zbliżenie się do siebie tych grup dało początek nowemu sposobowi myślenia o polityce. W Polsce ruch ekologiczny lat osiemdziesiątych po transformacji został szybko rozbrojony, partie ze słowem "Zieloni" w nazwie były infiltrowane przez byłych agentów służb komunistycznych, a próby wchodzenia do głównego nurtu polityki poprzez wpływanie na duże formacje (głównie SLD bądź - przede wszystkim - UD/UW) nie doprowadziły do realnego zainteresowania się przez nie kwestiami ekologii na szerszą skalę.

Inną sprawą jest też zachowanie osób młodych. Za Odrą młodzi są znacznie bardziej lewicowo-liberalni (chociaż nie jest też tak, jak głosi stereotyp, że to młodzi stanowią trzon Zielonych) i przede wszystkim bardziej chętni do działania. W Polsce, m.in. dzięki lekcjom religii, wartości konserwatywne mają się całkiem nieźle, a niski poziom kapitału społecznego sprawia, że działanie dla dobra wspólnego stoi nisko w hierarchii realizowanych przez ludzi zadań. Brak stabilizacji materialnej i silnej klasy średniej - grupy najżyczliwiej na zielone idee patrzącej również utrudnia działalność polityczną. Pamiętajmy, że na Zachodzie ruchy, które dały początek Zielonym były skupione głównie na wartościach postmaterialnych, a trudno myśleć przede wszystkim o nich, gdy trzeba wiżać koniec z końcem. W samych Niemczech widać to dobitnie - poparcie w dawnej NRD jest znacznie niższe niż w Niemczech Zachodnich.

Kiedy popatrzy się na strukturę członkiń i członków Zielonych/Sojuszu'90, to aż 48% z nich pracuje w służbie publicznej (budżetówce), 24% to urzędnicy gospodarczy, a 14% - samodzielni przedsiębiorcy. Zieloni dużo lepiej niż SPD radzą sobie wśród tych ostatnich (wyprzedzają ich tam FDP i CDU), a także rolników. Nie jest to model grup docelowych nie do powtórzenia w Polsce - skupienie się na edukacji, służbie zdrowia czy też wspieraniu małych i średnich przedsiębiorstw spokojnie mieści się w zielonej polityce, a jeśli w Polsce gdziekolwiek szukać podatnego gruntu dla tego typu idei, to właśnie tam. W końcu to w tych sektorach często pracują ludzie w wieku 30-40 lat, kobiety, rodziny z dziećmi - a więc grupa, która wedle badań Fundacji Heinricha Boella wykazuje największe zrozumienie dla kwestii ekologicznych i ich polityczności.

Na tym tle nie da się ukryć, że bez zakotwiczenia w ruchach społecznych (których w Polsce nie ma na szeroką skalę), Zielonych w Polsce czeka długi marsz. W przeciwieństwie do sporej grupy silnych partii na Zachodzie, przy aktualnym systemie wyborczym samodzielny start małej, nowej formacji jest jednocześnie jej spektakularnym samobójstwem. W takiej sytuacji należy odpowiedzieć na pytanie o postrzeganie swojej roli na scenie politycznej. Z jednej strony należy być otwartym na różne możliwości koalicyjne - co udaje się całkiem dobrze i czego przykładem jest chociażby Porozumienie dla Przyszłości. Z drugiej zaś ważną kwestią w kraju, w którym nie ma lewicy z prawdziwego zdarzenia jest obmyślenie, który kierunek rozwoju zdaje się być bardziej racjonalny - czy uciekanie od podziału na lewicę i prawicę, czy też czynne autopozycjonowanie się na korzystnym polu politycznym. Przykład niemieckich Zielonych, którzy obrali tę pierwszą drogę, nie wyklucza zdobywania głosów ze strony zawiedzionych wyborców lewicy. Co więcej, nie wyklucza bycia postrzeganymi jako formacja lewicowa, a właściwie lewicowo-libertariańska.

Kryzys raczej nie sprzyja rozwojowi nastrojów postmaterialistycznych. Być może jest jednak wyjątkową szansą pokazania, że Zieloni nie bujają w obłokach, ale że mają receptę na trapiące nas problemy. Być może jest to test na polityczną dojrzałość ruchu. Jednocześnie w polskich warunkach jego powodzenie spowodowałoby, że po raz pierwszy do struktur władzy weszłaby partia Zielonych, która mówi przede wszystkim o gospodarce (aczkolwiek przez pryzmat trwałego, zrównoważonego rozwoju i zielonych ideałów). Nie wiem, czy tego typu strategia zostanie wdrożona, ale przypuszczam, że mogłaby być całkiem interesującym eksperymentem.

21 marca 2009

Bezpieczna Europa z bezpieczną energią

Znaleźć w czasie zaostrzającej się kampanii wyborczej chwilę czasu na lekturę nawet ciekawej książki zdaje się niemożliwością. Czyta się zatem w metrze, autobusie lub też tramwaju - innej opcji za bardzo nie ma. Z tego też powodu dopiero teraz mogę (a piszę tę notkę w zupełnej, nocnej głuszy, kiedy to już nie tylko grzeczne dzieci, ale i dbający o swoje zdrowie dorośli dawno już śpią) podzielić się refleksjami z lektury dość ważnej książki. Zowie się ona "Bezpieczeństwo energetyczne. Nowy pomiar świata". Jej autorem jest Sascha Mueller - Kraenner, który poświęcił niemal 200 stron na przybliżenie kulisów funkcjonowania współczesnej gospodarki. Jego zdaniem mamy dziś do czynienia z kolejną "wielką grą" światowych supermocarstw - tym razem o dostęp do surowców energetycznych, mających gwarantować im stabilne podstawy własnych ekonomii. Problem polega na tym, że mocarstwa te nie chcą przyznać, że owa stabilność należy do przeszłości...

Rosnące zużycie zasobów nieodnawialnych - węgla, ropy i gazu - jest na dłuższą metą nie do wytrzymania dla planety, zmagającej się ze zmianami klimatycznymi. Jest też nie do podtrzymania z powodu kurczących się ich złóż. Globalne ocieplenie sprawia wprawdzie, że otwierają się nowe pola eksploatacji - na przykład w rejonie Arktyki - jednak tego typu działania nie mają nic wspólnego ze zrównoważonym rozwojem globalnym. Wspólnoty lokalne najczęściej nie mają z tytułu eksploatacji żadnych korzyści (czego przykładem może być delta Nigru), a interesy dużych koncernów naftowych i łasych na surowce rządów idą nierzadko ręka w rękę. Chęć kontroli sytuacji według dotychczasowych reguł gry sprawia, że z oczu znika możliwość odejścia od nich i wejścia w erę energetyki odnawialnej. Niestety, rządy Unii Europejskiej również wolę grę wedle dotychczasowych zasad...

Dobrze dowiedzieć się zatem, kto w tej globalnej łamigłówce właściwie gra. Stany Zjednoczone aktorem są znanym - dość przypomnieć "wojnę o ropę" w Iraku z 2003 roku. Jednocześnie dotychczasowe wysokie kursy ropy naftowej tworzyły dogodną przestrzeń do odbudowy rosyjskiej potęgi - potęgi na dość kruchych podstawach. Mało kto wie bowiem, że firmom rosyjskim (w dużej mierze państwowym) brakuje kapitału na unowocześnianie instalacji przesyłowych. By go pozyskać, nierzadko wchodzą na giełdy zagraniczne, co zmusza je do balansowania między służbą na rzecz imperium a koniecznością transparentności.

Rosja jest surowcowym wierzchołkiem trójkąta, który składa się jeszcze z dwóch potrzebujących energii do rozwoju graczy - Europy i Chin. Państwo Środka, które jeszcze w II połowie XX wieku produkowało więcej ropy, niż ją konsumowało, dziś potrzebuje jej coraz więcej dla swej bogacącej się populacji. Dla Rosji to prawdziwa gratka - mówiąc o rozwoju swojej sieci przesyłowej, jednocześnie wiedząc, że dostępne złoża są za małe na zaspokojenie potrzeb obydwu graczy, może dość swobodnie rozgrywać swoje interesy.

Chiny również nie próżnują - usiłują np. wchodzić na rynki państw Azji Środkowej, do tej pory pozostających pod dominacją Rosji. Kazachstan, udzielając koncesji tak jednemu, jak i drugiemu mocarstwu, zręcznie między nimi lawiruje. Komunistyczne władze w Pekinie umiejętnie wykorzystują swój brak skrupółów w finansowaniu wątpliwych etycznie reżimów - przykładem spore inwestycje w Afryce. Zbliżenie z Tajwanem i zatargi o drobne skały na otwartym oceanie mają głeboki sens - Chiny walczą bowiem o bezpieczeństwo dostaw morskich i o jak najdalszy zasięg własnej wyłącznej strefy gospodarczej na morzu.

Walka o surowce przybiera niekiedy karykaturalne formy - chińskie jednostki patrolowe przeganiają japońskich rybaków, a Dania i Kanady co chwila decydują się na wtykanie własnych flag na niezamieszkałej arktycznej wysepce Hans. W tym czasie Europa pozostaje dość bierna, dusząc się z powodu braku spójnej polityki bezpieczeństwa, także energetycznego. Efektem tego jest niesławny projekt Gazociągu Północnego, omijającego Polskę i kraje bałtyckie. Chęć zarobku jest w tym wypadku tak dużo, że na bok odkłada się ryzyko związane chociażby z możliwością przedostania się podczas budowy gazów bojowych, które utkwiły tam podczas wojen światowych.

Europa z nadzieją spogląda na Kaukaz. To z Azerbejdżanu ma popłynąć czarne złoto. Ropa ta będzie wspierać autorytarne rządy Alijewów, którzy właśnie "przygniatającą większością" przeforsowali w "demokratycznym" referendum likwidację limitu dwóch kadencji prezydenckich. Wygląda na to, że jest to nieważne - liczy się tylko surowiec. Alternatywa jest prosta - to duże inwestycje w odnawialne źródła energii, zarówno zdecentralizowane ośrodki w samej UE, jak i we wsparcie dla elektrowni słonecznych na Saharze, które mogłyby zapewnić Staremu Kontynentowi niezbędną energię, a Czarnemu Lądowi - szansę na rozwój. Do tego typu decyzji potrzeba jednak dużo politycznej determinacji, wizji i konsekwencji w jej realizacji.

Na dzień dzisiejszy jako alternatywę promuje się atom - zapominając o ograniczeniach związanych z tym surowcem. Tylko silna kampania na rzecz przejścia do epoki solarno-wiatrowej może powstrzymać plany zastąpienia jednego lobby przez drugie. W tym celu potrzebna jest wiedza - a akurat książka Mueller-Kraennera, w Polsce wydana przez Wydawnictwo "Z naszej strony", tej wiedzy dostarcza.

20 marca 2009

Warszawa zasługuje na osobę zajmującą się dyskryminacją

Na szczęście ów punkt programu znalazł się w obradach (w ramach dokańczania poprzedniej sesji), a Prawu i Sprawiedliwości nie udało się odwlec głosowania. Mamy nadzieję, że nie będzie to papierowa instytucja!

***

W programie najbliższej Rady Miasta zabrakło zaplanowanego na 19 marca powołania urzędu do spraw przeciwdziałania dyskryminacji w miejskim Ratuszu. Zieloni wspierają ten krok i są zaskoczeni uległością rządzącej miastem większości wobec Prawa i Sprawiedliwości.

- Na poprzedniej sesji Rady Miasta radne i radni tego klubu wyszli z sali obrad, uniemożliwiając głosowanie nad tym pomysłem - przypomina przewodnicząca koła warszawskiego koła Zielonych, Irena Kołodziej. - Słowa rajców PiS, mówiących, że w Warszawie nie ma dyskryminacji, wskazują na ich oderwanie od rzeczywistości. Partia, której ówczesny prezydent miasta, Lech Kaczyński, zabronił w 2005 roku Parady Równości, powinna uważać z wydawaniem takich kategorycznych sądów na ten temat - dodaje Kołodziej.

- Pomysł, by zamiast pełnomocnika ds. dyskryminacji powołać osobę odpowiedzialną za rodzinę, jest przymykaniem oczu na rzeczywistość - uważa szef stołecznych Zielonych, Bartłomiej Kozek. - W gestii takiego pełnomocnika, jeśli dobrze spełniałby lub spełniałaby swoje zdanie, byłaby np. kwestia przemocy domowej (których ofiarą padają najczęściej kobiety i dzieci), zapewnienia równego dostępu osób niepełnosprawnych do przestrzeni publicznej, czy też monitorowanie dostępności żłobków i przedszkoli, umożliwiających równy podział obowiązków między kobiety i mężczyzn i harmonijny rozwój dzieci. Czy PiS w ramach pełnomocnika ds. rodzin będzie w stanie uwzględnić te kwestie, jak również np. dostępność placówek kulturalno-oświatowych dla osób starszych? Szczerze w to wątpię i sądzę, że stołeczne Prawo i Sprawiedliwość chciałoby wykorzystać ten urząd do cofania wskazówek zegara i promowania jedynie słusznego ich zdaniem modelu życia – modelu głęboko wykluczającego szerokie grupy warszawianek i warszawiaków - kończy Kozek.

- W wielu miastach europejskich funkcjonują na poziomie urzędu miasta pełnomocnicy ds. przeciwdziałania dyskryminacji, którzy nie tylko monitorują realizację polityki równościowej na poziomie lokalnym, tworzą i nadzorują np. system pomocy osobom doświadczającym przemocy domowej, ale ich biura zajmują się także konkretnymi przypadkami dyskryminacji. Jeśli warszawscy radni nie mają pomysłu, czym urząd ds. przeciwdziałania dyskryminacji miałby się zajmować, wystarczy sięgnąć do unijnych dyrektyw równościowych, które te zadania precyzują – powiedziała Agnieszka Grzybek, przewodnicząca Zielonych 2004, działaczka na rzecz praw kobiet. – Liczymy na to, że urząd taki w Warszawie powstanie, a kandydatura osoby, która miałaby go piastować, zostanie skonsultowana z organizacjami pozarządowymi, które od lat profesjonalnie zajmują się przeciwdziałaniem dyskryminacji - dodała.

Warszawscy Zieloni wysłali na skrzynki mailowe radnych z Platformy Obywatelskiej, SLD, SDPL, SD i PD apel o jak najszybsze zajęcie się tym tematem i o powołanie nowoczesnego urzędu, zajmującego się dyskryminacją ze względu na płeć, wiek, niepełnosprawność, orientację seksualną, narodowość, światopogląd i religię. Nasze miasto zasługuje na ochronę przed dyskryminacją na europejskim poziomie!

***

Szanowna Pani/Szanowny Panie!

W imieniu koła warszawskiego Zielonych wyrażam swoje rozczarowanie decyzją o rezygnacji z zajmowania się na najbliższej Radzie Miasta kwestią powołania urzędu do spraw przeciwdziałania dyskryminacji. Uważamy, że tego typu urząd jest potrzebny w obrębie władz miasta, a problemy, jakimi miałby się on zajmować, uważamy za niezwykle istotne dla zagwarantowania wysokiej jakości życia Warszawiankom i Warszawiakom. Zagwarantowanie każdej i każdemu z nas nie tylko równych praw, ale realnej równości szans ma potencjał zwiększenia kapitału społecznego naszego miasta, a tym samym jego innowacyjności i opinii miasta otwartego. Badania nad kapitałem kreatywnym Richarda Floridy wskazały, że w otwartej dla każdej i każdego przestrzeni publicznej żyje się lepiej, a tolerancja po prostu opłaca się miastu, które z niej słynie, pozwalając na samorealizację.

Mamy nadzieję, że już wkrótce będziemy mogli cieszyć się powołaniem urzędu ds. dyskryminacji i że zostanie on powierzony osobie kompetentnej. Służymy pomocą we wskazywaniu głównych obszarów dyskryminacji w naszym mieście i liczymy na to, że zaczną one już wkrótce być rozwiązywane.

Z poważaniem
Bartłomiej Kozek
przewodniczący koła warszawskiego Zielonych

19 marca 2009

Misiaki przytulaki

Oto upada mit wszechdobrej koalicji. Mamy kryzys, a Donald Tusk kopie w piłkę. Nic dziwnego, że zajmując się futbolem nie ma aż tyle czasu, by przyjrzeć się stawianym przez prasę zarzutom wobec własnego zastępcy. W sprawie senatora PO, Tomasza Misiaka (przy okazji wielkiego fana energetyki atomowej) zachował się lepiej - aczkolwiek senator nie dał mu szansy w pełni rozwinąć skrzydeł i zdecydował sam, że wpierw rezygnuje ze współtworzenia eurokampanii Platformy, a następnie z zasiadania w klubie parlamentarnym PO. Dobre i to.

To kolejna sprawa, w której nie mam ochoty się rozpisywać - na cóż bowiem przypominać mantry o przejrzystości politycznej, o standardach, o władzy z dala od ludzi? W Szwecji posłowie i posłanki jeżdżą do pracy na rowerach, a czołowe polityczki i politycy nie są otoczeni tabunem ochroniarzy. My mamy luksusowe limuzyny, a ich wizja tak bardzo kusi każde kolejne ekipy, że odkładają na bok narzekanie na bizantyjski przepych i wolą utrzymywać w mocy kuriozalne przepisy. Ot, chociażby takie, jak prawo do bezpłatnych podróży państwowymi kolejami - w sytuacji, gdy po dziś dzień studentki i studenci nie mogą się doprosić się o 50% zniżki, jest to dość kuriozalne. Podobnie jak i ceny w barach mlecznych - przez kryzys i słabe dofinansowanie już dziś w sławnym, warszawskim, przyuniwersyteckim "Karaluchu" przeciętna zupa kosztuje 4 złote, podczas gdy rok temu można było się pożywić daniami w zakresie 1,50-2 złote. Tak więc żegnajcie, pożywne posiłki dla osób uczących się i na emeryturze - to Wy macie łatać dziurę budżetową. Bo parlamentarzystki i parlamentarzyści nie będą na tyle odważni, by chociaż płacić za przejazd koleją...

Instytucje płacenia za urzędy publiczne wprowadzono w celu wkluczenia do życia politycznego greckiego polis grup ludzi, których nie byłoby na to stać. Jeśli kogoś nie stać na to, by przez 4 lata zadowolić się dochodami w okolicach 10 tysięcy złotych (pamiętajmy, że dostaje się prawo np. do prowadzenia biur poselskich i senatorskich, na prowadzenie których otrzymuje się dodatki), to jest to uderzające. Dla wielu z nas średnia pensja krajowa, która wynosi ponad 3 tysiące złotych, jest liczbą abstrakcyjną. Kiedy ktoś rezygnuje z tych pieniędzy po to, by nie być posłem zawodowym i prowadzić własny biznes, wtedy nie pozostaje mi nic innego, jak wyrazić własną dezaprobatę. Nie chodzi o wytykanie takich osób palcami. Chodzi o to, że prowadząc działalność gospodarczą można uwikłać się w konflikt interesów (sprawa Misiaka pokazuje to dość dobitnie), a do tego ma się zwyczajnie mniej czasu na wykonywanie własnych obowiązków politycznych, co powinno być priorytetem dla osób wybranych w demokratycznym głosowaniu.

Może jestem naiwny, ale jednak wolałbym, gdyby ktoś zajął się sytuacją w naszym kraju. Jeśli istnieją podejrzenia, że na upadku zakładu pracy zyskać ma firma jakiegoś polityka (niezależnie od tego, z jakiej formacji pochodzi), to jak można mieć pretensje do ludzi, że nie mają zaufania do naszej klasy politycznej? W tym momencie można zadać pytanie, czy ktoś w ogóle wśród rządzących martwi się kryzysem, czy też może dostrzega szansę na to, by "lody znów były kręcone"? W tej sprawie wolałbym się mylić...

18 marca 2009

Stoją na listach lokomotywy...

Doczekaliśmy się pierwszego sondażu wyborczego, jeśli chodzi o Parlament Europejski. Na razie dotyczy on tylko Warszawy i tylko liderek i liderów list wyborczych, ale jest do ciekawy. Piątka najbardziej charakterystycznych twarzy łącznie zdobywa 96% głosów, co wskazuje wyraźnie, że to między reprezentowanymi przez nich formacjami odbędzie się najbardziej zacięty wyścig o 50 mandatów w Brukseli. Wedle zrealizowanego na 800 przepytanych telefonicznie osobach sondażu 53% Warszawianek i Warszawiaków chciałoby oddać swój głos na Danutę Hubner (PO), 25% - na Michała Kamińskiego (PiS), 10% - Wojciecha Olejniczaka, byłego szefa SLD, 5% na eurodeputowanego Dariusza Rosatiego i 3% na posła ludowców, Janusza Piechocińskiego.

Jak te wyniki przekładają się na potencjalny podział mandatów? Wszystko zależy od frekwencji - im wyższa, tym więcej dany okręg ich otrzymuje. Warszawa ma szansę obronić dotychczasową ich liczbę, czyli sześć, bowiem ma spore tradycje wysokiego udziału w wyborach. Może jednak utracić jeden z powodu zmniejszenia się liczny eurodeputowanych z Polski. Można bez cienia wątpliwości powiedzieć, że w wypadku scenariusza sześciomandatowego PO weźmie ich co najmniej dwa, a PiS i SLD - minimum po jednym. Porozumienie dla Przyszłości balansuje tu na krawędzi - dużo zależy od tego, czy w skali kraju przekroczy ono pięcioprocentowy próg wyborczy. W wypadku sześciu miejsc z Warszawy PO może realnie otrzymać ich wtedy 2-3, PiS 1-2, SLD i PdP zaś - po 1. Zmniejszenie liczby europosłanek i europosłów praktycznie do zera zmniejsza szansce centrolewicy na mandat - oczywiście przy założeniu przekładalności tych wyników na rezultaty w czerwcu.

Nie da się ukryć, że w tym momencie krajobraz wyborczy nie należy do najlepszych. Transfer Danuty Hubner nie wpłynął wprawdzie na wzrost wyników PO, jednak sama, kojarzona z lewica postać będzie dużo bardziej trzymać przy sobie bardziej lewicowy elektorat niż np. Paweł Zalewski czy Jerzy Buzek. Tego typu kandydatury ułatwiłyby przepływ elektoratu do SLD i PdP, tym razem jednak szanse są znacznie mniejsze. Wojciech Olejniczak, jak widać, okazał się dla Sojuszu trafnym wyborem i również nie ułatwi rozwinięcia skrzydeł Dariuszowi Rosatiemu. To o tyle ważne, że 5 lat temu to dzięki nazwiskom tak ówczesna UW, jak i SDPL weszły do PE i jeśli owe "lokomotywy" nie poniosą list w dużych miastach, to wystąpić mogą problemy z przekroczeniem progu wyborczego - a to byłaby prawdziwa katastrofa, szczególnie w kontekście zachowania chociaż cienia szansy na przewietrzenie rodzimej sceny politycznej.

Pytanie, czy przy urnie wyborczej potwierdzą się wnioski z poprzednich wyborów - że ludzie głosują bardziej na twarze i mniej boją się straconego głosu - pozostaje otwarte. Sporo może zmienić tu kampania wyborcza - pojedynek na billboardy, wbrew pozorom, ma pewien wpływ na preferencje. W telewizji zwiększać się będzie stopniowo liczba tematów politycznych, co da różnym formacjom możliwość pokazania własnych racji. Z całą pewnością pierwsze tego typu badanie wskazuje jednak, że dla ludzi - poza twarzą - ważny jest szyld, który za nią stoi. Szyld ten musi sobą coś reprezentować - inaczej nie będzie się liczyć w tej politycznej ruletce. Warto na koniec wspomnieć, że gdyby wyniki z Warszawy okazały się wynikami ogólnopolskimi (a patrząc się na sondaże nie jest to nierealne) PO wprowadziłoby do Brukseli 29 osób, PiS - 13, SLD - 6, a PdP - 2.

17 marca 2009

Zdelegalizujmy noże

A co, czemu nie? Wiecie, jakież one są niebezpieczne? Przecież sam fakt ich istnienia może podbudzić nie tylko do refleksji, jak manifowe plakaty w Warszawie, ale wręcz do jakich zbrodniczych działań. Co więcej, niektórzy ludzie mają przykrą manierę bicia tudzież kopania, co skłania do zastanowienia się nad koniecznością masowej amputacji kończyń. Należy jeszcze się zastanowić nad masowymi oślepieniami, bowiem już Tukidydes wspominał o mowie Peryklesa, w której opowiadał o spojrzeniach, które choć nie wyrządzają krzywdy, to jednak ranią. Wygląda zatem na to, że cała ludzka egzystencja jest bezsensowna, powoduje jedynie zbędne cierpienie i powinna się zakończyć.

Zdecydowałem się na zredukowanie do absurdu pomysłów obwiniania gry komputerowe za zło wszego świata, bowiem absurdem jest analizowanie jakiegokolwiek zdarzenia li tylko na podstawie jednej zmiennej i tym samym wyciąganie wniosków, nie mających wiele wspólnego z rzeczywistością. W taki sposób działa myślenie prelogiczne, opisywane przez antropologów kultury, wiążące np. przyjazd misjonarzy w ciemnych habitach z suszą. Świat jest dużo bardziej skomplikowany, by analizować go w taki sposób. Zgadzając się na taką interpetacje można z dowolnych przesłanej wykoncypować dowolny wniosek, włącznie z tym, że skoro słoń ma trąbę, to na Plutonie znajdziemy dużo metanu...

Żeby wypowiadać się na temat gier komputerowych warto nieco je poznać. Niekoniecznie trzeba w tym celu znać wszystkie nowości - wystarczy rzut oka na klasykę, na bazie której dziś wymyśla się kolejne miksy i wariacje. Szczęśliwie osoby obecnie wchodzące w dorosłość (a poniekąd jest to wspólne doświadczenie egzystencjalne osób mniej więcej do 30 roku życia) wiedzą, co to gry komputerowe i nie dają sobie tak latwo wmówić, że są one jakim nowym, zbiorczym wcieleniem Antychrysta. Tak jak nie boją się już muzyki heavymetalowej, którą zdarzało im się słuchać lub też zdarza się nadal, tak doskonale wiedzą, że wszystko jest dla ludzi - pod warunkiem, że są to ludzie odpowiedzialni. Jeśli ktoś dajmy na to (mogę to być i ja, czemuż się wstydzić) gra w Europę Universalis i podbija państwem x sąsiada y, nie musi oznaczać, że podobne metody będzie realizować w polityce. Analogicznie grając w Painkillera i mordując hordy zombie, raczej mało kto lata po cmentarzach z osikowymi kołkami...

Sensacja rządzi się jednak swoimi prawami. Dużo wygodniej zwalić bowiem winę na zdemoralizowanych twórców gier, zachęcających dzieciaków do mordu, niż zastanowić się nad głębszymi problemami, stojącymi za otaczającą nas rzeczywistością. Pamiętam na swój sposób epickie czasy, kiedy to znajomi chodzili grać przez Internet. Dziś jakimś cudem nie tylko nie są mordercami i gwałcicielami (głównie to mężczyźni, aczkolwiek kobiety również pogrywują, a faktu tego niestety się nie docenia), ale studiują i tworzą funkcjonujące relacje międzyludzkie. Byli i są też ludzie, którzy sobie nie radzili - ale dużo bardziej z powodu biedy wydawali pieniądze na granie (lepsze to niż nieletnie picie albo ćpanie), niż byli biedni z powodu wchodzenia w wirtualne światy.

Skoro nożem można zarówno obierać ziemniaki, jak i pozbawić kogoś życia, czemu wpadać w histerię? Pistoletem - owszem - trudno kroić chleb, więc tu ograniczenia są jak najbardziej sensowne. Ale gry komputerowe? Wystarczy odpowiednia kontrola, sprawdzanie czytelnych oznaczeń wiekowych, dostepnych na pudełkach - i wszystko powinno być OK. Jeśli ktoś jest osobą odpowiedzialną, to nie zrujnuje tego mordowanie nazistów przez półwampirzycę albo też granie w symulator lotu. Marginalne przykłady niezrównoważenia emocjonalnego, choć niekiedy spektakularne i bolesne, nie powinny nam tej prawdy przesłaniać. Inaczej skończymy na potępianiu teatru jak Platon, kina, radeia, prasy - czegokolwiek, co tylko będzie zrzucało odpowiedzialność z naszych własnych zaniedbań - na przykład wychowawczych.

16 marca 2009

Zielony plan ratunkowy

Czas na zmiany - lepszy niż kiedykolwiek. Szanse, jakie mamy, możemy z łatwością przepuścić, na przykład lekceważąc potrzebę regulowania rozregulowanych gałęzi gospodarki, czy też nieprawidłowo kierunkując pomoc publiczną. Zieloni mają swoje pomysły na obecny kryzys, który zagraża miejscom pracy i zmniejsza szansę na opanowanie innego kryzysu, o którym zdajemy się zapominać - ekologicznego. To właśnie ten element propozycji programowych zielonej polityki - Zielony Nowy Ład - był obiektem warsztatów, które na początku marca odbyły się w Brukseli z inspiracji Zielonych/Wolnego Sojuszu Europejskiego w Parlamencie Europejskim.

Niezbędne jest znalezienie zrównoważonych środków finansowania inwestycji w zrównoważoną gospodarkę - muszą być to umiejętne pakiety publicznych pieniędzy, skierowanych w konkretne dziedziny gospodarki, stymulujące powstawanie zielonych, wysokiej jakości miejsc pracy. Nie zapewnią tego nowe elektrownie atomowe, centralizujące przesył energii i nie rozwiązujących problemu uzależnienia od surowców. Podobnież z inwestowaniem w technologie, których termin wdrożenia nie gwarantuje ani poprawy jakości środowiska naturalnego, ani też zwalczenia skutków kryzysu finansowego (takich jak na przykład sekwestracja węgla - CCS). Rozwiązanie jest proste - wspieranie lokalnych ekonomii, a także tworzenie warunków do wspierania inwestycji sektora prywatnego w rozwój trwałej gospodarki.

Kiedy już uda się zreformować system podatkowy (przerzucając obciążenia z pracy na zanieczyszczenia), doprowadzić do zamknięcia rajów podatkowych i do transparentności rynków finansowych, będzie można kierować konkretne wsparcie dla dziedzin, które mają szanse zazielenić gospodarkę Unii Europejskiej. Jedną z nich będzie efektywność energetyczna i nowe budownictwo, które szanować będzie przyrodę i nasze portfele. Dziś 160 milionów budynków w Europie odpowiada za 40% emisji gazów szklarniowych i 40% zapotrzebowania energetycznego. Potencjał oszczędności energetycznej w tym sektorze szacowany jest na 28%, co zmniejszyłoby zapotrzebowanie energetyczne kontynentu (i tym samym uzależnienie od zagranicznych źródeł energii) o 11%. Zwrócenie uwagi na budynki i ich efektywność energetyczną ma szansę poprawić komfort życia i zredukować konsumenckie koszty. By zrealizować cel 20% redukcji emisji do 2020, potrzeba nam, by nowe budynki były budowane już jako pasywne, a do tego czasu należy wykonać termoizolację 3/4 budynków w UE. Potrzebna jest legislacja, która wesprze ekonomicznie tego typu inwestycje. Tego typu działania mogą utrzymać - i stworzyć nowe - miejsca pracy w sektorze, który może paść jedną z większych ofiar kryzysu.

Nie da się ukryć, że nie ma powrotu do społeczeństw o ograniczonej mobilności. Możliwość przemieszczania się sprzyja zwiększania wolności i możliwości wyboru własnych, satysfakcjonujących dróg życiowych. Ważne jednak, by wolność ta nie ograniczała wolności innych, jak w obecnych modelach transportu, skupionych na dogadzaniu rynkowi samochodowemu, zamiast na rozwoju łagodnych form transportu, takich jak transport zbiorowy. Dziś rządy idą w odwrotnym kierunku, czego przykładem pomysł rządu niemieckiego - subsydia w Niemczech do złomowania starych samochodów sprawia, że finansuje się kwotą 2.500 Euro zmianę emitującego 81g CO2/km VW Lupo z 1999 na nowe Porsche Cayenne Turbo 2009, emitującego 358g CO2/km. Potrzebny jest natychmiastowy wzrost wydajności silników samochodowych o 35%, a także szerokie upowszechnienie samochodów elektrycznych, które emitują mniej spalin i hałasu.

Zielony transport to jednak nie auta, nawet bardziej efektywne energetycznie i mniejsze. To przede wszystkim transport zbiorowy. 3/4 Europejek i Europejczyków żyje w miastach, a tam priorytetem nie może być samochód. By przewieźć w ciągu godziny 50.000 osób samochodem, potrzebna by nam była szeroka na 175 metrów ulica, podczas gdy dla autobusów potrzeba jedynie 35 metrów, a tramwajem - 9. 75 osób używa średnio 60 samochodów, podczas gdy wystarczy jeden autobus. Nie trzeba mówić, o ile mniej powoduje on korków i zanieczyszczeń powietrza, wpływających na pogorszenie stanu zdrowia. Potrzebna jest w tym celu integracja polityki rozwoju miast i transportu w ich obrębie, np. poprzez ograniczanie miejsc parkingowych dla samochodów. Na dalsze dystanse potrzeba inwestycji w kolej jako środka transportu najbardziej ekologicznego i o najmniejszych kosztach zewnętrznych.

Potrzeba nam w końcu nowej energii - odnawialnej i przyjaznej naturze. Taką możliwość dają np. farmy wiatrowe na otwartym morzu. Ostrożne szacunki wskazują, że w ten sposób można w 2030 roku zaspokoić 25% konsumpcji energetycznej Unii. Potrzebne są też inwestycje w rozwoju transeuropejskich sieci energetycznych. Tego typu inwestycje do 2030 roku mają szansę na stworzenie niemal 400.000 miejsc pracy - 15 na każdy wyprodukowany w takich farmach megawat energii. Z drugiej strony rośnie zapotrzebowanie na fotowoltaikę - nic dziwnego, skoro zasoby energii słonecznej są znacznie większe, jak wszystkie szacowane przez zasoby nieodnawialne. Wraz z rozprzestrzenianiem się technologii maleją jej koszty - już dziś panele słoneczne na obszarze Europy Środkowej zwracają się po 3 latach użytkowania. Decentralizacji energetycznej muszą towarzyszyć działania wspierające, takie jak np. europejska sieć miast solarnych, w których istnieć będzie wiążące zobowiązanie instalowania paneli słonecznych na nowych budynkach. Przy tego typu inicjatywach generowane jest zatrudnienie - przy aktywnej polityce w tej dziedzinie na terenie UE do 2030 roku może powstać nawet 8,9 milionów miejsc pracy (przy bardziej umiarkowanym scenariuszu - 3,7 miliona).

Wszystkie dane i przykłady pochodzą z materiałów warsztatów Green New Deal - serdecznie zachęcam do ich przeglądnięcia, żeby samemu i samej przekonać się, że troska o środowisko naturalne i dążenie do tworzenia miejsc pracy nie muszą być ze sobą sprzeczne.

15 marca 2009

Ten typ tak ma?

Nie wiem, czy coś lepszego niż tytuł pewnej piosenki bodaj Ryszarda Rynkowskiego może racjonalnie wytłumaczyć ogólnokrajową popularność pani prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz. W świeżo przeprowadzonym sondażu GfK Polonia dla "Rzeczpospolitej" aż 46% Polek i Polaków uznało ją za najbardziej cenioną polityczkę wśród kobiet. Kolejna w rankingu - Maria Kaczyńska - zdobyła 23% poparcia społecznego. Jeśli ktoś sądzi, że sądzą tak jedynie ci, którzy mieszkają poza stolicą, przeżyje rozczarowanie - we wcześniejszym sondażu dla "Gazety Stołecznej" Platforma Obywatelska zdobyłaby aż 51% głosów. I to pomimo faktu, że spora część wyborczych postulatów tudzież problemów, sygnalizowanych przez Warszawianki i Warszawiaków - takich jak kwestie gospodarki odpadowej czy też przygotowania szkół do przyjęcia sześciolatków nie wygląda na załatwione w sposób satysfakcjonujący. Z wielkich marzeń o rozkwicie Pragi na Euro 2012 zostaje w tym momencie stadion, który po zakończeniu imprezy będzie zapewne większym problemem niż błogosławieństwem. I tak dalej, i tak dalej...

Żeby nie było - miasto się nie sypie, ZTM działa ogólnie rzecz biorąc w porządku, buspasy są w planach - nie mam zatem zamiaru być opozycją totalną. Niemniej jednak wiele pomysłów nie wskazywało na dbałość o dobro publiczne. Podwyżki cen biletów komunikacyjnych i czynszów (tych ostatnich bez gwarancji względem np. poprawy efektywności energetycznej budynków), plany wieżowca w Parku Świętokrzyskim czy też prywatyzacji miejskich spółek, służących nie poprawie jakości usług publicznych, ale wypełnieniu miejskiego skarbca - to wszystko działania, które powinny w jakiś sposób wpływać na obniżenie notowań pani prezydent. W Internecie trudno znaleźć życzliwych polityce Ratusza blogerów i blogerek. Nawet media dalekie są od czołobitnych postaw. A jednak...

I znowuż - skoro ma tak wysokie poparcie, nie sposób uznać, że wszystko robi źle. Trzeba tu zatem wskazać na efekt "potrzeby normalizacji", którą ekipa HGW realizuje śpiewająco. Po rządach Lecha Kaczyńskiego nie jest to specjalnie trudne - faktycznie, obserwując nawet obcięte plany inwestycyjne można odnieść wrażenie, że miasto tętni życiem. Na zrewitalizowanym Krakowskim Przedmieściu wkrótce powstaną placówki kulturalne, a nikomu do głowy nie przychodzi zakazywanie Parady Równości. No i jest fajnie. Spokojnie. Normalnie. Nie działa ani obrona osób uboższych, którą posiłkuje się PiS i SLD (bo nawet, jeśli biedy w stolicy nie brakuje, to w powszechnym odczuciu aspirujących do klasy średniej miasto ma oblicze znane z telenowel, a dziś juz nawet Praga Północ jest oswajana przez ambitne kawiarenki), ani fatalna, daleka od zrównoważonego rozwoju polityka rozwojowa. Nic.

Czy zatem Hanna Gronkiewicz-Waltz jest terminatorką, której żadne zło imać się nie będzie? Na pewno ma ułatwione zadanie - Warszawa to miasto syte i liberalne, które nie przerzuci się na neokonserwatywny PiS albo na niewyraźne SLD. Nawet kryzys, patrząc na wskaźniki bezrobocia, przebiegać tu będzie znacząco spokojniej. Budżet miejski na chwilę obecną jakoś się domyka, bo obok mniejszych dochodów mniej żądają firmy biorące udział w rozlicznych miejskich konkursach. Metropolia nasza może zostać oazą szczęśliwości na wzburzonych wodach gospodarki. Poczucie rozwoju miasta dla wielu będzie wystarczającym argumentem, by oddać głos na "modernizatorów" z PO.

Pewnego dnia na szerszą skalę pojawi się - już nieśmiało wykluwające się - poczucie potrzeby racjonalności obranej drogi rozwoju. Na dzień dzisiejszy blokujących konkretne inwestycje można uznawać za "ekoterrorystów" i piętnować jako "morderców" (szczególnie, jeśli mówi się o tym w anonimowej przestrzeni Internetu), ale kiedy przy dzisiejszych, dających złudne poczucie bezpieczeństwa zamkniętych osiedlach zaczną wyrastać zasłaniające słońce wieżowce, postawać zakorkowane drogi, wycinać zacznie się kolejny, dający chwilę wytchnienia park - wtedy zaczną się zmiany. Gdy ludzie zauważą, że walczący o miasto do życia nie dbają o swój partykularny interes, ale chcą realnej zmiany rozwojowego paradygmatu miasta, wtedy będziemy mieli otwartą drogę do zmian na lepsze. Na razie zaś mamy, co mamy.

14 marca 2009

Kościół kończy lustrację

Eh, jak ja lubię tego typu historie. Minęło 20 lat od Okrągłego Stołu, a my nadal grzebiemy w swojej historii, zamiast patrzeć w przyszłość. Archiwa dawnych tajnych służb nie zostały otwarte, stają się zatem atrakcyjnym, politycznym cepem, służącym do masakrowania niewygodnych w danym momencie postaci życia publicznego. Historycy w tym momencie mogą swobodnie bawić się w inkwizytorów, a swobodna interpretacja dokumentów bezpieki poddana jest odpowiednim ograniczeniom. Lustracyjne szaleństwo może zatem trwać - i choć nieco ostatnimi czasy osłabło, to jednak nadal funkcjonuje. Wystarczy przypomnieć sprawę Marcina Libickiego, europosła PiS, który ma problemy z uzyskaniem pierwszego miejsca na liście tej formacji w Wielkopolsce. Nie liczą się w tym wypadku zasługi lub ich brak - liczy się medialny donos, a czy już sąd stwierdzi co innego, to nie będzie już tak istotne. Ślad pozostanie.

Z tego punktu widzenia decyzja Kościoła o zakończeniu lustracji nie jest ani lepsza, ani gorsza od dotychczasowych dróg. Komisja kościelna wcale nie musiała być lepszym narzędziem dochodzenia do prawdy i historycznego pojednania niż Instytut Pamięci Narodowej. W sytuacji, gdy proces lustracyjny skażony jest grzechem pierworodnym niekonsekwentnej "grubej kreski" i spalenia na początku lat 90. XX wieku części akt, trudno wyobrazić sobie taki dostęp do dokumentów bezpieki, który nie rozdrapywałby raz. Zabetonowanie tudzież spalenie akt w tym momencie byłoby niesprawiedliwością w stosunku do osób, które przeżyły już gehennę udowadniania, że nie są wielbłądami. Powszechny dostęp również spowodować może wiele szkód - nie do końca wiadomo, jak wygląda wiarygodność owych akt. Pozostawienie sytuacji w obecnej formie nie jest w żaden sposób zatrzymać tego karnawału śmierci. Trzeba wybierać.

Jeśli Kościół sądzi, że od lustracji ucieknie, to grubo się myli. Dziś i tak ma lżej - rząd Platformy Obywatelskiej, w przeciwieństwie do Prawa i Sprawiedliwości, nie ma ambicji podporządkowywania sobie hierarchii kościelnej. Raczej woli sam przed Kościołem kapitulować, czego przykładem mogą być działania posła Gowina w sprawie in-vitro. Zawsze jednak istnieć będzie pokusa, by prześwietlać życiorysy osób "ze świecznika" - także kościelnego. Szczególnie tyczyć się to będzie osób, mających własne zdanie, usiłujących powstrzymać inkwizycyjne szaleństwo. I znów - trudno powiedzieć, jaka forma rozliczenia się z własną przeszłością ma szanse na uspokojenie sytuacji. Być może "szokowa terapia teczkowa" jest jedynym rozwiązaniem?

Z przeszłością zmierzyć się należy. O tym, jak kończy się zamiecenie jej pod dywan, świadczą przypadki krajów, które nie przeszły jeszcze do końca refleksji nad własną historią. W Austrii, która nie zaznała zupełnej denazyfikacji, dziś 30% głosów zdobywają populistyczne partie skrajnej prawicy. Kult militarnych sukcesów Japonii utrudnia integrację polityczną i gospodarczą na terenie Dalekiego Wschodu. W Polsce nadal trudno nam o lewicę, bowiem termin ten został utożsamiony li tylko z formacjami postkomunistycznymi - było to utożsamienie, które ułatwiło zohydzenie tego nurtu myśli społecznej. Do dziś dawne podziały mają dla wielu bardzo istotne znaczenie.

Nie chodzi mi też o to, by lustracja miała wspierać szablonowy, czarno-biały obraz Polski Ludowej. Nie był to bowiem ani raj na Ziemi, ani też reżim równoznaczny z tym III Rzeszy. Nie był to też czas jednolity - zupełnie inaczej wyglądał poziom wolności za Bieruta, a inaczej - za Gierka. Poza pewnymi sukcesami w podnoszeniu poziomu życia system komunistyczny spowodował także bezprecedensowe zniszczenia w obszarze środowiska, forsując ideologicznie wygodną wizję państwa robotniczego, realizowaną poprzez inwestycje w przemysł. Aparat represji był integralnym elementem tego systemu. Dopóty historia będzie specjalnością jedynie jednej ze stron politycznego sporu, dopóty nie wykroczymy poza jałowe przepychanki ku nowemu, merytorycznemu sposobowi prowadzenia polityki.

13 marca 2009

Co można w Radzie Miasta?

Do napisania tego postu zachęciła mnie pozornie niekoniecznie sensacyjna informacja o tym, że Katarzyna Munio, radna Platformy Obywatelskiej, prawdopodobnie zdecyduje dziś o opuszczeniu klubu i wejściu bądź to do Partii Demokratycznej, bądź też (ostatnimi czasy to dość popularny kierunek) do Stronnictwa Demokratycznego. Niezależnie od tego, w którą stronę pójdzie, należy wspomnieć o tym z szacunkiem. Opuszczanie partii, która ma od 40 do 60% poparcia w sondażach na rzecz formacji, które formalnie zdobywają po 1%, to niewątpliwie kwestia odwagi. Tym bardziej, że swoimi decyzjami - na przykład sprzeciwem wobec wydawania kolejnych milionów złotych na stadion Legii - wykazała się niezależnością myślenia, wykraczającą poza doraźne, polityczne gierki. Jak na rodzimą politykę to naprawdę cenna cecha.

Jeśli przejdzie do SD, to partia ta wraz z PD i SDPL mieć będzie 4 radnych (w tym aż 3 kobiety). Brakuje zatem jedynie jednej osoby do tego, by utworzyć własny, samodzielny klub radnych Centrolewicy. Nie jestem przekonany, by sztuka ta udała się w tej kadencji (chociaż polityka uczy mnie nigdy nie mówić nigdy), jednak jeśli Porozumienie dla Przyszłości będzie, zgodnie z zapowiedziami, kontynuowane, to posiadanie 5 osób w liczącej ich 60 Radzie Miasta staje się planem minimum. Zobaczymy, jaki będzie los ustawy metropolitarnej - Prawo i Sprawiedliwość wprowadziło już do Sejmu projekt ograniczenia ilości radnych w mieście i w dzielnicach o połowę, czemu sprzeciwiali się tak Zieloni, jak i specjalistki i specjaliści w dziedzinie samorządu. Mam nadzieję, że ten ograniczający demokrację i lekceważący wybór wyborców projekt wyląduje tam, gdzie zasługuje - w koszu.

Dobrze, ale czemu tak ważne jest mieć klub? Przede wszystkim dlatego, że ma on prawo do wpływania na agendę zebrań Rady Miasta. Dzięki pięcioosobowej reprezentacji znacząco zwiększa się szansa na uwzględnienie własnych projektów (dajmy na to Stołecznej Polityki Klimatycznej czy też rezolucji wspierającej wprowadzenie jednolitego oznakowania metra i kolei w mieście), a to z kolei daje szanse na budowanie większości wspierających własne propozycje, ewentualnie tworzenia czytelnych linii sporu. Mobilizuje się zatem swój elektorat dużo skuteczniej, pokazując "zobaczcie, oto staramy się, jak możemy". Przy byciu radnym/radną niezależną nie jest to tak spektakularne, dużo trudniej jest negocjować z silniejszymi podmiotami wzajemne ustępstwa. Klub - jeśli ma jednolite stanowisko w danej sprawie - ma mocną pozycję już z powodu samego progu, od którego się go tworzy - w RM 5 na 60 to nieco ponad 8% składu tego ciała, a dla porównania 15 osób, wymaganych w 460-osobowym Sejmie, to jedynie nieco ponad 3%.

Jeśli alians SDPL-PD-Zieloni z potencjalnym udziałem SD ma się utrzymać do wyborów samorządowych, mus zaproponować spójną wizję zrównoważonego rozwoju miasta. Nie wolno przy tym popełniać na siłę grzechu przymusowego ujednolicania - wiadomo, że są kwestie, które tego typu porozumienie mogłyby rozsadzić. Pewne elementy programu mogą zatem być odrębne dla każdej z formacji, która tym samym mogłaby kierować swój przekaz do zróżnicowanych grup wyborców. Oczywiście, nie oznacza to zupełnej samowolki programowej. Potrzeba zgodnej, szczegółowej wizji rozwiązania najważniejszych kwestii lokalnych, takich jak rozwój transportu zbiorowego, wysoka jakość przestrzeni publicznej czy też rozwoju miasta w dużo bardziej zrównoważony sposób. Wtedy główny przekaz takiego sojuszu poszczególne formacje mogłyby wzmacniać własnymi pomysłami w innych dziedzinach.

Ktoś może powiedzieć - do wyborów samorządowych daleka droga. Owszem, ale nie można lekceważyć ludzi, pracując jedynie w okresie kampanii wyborczej. Jako stołeczni Zieloni staramy się pozytywistycznie pracować cały czas i mamy nadzieję, że jest to widoczne i że urozmaicamy polityczny krajobraz miasta. Także to - coraz bardziej popularne miejsce w sieci - zaczyna w jakiś drobny sposób zmieniać ton debaty internetowej i "infekować" sieć zieloną polityką. Pracujemy nad tym, by nasze miasto było bardziej Zielone - i liczymy na Was, bo bez Was nie uda się nic.

12 marca 2009

Kryzysowe zaciskanie pasa

Ponieważ moje zarobki nie należą do specjalnie wielkich, oszczędzanie na czymkolwiek niemal nie wchodzi w rachubę. Szczęśliwie i potrzeby mam niewielkie, i najgorsze dla siebie wydatki już za sobą. Owszem, mogę nieco mniej pałaszować słodyczy, ewentualnie przejść z powrotem na tanią, zapychającą (aczkolwiek zupełnie niesatysfakcjonującą smakową) kuchnię typu makaron z sosem z puszki. Na studenckich kserówkach oszczędzać trudno, książki kupować trzeba czasem (jestem nieuleczalnym przykładem człowieka wyznającego wartości postmaterialne bez materialnego zabezpieczenia, w sumie ciekawa postawa życiowa), tak więc drobne kwoty sumują się w całkiem spore. Szczęśliwie na chwilę obecną nie jest źle z mymi funduszami, więc chwilowo - będąc i tak dość ostrożnym w wydatkowaniu własnych funduszy - nie muszę umierać ze strachu przed jutrem. Niestety, nie każdy ma tego typu komfort...

Likwidacja Swarzędza, fabryki mebli Forte w Przemyślu, planowane zwolnienia, rosnące bezrobocie, zamrażanie czy wręcz obniżki płac - obraz rzeczywistości nie jest specjalnie optymistyczny. Zapewnienia premiera Tuska o tym, że kryzys nas nie dotknie, okazały się palcem na wodzie pisane. Rzeczywistości nie da się oszukać - w zglobalizowanej gospodarce trudno jest być samotną wyspą ekonomicznej prosperity na morzu globalnej recesji. Niestety, z uporem maniaka realizujemy metody wychodzenia z kryzysu, które mają szanse mieć zgoła odwrotne skutki. Siłowe trzymanie się niskiego deficytu w sytuacji, kiedy potrzebne są publiczne pieniądze do pobudzenia koniunktury, nie jest najszczęśliwszym rozwiązaniem. Podwyżki składek mogą wydawać się ciężkie do zniesienia, ale to ich obniżka spowodowała zmniejszenie się pola manewru, jaki mamy obecnie.

Oczywiście, publiczne wydatki wymagają racjonalizacji. Nie jest to jednak dobry czas na to, by dajmy na to obniżać ilość zamówień publicznych. Jest to za to świetna okazja do zasadniczej zmiany aktualnego kierunku rozwoju i jego zazielenienia. I to nie w sposób "tuskowy", poprzez forsowanie budowy elektrowni atomowych. Nadszedł czas na postawienie gospodarki na nogi poprzez inwestowanie w zielone technologie i w kapitał ludzki. W ostatnich latach miliony z nas w końcu mogło poczuć (m.in. dzięki wejściu do Unii Europejskiej i dobrej koniunkturze), że nasz komfort życia ulega poprawie. Dzisiejsze spowolnienie nie może oznaczać przyzwolenia do ponownego zredukowania naszego kraju do rezerwuaru taniej siły roboczej. Przekonałyśmy i przekonaliśmy się, że można żyć i pracować jak Europejki i Europejczycy.

Donald Tusk nie wydaje się być w tym momencie przekonującym liderem na czas kryzysu. Granie w piłkę podczas głosowań sejmowych zdaje się ilustrować tę tezę aż nazbyt dobitnie. Poprzez próbę przerzucania odpowiedzialności na innych (np. przez plany prywatyzacji służby zdrowia) chciał na politycznym boisku grać w swą postpolityczną grę i utrzymywać nienaturalnie wysokie poparcie społeczne. Kryzys będzie okresem przewartościowań - także politycznych, kiedy to nowe byty polityczne mają wyjątkową szansę na dojście do głosu. Sondaż, w którym LPR otrzymała 5% poparcia być może jest wybrykiem, ale też sygnałem, że scena partyjna zaczyna się chwiać i być może wkrótce proces ten stanie się jeszcze bardziej wyraźny.

Dobrze, czas jednak wrócić do tego, co rząd może zrobić w tych trudnych czasach. Może na przykład pomóc sektorowi budowlanemu poprzez inwestycje w termomodernizację budynków. Mają one szanse na to, by utrzymać miejsca pracy w sektorze, uczynić go bardziej ekologicznym i przy okazji zmniejszyć zapotrzebowanie odbiorców indywidualnych na energię i - co za tym idzie - ich rachunki. Termoizolacja, panele słoneczne, pompy cieplne, inwestycje w rozwój wytwarzania ciepła za pomocą biomasy - to tylko pierwsze z brzegu przykłady na to, że zielona gospodarka ma rację bytu i może amortyzować skutki kryzysu. Transport zbiorowy również wymaga rąk do pracy, nie czas zatem na zachwycanie się autostradami, kiedy korkują się nasze miasta, a samochodowe spaliny obniżają jakość życia i przyczyniają się do pogorszenia naszego stanu zdrowia (i - co za tym idzie - większych wydatków na leczenie).

Ekologiczna modernizacja to także inwestowanie w energetykę odnawialną. Zmniejsza ona nasze uzależnienie energetyczne i tym samym finansową zależność od innych państw. Jeśli Polska na serio chce traktować swój własny postulat solidarności energetycznej, musi włączyć się we wspieranie pomysłu Europejskiej Wspólnoty Energii Odnawialnej - ERENE. Dzięki niej ma szansę na otrzymanie pieniędzy na rozwój niezbędnej, generującej wysokiej jakości miejsca pracy infrastruktury.

Kryzys nie jest winą naszego kraju, wiele z jego przyczyn ma swoje źródła w nadmiernej deregulacji rozlicznych sektorów gospodarki - a sektora finansowego w szczególności. Likwidacja rajów podatkowych, niezależne agencje ratingowe i nadzorujące rynki, podatek Tobina - to tylko niektóre z proponowanych przez Europejską Partię Zielonych rozwiązań, które mają szansę na zapobieżenie podobnym kryzysom w przyszłości. Wbrew zapowiedziom niektórych analityków, powątpiewających w fakt głębokości kryzysu, jest on faktem. W Stanach Zjednoczonych bezrobocie jest już najwyższe od ćwierć wieku. Najważniejszi decydenci nie ukrywają już, że to największy kryzys od lat 30. XX wieku. Lekarstwem na tamten był Nowy Ład - dziś potrzebujemy działań dostosowanych do aktualnych problemów społecznych, ekologicznych i ekonomicznych. Potrzebujemy Zielonego Nowego Ładu.

Być może zmienią się nasze wzorce konsumpcji i zaczniemy konsumować tylko to, czego potrzebujemy, a nie to, co chcą nam wcisnąć błyszczące reklamy. Zmiany nawyków konsumpcyjnych na pewno ulżyłyby nieco planecie. Daniel Bell w swych "Kulturowych sprzecznościach kapitalizmu" opowiada o tym, jak rozwój akumulacji dóbr ponad miarę i konieczność ułatwiła redefinicja pożyczek bankowych. Kiedy źle brzmiące słowo "dług" zastąpiono "kredytem", pojawiła się możliwość debetu na kontach bankowych, a system sprzedaży ratalnej roztoczył iluzję powszechnej dostępności wielu dóbr, zanikła etyka oszczędzania. Dziś potrzebujemy podobnych zmian, które popchną nasze funkcjonowanie na Ziemi w kierunku zrównoważonego, trwałego rozwoju, dostępnego dla każdej i każdego z nas.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...