31 lipca 2011

Socrealistyczny make-up miasta

Zawsze wiedziałem, że nowoczesne technologie pożerają mój czas dość łapczywie. Zdumiałem się jednak, kiedy w natłoku nadrabiania zaległych zadań i lektur (szczęśliwie idzie to dość sprawnie) zdałem sobie sprawę z faktu, że grubo ponad pół miesiąca temu byłem na interesującej wystawie, o której nic a nic nie napisałem. Miarą moralnego rozkładu jest fakt, że owa wystawa bardzo mi się podobała, a na dodatek prezentowana była w instytucji, w której w zasadzie byłem po raz pierwszy - a wszak zdarzenie takie tym bardziej godne jest odnotowania. Trudno mi znaleźć jakiekolwiek usprawiedliwienie faktu, że o odnotowaniu wystawy na temat powojennej odbudowy Warszawy w Domu Spotkań z Historią do tej pory nie napisałem, zatem jedyną adekwatną do tego występku pokutą będzie, jak się zdaje, napisanie paru słów na jej temat.

Przede wszystkim - jest bardzo dobra i jak najbardziej godna polecenia. Prezentowane materiały - fotografie, dokumenty, teksty, mapy - robią wrażenie. Wrażenie robi zresztą sam temat - kiedy popatrzy się na poziom powojennych zniszczeń i skontrastuje się go z dzisiejszą - nadal daleką od zakończenia procesu dobudowy tkanki miejskiej - Warszawą, nie sposób nie uznać tego za spore osiągnięcie. Jego potwierdzeniem jest fakt, że warszawska Starówka trafiła na listę światowego dziedzictwa kulturalnego UNESCO - nigdzie indziej nie udało się przeprowadzić tak szeroko zakrojonej odbudowy całego zabytkowego kompleksu miejskiego.

Diabeł tkwi jednak w szczegółach - w tym, że obok odbudowy starego, władza ludowa zdecydowała się także na budowę nowego, socjalistycznego miasta. Pewne jego części, jak chociażby MDM czy Muranów, z perspektywy czasu dają się obronić, sam zresztą fakt budowania wedle zasad przypominających architektoniczne założenia realizowanego wszak w Polsce międzywojennej modernizmu również nie jest najgorszym, co mogło się stolicy Polski przytrafić. Największy problem - moim zdaniem - wiąże się z faktem rezygnacji z odbudowy wielu budynków, które skazane zostały na zapomnienie jako relikty dawnej, "pańsko-burżuazyjnej" rzeczywistości społeczno-politycznej.

W 1939 roku zniszczeniu uległo 10% Warszawy - mniej więcej zatem tyle, ile w czasie całości wojny ze swej miejskiej tkanki utracił Budapeszt. Największe ciosy miasto odniosło w wyniku systematycznej dewastacji w trakcie i po powstaniach 1943 i 1944 roku, po których wskaźnik zniszczeń skoczył aż do 86%. Jak przypomina wystawa w DSH, spontaniczne powroty do ruin miasta i chęć podtrzymania tradycji państwowości zapobiegły przeniesieniu stolicy, np. do Łodzi. W gronie zespołu architektów, zajmującym się odbudową Warszawy, rywalizowały ze sobą wizje odtworzenia jak największej ilości zabytkowej tkanki miejskiej z piewcami socrealistycznego miasta.

Napięcie to sprawiło, że ostatecznie okrojono obszar, przeznaczony do rekonstrukcji, a coraz więcej miejsca zaczęły zajmować budowle i założenia mające wyraźny rys ideologiczny. Doprowadziło to dość szybko do rozpadu dotychczasowej siatki miejskich ulic, nowe, szerokie arterie stanowiły poważne utrudnienie dla tworzenia ulic handlowych przez prywatną inicjatywę gospodarczą, bardzo szybko wyrugowaną z krajobrazu ekonomicznego krystalizującej się Polski Ludowej. Dziś ulice te są idealne nie dla uspokajania ruchu i promowania transportu zbiorowego, lecz dla indywidualnego transportu samochodowego, co pokazuje, że próby czasu z ekologicznego punktu widzenia nie zdały.

Bardzo ciekawie było dowiedzieć się, że - paradoksalnie - do odbudowy Warszawy i zachowania przez nią pewnej historycznej wartości bardziej przyczynił się Bolesław Bierut - przedwojenny spółdzielca, niż Władysław Gomułka, który zdemontował sporą część sieci tramwajowej w centrum miasta. Oczywiście nie chodzi o to, by teraz - w przypływie szału - burzyć Pałac Kultury, jak proponują niektórzy, głównie prawicowi, politycy. Dziedzictwo kulturowo-historyczne PRL raczej z nami pozostanie i dużo lepiej je adaptować do nowych wyzwań, niż przeznaczać do rozbiórki.

Nie ma co kryć, że w kamienicach, za którymi zdarza się nam tęsknić, warunki życia bywały nie takie znowu komfortowe, jak byśmy chcieli - choć zapewne w mieszkaniach, do których władza ludowa dokwaterowywała lokatorów, bywało równie mało przyjemnie. Kiedy jednak myśli się chociażby o po dziś dzień nieodbudowanym Pałacu Saskim czy o Marszałkowskiej, która dziś jest przez większą swą część mało atrakcyjnym ciągiem komunikacyjnym, a niegdyś była trzykilometrową, tętniącą życiem ulicą handlową, trudno pozostać obojętnym. Ponieważ wystawa emocje te - zderzenie marzeń o "szklanych domach" z wymazywaniem dotychczasowego miasta - wzbudza, to jest to jak mi się zdaje najlepsza rekomendacja do tego, by do 16 listopada wybrać się na Karową i wyrobić sobie własne zdanie o odbudowie Warszawy.

30 lipca 2011

Napięte interakcje

W ostatnią środę miałem przyjemność uczestniczyć w organizowanym w siedzibie OPZZ przez stowarzyszenie ATTAC Polska panelu, zajmującym się relacjami między partiami politycznymi a ruchami społecznymi, który prowadziła Ewa Ziółkowska. Przedstawiłem na nim swoje przekonania, dotyczące aktualnej sytuacji w Polsce. Jeśli o ten temat chodzi, to najważniejszym czynnikiem, wpływającym na wszystkie inne, jest czynnik ilościowy. Niedawno niemieccy Zieloni z entuzjazmem przywitali przekroczenie bariery 50 tysięcy członkiń i członków partii, co nadal sytuuje ich jako względnie małą liczebnie formację na tle pozostałych partii parlamentarnych w tym kraju. Jak jest w Polsce - wszyscy wiemy, a siła nadwiślańskich Zielonych wydaje się skorelowana z siłą ruchów ekologicznych, feministycznych, LGBT czy zajmującymi się prawami człowieka. Rzecz jasna bywało gorzej, ale do naszych koleżanek i kolegów zza Odry jeszcze trochę nam brakuje.

Różnica ilościowa ma istotne znaczenie w bieżącym działaniu każdej organizacji, wpływają np. na możliwość zajmowania się jedynie kilkoma (czasem wręcz jedną) sprawą na raz. Kontrastuje to z oczekiwaniami, jakie niekiedy formułowane są pod adresem partii, szczególnie tych, które nie mają budżetowych subwencji i biur poselskich. Poczucie, że organizacja polityczna ma pełnić swego rodzaju usługową funkcję wobec osób, które zgłaszają się do niej ze swoimi życiowymi problemami, potrafi bardzo utrudnić osiągnięcie zamierzonych celów. Dla przykładu - wielokrotnie zgłaszały się do nas osoby, informujące o wycince drzew albo o planowanej inwestycji deweloperskiej, która zdaniem lokalnej społeczności pogarszałaby jej jakość życia czy wręcz stanowiła degradację przyrody. Pomagając na miarę możliwości, apelowaliśmy jednocześnie o pomoc w przygotowaniu raportu o konfliktach w przestrzeni publicznej, który pokazałby skalę tego typu zjawisk w Warszawie, dawał szansę na medialne zainteresowanie i nagłośnienie problemu, z którym boryka się 3/4 miasta bez planów zagospodarowania przestrzennego. Ostatecznie mapę musieliśmy zrobić sami, bowiem chęci do współpracy wykraczającej ponad poziom "byle nie w moim ogródku" jest nawet w stolicy dużo za mało.

Nie oznacza to rzecz jasna, że współpracy na linii Zieloni-NGO-inicjatywy nieformalne nie ma. Jak na partię polityczną udaje się ich przedsięwziąć całkiem sporo. Problem w tym, że trudno przekuć to w bardziej trwałą współpracę, chociażby merytoryczną. Wiąże się to z problemem ilościowym, od którego zacząłem swój wywód, ale nie tylko. Na inny problem, a mianowicie NGO-izację, zwracała uwagę Agnieszka Graff. Uzależniwszy się od grantów, nierzadko przyznawanych przez samorządy, organizacjom pozarządowym grozi zepchnięcie do niszy usługowej, polegającej na minimalizacji skutków niewłaściwej polityki krajowej i miejskiej, a nawet przemiana (faktyczna i mentalna) w quasi-przedsiębiorstwa, realizujące nie własne pomysły, lecz pojawiające się na rynku grantowym projekty. Znowuż - uogólnienie tego zjawiska na wszystkie organizacje pozarządowe byłoby niesprawiedliwe, warto jednak o takim zjawisku pamiętać, bowiem wydaje się dobrze opisywać sposób, w jaki pacyfikuje się ewentualną krytykę władz.

Wiceprzewodniczący OPZZ, goszczący w panelu Andrzej Radzikowski podał dwa przykłady współpracy na linii związki zawodowe-formacje polityczne, które pokazują odmienne strategi tejże współpracy. W Wielkiej Brytanii organizacje pracownicze są zbiorowymi członkami Partii Pracy, z osobnymi prawami wyborczymi, każda zaś nowa w afiliowanym związku osoba otrzymuje dwie deklaracje - związkową i partyjną, z czego tę drugą wypełnia ok. 70% nowych członkiń i członków związków. Z zielonej perspektywy (pamiętajmy, że reprezentacja partii ekopolitycznych w organizacjach pracowniczych systematycznie rośnie, także we wspomnianej przed chwilą Wielkiej Brytanii) lepszy wydaje się model skandynawski, w której współpraca przyjmuje luźniejszy, programowy charakter. Radzikowski podzielił się także refleksją na temat obecnej słabości SLD - jego zdaniem bierze się ona z rezygnacji z szerokiego porozumienia wyborczego na rzecz utworzenia z Sojuszu jednolitej partii. Ponieważ jest ona - jak każda inna partia mająca jakąś cząstkę władzy - niechętna dzieleniu się nią, nie zachodzi przez to "wzajemne wzmacnianie", które powinno być podstawą współpracy.

Reprezentujący ATTAC Ryszard Prątkowski poszedł w swych rozważaniach znacznie dalej - jego zdaniem to ruchy społeczne powinny mieć prymat nad partiami politycznymi. SLD wykorzystuje brak alternatywy po lewej stronie sceny politycznej, powstały po klęsce samodzielnego funkcjonowania Unii Pracy. Lekarstwem na uprzedmiatawianie ludzi pracy - coraz częściej nie nazywanymi już nawet "kadrami", ale "zasobami ludzkimi" - mógłby być odbywający się dwa razy do roku kongres ruchów społecznych, który na bazie deklarowanej realizacji oczekiwanych postulatów programowych udzielałby poparcia jednej bądź drugiej partii. Inny środowy panelista, przewodniczący PPS Bogusław Gorski, zwracał z kolei uwagę na kartelizację polskiej sceny politycznej, w praktyce ograniczającej możliwość dokonania realnego wyboru. Bojan Stanisławski z pisma "Związkowiec OPZZ" przypomniał, że protesty społeczne nadal mają sens - choć Grekom nie udało się demonstracjami ulicznymi zapobiec przyjęciu polityki cięć budżetowych i prywatyzacji, to już ich zakres został w stosunku do pierwotnych założeń ograniczony. Głosów w dyskusji nie brakowało, zobaczymy, jakie będą jej dalsze rezultaty.

29 lipca 2011

Gwiezdnej Floty skręt na prawo

Doszukiwanie się politycznych treści w każdym możliwym przekazie ma swoje wady i zalety. Nie da się ukryć, że potrafi odebrać nieco przyjemności z oglądania ulubionego filmu i serialu, kiedy to obok zastanawiania się nad tym, jak będzie wyglądać fabularny finał dekodujemy świat wykreowany przez filmowych bądź serialowych scenarzystów. Czasem bywa to cenne, czasem prowadzi do dość interesujących wniosków, jak te wyciągnięte niedawno przez Jakuba Majmurka względem Harry'ego Pottera. Trochę się zdziwiłem kiedy przeczytałem, że powieść i film obnażają słabość liberalnego porządku świata, jeśli chodzi o wyobrażenie sobie nowego porządku po zwycięskiej walce z jego wrogami, a także, że jedna z relacji między głównymi bohaterami miała niewykorzystaną szansę, by stać się trójkątem. Mam czasem wrażenie, że w każdym filmie chciano by widzieć emancypacyjne recepty, które - jak się obawiam - gdyby realizowane były w każdym dziele fabularnym, niesamowicie by je do siebie upodobniły. Raczej ze szkodą dla jakości produktów finalnych.

Nie oznacza to rzecz jasna, że polityczne dekodowanie nie ma racji bytu. Przyjęcie za pewnik tego typu skrajności jakości dyskusji nad współczesną kulturą z pewnością by się nie przysłużyło. Star Trek zawsze wydawał się jednym z takich projektów kulturowych (zważywszy na zasięg jego oddziaływania tego typu określenie wydaje mi się jak najbardziej uzasadnione), którego holistyczność zachęcała wręcz do wyszukiwania w nim najróżniejszych wątków. Jak w tekście w przewodniku Krytyki Politycznej po serialach zauważyli Karol Domański oraz Wojciech Zrałek-Kossakowski, prezentowana w nim wizja rozwoju ludzkości zbliża się do egalitarnej utopii, bardzo w swej naturze oświeceniowa, urzeczywistnia marzenie o technologii zaspokajającej ludzkie potrzeby i przekraczającej ograniczenia środowiska. W utopii tej działy się rzeczy, które zmieniały rzeczywistość świata rzeczywistego, jak chociażby pierwsze na ekranie pocałunki osób o różnym kolorze skóry. Także pozycja kobiet w załodze Gwiezdnej Floty była wyrazista, a jej ukoronowaniem była głównodowodząca statkiem w serii Voyager.

Ostatni serial z tego cyklu, "Enterprise", od początku budził wśród fanek i fanów spore kontrowersje. Z całą pewnością toczy się w "ciekawych czasach", dużo wcześniej niż pierwotna seria z lat 60. XX wieku czy też "The Next Generation" z moim ponadczasowym idolem, kapitanem Jean-Luc'iem Picardem. Wystarczy porównać rozpoczynające każdy odcinek muzyczne intro z tymi, stosowanymi w innych seriach, by dostrzec różnicę nie tylko stricte muzyczną. Zamiast efektownej orkiestry i podniosłych tonów klasycznych instrumentów wita nas rockowa piosenka, opiewająca amerykańskie cnoty takie jak wytrwałość w dążeniu do celu. Doskonale współgra ona z migającymi przy niej na ekranie obrazami coraz to bardziej rozwiniętych machin, umożliwiających człowiekowi eksplorację do tej pory nieznanych krain - wpierw na ziemi, potem zaś w kosmosie. Wszystko to zapowiada przygody pierwszego, wyruszającego w daleki kosmos, ziemskiego statku z napędem Warp 5 - tytułowego Enterprise'a z kapitanem Jonathanem Archerem na czele.

Z pozoru wszystko wydaje się znajome - mamy bowiem na pokładzie wszelkie ziemskie rasy, a do tego dwójkę przedstawicieli obcych cywilizacji - medyka ze świata, w którym poligamia jest na porządku dziennym, a także Wolkankę T'Pol, oddelegowaną do nadzorowania misji Ziemian przez cywilizację, która jako pierwszy skontaktowała się z nimi po jednym z technologicznych przełomów. Ludzie zachowują do Wolkan dystans, jako że mają oni - nie bezpodstawne - poczucie, że przez lata spowalniali oni postęp technologiczny na Ziemi. Wolkanie z kolei - również nie bez powodu - obawiają się ludzkiej porywczości i impulsywności, która kilkukrotnie doprowadziła ich (nas) na skraj zagłady. Te autodestrukcyjne zachowania i impulsywne reakcje pojawiają się w kolejnych odcinkach regularnie, ale - dziwnym trafem - większość z nich wychodzi załodze na dobre. Tu pojawia się jak dla mnie pierwszy, ale za to bardzo ostry zgrzyt w tej interpretacji twórczości Gene'a Roddenbery'ego. Wystarczy jedna reprezentantka obcej cywilizacji, kierująca się odmiennymi motywami postępowania (wyciszaniem emocji i prymatem myślenia logicznego), by stała się cywilizacyjnym wręcz problemem dla reszty załogi. Spora część odcinków w którymś momencie rozwoju fabuły polega na kwestionowaniu tej aksjologii i udowadnianiu prymatu ziemskiej racjonalności jako tej elastycznej, uczącej się na własnych błędach i pozostawiającej miejsce na odruchy empatii.

Choć przez większość serialu relacja tego typu między ziemskimi dowódcami a T'Pol nie ma dominującego charakteru genderowego, to jednak kuje w oczy. Wolkanie deklarują kierowanie się logiką, a więc czymś pozostającym niejako ponad subiektywizmem i indywidualizmem. To właśnie w dążeniu ziemskiej załogi Enterprise do udowodnienia już nie tyle prawa do, ale wręcz supremacji własnego zachowania nad innymi kryje się powód, dla którego serię tą można nazwać najmniej uniwersalistyczną, a najbardziej amerykańską ze wszystkich dotychczasowych. Można rzecz jasna przyjąć tezę, że impulsywny tryb postępowania z nieznanymi zagrożeniami i zjawiskami wynika ze względów chronologicznych (wszak to dopiero początki uniwersum Star Treka), co ratowałoby sytuację. Nawet gdyby tak miało być, to jednak konstrukcja poszczególnych odcinków walnie przyczynia się do tego, by osoba oglądająca uznała wybory załogi za jedynie słuszne i racjonalne.

W tym celu - dla przykładu - atak obcej razy na wolkański klasztor musi mieć uzasadnienie w postaci ukrytej stacji szpiegowskiej, a intuicyjny dystans wobec zautomatyzowanej stacji naprawczej kapitana Archera musi okazać się słuszny - porywa ona członków załóg cumujących statków, by zwiększyć moc obliczeniową swojego komputera. Porażkę odnosi tym samym twierdzenie T'Pol, że być może to po prostu instalacja cywilizacji, która kieruje się logiką nie nastawioną na zysk jako najważniejszy aspekt podejmowania tego typu działań. Co więcej, nawet pomimo faktu, że istotnie stacja okazuje się groźna, istnieje furtka do innej interpretacji wypadków. Przed porwaniem dwójka członków ekspedycji usiłuje włamać się do rdzenia komputera - możliwe zatem, że działania jednostki naprawczej to swego rodzaju ostrzeżenie dla załóg dokujących statków, by pozwoliły jej działać i nie zakłócały jej funkcjonowania zbędnymi pytaniami. Oznaczałoby to jednak - mniej lub bardziej pośrednie - przyznanie racji Wolkance, a na to Ziemianie pozwolić sobie nie mogą. Nawet, gdy kapitan Archer przestaje napastować T'Pol o przyjęcie ziemskiej perspektywy (po tym, jak kontakt z wolkańskimi maruderami opowiadającymi o "poszukiwaniu równowagi między emocjami a logiką" kończy się hospitalizacją T'Pol), czyni to nie z pozycji partnerskich, ale z mieszanki ojcowsko-mężowskiej troski czy strzeżenia honoru. Takiego traktowania nie doznaje ziemska tłumaczka - Hoshi.

Choć zdarzają się ciekawe momenty, w których Archer modyfikuje swoje zachowanie (na przykład wstrzymując się z interwencją w zachodzącą na jednej planecie emancypacją do tej pory podporządkowanej rasy humanoidalnej, rozwijającej się w czasie, gdy do tej pory dominującą grupę zaczyna trapić nieuleczalna epidemia), to jednak nie ma ich znowuż tak wiele. Do tego pojawia się tu retoryka, znana z czasu "wojny z terrorem", w której znajduje się miejsce na sformułowanie o "nie negocjowaniu z terrorystami" albo o przypominanie nieśmiertelnej analogii z wędką i rybą. Nawet, gdy załoga Enterprise pomaga, czyni to z pewną nutą pretensjonalnej wyższości. Nie zawsze motyw ten bywa równie widoczny i równie intensywny - w przeciwnym wypadku seria ta byłaby zupełnie niestrawna - mam jednak wrażenie, że jest to zjawisko występujące dużo częściej, niż w innych rozwinięciach idei Star Treka. Mam wrażenie, że to nie tylko moje zdanie, patrząc na bardzo słabe wyniki oglądalności, jakie seria zanotowała w Stanach Zjednoczonych - najwyraźniej poczucie, że gdzieś uleciał duch bardziej udanych interpretacji, okazało się całkiem silne.

27 lipca 2011

Nauka i państwo - konieczna współpraca

Publikacja brytyjskiej fundacji Demos – "The Entrepreneurial State" – rozprawia się z mitami na temat tego, jak indywidualna inicjatywa odpowiada za postęp naukowy i technologiczny. Na czołowego gracza wyrasta państwo, pełniące funkcje dalekie od "nocnego stróżowania".

Przyzwyczajeni jesteśmy do wizji postępu tożsamej z dokonywaniem kolejnych odkryć naukowych, dzięki którym zmniejszały się odległości między kontynentami, zmniejszała śmiertelność z powodu chorób czy też wydłużał się nasz czas życia. Roli wybitnych jednostek – od Leonarda da Vinci po Marię Curie-Skłodowską – nie sposób zlekceważyć. Problem w tym, że wraz z kolejnymi odkryciami wiedza gatunku ludzkiego na temat otaczającego go świata stawała się coraz bardziej kompleksowa, a kolejne odkrycia wymagały zainwestowania coraz większej ilości pieniędzy. Proces ten szczególnie przybrał na sile w okresie II wojny światowej oraz po jej zakończeniu. Rola instytucji państwowych w przyspieszeniu postępu technologicznego jest nie do przecenienia. Niestety, wraz z postępem neoliberalizmu od lat 80. XX wieku doktryna zakładająca redukcję roli państwa zaczęła brać górę – i to nie tyle w praktyce jego funkcjonowania (udział sektora publicznego w badaniach i rozwoju pozostaje po dziś dzień znaczny), co w dominującej narracji międzynarodowych koncernów. Promują one swoją wersję historii, w której to nieskrępowany pęd do przedsiębiorczości doprowadził do sukcesu amerykańskiej Doliny Krzemowej, stawiając ją jako wzór dla pozostałych krajów świata.

Autorka raportu przygotowanego dla think-tanku Demos, ekonomistka Mariana Mazzucato, rozprawia się z tym mitem, przypominając o instytucjach, odpowiedzialnych za technologiczny skok Stanów Zjednoczonych po 1945 roku. Jedną z nich była DARPA (Defense Advanced Research Projects Agency), powstała w 1958 roku na fali rywalizacji ze Związkiem Radzieckim w dziedzinie militarnej oraz eksploracji kosmosu. Jej działania szły dwutorowo: z jednej strony tworzyła własne instytucje badawcze, z drugiej zaś wspierała swoimi zasobami finansowymi oraz naukowymi młode, obiecujące inicjatywy sektora prywatnego, chcące realizować jej projekty. Główną przewagą, jaką instytucja ta miała nad działaniami niepublicznymi, było skupianie się na długofalowych, wręcz wizjonerskich inicjatywach, których okres wdrożenia do komercyjnego wykorzystania mógł sięgać 20 i więcej lat, podczas gdy większość sekcji badawczo-rozwojowych (B+R) w komercyjnych firmach ukierunkowana jest na działania mające przynieść szybki zysk (maksymalnie w ciągu 3 do 5 lat od rozpoczęcia badań). Publiczne finansowanie pozwoliło chociażby na rozwój Internetu. DARPA ułatwiała sieciowanie inicjatyw naukowych oraz zapewniała stabilne finansowanie obiecującym jej zdaniem projektom, rezygnując ze wspierania tych pomysłów, które przestały zapowiadać się perspektywicznie. Wizjonerstwo, decentralizacja i elastyczność – to połączenie zdaniem Mazzucato miało przyczynić się do amerykańskiego sukcesu technologicznego.

Innym amerykańskim sukcesem był SBIR (Small Business Innovation Research). Co ciekawe, odpowiada za niego... administracja Ronalda Reagana, która doprowadziła do jego uchwalenia w 1982 roku. Wspiera on komercjalizację badań, prowadzonych przez firmy z sektora high-tech kwotami nawet do 2 mld dolarów rocznie. W Japonii z kolei sukces w transformacji tej pierwotnie eksportującej głównie mało skomplikowane produkty gospodarki na tory nowoczesnych technologii osiągnięto dzięki MITI – Ministerstwu Międzynarodowego Handlu i Przemysłu. To o tyle istotne, że w latach 70. XX wieku, kiedy proces zmian w stronę high-tech był najbardziej zaawansowany, Japonia na sektor badań i rozwoju wydawał średnio 2,5% swojego PKB, podczas gdy ówczesny Związek Radziecki – aż 4%. Mimo to – jak wiemy z historii – to nie ZSRR wygrał w tym wyścigu. Mazzucato wskazuje na źródła tego stanu rzeczy: Moskwa bardzo silnie inwestowała w sektor militarny (konsumujący ponad 70% budżetu B+R), ale – w przeciwieństwie do USA – praktycznie nie było tam instytucji prywatnych, mogących skomercjalizować poczynione w nim odkrycia. Badania naukowe były odizolowane od międzynarodowej konkurencji, produkcji i wymiany handlowej, co dodatkowo pogarszało sytuację ekonomiczną Związku Radzieckiego, ostatecznie prowadząc do przegranej nawet w jedynym wyścigu, na który nakierowany był rozwój technologiczny – w wyścigu zbrojeń.

Autorka "The Entrepreneurial State", na bazie doświadczeń historycznych, krytykuje aktualną politykę kolejnych brytyjskich rządów, skupiających się na – jej zdaniem – złej alokacji środków na badania i rozwój oraz wiarę w to, że ulgi podatkowe przyczynią się do wzrostu innowacji. Jej zdaniem należy zerwać z dominującymi przekonaniami, które na Wyspach Brytyjskich wiążą się z komercjalizacją działań naukowych. Wsparcia finansowego potrzebują nie tyle małe i średnie przedsiębiorstwa (wedle badań niekoniecznie skłonne do innowacji w dziedzinie zarządzania czy stosowanych w nich technologii), często będące rodzinnymi firmami, co młode, obiecujące inicjatywy. Jeśli już należy tworzyć specjalne przestrzenie rozwoju naukowego, to nie powinny to być znane z Polski specjalne strefy ekonomiczne, lecz parki technologiczne. Ważniejsze bowiem jest wspieranie konkretnych inicjatyw niż uniwersalne ulgi podatkowe bez względu na rezultaty działań badawczo-rozwojowych. Co więcej, sugeruje ona, by za miernik postępu nie uznawać ilości patentów, które pojawiają się w narodowych gospodarkach, bardzo często bowiem ograniczają one możliwości badawcze przedsiębiorstw i instytucji naukowych, które nie miały szczęścia posługiwać się nimi jako pierwsze (szczególnie, gdy zamiast końcowych rezultatów badań obejmują one np. metody badawcze).

Coraz ważniejszą sprawą, którą powinny zająć się instytucje publiczne, jest udział w zyskach z wprowadzonych do rynkowego procesu produkcji i dystrybucji pomysłów, sfinansowanych z kieszeni podatników. W Stanach Zjednoczonych udział rządu federalnego w sektorze badań podstawowych (a więc swego rodzaju "infrastruktury naukowej") wynosi aż 57%, a uniwersytetów – dalsze 15%, tymczasem z tego typu badań korzystają komercyjne firmy, które dzięki nim zwiększają swoje zyski. Co więcej – jak w wypadku leków – często koszty terapii, przerzucane na osobę chorą, poważnie ograniczają dostępność medykamentu do osób o niskich i średnich dochodach. Warto w tym momencie wspomnieć, że wedle statystyk z rynku amerykańskiego 2/3 nowych medykamentów stanowią wariacje już istniejących produktów, co wskazuje na niechęć koncernów farmaceutycznych do ponoszenia kosztów tworzenia jakościowo nowych leków. Mazzucato apeluje o znalezienie równowagi w tej kwestii, np. poprzez zapewnienie państwu – w zamian za finansowanie badań komercyjnym firmom – określonego udziału w zyskach ze sprzedaży oraz prawa kształtowania cen produktu, jeśli ma on istotne, społeczne znaczenie, jak wspomniane przed chwilą leki na rzadkie choroby. W ten sposób finansowanie badań naukowych podmiotom komercyjnym mogłoby w większym niż do tej pory stopniu opierać się na środkach pozabudżetowych. Wszystko to wymaga do sprawnego funkcjonowania efektywnych instytucji publicznych, mających plan wykorzystania odkryć naukowych (na przykład w szeroko omawianym w brytyjskiej publikacji sektorze zielonych technologii) dla społecznego dobra.

25 lipca 2011

Lato z CSW

Czwartki to wspaniałe dnie tygodnia z jednego, ale bardzo ważnego powodu - to właśnie w ten dzień najłatwiej dostać się za darmo do muzeum, by obejrzeć, jak sztuka dyskutuje ze współczesnością. Adam ma dużo łatwiej - ma legitymację prasową, co otwiera mu drzwi znacznie łatwiej, niż legitymacja studencka. Ponieważ do fuzji bloga z "Zielonymi Wiadomościami" już doszło, muszę się zastanowić nad tym, czy aby nie załatwić sobie podobnej. Chwilowo - ze względu na fakt, że Muzeum Narodowe w remoncie - nie jest to sprawa nagląca, więc póki co mogę zacząć na nowo praktykować rytuał czwartkowych wyjść do stołecznych przybytków sztuki.

W CSW w Zamku Ujazdowskim jeszcze do niedawna praktycznie nie bywałem. Tak to już jest z moim smakowaniem Warszawy - mimo faktu, iż lubię dodawać nowe miejsca do mapy obszarów przeze mnie uczęszczanych, koniec końców cały czas wydaje mi się ona dramatycznie uboga. Szczęśliwie, kiedy już raz gdzieś trafię, dość często w to miejsce powracam. Tak było z Biblioteką Narodową, tak jest i z Centrum Sztuki Współczesnej. Wakacyjna oferta placówki - przynajmniej moim zdaniem - nie jest zbyt łatwa w odbiorze, co nie oznacza, że odradzam zapoznanie się z nią, wręcz przeciwnie. Już z zewnątrz witają nas... wierzby, wystające z zamkowych baszt. To jedna z wielu instalacji, przygotowanych na potrzeby trwającego aż do stycznia projektu Regress/Progress. Wystawa stawia sobie za zadanie unaocznienie rosnącego napięcia, jeśli chodzi o wartościowanie tych dwóch słów, z którym zresztą czytelniczki i czytelnicy tego bloga są, jak sądzę, na bieżąco. Do niedawna postęp oznaczał wzrost i rozwój, w świecie kurczących się zasobów naturalnych jednak wymaga przewartościowania, jeśli nadal chcemy cieszyć się wysoką jakością życia. Repetycja, recykling, wolniejszy trym produkcji i konsumpcji - te słowa-klucze zaczynają nabierać coraz bardziej pozytywnego znaczenia, jak się wydaje w samą porę.

Rozliczenie się z dotychczasowymi marzeniami, ich przedstawienie i przewartościowanie przyjmuje w ujazdowskich murach najróżniejsze formy. Niektóre instalacje zdają się jeszcze wierzyć w rolę technologii, jak chociażby tańczące w rytm walca balony w kształcie gwiazdek, poruszane małymi śmigłami na baterie. Z marzeniami o alternatywnej rzeczywistości gra zarówno Robert Kuśmirowski, kreując pokój komputerowy, w którym działać ma w rzeczywistości nigdy nie powstały jego wczesny model, jak i autor wideo "The Golden Institute", który puścił wodze fantazji i dał zwycięstwo w prezydenckim wyścigu w USA w 1980 roku Jimmy'emu Carterowi. Ten, w wizji Saschy Pofleppa, zdecydował się na powołanie osobnej jednostki badawczej, zajmującej się wyszukiwaniem metod pozyskiwania energii ze źródeł odnawialnych. W filmie widzimy jednak, że równie ważne co nowe źródła pozyskiwania energii są metody ich wykorzystywania. Scentralizowana jednostka w filmie artysty bada m.in. czerpanie energii z ziemskiego ruchu obrotowego, co miałoby doprowadzić do jego wyhamowania i wydłużenia doby. Pachnie to geoinżynierią, ale zerknąć - i zastanowić się - jak najbardziej warto.

Nie sposób streścić wszystkich instalacji z tej wystawy, nie ma zresztą takiej potrzeby, skoro nawet internetowe zestawienie opracowane przez CSW imponuje szczegółowością. Dość wspomnieć, że nie wszystkie wizje artystyczne wierzą w lepszą przyszłość, a wspomniane wierzby sytuują się raczej po tej pesymistycznej stronie (choć niewątpliwie uwodzą estetyką opuszczonego zamczyska i towarzyszącą lekko nostalgiczną, lekko romantyczną wizją tryumfu natury nad kulturą). Emocje, jak słyszałem, budzi łączenie nauki i religii w kolażach Aleksandry Mir. Astronauta z twarzą Chrystusa albo kosmiczne tła wokół świętych postaci mają zwracać uwagę na to, jak języki religii i nauki, dziś jak się zdaje oddzielone od siebie, niegdyś były jednością. Czy jednak aby na pewno są dziś oddzielone? A może to język nauki i towarzyszące mu dążenie do poznania obiektywnej prawdy o świecie nie stają się przypadkiem nową, świecką religią, w dużej mierze kształtującą nasze wyobrażenia o przyszłości?

Warto jeszcze wspomnieć o trwającej do września ekspozycji kolekcji CSW z lat 80. XX wieku. Wrażenie robi całkiem niezłe, choć - moim zdaniem - wyczuwa się w prezentowanych dziełach nie tyle kontestację ówczesnej rzeczywistości, co raczej towarzyszącą jej rezygnację i smutek. Dowiedziałem się wreszcie, kto stoi za wideo fikcyjnego pogrzebu Breżniewa, które widziałem w krakowskim MOCAK-u - Józef Robakowski. W wersji rzutowanej na ścianę sali robi jeszcze bardziej przerażające wrażenie, niż na małym telewizorku. W osobnym pokoju zapoznać się możemy z rzeźbami Magdaleny Abakanowicz, w innym - zobaczyć nakładające się na macewy powidoki. Jednym z projektów (zdjęcie na początku posta) jest czarno-białe, stare zdjęcie, które rozpada się w szklanej gablocie na 3 warstwy. Kiedy już ułoży się czyiś wizerunek, wystarczy sprawdzić kątem oka w inny róg obrazu, by spostrzec bez problemu, że inne osoby pozostają niepokojąco pokawałkowane. Pomysł pozornie prosty, a skłaniający do refleksji nad subiektywnością i wybiórczością pamięci. Dodajmy jeszcze do tego wideoinstalację inspirowaną jedną z bitew I Wojny Światowej, a także poruszające się meble Aleksandry Wasilkowskiej, by skonstatować po raz kolejny, że wybrać się w okolice Placu na Rozdrożu jak najbardziej warto.

24 lipca 2011

Zielone kino: Pętla zadłużenia

Jak długo jeszcze będziemy żyli kosztem przyszłych pokoleń? Czy czeka nas druga faza kryzysu ekonomicznego? Jak wiele cięć w wydatkach socjalnych będą w stanie jeszcze wziąć na siebie społeczeństwa zadłużonych krajów? Czy olbrzymie ilości długu, wyprodukowane przez światową gospodarkę, nie wskazują na wyczerpywanie się dotychczasowego modelu ekonomicznego? Czy w sierpniu Stany Zjednoczone zbankrutują? Trudno odpowiedzieć na wszystkie te pytania, warto jednak poszerzyć swoją wiedzę za pomocą poświęconym kwestii globalnego zadłużenia programom angielskiej Al Jazeery.

22 lipca 2011

Krótki przewodnik po ratowaniu miast

Zamiast rozpisywać się na temat kolejnej ciekawej, liczącej sobie 20 stron publikacji brytyjskiej Fundacji Nowej Ekonomii, postanowiłem, że najlepiej będzie przetłumaczyć (korzystając z licencji Creative Commons) jej podsumowanie. Zawarte w broszurze "Ten Steps to Save the Cities" pomysły można by - rzecz jasna przy odrobinie politycznej woli, tak na szczeblu lokalnym, jak i centralnym, spróbować wdrożyć i w Polsce, szczególnie w miejscowościach, zmagających się po dziś dzień ze skutkami deindustrializacji i depopulacji. Można tez pomarzyć na temat ponownych inicjatyw chociażby na warszawskiej Pradze Północ...

***

Istnieje pilna potrzeba dla miast Wielkiej Brytanii - szczególnie na północy kraju - nowego zestawu bodźców ekonomicznych do zapoczątkowania lokalnej odnowy. Ministerstwa nie mają takich planów. Same miasta często sądzą, że muszą cierpliwie czekać na moment, gdy rząd lub cykl koniunktury ekonomicznej wyciągnie je za uszy.

Wyłania się nowa agenda ekonomiczna, często oparta na przykładach z odnoszących największe sukcesy miast Europy oraz obu Ameryk, która pozwoliłaby miastom na odzyskanie kontroli nad ich sytuacją ekonomiczną. Oto zarys tego planu. Będzie on się różnił w zależności od miejsca wdrażania - to podstawa dla jego sukcesu - lecz podstawowe pomysły łatwo wyodrębnić i podsumować w formie następujących propozycji:

1. Odbudowa lokalnych gospodarek poprzez zatkanie dziur, przez które wyciekają lokalne pieniądze. Sposób, w jaki pieniądze krążą na danym obszarze jest równie ważny jak ich ilość w obiegu. Tradycyjna ekonomia sugeruje, że miasta powinny się specjalizować. Może to być dobrym pomysłem dla największych przedsiębiorstw, ale jest nieadekwatnym rozwiązaniem dla lokalnych biznesów. Najlepszym rozwiązaniem dla nich jest nie specjalizacja, ale budowanie różnorodności i poszukiwanie sposobów na zastępowanie produktów z importu.

2. Wytwarzanie lokalnej różnorodności i wyjątkowości. Zbyt wiele spośród naszych miast poświęciło swoją wyobraźnię i zasoby na to, by wyglądać tak samo jak inne. Ponieważ różnorodność ekonomiczna pomaga pieniądzom krążyć w lokalnym obiegu ważne jest, by wszelkie nowe inwestycje uwzględniały jakość życia, wyjątkowość oraz wskaźniki zrównoważonego rozwoju w ich procesie planowania, a także by każda nowa inicjatywa handlowa poszerzała, nie zaś ograniczała, różnorodność miejskich ulic handlowych.

3. Zwalczanie lokalnych monopoli dla rozwoju przedsiębiorczości. Jednym z powodów, dla których nasze lokalne gospodarki tak cienko przędą jest fakt, że wiele miast promowało inwestycje, które w rozrachunku netto prowadziły do zmniejszenia ilości miejsc pracy, jako kreatorów rozwoju.

4. Organizowanie wsparcia dla biznesu, poradnictwa dla każdego sąsiedztwa. "Trenerzy", wspierani przez lokalnych przedsiębiorców, osoby pracujące w sektorze bankowym oraz lokalne wolontariuszki i wolontariuszy, pomogliby w ominięciu barier utrudniających rozpoczęcie działalności gospodarczej, budując sieci społeczne, które odnosiły sukces w innych miejscach.

5. Wykorzystanie lokalnych surowców do zbudowania nowej, lokalnej struktury kredytowej. Brytyjskie przedsiębiorstwa są dziś w słabszej pozycji niż ich konkurencja w USA czy w Niemczech, a także innych krajach, brak nam bowiem odpowiedniej struktury kredytowej. Prawdziwym problemem nie jest brak kapitału, ale brak instytucji zdolnych do pożyczania go (małym i średnim przedsiębiorstwom).

6. Inwestycje w lokalną energię. Aktualnie jedynie 0,01% elektryczności w Anglii wytwarzana jest przez komunalne, odnawialne źródła energii, pomimo dużych możliwości instalowania stosownej infrastruktury na miejskiej ziemi i na budynkach. W Niemczech analogiczny wskaźnik jest stokrotnie wyższy.

7. Wykorzystywanie odpadów jako surowców dla nowych przedsiębiorstw. Tradycyjna ekonomia ogranicza swoje zainteresowania do momentów, w którym pojawiają się pieniądze i w którym produkt zostaje zużyty. Miasta są często ślepe na potencjalną wartość tego, co jest marnowane i wyrzucane - a gdzie pojawia się potencjał dla przedsiębiorczości.

8. Wykorzystanie wydatków sektora publicznego do maksymalizacji lokalnych przepływów pieniędzy. Upewnijmy się, że kontrakty sektora publicznego budują lokalną gospodarkę i zapewniają stały dostęp do zasobów ekonomicznych na obszarach pogrążonych w stagnacji.

9. Doprowadźmy do uruchomienia zestawu nowego rodzaju pieniędzy. Udane wzorce działają dziś na całym świecie, utrzymując lokalną cyrkulację pieniądza i zapewniając niezależność wykluczonym społecznościom. Mogą one umożliwiać zaciągnięcie niskooprocentowanego bądź wolnego od odsetek kredytu, a w niektórych krajach opierają się na nich całe sektory gospodarki.

10. Eksperymenty z nowymi rodzajami tworzenia kredytowania dla korzyści lokalnej społeczności. Koniecznością stanie się wytwarzanie przez regionalne gospodarki nowego rodzaju publicznych pieniędzy, wolnych od oprocentowania, przydatnych na wyzwania potencjalnych katastrof ekonomicznych, jako podstaw kredytów umożliwiających odbudowę infrastruktury produkcyjnej na lokalnym poziomie.

Nie wszystkie z tych propozycji da się wdrożyć już jutro, a już na pewno nie bez wsparcia władz centralnych. Zapewnienie nowych rodzajów działań antykryzysowych oraz ich dostępności regionom nie jest czymś, co władze lokalne mogą sobie zapewnić samodzielnie. Doprowadzenie do tego, by banki zaczęły finansować nową infrastrukturę dla bankowości społecznościowej - zdolnej do wspierania rynku małych i średnich przedsiębiorstw, tak jak już czyni ona w Stanach Zjednoczonych - wymaga co najmniej współpracy między poszczególnymi podmiotami sektora bankowego.

Cała reszta może zostać zrealizowana dzięki posiadającym wyobraźnię i wybiegającym w przyszłość miejskim włodarzom, i to zrobiona natychmiast, wykorzystując nowe uprawnienia udostępnione samorządom przez Localism Bill. Wszystkie te idee są już praktykowane w różnych miejscach świata. Nie doszło jeszcze do ich połączenia przez oświecone władze miejskie, co pozwoliłoby im na wydobycie się z recesji. To dla nich wielkie wyzwanie, a wyzwaniem dla nas - pracujących nad nową ekonomią, jest możliwie jak najlepsze ich wspieranie.

20 lipca 2011

Zerwać ze schematami

Nieczęsto zdarza się nam kwestionować paradygmaty, w obrębie których funkcjonujemy. Zadawanie pytań na temat fundamentów współczesnego świata, takich jak wzrost gospodarczy, w najlepszym wypadku traktowane jest jako naiwność, którą są w stanie wyprostować frazesy na poziomie licealnej nauki przedsiębiorczości, w najgorszym - jako lewacko-anarchistyczne jątrzenie, które w prostej drodze doprowadzi ludzkość z powrotem do jaskiń. Dlaczego jednak nawet gdy poszczególne państwa dotyka recesja ludzie do jaskiń nie wracają, a co więcej - spora część z nich nadal ma pracę i konsumuje? Być może największym problemem, jaki mamy ze społeczną i ekonomiczną zmianą jest to, że właściwie ciężko nam sobie ją wyobrazić. Przyzwyczajeni do status quo, stajemy się - świadomie bądź nie - konserwatystami broniącymi zastanego porządku, ewentualnie marzącymi o przywróceniu stanu z bliższej lub dalszej przeszłości. Ponieważ jak do tej pory kwestie realności zazieleniania globalnych i lokalnych procesów ekonomicznych opierały się głównie na dyskusji o technologicznej możliwości przeprowadzenia zmian, odmienna perspektywa wydaje się być niezwykle cenna - szczególnie, jeśli proponuje ją Harald Welzer.

Autor wydanych niedawno w Polsce "Wojen klimatycznych" napisał dla Fundacji imienia Heinricha Boella esej, który zamiast skupiać się na kwestiach technologicznych bada coś zupełnie innego - sposób, w jaki konstruujemy swoje poglądy na temat rzeczywistości. Tytułowe "infrastruktury mentalne" to jego zdaniem źródła naszego przekonania o odwieczności i bezalternatywności sposobu funkcjonowania świata. Przywołując historyczne przykłady pokazuje on, jak bardzo nowe są narracje, które dziś uznajemy za "oczywistą oczywistość". Dla przykładu - w średniowieczu hierarchiczność społeczeństwa sprawiała, że o jakiejkolwiek narracji indywidualnych starań i sukcesu nie mogło być mowy. Poza myśleniem w kategoriach zbawienia w przyszłym życiu, mającego osładzać ziemską niedolę, przyszłość niemal nie istniała jako istotny koncept egzystencjalny. Dopiero etyka protestancka i Oświecenie zaczęły ten stan rzeczy zmieniać, co swą kulminację znalazło w wieku postępu technologicznego i narodzin nowoczesnych tożsamości, takich jak narodowa - w wieku XIX.

Choć Welzer daleki jest od stwierdzenia, że jedynym istotnym czynnikiem "wieku pary i elektryczności", zmieniającym ludzką mentalność było użycie paliw kopalnych, to jednak uważa ten fakt za jeden z ważniejszych dla rozwoju dzisiejszego produktywizmu i materializmu. Przed boomem technologicznym, który rozpoczął się w II połowie wieku XVIII w Anglii, roczne tempo wzrostu globalnego PKB wynosiło 0,05% i w dużej mierze związane było z przyrostem populacji, bardziej niż z wielką ekspansją produkcji i wymiany towarowo-pieniężnej. Poprawa warunków sanitarnych przyczyniła się do wydłużenia czasu życia ludzi, szczególnie w zachodnim kręgu cywilizacyjnym. Zjawisko to ułatwiło logiczne rozwijanie oświeceniowych tez dotyczących postępu. Rozluźnianie się dotychczasowych hierarchii, opisane chociażby przez Karola Marksa, tworzyło podatny grunt dla łączenia dawnej etyki pracy z nowoczesną etyką indywidualnej odpowiedzialności. Postęp skojarzony został z nieustającym wzrostem gospodarczym, a dawny łańcuch pokoleń zastąpił łańcuch niekończącej się produkcji dla samej produkcji, nie zaś dla zaspokajania potrzeb. W tak funkcjonującym świecie, jak zauważa Welzer, częściej wykonuje się jakiś zawód niż jest się kimś z zawodu, raczej praktykuje się jakąś wiarę niż jest się wiernym tego czy owego wyznania. Przygodność zastąpiła stałość i trzyma się dość mocno.

Problem w tym, że kontynuowanie dotychczasowej drogi, w obliczu kurczących się zasobów naturalnych oraz zdolności planety do regeneracji kontynuowanie dotychczasowego modelu rozwoju wydaje się prowadzić wprost do katastrofy. W obliczu konieczności jego zmiany infrastruktury mentalne pokazują swoje znaczenie - konserwując status quo. Skoro do tej pory rozwój i postęp kojarzone były ze zwiększaniem produkcji, co miało tworzyć miejsca pracy i zaspokajać potrzeby rosnących populacji, wszelkie ograniczenia w tym zakresie traktowane są jako zamach na ludzkie prawo do szczęścia. Kiedy już nawet udaje się przemóc te stereotypy, często usiłuje się przekonać do tego (jak czyni to zdaniem Welzera część ruchu ekologicznego), że "trzecia rewolucja przemysłowa" i technologiczne zmiany w sposobie produkcji załatwią problem ekologicznej degradacji. Zdaniem autora pamfletu tak nie będzie - już dziś, co z perspektywy chociażby XIX wieku byłoby perwersją - dla coraz większej grupy ludzi ciągły wzrost produkcji i konsumpcji nie jest w stanie zapewnić miejsc pracy. Dziś walczą oni nie o skrócenie czasu pracy, lecz o to, by w ogóle pracować. Pokazuje to, że skojarzenie postępu z permanentnym wzrostem gospodarczym - dla dobra ludzi i planety - należy przerwać.

Ponieważ nie wierzy on już w wielkie narracje, możliwe wtedy, gdy w fabrykach rodziło się mające podobne interesy społeczeństwo masowe, jako antidotum proponuje Welzer raczej ewolucyjną, pozytywistyczną działalność oddolną niż wielkie, publiczne projekty. Choć nie lekceważy on roli instytucji państwowych, uważa, że samorzutne inicjatywy mogą stać się inkubatorami dla nowych, mentalnych infrastruktur, dostosowanych do realiów świata kurczących się zasobów naturalnych. Choć z tezami autora można zgodzić się lub nie, to lektura daje sporą, intelektualną satysfakcję - tym bardziej, że naświetla ważny, cywilizacyjny problem z humanistycznej perspektywy. Także dla badaczek i badaczy źródeł współczesnej kultury ta cieniutka (nieco ponad 40 stron) broszurka powinna być lekturą obowiązkową. Lekturą, na temat której można dyskutować całkiem sporo.

18 lipca 2011

Marzenie o wielkiej narracji

Ruch przeciwników promowanego przez "Krytykę Polityczną" zaangażowania sztuki w życie społeczne i polityczne przybiera na sile, stając się istotnym - skądinąd jak najbardziej politycznym - głosem w dyskusji. Przybiera on najróżniejsze formy, od głosu Marty Tarabuły m.in. na temat wystawy badającej związki między kulturą a polityką w krakowskim MOCAK-u, po coraz bardziej histeryczne akcje grupy The Krasnals, z początku w ciekawy sposób kpiącej z nagle odkrytej fascynacji Wilhelmem Sasnalem, dziś zaś twierdzącej, że osoby uprawiające sztukę zaangażowaną nie pozwalają im na twórczą ekspresję. W połączeniu z niewątpliwie urokliwymi z powodu swej rachityczności inicjatywami, jak naklejanie na witryny Nowego Wspaniałego Światu plakatów sugerujących, że miejsce to zamieszkują bolszewiccy zdrajcy ojczyzny, nie sposób zareagować inaczej, niż uśmiechem politowania nad tego typu pomysłami. Jeśli jednak przyjmiemy wiarę w to, że polityczne zaangażowanie sztuki stanie się oczywistością, nasze przekonanie również zostanie poddane próbie - chociażby w postaci filmów Yael Bartany, w których główną rolę odgrywa Sławomir Sierakowski.

Bartana - izraelska lewicowa artystka, która reprezentowała Polskę na biennale w Wenecji - postanowiła zaproponować widzowi koncept Ruchu Odrodzenia Żydowskiego. ROŻ to fikcyjna (pytanie, na jak długo, skoro w przyszłym roku ma się odbyć jego pierwszy kongres) organizacja, kierowana przez odgrywanego przez Sierakowskiego bohatera, która za cel stawia sobie powrót Żydów do Polski. Jak w pierwszym z trzech filmów na ten temat mówi główny bohater, ruch ten pozwoli na zaleczenie historycznych ran oraz na wykrzesanie energii różnorodności, dzięki której "zadziwi się Europa". Pierwsze działania - balansujące na granicy tego, co wyobrażone a tego, co realne - sportretowano w filmie drugim, na którym działaczki i działacze ROŻ budują kibuc na terenie stołecznego Muranowa, a więc tam, gdzie niegdyś występowało spore skupisko społeczności żydowskiej w Warszawie. Najdłuższy, finałowy film prezentuje uroczystości pogrzebowe zabitego w zamachu Sierakowskiego, odbywające się między innymi w Pałacu Kultury i Nauki oraz na Placu Piłsudskiego. Myślę, że warto z tą trylogią się zapoznać.

Problem w tym, że coś w tak zbudowanej narracji nie gra. W pierwszej części szef "Krytyki Politycznej" prezentuje manifest Ruchu na pustym Stadionie Narodowym. Niby symbolika jasna - miejsce, w którym niegdyś odbywały się wielotysięczne pochody i manifestacje, w momencie kręcenia materiału zaś puste, tak jak opustoszała jest nasza pamięć, jeśli chodzi o zabitych podczas Holokaustu Żydów - ale przez swą dosłowność budzi pewien dystans. Stadion Dziesięciolecia, zanim zaczął przekształcać się w panoptyczny symbol neoliberalnego, nadwiślańskiego kapitalizmu, zastępującego wielobarwne, wieloetniczne targowisko, był miejscem komunistycznych spędów, na które mało kto patrzy dziś z zachwytem. Podawane Sierakowskiemu przez dzieci kwiaty i ich obchód po przestrzeni stadionu, nawet jeśli w mikroskali, owe skojarzenia wydobywają na wierzch. Jeśli to socrealistyczna wersja modernistycznej polityki ma być wzorem, z którego współczesne projekty polityczne miałyby czerpać, to taka próba - nawet, jeśli artystyczna - zbyt wielkich szans na realizację nie ma.

O ile budowanie kibucu - jako konkretny, pozytywistyczny projekt wydaje się jeszcze nieść jakąś otuchę, pokazywać na znaczenie, moc i symbolikę pozornie niewielkich działań (co niweluje nieco mieszane uczucia po obejrzeniu przemówienia), o tyle pogrzeb Sierakowskiego momentami trudno oglądać bez alkoholowego wzmocnienia. Nie wiem, na ile odpowiada za to sam czołowy, lewicowy publicysta, na ile zaś autorka, ale coś poszło tu nie tak. Nie do końca jestem przekonany, by kamieniem węgielnym społeczeństwa i państwa innego, niż bijącego pokłony relikwiom Jana Pawła II, miałyby być uroczystości, na których na placu Piłsudskiego staje czyjekolwiek popiersie - a z tym mamy do czynienia w finałowym filmie. Dzieci - młode aktywiści i aktywiści - układają na nim ze zniczy logo ROŻ - godło Polski z wpisaną weń Gwiazdą Dawida. Scena to całkiem niezła, tak jak mocne jest logo organizacji, ale znowuż - czy możliwe jest opowiedzenie tego typu historii z aktorem, którego główna rola tak bardzo podobna jest do działalności, jaką prowadzi w swej codziennej egzystencji? Gdyby zmienić stylistykę i obsadzić na miejscu Sierakowskiego Tuska czy Kaczyńskiego nadal trudno byłoby uwierzyć, by kogoś taka narracja miała skłonić do ponownego uwierzenia w możliwość utopii - nawet najbardziej wiernych wyznawców smoleńskiego spisku, jeśli o prezesa PiS chodzi.

To prawda, że lewica utraciła język, umożliwiający jej tworzenie wielkich narracji, przez co emocje łatwo przechwyciła populistyczna prawica. Wiemy to co najmniej od czasów wydania przez Krytykę Polityczną "Co z tym Kansas?" Thomasa Franka. Problem w tym, że nie każde wykorzystywanie emocji - nawet, jeśli coś buduje - może budować coś dobrego, w szczególności zaś stabilne fundamenty demokracji. Katastrofa smoleńska nie zakończyła mitycznej wojny polsko-polskiej, a wręcz przeciwnie - jeszcze bardziej ją zaostrzyła. Śmierć Icchaka Rabina z rąk żydowskiego radykała, niczym analogiczna śmierć Gabriela Narutowicza z rąk Eligiusza Niewiadomskiego, jeśli chodzi o jakość demokracji w II RP, nie była w stanie stać się katalizatorem zmian na lepsze na Bliskim Wschodzie. Wybór zamachu jako finału politycznego projektu pozwolił na wypowiedzenie przez kilka osób ogólnie słusznych, humanistycznych tez, ale nie dowiadujemy się nawet, czy dokonał go polski nacjonalista, superortodoksyjny Żyd czy może osoba umysłowo niepoczytalna, co mogłoby być dla osoby oglądającej ciekawą informacją, podobnie jak reakcje na sam film dla Yael Bartany.

Wykorzystywanie pseudopaństwowej pompy, kojarzącej się z PRL (bo raczej nie z wiecami PPS czy Bundu) obnaża fantazję o powrocie do modernistycznej fazy demokracji - wielkich wieców i wielkich, politycznych namiętności. Nie twierdzę, że nie jest to dziś zupełnie niemożliwe, vide rewolucje w świecie arabskim albo wydarzenia w Hiszpanii, niemniej jednak pełen powrót do przeszłości wydaje się mało prawdopodobny. Nie poradzimy zbyt wiele na to, że emocje dziś znajdują swe ujście na forach internetowych częściej niż na ulicach - ale, zważywszy na to że przez sieć zadanie fizycznego bólu znanego chociażby z konfrontacji dwóch przeciwnych sobie manifestacji z międzywojnia - możemy zadać pytanie, czy koniecznie to taki zły obrót wydarzeń? Umówmy się, że slogany wykrzykiwane na ulicznych marszach najczęściej nie są dużo bardziej rozbudowaną wersją politycznych projektów niż te, które możemy usłyszeć z mediów.

Znów - nie oznacza to mej wiary w prowadzenie polityki bez emocji, jest to niemożliwością. Problem w tym, że kręgi lewicowe mają bardzo silnie wdrukowaną liberalną ironię i dystans, w której orężem politycznego sporu częściej bywa śmiech niż gniew, dyscyplina czy patos. Wydaje się zatem, że kluczowym zadaniem jest raczej pokierowanie tą ironią tak, by nie służyła ona jakiejś formie klasowej dystynkcji ("wykształciuchy" kontra "mohery"), ale by zbliżała się raczej do form bardziej kompatybilnych z namiętnością w rodzaju promowanej przez Rorty'ego czy Walzera, obiecujących lepsze życie, a nie idealną utopię. Filmy Bartany zdają się iść utopijną drogą, co grozi sytuacją, w której, jeśli już kogoś zmobilizują, to raczej politycznych adwersarzy niż osoby, do których owa utopia miała być kierowana. No, chyba że liberalna ironia owładnęła mną tak mocno, że nie zauważyłem tych lewicowych tłumów, które czekają już tylko na swego wodza, który poprowadzi ich do krainy szczęśliwości.

13 lipca 2011

Subiektywne wojaże warszawskie: Nowa Huta

Nadal usiłuję poradzić sobie z bąblem, którego nabawiłem się na lewej stopie po wycieczce do kawałka Krakowa, w którym jeszcze nie byłem. Wycieczka rzecz jasna jak najbardziej się udała, bo i miejsce, po latach, odkrywane jest na nowo. Do Nowej Huty tramwajem z centrum jedzie się całkiem sporo, po drodze mijając rzadko zaludnione tereny, na których pobudowały się biura i centra handlowe. Gdy docieramy na miejsce, powoli poznajemy strukturę obszaru. Kolega-przewodnik utyskuje na drzewa, które zasłaniają modernistyczną zabudowę, ale jak na mój gust jest dzięki temu przepięknie. W głowie migają skojarzenia ze Starym Mokotowem, choć reszcie naszej trójki raczej przypomina Muranów.

Wielkie, socrealistyczne założenie architektoniczne dziś raczej głosuje na PiS oraz lokalny komitet prezydenta Majchrowskiego. Nie przeszkadza to mieszkającym tu ludziom tamować zapędy prawicowych polityków, chcących zmieniać nazwy ulic. Nie udało się z Placem Centralnym, który po śmierci Ronalda Reagana otrzymał jego imię, choć ponoć nie funkcjonuje ono w społecznej świadomości. Zastanawiamy się, jak mógłby wyglądać np. przewodnik Krytyki Politycznej po tym miejscu i jakimi kategoriami je opisać. Idealne, socjalistyczne miasto nie wydało zbyt wielu wybitnych myślicieli czy artystów - a może właśnie taka miała być funkcja owego idealnego miasta? Z pewnością bardzo ciekawie wyglądają przestronne ulice, rozchodzące się promieniście od wspomnianego już Placu Centralnego. Pierwotny plan, jak to zwykle bywa, w życiowej praktyce uległ pewnym modyfikacjom. Nie ma nowohuckiego ratusza (z początku samodzielna miejscowość stała się częścią Krakowa), a przez lata w przestrzeń wnikały kolejne kościoły, z którymi bezskutecznie usiłowała walczyć władza ludowa.

Tramwaje docierają nawet i tu - mam czasem wrażenie, że jest ich więcej niż w Warszawie, nie wiem, czy bierze się to z bezwzględnej przewagi w długości trakcji (chyba nie, wszak w stolicy w okolicach roku 2008 było ich ok. 120 km, a w Krakowie - ponad 80), czy może po prostu z faktu, że mam do czynienia z mniejszym powierzchniowo miastem? Najciekawsze dla mnie zaczyna się na południe od Placu Centralnego, na którym od dawna nie stoi już pomnik Lenina. Od nowohuckiej łąki oddziela nas tylko pomnik "Solidarności", a za nim rozpościera się panorama nie tylko na pobliskie wzgórza, ale - przy dobrej pogodzie - nawet na Tatry. Nie sposób nie zauważyć w taki upał jak ten, który towarzyszył nam w sobotę, że duża ilość drzew daje cień i ochłodę. Nie sposób nie zauważyć też, że nie brakuje tu sklepów, restauracji czy szkół - co więcej, dzielnica ta ze swoimi placówkami ponadgimnazjalnymi staje się edukacyjnym punktem odniesienia dla okolicznych miejscowości. Kiedy spoglądam na "nowoczesne" osiedla deweloperów, do których czasem dobrze, że udaje się dociągnąć jakąś drogę, to daje do myślenia...

Żeby zbyt różowo względem socrealizmu nie było, niedługo napiszę o swoich wrażeniach z wystawy poświęconej odbudowie Warszawy, którą za darmo zobaczyć można w Domu Spotkań z Historią. Być może w tym wypadku zadziałał fakt, że Nowej Huty nie wybudowano na zburzonym fragmencie już istniejącego miasta, ale pozwolono mu żyć, dobudowując obok alternatywną, konkurencyjną polis? Któż to wie. Na pewno dzielnica domaga się analiz dotyczących jej profilu i zmian, które ją czekają, świadectw mieszkanek i mieszkańców, póki co, nie wykorzystano tymczasem dostatecznie dobrze w badaniach naukowych. Pierwsze koty za płoty w postaci spisanych wspomnień poznałem jeszcze na zajęciach z animacji kultury, nieco inną, bardziej architektoniczną perspektywę prezentowała książka na temat futuryzmu miast przemysłowych - autorstwa Kuby Szredera, Ewy Majewskiej i Janka Sowy. Do odkrycia pozostaje jeszcze wiele zakątków i wiele dziedzin życia w tym uroczym zakątku, zdecydowanie ich za dużo na jedną, bardzo przyjemną wizytę, pomijając może bąbla na stopie...

12 lipca 2011

Subiektywne wojaże warszawskie: krakowska pocztówka

Miłość (a co najmniej sympatia) do Krakowa, żyjąc w Warszawie, nie jest prosta. Historyczne różnice tożsamościowe zdają się niewielkie, ale kiedy je zsumować, okazuje się, że to niemal dwa różne światy, trochę jak Warszawa i Poznań. Dla przykładu - mieszkając na Kazimierzu nie sposób wyegzekwować ciszy nocnej o 22.00, z dość oczywistych względów, jak chociażby chęć zabawy osób tam przyjeżdżających. Mimo to hałasów nie ma znów tak dużo, by nie móc zasnąć, a jeśli coś już budziło mój nocny spokój, to równie często co imprezujący byli to "aktorzy pozaludzcy", jak przejeżdżająca śmieciarka albo wrzeszczący dość energicznie kot sąsiadów. Pomyślałem sobie, że w Warszawie zaraz rozpoczęłoby się wzywanie policji i utyskiwanie nad tym, że ludzie w środku miasta mają prawo do odpoczynku, egzekwowane z uporem prowadzącym do zamierania społecznej funkcji miasta włącznie.

Podobnie, jedząc zapiekanki na Małym Rynku w tejże samej dzielnicy, zerknąłem na fasady niektórych kamienic, które nie zachwycały swoim stanem. Sama przestrzeń, dzięki drobnemu handlowi i gastronomii, może wydawać się obskurna. Miejsce to tętni jednak życiem stokrotnie bardziej, niż - dajmy na to - wypacykowany stołeczny Plac Grzybowski, chyba nawet ciut bardziej niż i tak żywy Plac Zbawiciela. Zastanawiając się nad tym problemem, Adam zwrócił mi uwagę, że przez lata zaborów na południu dzisiejszej Polski kwitło życie kulturalne (czy trąci dziś ono myszką czy nie, to już temat na zupełnie inne rozważanie), podczas gdy w Warszawie trwający przez dziesięciolecia stan wojenny, wprowadzony przez rosyjskiego zaborcę, zepchnął normalne życie społeczne do prywatnych mieszkań. Może więc dlatego tak trudno jest dziś z tego modelu wyrwać stolicy, nadal podskórnie niedowierzającej, że może się bawić, albo że drobny handel to esencja miejskiego życia, nie zaś ekonomicznego zacofania?

Mając to pytanie w tyle głowy, przypomniałem sobie jedną z wielu lektur, jaką musiałem przeczytać, przygotowując się na kolejny egzamin. Tadeusz Boy-Żeleński, poza tłumaczeniem i pisaniem dzieł w rodzaju "Piekła kobiet", popełnił swego czasu "Znasz-li ten kraj? (Cyganeria krakowska) oraz inne wspomnienia o Krakowie". Książka to nad wyraz ciekawa, czyta się ją jednym tchem, opiera się bowiem na wspomnieniach z momentu, w którym rodziła się legenda miasta jako prężnego ośrodka kulturalnego na mapie nadal pozostającej pod zaborami Polski. Boy - który nie słynął wszak z delikatności, jeśli chodzi o piętnowanie zjawisk uznawanych przez niego za symbole mentalnego zaścianka - maluje obraz tego czasu przebudzenia i rozwoju miasta (mniej więcej od ok. 1880 roku do początku I Wojny Światowej) barwnie i z nieskrywanym ciepłem.

Na początku widzimy małe miasteczko, duszące się w dotychczasowych murach austriackiej twierdzy, senne i z żalem spoglądające na swój stan. Miasto o zgoła nieeuropejskim podziale społecznym, zdominowanym przez rody szlacheckie, nie zaś przez typowe, z początku słabe, mieszczaństwo. Boy, zamiast iść w ślady Brzozowskiego, uznającego Kraków za składowisko narodowych rojeń i fantazmatów, woli pokazać społeczną zmianę. Wzrost zamożności i znaczenia powoli rodzącej się klasy średniej zaczął tworzyć rynek zbytu dla artystów, ci zaś zaczęli mieć coraz bardziej śmiałe pomysły, realizowane za pomocą kabaretu, literatury czy teatru. Na dzieła, do tej pory kończące się towarzyskimi skandalami, zaczęło być więcej miejsca dzięki rosnącemu znaczeniu prasy. Co ciekawe, więcej przestrzeni dla awangardy i eksperymentu dawały łamy konserwatywnego "Czasu", niż progresywnej "Reformy", co zdaje się być ciekawą ilustracją trwającego po dziś dzień tworzenia ośrodków intelektualnych i stronnictw spójnych bardziej pod względem towarzyskim niż ideowym.

Dziś Kraków jest znacznie większym ośrodkiem miejskim, dzięki depopulacji Łodzi i wcześniejszemu przyłączeniu doń Nowej Huty pod względem ludności udało mu się wdrapać na drugie miejsce w tej kategorii. Choć z lokalnej perspektywy może wydawać się to mało widoczne, to jednak odczuwam tam skutki dłuższej niż w Kongresówce, nowoczesnej samorządności. Inaczej na miejską wyobraźnię działają reformy rosyjskiego Sokratesa Starynkiewicza, nawet jeśli zapisały się w historii Warszawy złotymi zgłoskami, inaczej zaś - krakowskiego Juliusza Leo, za kadencji którego wykupiono Wawel od Austriaków i wdrożono projekt "wielkiego Krakowa", a więc administracyjnego znacznego powiększenia miasta, który otworzył przed nim nowe perspektywy rozwoju. Także i dziś, gdy tak wiele mówi się o konserwatyzmie tego miasta nie sposób zupełnie bezrefleksyjnie pominąć faktu, że jego prezydent - Jacek Majchrowski - wielkim prawicowcem nie jest. Miejskość i mieszczańskość Krakowa nie jest zatem - przynajmniej moim zdaniem - tak jednowymiarowa, jak usiłuje się ją portretować, i to właśnie sprawia, że z przyjemnością powracam do niego, kiedy znajduję nieco więcej czasu dla siebie.

11 lipca 2011

Subiektywne wojaże warszawskie: krakowskie reminiscencje

Po raz pierwszy od dawna byłem w stanie niemal zupełnie się zresetować. Kilka dni w jednym z ulubionych miast, gdzie po dziś dzień wyczuwa się cesarsko-królewski klimat Austro-Węgier, spotkania z dawno nie widzianymi przyjaciółmi, przyjemne lokum na Kazimierzu - żyć, nie umierać. Dzień, w którym czekając na Internet stwierdziłem w pewnym momencie, że wcale nie muszę siedzieć kilku godzin na sieciowym przeglądzie prasy zrobił mi bardzo dobrze, podobnie jak i piesze wędrówki po Nowej Hucie, przez które na stopach mam teraz całkiem pokaźne bąble. Wycieczka ta była tak bardzo obfitująca we wrażenia, że jej opisanie w jednym blogowym poście pozostaje niemożliwością. Jako że dodatkowo wiąże się ona z nie opisanymi przeze mnie w tym miejscu lekturami i kontekstami, na przywołanie których do tej pory nie było za bardzo okazji, sądzę, że będzie nad czym porozważać.

Wspólny znajomy mój i Adama, u którego nocowaliśmy, z łatwością wciela się w rolę naszego przewodnika po mieście. Najpierw pokazuje nam uwidoczniony na wikipedycznym zdjęciu MOCAK - niedawno otwarte krakowskie muzeum sztuki nowoczesnej, w którym zostawia nas sam na sam z wystawą "Historia w sztuce". Poszukuje ona związków między tymi dwiema dziedzinami życia, sprawdzając, w jaki sposób nachodzą one na siebie i wpływają na ich społeczny odbiór. Dość szybko w oczy rzucają się tabliczki informujące o osobie, która stworzyła dane dzieło, podpowiadające jednocześnie konteksty, w jakich warto je odczytywać - dla przykładu przy obrazie Matejki zadbano o podkreślenie "zagęszczenia historii", opowiadającej o wydarzeniach związanych z bitwą pod Wiedniem. Czasem - szczególnie, jeśli nie chce się zepsuć sobie zabawy z odkrywania własnego, indywidualnego kontekstu oglądanych dzieł - lepiej lekturę rzeczonych tabliczek pominąć, inaczej można odnieść wrażenie, jakoby obcowało się momentami z opisem maturalnego klucza z języka polskiego, a nie jest to doświadczenie miłe osobom, które z nową jej wersją miały wątpliwą przyjemność obcować...

Jeśli pytać o pracę, która najbardziej wciągnęła mnie osobiście, to jest nią jedna z projekcji wideo, przedstawiająca fikcyjny pogrzeb Breżniewa. Nagrana na paromilimetrowej taśmie, w praktyce jakością zbliża się do wyeksploatowanego nagrania VHS z lat 80. XX wieku. Obrazy składające się na fikcyjny pogrzeb są zamazane i niemal pozbawione barwy, a do tego przyspieszone. Warstwa dźwiękowa wydaje się niezrozumiałą kakofonią, co przy dłuższym oglądaniu wzbudza niepokój. Kojarzy mi się nie tylko z ogłaszaniem stanu wojennego przez Jaruzelskiego, ale wręcz z kasetą z nagranym nań "Koszmarem z ulicy wiązów", który to film stanowił w mym dzieciństwie niepodważalny punkt szczytowy budzącej przerażenie przemocy. Z tym filmem miałem podobnie - wyobraziłem sobie pobudkę przy śnieżącym telewizorze (to swoją drogą ciekawe, że współczesna technologia cyfrowa, eliminując tego typu zakłócenie, eliminuje jednocześnie niepokój z nim związany) z lecącym nań obrazem tego typu - totalitarny, mroczny przekaz, ukazany w szybkim tempie, które powinno go rozbrajać i banalizować, okazuje się być jeszcze silniejszy i jeszcze bardziej przerażający.

Całkiem niedaleko mamy filmowe propozycje izraelskiego artysty, dekonstruującego Hitlera. Na jednym z filmów widzimy mężczyznę w masce postarzałego wodza III Rzeszy, odgrywającego rolę nostalgicznie wspominającego przeszłość dziadka. Napięcie między tymi dwoma elementami przekazu osiąga swój szczyt, gdy zaczyna referować na temat symetrii otworów, będących toaletami w Auschwitz... Podobnym rozedrganiem gra on, gdy w wyniku montażu pozbawia Hitlera wąsów albo sprawia, że wyrasta mu długa, "żydowska" broda. Stosując wielokrotne powtórzenie tego samego urywka filmu sprawia, że wyjmowanie chusteczki z kieszeni zamienia się w akt masturbacji. Leżąca na podłodze instalacja, wyglądająca na rozłożoną na podłodze skórę Fuehrera, przypomina nam o istniejących w nas pokładach agresji i chęci do stosowania zasady "oko za oko", prowadzącej do dalszej eskalacji przemocy.

Rzecz jasna nie są to jedyne prace na wystawie, dość wspomnieć opisywany już tu chyba film Rajkowskiej o dwójce niemieckich filozofów - Rilkem i Nietzschem - zmienionych w psy, projekcie Artura Żmijewskiego, w którym starsi ludzie - pacjenci izraelskich szpitali - przypominają sobie słowa międzywojennych, polskich szlagierów muzycznych, czy też zapisem happeningu Krzysztofa Wodiczki, podczas którego za pomocą projektorów naniósł na warszawski pomnik Mickiewicza aktorki i aktorów, deklamujących fragmenty z "Dziadów". Jako że nie udało nam się znaleźć chwili czasu, by odwiedzić położoną na dole moim zdaniem efektownego i przyjemnie nowoczesnego budynku wystawę dzieł zgromadzonych przez MOCAK, mam nadzieję, że kiedyś jeszcze przyjdzie czas na nadrobienie tej zaległości.

Nie będę się zbytnio rozpisywał na temat innej wystawy, którą miałem przyjemność zobaczyć, a mianowicie poświęconą Pomarańczowej Alternatywie, którą można obejrzeć w znajdującym się na Rynku Głównym Międzynarodowym Centrum Kultury. Na temat PA pisałem już a propos filmu Marii Zmarz-Koczanowicz, wystawa ta warta jest spędzenia przy niej chwili czasu, dzięki której możemy wczuć się w nastrój kontestowania PRL za pomocą "surrealizmu socjalistycznego". Solidnie przygotowana dokumentacja, zdjęcia działań inicjatywy z całej Polski, wycinki archiwalnych gazet - to wszystko mocne strony kulturalnej propozycji MCK. Choć w pociągach na linii Warszawa-Kraków tłoczno, mimo wszystko warto jednak przecierpieć te 3,5 godziny podróży, by zapoznać się z kulturalnymi propozycjami drugiego największego miasta w Polsce.

10 lipca 2011

Rozliczenia zatarte przez czas

Wakacje powinny być czasem odpoczynku i nadrabiania zaległości - możecie zatem stwierdzić na podstawie częstotliwości publikowania nowych wpisów, że staram się z tych możliwości korzystać. Nie zawsze się udaje, wystarczy bowiem spojrzeć na kalendarz wyborczy i na bliskość zapowiedzianego przez Bronisława Komorowskiego dnia tychże - 9 października - by uznać, że jest nad czym dyskutować i co robić. Poziom opóźnienia czytelniczego i obładowania pracą sprawił, że nadal na mych półkach dużo miejsca zajmują już nie tylko nieprzeczytane książki, ale nawet dwa komiksy. Szczęśliwie dwa to nieco mniej niż trzy, a tak jeszcze do niedawna kształtowała się stosowna statystyka. Przeczytanie 80 stron powieści graficznej w 2 dni wydaje się dość niezłym miernikiem tego, że nudzić się mi dość trudno...

Miernik to dość dobry, odpada przy nim bowiem możliwość zwalenia winy na nieciekawą lekturę. "Deogratiasa. Opowieść o Rwandzie" Jeana-Philippe'a Stassena trudno uznać za lekturę nieciekawą. Wydana w polskim tłumaczeniu w mającej publicystyczne ambicje serii Świata Komiksu "XX wiek, wiek XXI" doskonale rolę tą spełnia. Już sam temat - masakry ludu Tutsi przez Hutu w środku Afryki - wydaje się ciekawy nawet na pozornie banalnym poziomie rozważań czasoprzestrzennych. Mamy oto opowieść o wydarzeniach nie tak znowu odległych - 16 lat od dziś - które z dzisiejszej perspektywy toną w morzu innych doniosłych zdarzeń, jakie miały od tego momentu miejsce. Niedostępny teren i brak możliwości technicznych, pozwalających na relacjonowanie masakr z tak dalece posuniętą dokładnością, jaką dziś możemy oglądać na YouTube'owych filmach z kolejnych arabskich rewolucji ułatwiają zapomnienie małym państwie i ludziach go zamieszkujących. Skoro tak łatwo o owo zapomnienie w wypadku zamordowania - wedle szacunków - od 500 tysięcy do miliona osób - to cóż dopiero myśleć o nich w kategoriach jednostkowych cierpień?

Perspektywę indywidualnej tragedii przyjmuje belgijski rysownik. Głównym bohaterem czyni tytułowego Deogratiasa, którego poznajemy jako dotkniętego szaleństwem "człowieka-odpadu", jak określiłby go Zygmunt Bauman. Jego życiowym celem na pierwszy rzut oka stało się picie urugwy - piwa bananowego - aby ukoić swój przyjmujący fizyczne formy ból egzystencjalny. Wiąże się on z jego osobistą tragedią, którą poznajemy za pomocą retrospektywnych skoków w przeszłość. Odkrywamy katolicką misję i osoby ją zamieszkujące - między innymi dwójkę dziewcząt - córek zmuszonej warunkami ekonomicznymi do prostytucji kobiety, przełożonego placówki o swojsko brzmiącym imieniu Stanislaus oraz jego frankofońskiego pomocnika, a także plejadę barwnych postaci pobocznych, uwięzionych w wirze historii. Sama rzeź zajmuje stosunkowo niewielką część komiksu, dużo więcej miejsca - obok perypetii portretowanych postaci - zajmuje odkrywanie źródeł mającej nastąpić przemocy. Coraz trudniej było od nich uciec - przejawiały się na szkolnych lekcjach na temat składu etnicznego mieszkanek i mieszkańców Rwandy, a także na falach eteru, które w kluczowym momencie - katastrofy samolotu z prezydentem kraju na pokładzie - z szerzenia mowy nienawiści stały się medium nawołującym do eksterminacji.

Deogratias, poza piciem piwa, ma jednak inny, ważniejszy cel - jest nim otrucie osób, które były świadkami jego osobistej tragedii, związanej z zamordowaniem sporej części przed chwilą wymienionych przeze mnie postaci. Osiąga w tym procederze niemałe sukcesy, bowiem jego kondycja psychiczna usypia czujność okolicznej społeczności. Jego cierpienia są autentyczne, a poziom degradacji - namacalny. Nie tylko chodzi w łachmanach, ale też nie napiwszy się urugwy odczuwa na sobie ból rozszarpywania ciała przez psy. Co więcej - psem zaczyna się w takich sytuacjach czuć, co wpływa na jego zachowanie i na idące za nim drwiny, głównie ze strony okolicznych dzieci. Trudno jest mu dojść do siebie po tym, kiedy odebrana mu została jego powoli rozwijająca się miłość z dziewczyną z plemienia Tutsi, zamordowaną niedługo po tym, kiedy udało się im mieć swój pierwszy raz. Gwałty i przemoc, idące ze sobą w parze, zmieniały ludzi w bestie. Biali, którzy posługiwali się - mniej lub bardziej świadomie - orężem misji cywilizacyjnej, okazali swą bierność wobec dziejących się na ich oczach wydarzeń. Deogratiasowi zawalił się świat, a sposób, w jaki usiłował go na nowo złożyć, okazał się być zemstą którą trudno było komukolwiek zrozumieć, bo o akceptacji mowy siłą rzeczy być nie mogło.

Wobec takich książek trudno użyć określenia "satysfakcjonująca lektura", nieuchronnie bowiem zderzamy się z nieadekwatnością, a czasem wręcz niesmakiem połączenia go z czytaną i oglądaną treścią. Po przejściu 80 stron - szczególnie, jeśli nie spieszy się nam z czytaniem - w naszej spokojnej egzystencji doświadczamy mikropęknięcia, będącego bladym cieniem pęknięcia, jakie w swoim życiu przeżył Deogratias. Zastanowić się można, skąd bierze się nasze dobre samopoczucie, jakie zdarza się nam żywić wobec Innego, kiedy okazuje się, że przemoc spotyka się nie z przeciwdziałaniem, ale z biernością. Czy niepokoją nas, czy może zbywamy wzruszeniem rąk sugestie, padające w dziele rysownika, że to europejskie dążenie do opisania i skatalogowania ludności małego państwa stoi za falą nienawiści, która dzięki dowodom osobistym z wpisaną w nich grupą etniczną mogła być znacznie skuteczniejsza? Lektura to niełatwa, ale tym bardziej godna polecenia.

8 lipca 2011

O ruchach miejskich na Publica.pl

Nikt nie jest idealny – od przyjęcia takiego założenia można rozpocząć dyskusję o kiełkujących w Polsce ruchach miejskich. Sprzeciw wobec polityki niezrównoważonego rozwoju, inwestowania bez planowania, tworzenia nowego miasta bez zwracania uwagę na jego dotychczasową tkankę, konsultacje społeczne, legitymizujące już dawno postanowione pomysły władz – to wszystko zjawiska, które miejskie aktywistki i aktywiści znają aż za dobrze. Nic zatem dziwnego, że zwierają szyki i wspólnymi siłami chcą znaleźć tak intelektualne, jak i praktyczne narzędzia do tego, by miejska demokracja ożywała częściej niż raz na 4 lata, przy okazji wyborów samorządowych. Ożywienie to zbiegło się w parze z rozkwitem wielu, oddolnych ruchów społecznych, najczęściej pozostających na poziomie akcji w rodzaju „byle nie na moim podwórku”. Przykład stowarzyszenia „My-Poznaniacy” pokazuje jednak, że nie zawsze tak być musi i że wspólnymi siłami takie ruchy mogą wbić szpilę w dotychczasowy, często gęsto przyjmujący znamiona oligarchii polityczny układ sił w miejskich ratuszach.

(...)

Broniący się przed mostem innym niż pieszo-rowerowy Żoliborz czy marzący o deptaku na Świętokrzyskiej nie są zwolennikami miejskiej wsobności, wrogiej obcości reprezentowanej przez dojeżdżających do stolicy ludzi mieszkającej w obrębie aglomeracji – zapewne intencje stojące za ich propozycjami są tak różne, jak różne są osoby zamieszkujące nowoczesne polis. Bardziej w ich egoizm wierzyłbym w podskórną chęć zachowania lokalnej tożsamości, która wbrew ideologii bezalternatywności nie musi kłócić się z rozwojem. Kiedy popatrzymy na miejskie dokumenty, takie jak strategia rozwoju transportu w Warszawie, znajdziemy w niej jasne zobowiązanie miasta do redukowania poziomu ruchu samochodowego w centrum. Czy mieszkanki i mieszkańcy prawego brzegu Wisły, o których martwi się Stańczyk, nie poruszają się pieszo, rowerem bądź tramwajem? Skoro 70% osób w stolicy – jak wskazują badania – korzysta z komunikacji zbiorowej, mamy nadal za punkt odniesienia uznawać kierowcę samochodu? Czy osoba spoza Warszawy nie może liczyć na to, że na jej obrzeżach przesiąść się będzie mogła na parkingu Park&Ride (o stanie realizacji tego projektu można rzecz jasna dyskutować) do autobusu, metra albo tramwaju? Czy wzorujące się na sporej części miast rozwiązania, kreujące inne od samochodowych potrzeby transportowe, mają być skażone konserwatywnym znamieniem?

(...)

Być może zatem to nie konserwatyzm jest największą zmorą, jaka dotknąć może nasze miasta? Jeśli konserwatyzmem nazywa się przekonanie o tym, że warto zachowywać dotychczasową tkankę miejską i architektoniczny sznyt różnorodnych pod tym względem warszawskich ulic, to pod tak rozumianym konserwatyzmem miejskim podpisuję się obiema rękoma. W żaden sposób nie oznacza on automatycznego konserwatyzmu w sprawach światopoglądowych – nie jest ideologią, ale swego rodzaju intelektualnym nawykiem, każącym zastanowić się dwa razy, czy każda inwestycja w rodzaju bloku umieszczonego w klinie napowietrzającym albo mostu, położonego w niekorzystnym miejscu (Tamka przy Moście Świętokrzyskim okazała się dość ciężko znosić jego sąsiedztwo) automatycznie kwalifikuje się jako postęp z racji swej nowości. Nie oznacza to, że ten tok myślenia blokuje każde ulepszenie miasta, ale jest jedną z uprawnionych opinii, której wypowiedzenie może przyczynić się do znalezienia kompromisu akceptowalnego dla możliwie jak największej części stron sporu o miasto. Dla przykładu na Świętokrzyskiej można wytyczyć buspas, a parkingi przenieść pod ziemię, robiąc miejsce dla większej ilości drzew i małej architektury. To jedna z opcji, którą warto rozważyć – nie pierwsza i nie ostatnia, jaka w dyskusji na ten temat padnie.

Więcej - w tekście "Miejskie rewolucje bywają gorsze niż miejskie reakcje", opublikowanym na stronach internetowych ResPublici Nowej.

6 lipca 2011

Ponad podziałami dla dobra miasta

Ze względu na niezgromadzenie wymaganej ilości podpisów, umożliwiającej zgłoszenie inicjatywy referendalnej, warszawscy Zieloni popierają analogiczny wniosek zainicjowany przez Prawo i Sprawiedliwość. Podtrzymujemy nasze przekonanie, że w tak ważnej dla mieszkanek i mieszkańców miasta sprawie, jaką są plany sprzedaży publicznego, naturalnego monopolisty w dystrybucji ciepła, ostateczny głos powinien należeć do prawdziwych właścicielek i właścicieli komunalnej spółki.

- Nasze wątpliwości co do procesu prywatyzacyjnego nie tylko się nie zmniejszyły, ale wręcz uległy nasileniu. - mówi Krystian Legierski, radny Zielonych w Radzie Warszawy – Ratusz nie udostępnia jakichkolwiek informacji, które mogłyby wykluczyć możliwość nabycia zarówno SPEC-u, jak i sprzedawanych przez Vattenfalla warszawskich elektrociepłowni przez tego samego kupca. Tego typu prywatny monopol nie służyłby interesowi mieszkanek i mieszkańców stolicy – znacznie trudniej niż na publicznej spółce byłoby wymusić na nim chociażby podnoszenie efektywności wykorzystania energii cieplnej czy zwiększania udziału źródeł odnawialnych w jej produkcji. Nieprzejrzystość procesu prywatyzacyjnego sprawia, że jedyną deską ratunku jest odwołanie się do opinii publicznej. W trakcie kampanii referendalnej chcemy przedstawić nasze argumenty na rzecz zachowania publicznego charakteru przez SPEC.

- Również pozostałe pytania, jakie proponuje zadać PiS, warte są odwołania się do miejskiego referendum – dodaje członkini Rady Krajowej Zielonych, Agnieszka Grzybek. - Dla przykładu radni Platformy Obywatelskiej skutecznie przeforsowali podwyżkę cen biletów komunikacji zbiorowej, pozostając głusi na argumenty organizacji zajmujących się promocją zrównoważonego transportu w mieście. Marszrutyzacja, priorytet komunikacyjny dla autobusów i tramwajów, bardziej skuteczne egzekwowanie opłat za bilety oraz za parkowanie – to wszystko bolączki, z którymi od lat zmaga się miejski transport publiczny. Niepokoi nas fakt, że miejski Ratusz – jak donoszą media – planuje kruczkami prawnymi zablokować możliwość przeprowadzenia referendum. Blokowanie mieszkankom i mieszkańcom miasta możliwości wypowiedzenia się w bezpośrednio dotyczących ich sprawach po raz kolejny obnaża fakt, że przymiotnik „Obywatelska” w nazwie PO znaczy dla polityków tej partii niewiele. Przypominamy, że podobne zabiegi stosował niedawno we Włoszech Silvio Berlusconi, chcący zablokować powszechne głosowanie m.in. na temat wycofania się z planów rozwoju energetyki jądrowej i prywatyzacji wodociągów. Poniósł klęskę, co powinno być przestrogą dla stołecznego Ratusza.

- Jeśli Hannie Gronkiewicz-Waltz rzeczywiście zależy na odpowiedzialności budżetowej Warszawy, powinna zwrócić się o pomoc do swych partyjnych koleżanek i kolegów – komentuje Bartłomiej Kozek, członek Rady Krajowej Zielonych – Nawet miejskie dokumenty, takie jak założenia do tegorocznego budżetu miasta, wyraźnie wskazują na obniżki podatków od dochodów osobistych jako przyczynę kłopotów z miejskimi finansami, na co nałożył się światowy kryzys gospodarczy. W stolicy Polski mieszka proporcjonalnie większy odsetek osób o wysokich dochodach. Za obniżenie im stawki podatku PIT odpowiadają działania legislacyjne, wspierane zarówno przez Prawo i Sprawiedliwość, jak i Platformę Obywatelską. Pieniądze, które miały zostać w kieszeniach podatników dziś odbiera się im poprzez podwyższanie cen usług publicznych, takich jak woda czy żłobki i przedszkola. Szczególnie negatywnie odbija się to na sytuacji osób o małych i średnich dochodach, których obniżki stawek PIT dotknęły w stopniu niewielkim, natomiast niedawna podwyżka VAT – dość znaczącym. Decyzje polityków w Sejmie mają bezpośredni wpływ na funkcjonowanie samorządów w całej Polsce. Byłoby dobrze, gdyby prezydent miasta, będąca zarazem wiceprzewodniczącą partii rządzącej, domagała się korzystniejszej dla Warszawy polityki podatkowej.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...