30 września 2009

Raport sondażowy - wrzesień 2009

Zasadniczo nic nowego pod słońcem. Platformie nie zagraża deficyt budżetowy, krytyka polityki historycznej ze strony PiS, a rezygnacja przez Amerykanów z pomysłu tarczy antyrakietowej chyba wręcz popularności dodała. Rośnie też popularność głównej partii opozycyjnej, której wyrazistość zdaje się dodawać punktów. Pogłoski o współpracy z SLD partii braci Kaczyńskich nie zaszkodziły, za to Sojuszowi - i owszem. Po chwilowym przeskoczeniu progu 10% już drugi z rzędu miesiąc znajduje się pod ową symboliczną barierą, a plan doganiania PiS ponosi porażkę. Nie oznacza to, że lepiej mają się alternatywne partie "na lewo od PO" - gdyby dziś ziścił się scenariusz Brygidy Kuźniak dotyczący powstania "Unii Demokratów" formacje, które miałyby ją tworzyć, czyli SDPL, PD i SD (Zieloni nie są aktualnie notowani w badaniach) miałyby w sumie 3% poparcia, czyli 3 razy mniej niż partia Napieralskiego.

Dotychczasowego stanu posiadania trzyma się PSL, wahnięcia pod wyborczą kreską nadal nie sprawiają, by którekolwiek ugrupowanie miało powyżej 2% głosów. Marazm trwa, Platforma, bo słabym sierpniu, odbudowuje poparcie, powoli jednak w górę idzie też i PiS, którego wzrost przyblokował PO zwiększenie ilości posłanek i posłów w załączonej symulacji. Zobaczymy, czy plany objazdów po Polsce Andrzeja Olechowskiego czy polityczna reaktywacja Ludwika Dorna zmienią coś na politycznej scenie, chociaż patrząc się na podobne inicjatywy z ostatnich miesięcy pozwalam sobie na sceptycyzm.

29 września 2009

Niemcy wybrały - skręcają w prawo...

Koalicja CDU/CSU-FDP wydaje się być pewna. Tym razem stosunki w jej obrębie będą jednak zupełnie inne - do tej pory liberałowie byli partią znacznie mniejszą, często dysponującą mniej liczną reprezentacją od bawarskich chrześcijańskich socjalistów. Teraz, mając najwyższe w historii poparcie, FDP będzie miała znacznie więcej do powiedzenia, co może oznaczać, że proces rozmontowywania niemieckiego państwa opiekuńczego ruszy znacznie szybciej, niż do tej pory. Pozycja dwóch największych partii - CDU i SPD - jest najsłabsza od lat, podczas gdy mniejsze formacje, a więc poza liberałami także Lewica i Zieloni - zanotowały rekordowe poziomy poparcia społecznego. Te wybory to prawdopodobnie koniec dotychczasowego dwublokowego podziału niemieckiej sceny politycznej, a także dawnych ogromnych różnic w poparciu między dwójką największych formacji a całą resztą. Po kolei jednak.

CDU wraz z CSU zdołały zdobyć zaufanie 33,9% głosujących, i to pomimo popularności kanclerz Merkel. To wynik o 1,3 punkta procentowego słabszy niż 4 lata temu. To jednak nic w porównaniu to prawdziwego zjazdu, jaki zaliczyli socjaldemokraci. 23% wedle prognoz telewizji ARD i utrata jednej trzeciej elektoratu (dokładnie 11,2 pkt. proc.). W powyborczą noc analityczki i analitycy prorokują prawdziwą walkę o władzę i skręt w lewo partii, która ma podnieść się za 8-10 lat jak mówią. Bardzo możliwe, że tego typu wynik zwiększy prawdopodobieństwo już nie tylko regionalnych (jak w Turyngii czy w Brandenburgii po ostatnich wyborach do landtagów), ale i krajowego aliansu między SPD a Lewicą. Formacja powstała z aliansu rozczarowanych działaczek i działaczy SPD oraz postkomunistycznej PDS stała się czwartą siłą, która ląduje w okolicach 11,8% poparcia (+3,1%). Liberałowie dość pewnie zajęli ostatnie miejsce na podium, prognozowane 14,6% (+4,8%) zbliża poziom ich parlamentarnej reprezentacji do symbolicznych 100 miejsc w Bundestagu (będą ich mieli prawdopodobnie 93). To tylko nieco więcej niż 50 miejsc różnicy w porównaniu do socjaldemokratów (147), podczas gdy przepaść między SDP a CDU i CSU (razem 240 posłanek i posłów) urosła do olbrzymich rozmiarów.

Co te wybory oznaczają dla Zielonych? Zacznijmy od dobrych wieści - 10,7% poparcia to najlepszy wynik w historii uczestnictwa partii w wyborach parlamentarnych w Niemczech. Udało im się pozyskać 2,6 punkta procentowego wyborczyń i wyborców więcej niż 4 lata temu. Reprezentacja parlamentarna ma szansę urosnąć aż do 68 osób, co oznaczałoby jej wzrost o 17 posłanek i posłów. W Bremie udało im się być trzecią siłą, wyprzedzając FDP i Lewicę (stosunkiem poparcia 15,4% do 14,2 i 10,6%), podobnie w Hamburgu, którym współrządzą z chadekami (15,6% do 13,2 i 11,2%), w Berlinie zwyciężyli w 2 dzielnicach w proporcjonalnej części wyborów, w skali miasta osiągając 17,4%, zaś w okręgu jednomandatowym reelekcję na Kreuzbergu uzyskał Hans-Christian Stroebele fenomenalnym wynikiem 46,8%.

Z drugiej jednak strony, przy wszystkich dobrych wiadomościach, dwa główne cele stawiane w kampanii - niestety - nie zostały zrealizowane. Po pierwsze, nie udało się zapobiec powstaniu czarno-żółtej koalicji CDU/CSU-FDP, co grozi np. cięciami w wydatkach socjalnych czy wydłużeniem działalności reaktorów atomowych. Po drugie zaś, plan zostania trzecią siłą na politycznej scenie Niemiec nie powiódł się, a dobre wyniki nie zapobiegły spadkowi formacji na piątą pod względem wielkości w Bundestagu. Współprzewodniczącemu, Cemowi Oezdemirowi, nie udało się zdobycie mandatu w okręgu jednomandatowym w Stuttgarcie - przegrał z kandydatem CDU stosunkiem głosów 34,4 do 29,9%. Zieloni pozostają w opozycji i w ciągu najbliższych 4 lat muszą odpowiedzieć sobie na pytanie, w jakiej konstelacji wyobrażają sobie powrót do władzy. Czy będzie to zastąpienie liberałów w roli młodszego koalicjanta dla CDU? Zmiękczanie "jamajką" neoliberalnych inklinacji FDP i CDU/CSU? A może - co wymagać będzie pewnej odwagi - alians już nie tylko z SPD, ale i z Lewicą? To ostatnie rozwiązanie być może wkrótce testowane będzie w niektórych landach, więc kto wie, kto wie...

Powyższe dane mogą jeszcze ulec minimalnej zmianie, ale proporcje zasadniczo pozostają trwałe. By dopełnić obraz wyborczej panoramy należy wspomnieć jeszcze o dwóch kwestiach. Po pierwsze - debiucie Partii Piratów, która w skali kraju zdobyła 1,9% głosów. Czy to pierwszy krok do parlamentu, czy też inicjatywa ta będzie chwilową efemerydą - trudno mówić na chwilę obecną, aczkolwiek wyniki mogą być zachęcające - na wspomnianym już berlińskim Kreuzbergu udało im się zdobyć 6% głosów, zaś w skali całego Berlina - 3,4%.

Po drugie - wybory do landtagów. W prowincji Szlezwik-Holsztyn, ko klapie "wielkiej koalicji" szykuje się alians CDU-FDP. Obie partie prowadzą wedle wstępnych danych jednym mandatem nad 4 pozostałym partii (3 ogólnokrajowych i 1 lokalnych mniejszości narodowych). CDU - 31,4% (-8,8), co = 33 mandatom, SPD - 25,5% (-13!) = 24, FDP - 15% (+8) = 14, Zieloni - 12,4% (+6,2) = 11, Lewica - 6% (+5,6) = 5, SSW - 4% (+0,8) = 4. Z kolei w Brandenburgii zmiana na lepsze - Zieloni wchodzą do lokalnego parlamentu,wypadają zaś z niego nacjonaliści z DVU. Tu bardzo prawdopodobne będzie testowanie aliansu SPD i Lewicy, nie wiadomo, czy przyłączą się do niego Zieloni. SPD - 32,9% (+0,9), co daje 31 mandatów, Lewica - 27,2% (-0,8) = 26, CDU - 19,8% (+0,4) = 19, FDP - 7,2% (+3,9) = 7, Zieloni - 5,6% (+2) = 5.

Pozostając jeszcze w niemieckim kręgu kulturowym, ale zmieniając już kraj, odbyły się także wybory w Górnej Austrii. Konserwatywne OeVP zdobyło 46,8% (+3,3), czarny dzień zaliczyli socjaldemokraci i socjaldemokratki z SPOe - tylko 24,9% poparcia (-13,4!), Na trzecim miejscu prawicowi populiści z FPOe - 15,3% (+6,9), Zieloni zachowują stan posiadania - 9,2% (+0,1).

28 września 2009

Demokraci.pl - zwrot w kierunku społecznego liberalizmu?

Czasem napisanie kilku zdań budzi pewne zaniepokojenie. Jak już wielokrotnie zdarzało mi się tu pisać, tworzący się wszędzie na świecie, mniejszy lub większy zielony elektorat wykracza poza dotychczasowe podziały, często w pierwszej fazie swego istnieją grupując osoby, które miałyby spore problemy z przyznaniem sobie racji w politycznych dyskusjach. Kiedy zatem napisałem na swoim politycznym profilu na Facebooku, że byłem wraz z przewodniczącą Zielonych, Agnieszką Grzybek, na nadzwyczajnym kongresie Partii Demokratycznej, wywołałem dość spore poruszenie. Tak, trzeba przyznać, że poprzedni wyborczy alians w obrębie CentroLewicy zakończył się spektakularną klapą - nie ma co czarować pod tym względem rzeczywistości. Staraliśmy się robić co w naszej mocy, by ograniczyć wizerunkową mizerię tego projektu i tchnąć w niego nieco życia. Cały czas jestem przekonany, że sama diagnoza rzeczywistości - że należy drążyć elektorat między PO a SLD, który głosował na tę pierwszą partię nie z powodu neoliberalnych przekonań, ale strachu przed kontynuacją rządów PiS. To, w jaki sposób spektakularnie zmarnowano szanse tego projektu, powinno stać się obiektem badań marketingu politycznego - dla dobra wszelkich kolejnych tego typu inicjatyw.

Do samych Demokratów miewam stosunek ambiwalentny. Bierze się on z dwóch, sprzecznych uczuć - po pierwsze przekonania, że "w normalnych warunkach" mógłbym być elektoratem tego typu inteligenckiej partii. Po drugie zaś - żalu, że potencjał reprezentowania progresywnych poglądów społeczno-politycznych przez długie lata pozostawał jedynie potencjałem. Nie czarujmy się bowiem, za czasów największej świetności środowisko Unii Wolności było bardzo mocno przesiąknięte neoliberalizmem, a kwestie światopoglądowe zostawiało na uboczu. Początkowy programowy eklektyzm i dość abstrakcyjna, transformacyjna "propaństwowość", połączona z odruchem wstrętu do roli państwa, wyniesionego z PRL, uniemożliwiła stworzenie przyzwoitej, centrolewicowej formacji. Przyłożenie ręki do "czterech reform" Jerzego Buzka i konserwatyzm rządów koalicji AWS-UW ostatecznie rozwiały złudzenia wielu wrażliwych społecznie opozycjonistek i opozycjonistów, którzy w 2001 przełamywali barierę wstrętu i głosowali na SLD. A że i lewica postkomunistyczna zawiodła, to już temat na zupełnie innego posta...

Powstanie w 2005 roku Partii Demokratycznej tworzyło nadzieję na powstanie w Polsce, ponad historycznym podziałem, swojskiego odpowiednika Liberalnych Demokratów - formacji, która afirmując przede wszystkim wolność, nie ma problemu z formułowaniem lewicującego, progresywnego programu, takiego jak np. większa progresja podatkowa. Do niedawnego prawicowego zwrotu za przewodnictwa Nicka Clegga partia ta walczyła także o zniesienie opłat za studia, sprzeciwiała się także brytyjskiej interwencji w Iraku. Niestety, okazało się, że przyjęcie w szeregi Marka Belki i Jerzego Hausnera, polityków o poglądach, które trudno podejrzewać nawet o centrolewicowość, nie pomogło. Krótkotrwałe wydobycie się z pozaparlamentarnego niebytu dzięki koalicji Lewicy i Demokratów dało 3 miejsca w Sejmie (dziś Marian Filar, Jan Widacki i Bogdan Lis reprezentują Stronnictwo Demokratyczne) i budżetowe dotacje, które pomagają w utrzymywaniu działalności.

Jednocześnie w ostatnich latach - szczególnie w okresie 2006-2009 - narastała wewnątrzpartyjna dyskusja na temat miejsca i roli PD na politycznej scenie. Kolejne fale odejść (najpierw Forum Liberalne z powodu LiD, potem wyjścia i transfery do SD przy okazji CentroLewicy) poważnie zmieniły oblicze partii, przesuwając ją powoli w miejsce, które powinna zająć już w 1991 roku jako Unia Demokratyczna. Nie pozostaje to bez związku z osobą przewodniczącej - Brygidy Kuźniak, która latami funkcjonowała we frakcji społeczno-liberalnej UD i UW Zofii Kuratowskiej. Świadomość dysproporcji społecznych - 60% ludzi żyjących poniżej minimum socjalnego i ok. 12% - biologicznego w Polsce - każe poważnie zastanowić się nad realnymi ograniczeniami wolności w naszym kraju i zagrożeniami dla niej. Nie mogę niczego gwarantować na pewno (wszak nie jestem rzecznikiem PD), ale wydaje się, że jakaś forma zrozumienia tego faktu powoli zaczyna być widoczna w działaniach Demokratów.

Być może, gdyby w 2005 roku doszło do aliansu SDPL i PD, mielibyśmy zupełnie inną sytuację "na lewo od PO". Dziś tego typu pomysł, zaproponowany przez Marka Borowskiego, niewiele zmienia. Także do koncepcji "Unii Demokratów", złożonej z SD, PD, SDPL i Zielonych można mieć sporo wątpliwości, patrząc na funkcjonowanie CentroLewicy. Istotną kwestią, która tworzyła pole konfliktów i uniemożliwiała wypracowanie spójnego przekazu, były różnice programowe, które usiłowano zamieść pod dywan w wyborczym programie. Często prowadziło to do sytuacji, gdy jedna ze stron nie była zadowolona z rzekomego "konsensusu", który stał w sprzeczności z własnym programem. Różnić się można, ale wtedy kwestie drażliwe pozostawić poszczególnym partnerom przy politycznym stole do samodzielnej oceny. CentroLewicy bis, która miałaby opierać się na tego typu funkcjonowaniu, już teraz mówię stanowcze "nie".

Inną sprawą jest z kolei sytuacja, kiedy w wyniku wewnętrznych procesów w partiach dochodzi do programowego zbliżenia. Niedawno PD wraz z SDPL prowadziły ogólnopolską akcję "Stop prywatyzacji szpitali", po sobotnim kongresie z kolei przeszła uchwała programowa popierająca postulat parytetów na listach wyborczych. Nie wiem, jak z resztą głosowanych postulatów, które miałem przyjemność przeczytać, ale już treść niektórych z nich robi wrażenie. W jednym z projektów uchwały dot. in vitro przeczytać możemy, że "nie jest faktem zweryfikowanym naukowo człowieczeństwo zygoty", a potępienie aborcji jest oficjalną doktryną Kościoła dopiero od Piusa IX (1869 rok), w innych projektach znaleźć można pomysły, takie jak wzrost wydatków na badania i rozwój do 3% PKB, postulat wydłużenia liceów do 4 lat, likwidacji egzaminów maturalnych i zastąpieniem ich funkcji przez powrót uczelnianych egzaminów na studia, dobrowolność izb zawodowych, a także zwiększenie poziomu wydatków na służbę zdrowia do min. 6% PKB oraz podniesienie składki zdrowotnej do 13%. Są to, jak widać, rozwiązania mogące być uznane za łączące liberalizm ze społeczną wrażliwością, chroniące jakość usług publicznych i jakość życia. Dość spora różnica w porównaniu do czasów Leszka Balcerowicza, przyznacie?

"Jakbym nie wiedział, że to Demokraci, to sam bym na nich głosował" - powiedział znajomy, który jest dość daleki od liberalizmu, kiedy przeczytałem mu projekt uchwały ws. kultury, w którym możemy przeczytać m.in. o konieczności reformy prawa autorskiego, którego "głównymi, a czasem jedynymi beneficjentami (...) są duże firmy komercyjne" i którym woła się o większy udział wydatków państwowych na kulturę (w Polsce - 21%, w Danii - 64%, we Francji - 51%, w Wielkiej Brytanii - 41%). Nie wiem, czy to wpływ nieobecności w Sejmie, ale jeśli tego typu postulaty pojawiają się w debacie partii, która odrzuca np. uchwałę sprzeciwiającą się parytetom, to nie sądzę, by było uczciwe z góry je lekceważyć. Kwestia ewentualnych sojuszy przedwyborczych z pewnością będzie ważna w kontekście np. wyborów samorządowych, gdzie żadna opcja nie będzie idealna. Niedawne projekcje pokazały SLD, że gdyby na chwilę obecną poparcie z wyborów europejskich przełożyłoby się na to w wyborach do warszawskiej Rady Miasta, to na 60 osób w niej zasiadających Sojusz miałby tylko 3 (dziś - 8). Jak zatem widać, żaden scenariusz nie gwarantuje nikomu na lewo od PO niczego sam z siebie.

Błędem byłoby zarówno odrzucać już teraz koncept "Unii Demokratów", ale błędem byłoby też bezwarunkowe rzucanie się w jego objęcia. Muszą powstać instytucje partnerstwa między poszczególnymi podmiotami, klarownym musi być też proces decyzyjny i kreowania ewentualnego wspólnego programu i wizerunku. Bez wewnętrznej spójności projektu i jego atrakcyjnej formy nie ma co myśleć o aliansach. Wszelkie programowe zbliżenia oczywiście są dobrymi sygnałami, ale mówienie już teraz o scenariuszu rozwoju zdarzeń za rok jest dość trudne. Jednocześnie jest to czas najwyższy, by zacząć owe scenariusze analizować. Co sądzicie o politycznej sytuacji na "lewo od PO"?

27 września 2009

Buspas to przyszłość, auta to przeszłość

Obserwuję dyskusję na temat buspasa na Łazienkowskiej. Włos jeży się na głowie, a trup ściele się gęsto. Oburzenie użytkowniczek i użytkowników samochodów zaczyna przybierać coraz bardziej kuriozalne formy. Na jednym z lokalnych forów pojawił się nawet apel o blokowanie pasa. Prym wiedzie pewien kierowca, który pochwalił się, że na kilka minut, włączając światła awaryjne, zablokował pas dla autobusów na Ostrobramskiej. Obok głosów oburzenia pojawiło się kilka wspierających - wygląda więc na to, że szykuje się mała wojna podjazdowa - wojna, którą samochodziarze wypowiedzieli planom rozwoju zrównoważonego rozwoju w Warszawie.

"Bo to jest tak, że nie staramy się, żebyśmy mieli lepiej, tylko, żeby ktoś inny miał jak najgorzej... taka modlitwa Polaka...". Tak napisał do mnie mój znajomy. Z reguły staram się odrzucać tego typu myśli, ale czasem wydają mi się one prawdziwe. Jeszcze niedawno - na tych samych forach - wyczytywałem komentarze po eksmisji KDT, kiedy to niemal wszyscy wołali, że oto zacznie być respektowana twarda litera prawa, skończy się pobłażliwość i zapanuje powszechna szczęśliwość. Wystarczy kilka tygodni i zdarzenie, które zaczyna bezpośrednio dotyczyć ludzie, a perspektywa ulega zdumiewającej przemianie. Teraz egzekwowanie przez policjantów i straż miejską prawa to skandal, samochodziarze wołają, że gwałcona jest ich wolność, a miasto ulega rzekomemu ekoterrorowi. Ja niewiele potrzeba, by mentalność Kalego objawiła się w całej krasie...

Postawię sprawę jasno - jeśli ktoś do tej pory terroryzował Warszawę, to było to lobby samochodowe, zapobiegające niezbędnym zmianom w miejskiej komunikacji. Badania opinii publicznej są dla zatwardziałych zwolenników (zwolenniczek jest znacznie mniej) transportu indywidualnego bezlitosne. W listopadzie 2008 roku, wedle "Barometru warszawskiego", do codziennego lub prawie codziennego korzystania z transportu zbiorowego w naszym mieście przyznało się 64% pytanych, podczas gdy do samochodowego - 5%. W ogóle z autobusów, tramwajów, kolei czy metra nie korzysta 5% z nas, jeśli zaś o auta chodzi - 15%. 70% badanych (to dane z lipca 2008) zgodziło się ze stwierdzeniem, że uprzywilejowanie komunikacji miejskiej jest konieczne, nawet kosztem ruchu samochodów osobowych. Dobrze, że władze miasta w końcu to zauważyły - jeszcze 2 lata temu Dzień bez Samochodu musieliśmy obchodzić z własnym transparentem, bowiem miasto nie doszło wówczas do wniosku, by było co świętować...

Osobom wierzącym w spiskową teorię o przemożnym wpływie ekologicznej irracjonalności i pełzającym socjalizmie polecam spojrzenie na Berlin, Paryż czy Londyn. Do niedawna mieliśmy 14 kilometrów buspasów w naszym mieście. W tym samym czasie w stolicy Niemiec - naszym mieście partnerskim - było ich ponad 100 km. W Londynie od dawna obowiązują opłaty za wjazd do centrum miasta, które doprowadziły do zmniejszenia się korków o 30%, a poziomu hałasu - problemu ważnego także dla zdrowia Warszawianek i Warszawiaków - o 15%. Nie trzeba nawet wierzyć w to, że zmiany klimatyczne są efektem działalności człowieka by dostrzec zalety takiego stany rzeczy, chociażby poprzez poprawę jakości powietrza i tym samym, długofalowo, obniżenia kosztów opieki zdrowotnej z powodu chorób układu oddechowego.

Jeśli ktoś myśli, że wolny rynek oznacza brak planowania, to grubo się myli. Absolutnie nie rozumiem, dlaczego prywatne przedsiębiorstwa mogą wpływać na nasze zachowania poprzez np. reklamę czy odpowiednie ułożenie produktów w centrach handlowych, ale już miasto - demokratycznie wybrana władza publiczna - nie miałaby mieć prawa do zarządzania popytem? Czy blokujący Ostrobramską czy inne odcinki nowego buspasu kładą się Rejtanem w supermarkecie, bo oferta wód mineralnych jest bogatsza niż serów pleśniowych? Jeszcze niedawno wydawało mi się, że może faktycznie zaczyna w nas rosnąć kultura poszanowania prawa, tymczasem widzę, że chodzi po prostu o to, by osobiste egoizmy nadal mogły górować nad dobrem wspólnym, a rzędy aut, często zapełnionych jedną osobą - kierowcą - nadal miały prawo blokować wiozący po 50-100-150 osób autobus. Czas z tym skończyć!

W Europie już dawno, po wieloletniej rozbudowie sieci drogowej, stwierdzono, że niezależnie jak bardzo będzie się poszerzać jezdnię i tak pozostaną one zakorkowane. Szerokie pasy zachęcają do kupowania i poruszania się za pomocą samochodu. Sukcesy odniesiono tam, gdzie postawiono na zupełne odwrócenie priorytetów. Tworzenie szerokich deptaków, rozwój ścieżek rowerowych, zwężanie jezdni, buspasy, wyciszanie ruchu - to wszystko działania, które przyczyniły się do zmiany nawyków transportowych na przyjazne środowisku i zwiększające ogólną mobilność niezależnie od wielkości miejscowości, w której tego typu zmiany zaszły. Także i tam samochodziarze stawiali opór, ale osłabło on, gdy okazało się, że tego typu inwestycje przynoszą znacznie większe korzyści społeczne, ekologiczne i ekonomiczne niż rozrywanie tkanki miejskiej wielopasmowymi drogami szybkiego ruchu.

Zdumiewają mnie komentarze, że buspas nie działa jak należy po paru dniach od jego uruchomienia. Każde tego typu działanie ma "okres docierania", kiedy następuje zmiana nawyków i powolne przyzwyczajanie się wszystkich aktorów życia drogowego do nowej sytuacji. Rzecz jasna buspasowi na Łazienkowskiej powinny towarzyszyć bardziej kompleksowe działania, takie jak dalsza wymiana taboru autobusowego czy też dalsza implementacja "zielonej fali". Komunikacja zbiorowa musi zachęcać do korzystania z jej usług. Zdecydowanie nie zgadzam się jednak z jeremiadami osób, utyskujących na kiepski stan stołecznych autobusów i słabą jakość jazdy. Poruszam się nimi już na tyle długo (ostentacyjnie odrzucając pomysły znajomych, sugerujących wyrobienie prawa jazdy), by móc powiedzieć, że nie jest z nimi tak źle. Z tego, co zauważyłem, po stołecznych drogach potrafią poruszać się auta w gorszym stanie technicznym niż niektóre wysłużone ikarusy. Już przy obecnym - ponoć tragicznym - stanie autobusów 40% pytanych w lipcu 2008 roku zgadza się ze stwierdzeniem, że warszawskie autobusy i tramwaje są czyste, podczas gdy przeciwną opinię wyraża 17% (34% ma mieszane uczucia, 9% uznaje, że trudno powiedzieć).

Nie czarujmy się - łamiący przepisy dla własnego, egoistycznego dobra kierowcy to "autoterroryści", którzy szantażują większość z nas, szermując swoim wywodzącym się z niechlubnych tradycji liberum veto podejściem do wolności. Ba, nie przejmują się nawet podstawową zasadą liberalizmu, mówiącą, że wolność człowieka kończy się w miejscu wolności innego człowieka. O dobru wspólnym w tym kontekście nie ma co wspominać, bowiem nie jest to wartość, która miałaby dla takich osób jakiekolwiek znaczenie. Samochodowi radykałowie wypowiedzieli wojnę zwolenniczkom i zwolennikom zrównoważonej polityki transportowej w Warszawie - jest to wojna, którą dla dobra tego miasta musimy wygrać.

Jest wiele osób, które podróżują samochodem, bo muszą - trudno zmuszać ich do przesiadki do komunikacji zbiorowej. Jest grupa osób, która nie zdaje sobie sprawy z potencjalnych korzyści z rozwoju transportu zbiorowego - warto dać im czas, by przekonały się na własnej skórze, że nie zawsze warto poruszać się samochodem. Są także przypadki osób, których jakość świadczonych usług zniechęciła do autobusów czy tramwajów. To wielkie wyzwanie - zarówno dla miasta, jak i dla nas, użytkowniczek i użytkowników. Musimy skończyć z przekonaniem, że publiczne (państwowe/komunalne) jest niczyje. Wręcz przeciwnie - usługi publiczne mają służyć, jak sama nazwa wskazuje, nam wszystkim. Rozwiązaniem problemów nie jest zatem ucieczka do samochodu, lecz stały nacisk - na władze miasta, by poprawiały jakość świadczonych usług, na kierowców, by pomagali chociażby osobom niepełnosprawnym czy rodzicom z wózkami, w końcu na współpasażerki i współpasażerów, by komfort podróży ulegał systematycznej poprawie. W przeciwnym razie wszyscy, solidarnie, utkniemy w jednym, wielkim korku, i nie pomoże tu nawet najbardziej komfortowy samochód...

26 września 2009

Białołęka nadal zielona?

Na moją skrzynkę mailową trafiła następująca wiadomość. Pewien pan (danych osobowych nie podam) przesłał informacje na temat niepokojącego go rozwoju wypadków w okolicy, w której mieszka. Poinformowałem o sprawie media i mam nadzieję, że zainteresują się problemem. Jeśli macie tego typu sprawy, to polecam naszą partyjną stronę prawną - być może będziecie tam mogły/mogli znaleźć rozwiązania Waszych problemów związanych z konfliktami ekologicznymi w Waszej okolicy.

***

W związku z prowadzonymi pracami ziemnymi w rejonie ul. Geodezyjnej zwracam się z uprzejmą prośbą o interwencje i pomoc w ocleniu wieloletnich drzew.

W sierpniu 2009 r. po podobno uzyskaniu stosownych pozwoleń firma Agroman Sp. z o.o. przystąpiła do wykonania drogi serwisowej od osiedla Lewandów Leśny do osiedla Lewandów gmina Białołęka Warszawa. W związku z prowadzonymi pracami wycięto szpaler ponad metrowej średnicy drzew – Topoli kilkunastoletnich. Pomimo interwencji w UG Białołęka nie udało się zatrzymać wycinki bo zdaniem przedstawiciela to zwykłe topole i wycina się je bez względu na wiek. Planowane inwestycje na tym terenie mogą zostać zrealizowane bez wycinki resztek drzew z zachowaniem naturalnego miejsca gniazdowania ptaków zasiedlających drzewa. Dodatkowo pomimo uciążliwości związanej z pyleniem i śmieceniem tych drzew są one jedynym ekranem miedzy osiedlem a trasą toruńską którą dziennie przejeżdża kilkaset tysięcy samochodów. W związku z tym, że inwestycja została już zrealizowana zwracam się z prośbą o zatrzymanie dalszej części planowanej wycinki drzew przy ul Geodezyjnej.

Niestety w ramach modernizacji kanały melioracyjnego mieszkające tam bobry opuściły już swoje siedlisko prawdopodobnie bezpowrotnie. Rozumiem, że rozwój miasta ma swoją cenę ale czy trzeba szastać tą kwota bezsensownie. Kupując mieszanie na nowo powstającym osiedlu w dzielnicy Białołęka miałem świadomość, że okoliczne tereny zostają zabudowane ale nie musi tej zabudowie towarzyszyć tak wielka degradacja. Może zanim powstanie obiecywany park w okolic ktoś zastanowi się, że to jest błędne koło z jednej strony wycinać starodrzew i potem sadzić park od nowa. Zapraszam do wizji lokalnej tego masakrycznego przedsięwzięcia.

25 września 2009

Kobiety, wyzysk i zakupy

Całkiem niedawno w mediach pojawiła się informacja, że oto "Solidarność" chce działać na rzecz zakazu handlu w niedziele. Oczywiście średnio przekonały mnie kontrargumenty w stylu "jest kryzys, zarżniemy tym gospodarkę" - akurat jakość życia pracujących w centrach handlowych ludzi wydaje mi się znacznie ważniejsza. Sam jednak stwierdziłem, że w zmienionej i zsekularyzowanej gospodarce nie ma sensu zabraniać handlu w jeden, konkretny dzień tygodnia i tym samym forsować się na walkę z konsumpcyjnymi nawykami organizacji czasu. Rozumiejąc zatem intencję związkowców - prawnego zagwarantowania odpoczynku dla pracujących w ciężkich warunkach - sądzę, że istnieją lepsze sposoby ku temu, chociażby poprzez skuteczną egzekucję już istniejących przepisów. Niestety, w ramach "Przyjaznego państwa" opracowuje się pomysły, które raczej ograniczają skuteczność działań chociażby Państwowej Inspekcji Pracy, zamiast ją zwiększać, czego przykładem może być ograniczanie możliwości niezapowiedzianych wizyt badających warunki pracy.

Nie czarujmy się - nie byłoby naszego dostatniego życia bez żmudnej i niewdzięcznej pracy pracownic i pracowników centrów handlowych. Na nisko płatnych stanowiskach w ich obrębie, szczególnie jeśli chodzi o obsługę kas, dominują kobiety. Strategie maksymalizacji zysków i obcinania kosztów dochodzą do świadomości opinii publicznej wtedy, gdy nadużycia wychodzą na jaw, tak jak w wypadku Bożeny Łopackiej czy też pierwszego strajku w Tesco, pod wodzą Elżbiety Fornalczyk. Świadomość tego, że są to miejsca sfeminizowane, nisko płatne i jednocześnie niezbędne do funkcjonowania sytego mieszczaństwa wstrzymują często formułowane w stosunku do innych grup zawodowych stwierdzenia w stylu "sami/same sobie taką pracę wybrali/wybrały". Tyle dobrego - wystarczy zabrać się za lekturę raportu na temat sytuacji praw pracowniczych w supermarketach, przygotowany przez koalicję Karat, by stwierdzić, że nie jest za dobrze.

Oczywiście nie jest już tak źle jak kiedyś - społeczna presja sprawiła, że poza wydawaniem pieniędzy na poprawę wizerunku poszczególne koncerny zaczęły zmieniać też i warunki pracy. Nadal jednak praca przy kasach nie jest do pozazdroszczenia. Chroniczne oszczędzanie na personelu sprawia, że muszą one zajmować się nie tylko pracą podstawową, ale często także i przeładunkiem towarów w ramach znajdującej się w umowie o pracę klauzuli o podejmowaniu przez pracownicę wszelkich dodatkowych działań zleconych przez pracodawcę. Same umowy dalekie są od stabilności, często stosuje się wybieg proponowania umów na czas określony, często dość długich specjalnie po to, by uniknąć potrzeby podpisywania umowy na czas nieokreślony. Po ostatnich działaniach w obrębie rzekomego "pakietu kryzysowego", dzięki którym trzecia umowa z pracodawcą nie staje się automatycznie - jak do tej pory - umową na czas nieokreślony, stabilność miejsc pracy, nie tylko w centrach handlowych, raczej się nie zwiększy.

Z niedofinansowaniem ilości pracownic i pracowników wiąże się też niedofinansowanie odpowiedniego sprzętu, takiego jak elektryczne wózki widłowe czy nawet taśmy podające towary do kasy, których psucie się znacząco obniża jakość pracy. Tego typu praca jest przyczyną pogorszenia się stanu zdrowia kobiet pracujących (mężczyźni najczęściej zajmują się w supermarkecie ochroną i przekładaniem towarów, to ostatnie jednak tylko wtedy, kiedy istnieje tego typu osobna funkcja). Kierownictwo placówki bardzo krzywo patrzy się na wykorzystywanie urlopów wypoczynkowych, przez co pracownicy i pracownice zmuszane są do ich wykorzystywania nie w celu odpoczynku, ale jako inną formę "chorobowego". Konieczność dokonywania tego typu zabiegów rzutuje na ich stan fizyczny i psychiczny, bardzo słaby także z powodu pojawiających się przypadków mobbingu, niskich zarobków, oscylujących wokół płacy minimalnej, a także regularnego, podwójnego ewidencjonowania czasu pracy, co prowadzi do ograniczania wypłacania wynagrodzeń za nadgodziny i ograniczania przysługującego pracownicy prawa do 11 godzin nieprzerwanego odpoczynku.

Skala naruszeń praw pracowniczych jest - jak widać - dość znaczna, a ograniczenia w zakładaniu związków zawodowych wcale nie ułatwiają ich dochodzenia. Kiedy niedawno doszło do tragedii w kopalni węgla na Śląsku, w jednym z artykułów jako remedium na kiepskie warunki pracy podano ich prywatyzację. Cóż, ciekawe, czy z powodu słabego zabezpieczenia przez supermarkety praw pracowniczych ktoś pokusi się o pomysł ich nacjonalizacji? Autorki publikacji Karatu takiego rozwiązania nie proponują, mają za to pewne sugestie, wypracowane w obrębie specjalnie powołanej do tego celu rady konsultacyjnej. Pierwsza z nich - przestrzeganie dotychczasowych przepisów prawnych - może wydać się niezbyt odkrywcza. Nie o odkrywczość jednak chodzi, lecz o poprawę warunków pracy, a przepisy już obowiązujące mają szanse gwarantować osiągnięcie tego celu, pod jednym warunkiem - że będą przestrzegane. By tak się stało, potrzebna jest silna inspekcja pracy, trudno bowiem uwierzyć, by nierzadko obdarzane ulgami podatkowymi centra handlowe nie miały funduszy na zmianę sytuacji pracowniczej na lepszą...

Są też i inne pomysły, takie jak na przykład przedłużenie do 10 lat ścigania przestępstw przeciwko prawom pracowniczym, wsparcie dla związków zawodowych i dla realizowania kompleksowych działań w dziedzinie bezpieczeństwa i higieny pracy, a także podniesienie płacy minimalnej. Ten ostatni postulat był podnoszony przez organizacje pracownicze i miał wejść do "pakietu antykryzysowego" (była na to zgoda nawet wśród pracodawców!), ale rząd Tuska nie uznał za stosowne przyjąć tę rekomendację. Tymczasem większość pracujących w sektorze handlu wielkopowierzchniowego kobiet ma pensję właśnie na takim bądź niewiele wyższym poziomie, więc jej wzrost mógłby pomóc w wiązaniu przez nie końca z końcem. Prawo do niezapowiedzianych, gruntownych inspekcji PIP czy wypracowanie nowego modelu kwalifikowania i oceniania chorób zawodowych to kolejne postulaty, z którymi trudno się nie zgodzić.

24 września 2009

Kolejny chłopiec do bicia

Chyba nie trzeba mówić, że to, co zrobił w Zielonej Górze Peja, nie jest niczym godnym pochwały. Kiedy jednak usiłuje się cały ten problem odwrócić do góry nogami i o tego typu zachowania oskarżyć cały gatunek muzyczny i kulturę młodzieżową, jakoś mnie to nie przekonuje, bywa to bowiem nieuczciwe w stosunku do tych wszystkich, którzy z nią się utożsamiają i które/którzy wcale nie muszą robić rzeczy niezgodnych z prawem. Niestety, poszukując prostych rozwiązań, zdecydowanie zbyt często decydujemy się na wchodzenie w intelektualną mieliznę i zapominamy o złożoności sytuacji, z którą mamy do czynienia. W kraju, w którym biedni są biedni zawsze tylko i wyłącznie z własnej winy, zaś energooszczędne żarówki i buspasy stanowią zagrożenie dla ludzkiej wolności czarno-białe widzenie rzeczywistości jest niestety na porządku dziennym.

Żeby zrozumieć jakiekolwiek zjawisko, należałoby pochylić się nad jego początkiem. Kultura hiphopowa wywodzi się z biednych, czarnoskórych dzielnic wielkich amerykańskich miast, będąc odpowiedzią na ekonomiczne i kulturowe wykluczenie. To żywa mieszanka dawnych muzycznych tradycji i nowych brzmień, dostosowanych do nowych trendów i miejskiego życia. Kultura urban, obejmująca m.in. rap i street art długo była zjawiskiem niszowym - aż do czasu, gdy komercyjny główny nurt uznał, że można na tym zarobić. Tak więc od jakichś 10-15 lat stopniowo, ale konsekwentnie obserwować zaczęto niejako dwutorowy rozwój tej gałęzi ekspresji - część artystek i artystów pozostało w swej niszy, podczas gdy inni osiągnęli spory, materialny sukces. Nie mi oceniać, czy ta druga grupa gra dobrą muzykę - to kwestia wysoce subiektywna, mi czasem nawet się tego przyjemnie słucha.

Polski kontekst, jeśli chcemy chociaż spróbować zrozumieć rodzimych hip hopowców, jest odrobinkę inny. U nas, w wyniku transformacji, pojawiło się zjawisko rosnących dysproporcji ekonomicznych, pauperyzacji i zwykłej, ludzkiej biedy. W blokowiskach, zamieszkałych w dużej mierze przez ludność robotniczą, szok związany z pogorszeniem jakości życia wpłynął na wzrost poczucia bezradności, a także na pogorszenie stanu zdrowia i rozwój patologicznych relacji międzyludzkich. Rzecz jasna tym, którym się w wyniku ekonomicznych przekształceń udało, trudno było (i nadal jest) zrozumieć mentalnej różnicy między sobą a osobami zagrożonymi wykluczeniem. W obliczu konieczności wiązania końca z końcem w swoich rodzinach młodzi ludzie również musieli odnaleźć swoje miejsce w życiu. Przestępczość wzrosła, prestiż innej od licealnej nauki i zawodów wymagających wysiłku fizycznego znacząco spadł. Trudno, by w takich warunkach miała powstawać kultura radości z powodu życiowych sukcesów...

Oczywiście, nie jest tak, by prezentowany przekaz w większości tego typu piosenek miał budzić moją radość. Komercjalizacja części nurtu, wzmacnianie przez niektóre sieci radiowe, dodatkowo wzmaga zjawisko wyśpiewywania historii o łatwych kobietach i konsumpcyjnym trybie życia. Odpowiedzią na załamanie się deklaratywnie lewicowego trybu życia stała się restauracja konserwatyzmu w głowach młodych ludzi, co wiąże się niestety z dość patriarchalnym sposobem widzenia np. w kwestii seksualności i stosunków płci. Skoro jednak ani w szkole nie prezentuje się alternatywnych modeli (wręcz kultywuje się istniejące stereotypy) trudno po chłopakach, widzących wzorce sukcesu w telewizji zderzone z własnym życiem oczekiwać, że bez intelektualnej narzędziowni wynajdą sami odrębną drogę uzyskania własnej godności.

Nie każdy zresztą śpiewa o pieniądzach i seksie, wrzucanie zatem wszystkiego do jednego kotła wydaje się głęboko niesprawiedliwe. W utyskiwaniach na "dzisiejszą młodzież" pobrzmiewa mentorski ton, chcący okiełznać różnorodność i zastąpić ją homogenicznością - być może bardziej ludzką niż giertychowskie mundurki szkolne, ale jednak. Utożsamianie sztuki z patologicznymi zjawiskami krzywdzi zarówno ludzi, wyrażających się w dany sposób (a nie każdy musi zachowywać się jak Peja), jak i uniemożliwia poważne zajęcie się problemami, trapiącymi młodych ludzi. Brak miejsc do realizacji swoich pasji naprawdę ogranicza ich szanse na wyrwanie się z zaklętego kręgu biedy. Na moim osiedlu młodym ludziom, którzy chcieli wspólnie spędzać wieczory, administracja zabrała... ławkę, co by się nie spotykali wieczorami. Teraz muszą stać - albo siedzą przy wejściu jednego z bloków. Tak oto w Polsce rozwiązuje się problemy społeczne...

Mam nadzieję, że któregoś pięknego dnia to podejście się zmieni. Od lat już bowiem mamy do czynienia z przekonaniem, że co złego, to nie my (społeczeństwo). Czyli że zasadniczo nikt nie jest winny, wszystko jest cacy, tylko te wstrętne gry komputerowe/pornografia/hip hop demoralizują nam młodzież. Nie tędy droga!

23 września 2009

W zielonej sieci - odc.3

Blogi

- Sporo uwagi komentatorki i komentatorzy z Wielkiej Brytanii poświęcają konferencji programowej Liberalnych Demokratów, podczas której ich lider, Nick Clegg, faktycznie ogłosił zwrot partii w prawo, zapowiadając cięcia w finansowaniu usług publicznych i rezygnując z walki o bezpłatną edukację wyższą. Odwołuje się też jednak do elektoratu Zielonych (pisząc na ten temat artykuł) i Partii Pracy, obiecując brak powyborczych sojuszy z konserwatystami. Na ten temat możecie przeczytać m.in. u JimaJaya w (Potencjalnym) Codzienniku, a także u szkockich Dwóch Doktorów, zastanawiających się, gdzie do tej pory centrolewicowi LibDemsi podziali swoje liberalne (w sensie anglosaskim) przekonania polityczne. Stuart Jeffery z kolei informuje o kolejnej, przedwyborczej akcji poniżej pasa, w której partia Clegga usiłuje pokazać - niezgodnie z rzeczywistością - że tylko ona ma szanse na zwycięstwo i tylko ona jest naprawdę przejęta stanem środowiska naturalnego. Przykładem owej "troski", o którym piszą Dwaj Doktorzy, jest... tramwajosceptycyzm!

- Już wkrótce konferencja programowa Partii Pracy w Brighton. Greenman przypomina o tym, że Zieloni Anglii i Walii będą tam prowadzić kampanię billboardową (próbka powyżej), w której cytują wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego w tym mieście. Zieloni - 31%, konserwatyści - 22%, Partia Pracy - 15%. Chylę czoła.

- Molly Scott Cato przypomina o nieracjonalności ludzkich zachowań i ich wpływie na odczytywanie teorii ekonomicznych. Niedługo postaram się zerknąć na publikację o ekonomii behawioralnej, kiedy się uda z chęcią przekażę wrażenia.

- Derek Wall przynosi dobrą nowinę - była ministra środowiska naturalnego Brazylii wstąpiła do tamtejszych Zielonych, którzy liczą na to, że będzie ich kandydatką w wyborach prezydenckich.

Partie

- Niemieccy Zieloni intensywnie walczą z mitem o "atomowym renesansie" - na ich stronie można zapoznać się z 20 argumentami przeciwko tej formie energetyki.

- W Austrii partia deklaruje, że zrobi wszystko, by po wyborach w Górnej Austrii nie doszło do koalicji konserwatystów ze skrajną prawicą.

- Homofobia na Litwie została potępiona przez Parlament Europejski - Zieloni/Wolny Sojusz Europejski także się do tego przyczynili.

- Nowa polityka edukacyjna Zielonych Anglii i Walii, zapewniająca rozdział kościołów od państwa, zyskała poparcie Towarzystwa Humanistycznego.

- Kanadyjki i Kanadyjczycy chcą obecności liderki Zielonych, Elizabeth May w debatach telewizyjnych - 2 lata temu były z tym problemy...

- Australijscy Zieloni walczą o większy wpływ akcjonariuszy firm na wysokość zarobków kadry kierowniczej, zaś ich nowozelandzkie koleżanki i koledzy martwią się poziomem zadłużenia własnego kraju.

- Lider Zielonych w Czechach, Ondrej Liska, cieszy się z powodu decyzji o rezygnacji z budowy amerykańskiego radaru w tym kraju.

22 września 2009

Sprzątanie Świata i Dzień Bez Samochodu - Kozek w mediach o zielonej wizji miasta

Z okazji akcji Sprzątania Świata i Dnia Bez Samochodu Bartłomiej Kozek, przewodniczący warszawskich Zielonych, wypowiadał się dla lokalnych mediów na temat polityki miejskiej i pozytywnych rozwiązań w dziedzinie polityki odpadowej i transportowej.

Komentując dla TVP Warszawa działania miasta w dziedzinie gospodarki odpadowej, Kozek powiedział:

- Niedawno Rada Miasta ograniczyła fundusze na miejskie inwestycje. W tym samym czasie władze Warszawy nie robią nic, by uniknąć wielomilionowych kar unijnych za katastrofalny poziom miejskiego odzysku odpadów. Nie ma inwestycji w infrastrukturę, zachęt do ograniczania ilości produkowanych śmieci i do ich odzysku, brakuje większego zróżnicowania opłat za wywóz śmieci, które promowałoby ich segregację. Niedawno nagłośniona przez media sprawa braku sfinansowania przez miasto pilotażowego programu na Białołęce, który pozwala na niemal stuprocentowy odzysk surowców i tłumaczenie, że to mieszkanki i mieszkańcy mają obowiązek segregacji śmieci zakrawa na kpinę. Domaganie się działań prośrodowiskowych bez zapewnienia odpowiedniej infrastruktury jest niepoważne.

Z kolei w Radiu Kolor przewodniczący koła warszawskiego Zielonych opowiadał na temat Dnia Bez Samochodu:

- Cieszymy się z powodu zmiany postawy władz miasta - jeszcze kilka lat temu sami musieliśmy przechodzić przez skrzyżowanie Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej z własnym szyldem przypominającym o tym dniu. To świetna okazja do testowania - i późniejszego wdrażania - rozwiązań służących ograniczeniu korków w mieście. Po okresie transformacji samochód stał się fetyszem i dowodem bogactwa, co spowodowało wzrost ilości aut na polskich drogach. Po wejściu do Unii Europejskiej bardzo chętnie importujemy kilkuletnie egzemplarze z Niemiec, wycofywane z tamtejszego rynku m.in. z powodu nadmiernych emisji gazów cieplarnianych. Za wzrost ruchu płacimy wszyscy poprzez zwiększenie narażenia na hałas czy wzrost kosztów opieki zdrowotnej.

Szczególnie cieszy nas rozwój sieci buspasów, o który wielokrotnie apelowaliśmy - wierzymy, że zachęci to Warszawianki i Warszawiaków do dalszej zmiany nawyków transportowych. Na całym świecie testowane są nowe, nieszablonowe inicjatywy promujące transport zbiorowy - od bezpłatnej komunikacji miejskiej po ograniczanie prędkości na drogach i przekształcanie ich w ciągi pieszo-rowerowe. Wliczanie kosztów zewnętrznych użytkowania samochodów dla naszego zdrowia i środowiska również sprawia, że autobus czy tramwaj staje się opłacalną alternatywą dla stania w korkach.

21 września 2009

Być kobietą w Polsce

Zawsze odczuwam dysonans pomiędzy lekturą feministycznych publikacji a szarą, polską rzeczywistością. Ot, chociażby i teraz, kiedy zobaczyłem komentarz na stronie Zielonych pod naszym poparciem w sprawie ustawy parytetowej. Rzecz jasna temu rozwiązaniu sprzeciwia się mężczyzna, który argumentuje, że oto to, ile kobiet ma startować na listach poszczególnych partii ma zależeć li tylko od tego, ile jest chętnych. Nie spostrzega różnicy między wyborami, kiedy to niedostateczna ilość jednej z płci wpływa na dobór i hierarchię tematów, którymi następnie zajmują się ciała ustawodawcze, a studiami, nie widzi też kulturowej zależności, kiedy to wpajane od dziecka, rzekomo "naturalne" różnice (mama gotuje obiad, tata pracuje, kobieta jest nauczycielką, mężczyzna - naukowcem etc.) wpływają na to, dlaczego jedne kierunki studiów są bardziej sfeminizowane, inne zaś - zdominowane przez mężczyzn. A przecież tego typu komentarz to raptem czubek góry lodowej, jeśli chodzi o blokujące drogę zmiany społecznej stereotypy. Stereotypy, które nawet na poziomie innych krajów Europy okazują się zupełnie anachroniczne.

Kiedy więc słyszę utyskiwania na niedawno miniony Kongres Kobiet, czuję się lekko skonfundowany. Oczywiście, trudno, by miał on zadowolić każdą i każdego. Jasne, że kwestia tego, kto go finansował, a kto nie (sporo funduszy wyłożył PKPP Lewiatan) jest kwestią delikatną, przez co tym większa jest odpowiedzialność organizatorek za to, by nie być posądzonymi o uleganie wpływom sponsorów. Uspokajam się jednak, kiedy czytam zarówno postulaty Kongresu, jak i przygotowaną z jego okazji, obszerną publikację. Publikację, która w znakomity sposób opisuje historię "transformacyjnego dwudziestolecia", a także prezentuje rekomendacje na przyszłość. Te 350 stron lektury znakomicie pokazuje, że formalna równość nadal nie do końca idzie w parze z życiową praktyką, przez co słusznym wydaje się stwierdzenie Izy Desperak na temat tego, że kobiety "są jedyną mniejszością będącą arytmetyczną większością". Brak uwzględniania różnic kulturowych i fizycznych płci (tych pierwszych np. w edukacji, tych drugich np. w opiece zdrowotnej) skutkuje nie tylko utrwalaniem krzywdzących uprzedzeń, ale też słabością działań instytucji publicznych.

Spójrzmy na pewne twarde dane, zaprezentowane w raporcie. W 2008 roku stopa bezrobocia w naszym kraju wynosiła 6,6% dla mężczyzn i 7,7% dla kobiet, zaś wskaźniki zatrudnienia (procentowy udział osób mających pracę wśród ogółu osób w wieku 15 i więcej lat wedle danych GUS) - odpowiednio 58,4% i 42,6%. 17% kobiet przy rozmowach kwalifikacyjnych pyta się o plany małżeńskie, zaś 12,3% - o prokreacyjne, podczas gdy ich koledzy słyszą te pytania odpowiednio przy 3,8 i 0% rozmów o pracę - trudno uznać, by odpowiedzi nie miały wpływu na decyzję o zatrudnieniu. Przeciętne wynagrodzenie kobiety wynosiło w 2006 roku 82,2% wynagrodzenia mężczyzny za tę samą pracę, przy czym kobieta mająca wyższe wykształcenie zarabiała jedynie 68,8% tego, co mężczyzna o analogicznym poziomie edukacji. Jak widać, nawet harówka na studiach nie gwarantuje równego traktowania. Kobiety, które decydują się na założenie własnej firmy, deklarują inne problemy z jej funkcjonowaniem (wysoka konkurencja, niejasne przepisy prawne) niż mężczyźni, nie ma jednak jakichkolwiek programów rozwoju przedsiębiorczości, które byłyby skierowane specjalnie dla kobiet, biorąc pod uwagę ich specyficzne potrzeby, branże, w których częściej niż w innych rozpoczynają działalność, a także kontekst kulturowy.

Kontekst kulturowy jest niezmiernie istotny, kiedy dane z tekstu Ewy Lisowskiej skonfrontujemy z tymi z materiału Anny Titkow i Danuty Duch-Krzystoszek nt. niejednoznacznego statusu pracy domowej kobiet. Mimo upływu lat nadal aż 42% mężczyzn w wieku 18-65 i 35% zamężnych kobiet uważa, że „kiedy sytuacja na rynku pracy jest trudna, mężczyźni powinni mieć pierwszeństwo w uzyskaniu pracy przed kobietami”. W Szwecji ten pogląd podziela 5% ankietowanych. Jednocześnie obserwować można istotny dysonans między deklaracjami o rozwijaniu wśród młodych ludzi partnerskiego modelu rodziny a praktyką, związaną z prowadzeniem gospodarstwa domowego. W III RP nadal praktyka bliższa jest modelowi a la PRL, kiedy to na głowie kobiety, poza pracą zarobkową, znajduje się także nieodpłatna, brudna i niedoceniana praca domowa. W sytuacji załamania się w wyniku transformacji sieci placówek opiekuńczych szanse na godzenie życia prywatnego i zawodowego bez konieczności rezygnacji z tego ostatniego nie są zbyt duże. W wyniku kulturowej akceptacji wypadanie kobiet z rynku pracy i ich rosnące uzależnienie od małżonków (np. jeśli chodzi o zabezpieczenie emerytalne) staje się poważnym problemem.

Dawne przekonanie, że kobiety zajmują się zawodami wymagającymi mniejszego wykształcenia przekłada się na fatalne traktowanie zawodów sfeminizowanych, które jednak obecnie wymagają wręcz wyższych kwalifikacji. Przekonanie, że zarobki kobiet mają być jedynie dodatkiem do głównej, męskiej pensji utrzymuje na niskim poziomie publiczne wydatki na oświatę i opiekę zdrowotną. Nauczycielki czy pielęgniarki raczej na nadmiar bogactwa nie narzekają. W tym samym czasie aż 55% studentów w Polsce to kobiety, a powoli, ale skutecznie rośnie ich udział także wśród osób na studiach doktoranckich i mających tytuły naukowe. Nadal jednak im wyższy szczebel kariery, tym kobiet jest mniej - zarówno jeśli chodzi o szkolnictwo wyższe, jak i o spółki kapitałowe. Nadal mało jest zachęt dla dziewcząt, by przełamały one stereotypowe przekonania (np. że nadają się do zajęć humanistycznych, podczas gdy matematyka zarezerwowana jest dla chłopców, wbrew wynikom międzynarodowych badań PISA, gdzie obie płcie uzyskują podobne wyniki) i chciały iść na studia ścisłe lub techniczne.

Nie ułatwia tego model i programy nauczania poszczególnych przedmiotów. Na lekcjach historii brak informacji o dawnych modelach rodziny czy też o stosunkach między płciami w poszczególnych wiekach. O sławnych kobietach czy o istotnych ruchach społecznych z ich udziałem (np. robotniczych czy emancypacyjnych) nie ma prawie nic, podobnie jak i feminizmie jako o ideologii, co powinno być elementem wiedzy o społeczeństwie. Już w elementarzach uderza stereotypowość - brak w nich np. rodzin niepełnych czy dzieci o innym kolorze skóry. Sterylność i homogeniczność nie ułatwia w późniejszych latach nauczania poszanowania dla różnorodności. Lekcje religii i słaba jakość edukacji seksualnej (latami ukrywanej pod hasłem "wychowania do życia w rodzinie") dodatkowo tworzą przestrzeń do szerzenia się zachowawczych modeli socjalizacyjnych.

Na koniec zaś o zdrowiu. Na temat aborcji pisano już wiele - Wanda Nowicka pokazuje tabelaryczne dane, z których widać wyraźnie, że niemożliwością jest, by spadek ilości zabiegów na skutek zaostrzenia ustawy aborcyjnej mógł obyć się bez zejścia tego procederu do płatnego podziemia. Nadal słaby jest dostęp do nowoczesnych metod antykoncepcyjnych (bariera w większości wypadków jest prosta - finansowa), trudno jest dostać się na zabiegi profilaktyczne, takie jak mammografia czy cytologia, niedostatecznie dużo uwagi poświęca się problemom związanym z osteoporozą, a czarę goryczy przelewa fakt, że obdukcja, jeśli nie jest przeprowadzana na wniosek prokuratora, lecz osoby poszkodowanej, jest zabiegiem płatnym. Dodajmy do tego całkiem sporą ilość naturalnych poronień i nadal wyższe niż unijna średnia wskaźniki śmierci noworodków, a prawdziwa twarz rzekomej "polityki prorodzinnej" wyjdzie na wierzch.

Jak widać, zadań do zrobienia jest sporo. Specyficzne działania na rzecz poprawy jakości życia kobiet nie są skierowane przeciw mężczyznom. Rozpoznanie i umiejętne radzenie sobie z różnorodnością służy nam wszystkim, pozwalając na samorealizację także dla mężczyzn, którzy wcale nie czują się dobrze w duszącym gorsecie rzekomo "naturalnych" podziałów. Właśnie dlatego po lekturze publikacji Feminoteki po raz kolejny z radością stwierdziłem, że feminizm jest jednym z najbardziej uniwersalnych i zarazem empatycznych przekonań o świecie. Świecie, w którym każda i każdy z nas ma prawo do samorealizacji.

20 września 2009

Sex, Gender, Praca

Powoli przygotowuję się do pisania nieco dłuższego od standardowej notki na blogu - i chyba również nieco bardziej złożonego - artykułu na temat sytuacji kobiet na polskim rynku pracy po roku 1989. Wymaga to nieco skupienia, czytania mnóstwa publikacji i wyciągania z nich odpowiednich danych i wniosków dotyczących aktualnej sytuacji. Na dobrą sprawę powinienem się zamknąć w domu albo w bibliotece i nie robić nic poza lekturą. Tak łatwo jednak nie jest i tajniki pracy kobiet - zarówno tej płatnej, jak i niepłatnej - poznaję bądź to w drodze na lub w drodze z praktyk, ewentualnie czytam raporty na swoim komputerze. Jeśli są one długie i po angielsku, to poziom zmęczenia przy samym końcu lektury jest nie do zniesienia. Ktoś jednak poznawać rzeczywistość i dawać świadectwo musi, zatem miast narzekać wolę po prostu streścić najciekawsze urywki jednego z materiałów źródłowych.

"Women on the Labour Market: Today and in the Future" to publikacja praskiego instytutu Gender Studies, rzecz jasna dostępna do przeczytania w Internecie. Nieco wysiłku trzeba włożyć w przeczytanie drobnych literek raportu, sama lektura jest jednak intelektualnie jak najbardziej satysfakcjonująca. Mijałoby się z celem streszczanie każdego z artykułów - lepiej skupić się na kilku najbardziej interesujących kwestiach, o których do tej pory niewiele na Zielonej Warszawie pisałem. Taką kwestią jest na przykład problem związków zawodowych i ich roli w walce z dyskryminacją w miejscu pracy. Wydawać by się mogło, że nie ma tematu bardziej "pracowniczego" niż problemy w rodzaju nierównej płacy za tę samą pracę w zależności od płci, molestowanie seksualne czy też czas pracy. Okazuje się jednak - co udowadnia w swym tekście Jasna Petrovic, że nadal tego typu kwestie nie znajdują dostatecznego zrozumienia w organizacjach pracowniczych. Autorka tekstu nt. maskulinizacji związków nie krytykuje ich z pozycji neoliberalnych - wręcz przeciwnie, uważa je za niezbędne ogniwo rzeczywistego dialogu społecznego. Tymczasem ponad 30% związkowców w Czechach uważa, że kwestie dyskryminacji nie leżą w gestii działalności organizacji związkowej, a zjawisko to przybiera na rozmiarze w krajach takich jak Ukraina (58,3%) czy Bułgaria (69%).

Słaby udział kobiet w ruchu związkowym, szczególnie na wyższych stanowiskach, wpływa negatywnie na to, jakimi kwestiami organizacje pracownicze się interesują. Choć wskaźnik feminizacji rośnie, to nadal tradycyjne przekonania dotyczące męskich i żeńskich ról płciowych utrudniają prowadzenie emancypacyjnej polityki pracowniczej. Przykładem takiej sytuacji jest niewielka obecność wśród uzgodnień w obrębie negocjacji zbiorowych gestii godzenia życia zawodowego i prywatnego. Mężczyźni nie uznają, by był to problem, który ich dotyczy, zaś jeśli o kobiety chodzi to traktuje się często ich pracę jako swoistą "nakładkę" - luksus, który nie powinien jej przysłaniać podstawowego obowiązku, jakim jest opieka nad dzieckiem. Takie krzywdzące uogólnienia sprawiają, że 71,5% respondentek w sondażu przeprowadzonym w krajach postkomunistycznych stwierdziło, że w ich miejscach pracy nie ma infrastruktury służącej opiece nad dziećmi, 47,5% zaś - że w obrębie umów zbiorowych nie ma jakichkolwiek zapisów, służących godzeniu pracy i życia (dalsze 36,1% kobiet stwierdziło, że nic na ten temat nie wie).

Bardzo interesujące jest przyjrzenie się polskiej specyfice, wyłaniającej się z badań ITUC. Okazuje się, że kobiety w naszym kraju w największym stopniu po Gruzji stwierdziły, że w przedsiębiorstwach, w których pracują, istnieją zapisy antydyskryminacyjne (46,9%), większa od średniej z 24 badanych krajów jest też ilość kobiet będących świadkiniami objawów molestowania seksualnego w miejscu pracy czy też niestosownych pytań dotyczących wyglądu czy też prywatnego życia. Za najbardziej dyskryminujące miejsca pracy Polki uznają te w małych i średnich przedsiębiorstwach, chociaż w przeciwieństwie do średniej czują się również niedobrze w większych firmach i w instytucjach publicznych, podczas gdy te ostatnie, jeśli spojrzeć na średnią, lokują się zdecydowanie w dolnych partiach dyskryminacyjnej drabiny na terenach postkomunistycznych.

Jak widać, związki zawodowe mają czym się zajmować. Pomijanie tego typu kwestii grozi im przekształceniem się w rachityczne struktury, w żaden sposób nie odpowiadające na potrzeby pracownic i pracowników w XXI wieku. Na chwilę obecną poziom zadowolenia z ich działalności to nieco ponad 36% w skali 24 krajów, podczas gdy niezadowolenie deklaruje niemal 21% pytanych, reszta zaś sądzi, że mogą lepiej spełniać swoją rolę. Skoro nadal niecała połowa działaczek i działaczy związkowych stwierdza, że ich organizacja ma jakikolwiek dokument antydyskryminacyjny na dowolnym szczeblu, to faktycznie - nie tylko lepiej być może, ale wręcz trzeba poprawić tę sytuację. Także dla dobra kobiet, które pragną realizować się zgodnie z własnymi marzeniami, i które coraz rzadziej zadowalają się spychaniem do domowego ogniska czy na słabiej płatne pozycje na rynku pracy.

W pamięci wyrył mi się także tekst ostatni, w którym Heike Jensen pisze na temat roli płci w społeczeństwie informacyjnym. Całkiem przekonująco pokazuje, że przemiany technologiczne wcale nie muszą same z siebie prowadzić do końca dyskryminacji kobiet - wręcz przeciwnie, wdrażanie ich w formie neoliberalnej prowadzi do wykluczeń już nie tylko w stosunkach pracy w obrębie pojedynczego kraju, ale i całego świata. Mechanizacja sprawia, że ubywa miejsc pracy w słabiej płatnych, sfeminizowanych sektorach. Jednocześnie dominujący etos w obrębie społeczeństwa wiedzy, jak i poszczególne zawody są zdominowane przez mężczyzn, często nieprzychylnie reagujących na ekspansję kobiet w ich obrębie. Słowa Jensen zdają się potwierdzać moje osobiste doświadczenia - na przełomie wieków pasjami zaczytywałem się w pewnym miesięczniku poświęconym grom komputerowym. W rubryce listowej dwójka redaktorów dość regularnie musiała tłumaczyć męskim czytelnikom, że nie ma niczego złego w grających kobietach, dziewczynach graczy etc. Również i w tym światku współczesne technologie ścierają się z płciowymi stereotypami, co nie wróży samoistnego rozwiązania tego typu kwestii.

Polecić można i inne teksty - na przykład na temat dyskursu genderowego w słowackich mediach, które często pokazywały kobiety na rynku pracy w perspektywie konieczności ich dostosowania się do męskiego świata pracy. Ewa Lisowska w swej analizie sytuacji przynosi nieco dobrych wiadomości - w krajach Europy Środkowo-Wschodniej powoli zmniejsza się gender pay gap, a więc różnica między zarobkami kobiet i mężczyzn za tę samą pracę. Omówiona jest też pokrótce koncepcja flexicurity, a więc zapewnienia równowagi między elastycznością pracownika/pracownicy a jego/jej bezpieczeństwem socjalnym, a także wpływ urlopów rodzicielskich na sytuację kobiet. Długotrwałe wypadnięcie z rynku pracy, szczególnie w sektorach, w których występuje sporo zmian i innowacji, poważnie utrudnia powrót matkom, podobnie jak brak obligatoryjnego urlopu tacierzyńskiego stawia je na słabszej pozycji, jednocześnie utrwalając stereotypy genderowe. Lektura obowiązkowa - bez dwóch zdań.

19 września 2009

Przyszłość pracy a kobiety

Taki jest tytuł podrozdziału publikacji "Przyszłość pracy", przygotowanej 3 lata temu przez Fundację im. Heinricha Boella. Podrozdziałem tym zajęła się Ewa Lisowska ze Szkoły Głównej Handlowej, która od wielu lat zajmuje się kwestią udziału kobiet w rynku pracy. Choć prezentowane w publikacji (niestety w tym momencie chyba niedostępnej w Internecie) dane trącą już nieco myszką - wszak zmieniły się chociażby wskaźniki bezrobocia - to jednak pewne trendy w niej zaprezentowane nadal trwają i warte są poświęcenia im chwili uwagi.

Niewiele w ciągu ostatnich lat zmieniło się w kwestii istnienia zawodów sfeminizowanych, związanych głównie z kwestiami opieki (służba zdrowia, edukacja). Stereotypowe przekonania, takie jak to, że w małżeństwie priorytetem zawodowym jest kariera męża, a praca kobiet ma być jedynie dodatkiem do jego pensji sprawiają, że nadal w zawodach tych dominują niskie płace. To wszystko w sytuacji, kiedy kobiety - statystycznie - są lepiej wykształcone od mężczyzn (stanowią 57% osób studiujących). Jednocześnie nadal stopa zatrudnienia kobiet w wieku produkcyjnym jest znacznie niższa od mężczyzn, a bezrobocie - wyższe. Nie będę tu przytaczał danych z 2004 roku, bowiem mam w planach dokończyć i zrelacjonować lekturę publikacji powstałej po Kongresie Kobiet, gdzie tego typu wskaźniki są uzupełnione najświeższymi danymi. Także i w nich widać jednak, że choć ogólna sytuacja uległa poprawie, to dysproporcje nadal pozostały.

Powoli zmniejsza się w naszym kraju tzw. Gender pay gap, a więc różnica między płacą kobiet i mężczyzn za tę samą pracę. Idzie ona w parze ze stopniowym - deklaratywnym - unowocześnieniem przekonań Polek i Polaków na temat związków i przechodzenie z tradycyjnych do partnerskich form tworzenia relacji międzyludzkich. Podczas gdy w 1998 roku GPG wynosiła aż 30%, to w 2004 spadła do 16%. Nadal jednak jest to dość istotny wskaźnik, nad którym warto się pochylić i który wymaga odpowiednich działań legislacyjnych. Dotychczasowe rządy zdawały się hołdować tezie, że problem rozwiąże się sam - problem polega na tym, że nie tworzy się warunków do odciążenia kobiet od pracy domowej poprzez aktywizacje mężczyzn i odpowiednią infrastrukturę opiekuńczą. Żłobki i przedszkola są tu najbardziej jaskrawym przykładem - im ich więcej, tym większy wskaźnik zatrudnienia kobiet, a jak jest z dostępnością tych placówek - wszyscy wiemy...

Brak wysokiej jakości polityki społecznej, połączony ze sztywnością rynku pracy w dotychczasowej formie zmusza wiele kobiet do samozatrudnienia. Założenie własnej działalności gospodarczej jest częstym sposobem pracodawców na przeniesienie obciążeń finansowych na pracownika/pracownicę. Także trudniejsze możliwości awansu i mniejsze rozpowszechnienie elastyczności w łączeniu pracy z życiem prywatnym (są to praktyki, które w Polsce najchętniej podejmują międzynarodowe korporacje a nie rodzime przedsiębiorstwa) skłaniają kobiety do wzięcia spraw we własne ręce. Także i tu brak jednak programów, skierowanych specyficznie w stronę aktywizacji zawodowej kobiet - i to pomimo badań, z których wynika, że mają one inne od mężczyzn problemy z założeniem i prowadzeniem własnej firmy.

Transformacja globalnej gospodarki tworzy realne problemy związane z przekształcaniem się miejsc pracy. W wyniku automatyzacji ubywać zaczyna miejsc pracy związanych z produkcją taśmową (często zajmowanych przez kobiety), co wymagać będzie opracowania realnych działań w dziedzinie szkolenia zawodowego i kształcenia ustawicznego, umożliwiających przekwalifikowanie się. Brak równego podziału prac i obowiązków między kobietami i mężczyznami i wzmacnianie stereotypów płciowych stanowi zagrożenie dla wchodzenia kobiet w sektory rynku pracy związane z powstawaniem społeczeństwa wiedzy, skupiające się w dużej mierze w obrębie usług. Brak infrastruktury opiekuńczej dla dzieci również obniża stabilność pozycji kobiet.

Jak widać już z tego prostego wymienienia problemów, poruszonych w obrębie tekstu Ewy Lisowskiej, odpowiednie wsparcie władz publicznych dla poprawy sytuacji kobiet na rynku pracy będzie w najbliższym czasie bardzo potrzebne. Tymczasem w rządowym dokumencie "Polska 2030" ani widu, ani słychu o takowych, poza poprawą dostępności żłobków i przedszkoli. Brak działań poprawiających specyficzną sytuację kobiet i wiara w to, że wszelkie problemy znikną same, stanowi zagrożenie dla kapitału intelektualnego i społecznego połowy ludności naszego kraju. Choć nie podzielam optymizmu zakończenia Lisowskiej, to jednak mam nadzieję, że doczekamy się w końcu realnych działań, które zmienią na lepsze sytuację w tym obszarze.

18 września 2009

Tarcza, tarcza i po tarczy

Rzadko kiedy wpadam w mentorski nastrój - nie za bardzo lubię tworzyć mylne wrażenie, że traktuję ludzi z góry czy też wywyższam się z powodu własnej wiedzy. Kiedy jednak słyszę polityczne zapewnienia, że oto tak naprawdę nic się nie stało, że miłość Ameryki do Polski i Polski do Ameryki trwa w najlepsze, że wieczna, jedyna i nierozerwana - chce mi się wyć z wściekłości. Nie z powodu zmiany planów Waszyngtonu - tu akurat bardzo się z tego zwrotu cieszę - ale z postawy nami rządzących. Zamiast przyznać, że pomysł na tarczę był głupi i bez sensu, zamiast zaproponować zmiany w polityce zagranicznej, skupiające się na promowaniu międzynarodowej, wielobiegunowej współpracy, zamiast w końcu przyznać, że nie Iranu, ale Rosji się baliśmy - ekipa Donalda Tuska każe nam opłakiwać fiasko własnej, militarystycznej postawy, która miała nam przynieść niebotyczne, finansowe zyski, a kończy się kompromitacją - tak jak każda, pozbawiona refleksji służalczość.

Nie chodzi mi o to, że zadajemy się ze złymi, zmilitaryzowanymi Stanami Zjednoczonymi. W USA, jak wszędzie, bywają polityczki i politycy głupi i mądrzy. Obecna ekipa Baracka Obamy, która zaczyna nadrabiać wieloletnie zaległości Ameryki w dziedzinie służby zdrowia (powszechne ubezpieczenia), przeciwdziałania zmianom klimatycznym (rozbudowa energetyki odnawialnej i infrastruktury transportu zbiorowego) czy też polityki międzynarodowej, opartej na dialogu zamiast na ślepej sile, zdaje się należeć do tej bystrzejszej grupy. Amerykanie zdali sobie sprawę, że kraju nie stać na wyścig zbrojeń, kiedy szaleje kryzys. Dodatkowo dotychczasowe wydatki zbrojeniowe ani nie zwiększyły bezpieczeństwa USA, ani też nie pomogły w utrzymaniu zrównoważonego budżetu. Po rządach George'a W. Busha została olbrzymia dziura budżetowa, która nie ułatwia manewrowania w trudnych czasach. Ale przynajmniej nikt już nie głosi pomysłów w rodzaju prywatyzacji i tak słabej w porównaniu do europejskich standardów opieki społecznej...

Obama wie, że irańskie zagrożenie okazało się przesadzone. Dodatkowo jego ustępstwo w sprawie instalacji rakietowych, poza szansą na rozluźnienie pętli deficytu, wcale nie musi być kapitulacją w stosunku do Rosji. Jego wyborcze hasło jest jasne - to świat z mniejszą ilością broni masowej zagłady, za to z większą rolą dyplomacji i nowoczesnych instrumentów polityki międzynarodowej. Jego cel jest jasny - to podpisanie z Kremlem nowych porozumień rozbrojeniowych, które zmniejszyłyby ilość głowic nuklearnych i pomogłyby uszczelnić wyciek militarnych technologii atomowych. Cel to znacznie bardziej szczytny niż leczenie nadwiślańskich kompleksów militarnych i tworzenie złudnego przekonania, że da się prowadzić politykę inną niż dążącą do większej integracji polityki dyplomatycznej Unii Europejskiej. Skoro tego typu redukcje były możliwe w dużo bardziej napiętych czasach zimnej wojny, nie ma powodów sądzić, by dziś miałyby być niemożliwe.

Oglądanie bezsilności prawicowych polityków w obliczu fiaska ich prostej niczym konstrukcja cepa konstrukcji intelektualnej jest bezcennym doświadczeniem. Teraz będziemy cieszyć się uzbrojonymi rakietami Patriot, tak, jak wcześniej cieszyliśmy się z nadal niegotowych do boju samolotów F-16 i z offsetów, które okazały się dość mocno przereklamowane. Mam pewną osobistą satysfakcję, że po 2 latach antywojennych i "antytarczowych" demonstracji projekt trafia do kosza. Warto teraz zapytać osoby odpowiedzialne za rodzimą politykę obronną i zagraniczną o kilka kwestii. Co zyskaliśmy z powodu okupacji Afganistanu i Iraku? Co zyskaliśmy dzięki rozdźwiękowi w europejskiej polityce w stosunku do tej ostatniej amerykańskiej eskapady? I jakie mamy - jeśli w ogóle mamy - warianty alternatywne rozwoju rodzimej polityki bezpieczeństwa i pokoju?

Zieloni proponowali - i nadal proponują - odważne rozwiązania godne polityki XXI wieku, a nie leczenia narodowych kompleksów. Wojnom najłatwiej zapobiegać, niż potem leczyć ich skutki. W najbliższych latach źródłem niestabilności będą zmiany klimatyczne i konflikty o kurczące się zasoby, w tym także wody na Globalnym Południu. Umorzenie długów i wzrost pomocy międzynarodowej do 0,7% krajowego PKB nadal pozostają niezrealizowanymi obietnicami wielu krajów Północy - w tym i Polski, której zakres pomocy waha się w okolicach 0,2-0,3%. Większe bezpieczeństwo na kontynencie zapewnić może pogłębienie integracji europejskiej, w tym stworzenie ERENE - Europejskiej Agencji Energetyki Odnawialnej. Już dziś, przy obecnych zasobach technologicznych, Europa może czerpać całość swego zapotrzebowania energetycznego ze źródeł odnawialnych, zamiast uzależniać się od rosyjskiej (czy czyjejkolwiek innej) ropy, gazu czy uranu. Dodatkowym źródłem energii może być nawet Sahara, a europejskie instalacje tamże mogą przynosić godziwe dochody i stabilność Afryce Północnej. ONZ nie może być organizacją bezwładną niczym dawna Liga Narodów, a jej reforma powinna być w dzisiejszych czasach jednym z priorytetów krajów UE.

To tylko kilka z zielonych pomysłów na czasy, kiedy odchodzą w przeszłość masowe armie. Polska nie ma szans na technologiczne nadgonienie militarnych potęg - ma za to szansę na to, by stać się "zielonym tygrysem Europy", a swoją dyplomacje zacząć używać w celu zapewnienia większej równowagi w stosunkach międzynarodowych. Nie sztuka płakać, niczym Jarosław Kaczyński, że oto nie znaleźliśmy się w grupie najważniejszych gospodarek świata - G-20, dyskutującej nad nowym ładem ekonomicznym dla globu. Sztuka mieć świeże pomysły na poprawę rzeczywistości i zapewnienie globalnej sprawiedliwości i równości, a tych wśród rodzimych decydentów wyraźnie brak.

17 września 2009

Blok blokowi nierówny

Nowe budownictwo, poza drenowaniem kieszeni osób decydujących się na zamieszkanie w jego obrębie, bardzo często niesie za sobą mankamenty, o których do tej pory nie mówiło się głośno. Nic w tym dziwnego - wszak deweloperom nie zależało na tym, by dużo się mówiło o słabej jakości przestrzeni społecznej, którą gotują w dużej mierze młodym ludziom, zadłużającym się na wiele lat po to, by zdobyć swoje upragnione M. Dopiero od niedawna, gdy z powodu kryzysu ceny metra kwadratowego przestały rosnąć w kierunku wartości zgoła kosmicznych, pojawiła się przestrzeń na szerszą dyskusję na temat tego, jak żyje się w nowo wybudowanych blokach, domach czy apartamentach. Kiedy i same konsumentki i konsumenci zauważyli, że kupno lokum nie jest schwytaniem Boga za nogi, zaczęliśmy (wreszcie) mówić o tym, że bez odpowiedniej infrastruktury życie w tego typu okolicy wcale nie jest takie łatwe.

Oczywiście zawsze możemy powiedzieć, że mogło być gorzej. Z tego punktu widzenia wyszli - tak mi się przynajmniej zdaje - redaktorzy serwisu blog.pl, którzy zapytują, czy lepiej mieszkać w bloku a la Gierek, czy też może na nowoczesnym osiedlu. Nie da się ukryć, że same bloki z wielkiej płyty nie ułatwiają przygotowania w ich obrębie nowoczesnego, przytulnego mieszkania, ale dla chcącego nic trudnego. Wiem, bo sam widziałem efekty reaaranżacji pierwotnej przestrzeni w bloku na warszawskiej Sadybie. Poza tym - na całe szczęście - alternatywy na rynku wtórnym to nie tylko blokowiska, ale też np. niskie i dość przyjazne w mieszkaniu budynki z epoki Gomułki, kamienice... Także tu nie jest różowo, jeśli chodzi o ceny (wynajęcie mieszkania z 2 pokojami o powierzchni 50 mkw. kosztuje na Mokotowie 2,5 tysiąca miesięcznie - przeżyłem ciężki szok...), ale powiedzmy sobie też jasno - nie zawsze istnieje potrzeba posiadania własnego M, wszak w wielu europejskich miastach normą jest stały wynajem po znacznie niższych niż stołeczne cenach, a poziom przyzwyczajenia się do takiego stanu rzeczy jest tak spory, że raczej nie ma co się tam lękać konieczności natychmiastowej wyprowadzki, bo właścicielka/właściciel nagle zmienili plany życiowe... Cóż, co kraj to obyczaj...

Mniejsza jednak o to, przejdźmy do meritum. Zawsze w dyskusjach forowych pod tematami związanymi z mankamentami życia w nowych osiedlach czytam, że narzekający sami są sobie winni. Cóż, kto zna sytuację na rynku mieszkaniowym i rodzimy kontekst kulturowy, ten wie, że posiadanie własnego lokum jest nie tylko marzeniem, ale wręcz synonimem stabilizacji, umożliwiającej planowanie całego życia. W sytuacji braku rozbudowanych programów budownictwa spółdzielczego czy komunalnego brak również mechanizmów rynkowych, które ograniczałyby gwałtowny wzrost cen. W takich warunkach priorytetem staje się kupno dowolnego lokum, a że obietnice deweloperów brzmią kusząco, dajemy sobie wmówić, że nasze osiedle będzie tym jedynym, wyjątkowym i wymarzonym. Często z tych marzeń zostaje furtka zamkniętego osiedla i drobna ilość zieleni w jego środku, a zamiast bezpieczeństwa odczuwa się zmęczenie czy też życie w klatce.

Brak infrastruktury społecznej, która na całym świecie spaja mieszkanki i mieszkańców zarówno w lokalnym, jak i ogólnomiejskim wymiarze grozi nam jeszcze większym niż do tej pory podziałem w obrębie miast, w których żyjemy. Powielanie modelu amerykańskiego - a więc mieszkanie na uboczu rytmu miasta, w często zamkniętym osiedlu, bez pobliskich sklepów, posterunków policji, szpitali, żłobków, przedszkoli, szkół czy komunikacji zbiorowej, które to osiedle opuszcza się samochodem w celu odbycia podróży do galerii handlowej - skrajnie zubaża społeczne interakcje i ogranicza powstawanie kapitału społecznego. Rodzą się w związku z tym spore problemy natury praktycznej, z brakiem wysokiej jakości przestrzeni publicznej na czele. Na szczęście wraz ze wzrostem wykształcenia rosną także aspiracje, co z kolei umożliwia stworzenie poczucia więzi lokalnej społeczności nawet na obszarach nowych blokowisk. Tak bywa także i w Warszawie, kiedy na Ursusie walczy się o przedszkole czy o nową stację kolejki podmiejskiej, a na Białołęce - o park zamiast kolejne tereny budowlane.

Należałoby zastanowić się nad tym, kto odpowiada za planowanie w miastach. W sytuacji, gdy raptem około 20-25% Warszawy pokryta jest planami zagospodarowania przestrzennego, budowlana wolna amerykanka grozi nam dość często. Tymczasem w tego typu planach można zawrzeć np. lokalizację niezbędnej infrastruktury społecznej, o której wspomniałem powyżej. Zastanowić się też należy, w jaki sposób miasto czy poszczególne dzielnice powinny mieć kontrolę nad działaniami deweloperskimi - wszak jeśli budowane jest osiedle na kilka, a nawet kilkanaście tysięcy mieszkanek i mieszkańców, to zasadniczo zmienia ono wygląd okolicy, natężenie ruchu czy też zapotrzebowanie na usługi publiczne. Ważne, by istniała możliwość, by samorząd mógł wymóc na deweloperze przygotowanie przestrzeni, którą później będzie mógł odkupić bądź wynająć na usługi zdrowotne czy edukacyjne. Rzecz jasna na głowie inwestora nie może spocząć pełna odpowiedzialność za niektóre kwestie - nie można od niego oczekiwać np. zapewnienia osiedlu dostępu do komunikacji zbiorowej, to zadanie miasta. Zadanie, z którego wywiązuje się różnie, np. odkładanie budowy trasy tramwajowej z dworca Warszawa Zachodnia do Wilanowa grozi dzielnicy paraliżem wraz z oddawaniem do użytku kolejnych domów mieszkalnych. Białołęka może przynajmniej liczyć na Most Północny, chociaż i tam z tramwajami bywają różne przeboje...

Pamiętajmy zatem - możemy mieć i nowoczesne domy, i wysokiej jakości usługi publiczne. Musimy tylko mieć tego świadomość i stwarzać presję - zarówno na samorząd, jak i na deweloperów - na podjęcie ku temu odpowiednich działań. Część z nich będzie zapewne wymagać np. gwarancji ustawowych, część jednak może być podjęta na bazie dialogu między władzami, inwestorami i przyszłymi mieszkankami i mieszkańcami. Nacisk na władze będzie też konieczny, jeśli chcemy kiedykolwiek widzieć większe ich zaangażowanie w budowanie nowych osiedli w przystępnych cenach.

16 września 2009

W zielonej sieci - odc.2

Kontynuujemy przegląd wydarzeń dotyczących zielonej polityki na świecie.

Blogi

- Richard Lawson pisze o skutkach istnienia rajów podatkowych - niespecjalnie wesołych.

- Kroki w kierunku większej demokracji partycypacyjnej na Wyspach? O jednym z nich pisze Charlie Bolton.

- Philip Booth informuje o działaniach związanych z ekorenowacją domów w praktyce.

- Ograniczenie emisji dwutlenku węgla o 10% do 2010? Całkiem możliwe, o czym wspomina Adrian Windisch.

- Na Potencjalnym Codzienniku interesująca notka na temat tego, do czego mają służyć partyjne media.

Partie

- Niemieccy Zieloni ostro walczą o trzecie miejsce w wyborach parlamentarnych z liberałami z FDP. Nie są bez szans, dlatego chcą przekonać osoby rozważające oddanie głosu na "żółtych", by zmienili zdanie.

- W Austrii bardzo ostro krytykują rządową bierność wobec własnych pomysłów, które mogą zapewnić powstanie 15 tysięcy nowych, zielonych miejsc pracy.

- Zieloni Anglii i Walii chwalą działania służące recyklizowaniu starych modeli sprzętu gospodarstwa domowego.

- Elizabeth May, przewodnicząca kanadyjskiej Partii Zielonych, prezentuje list 15-latka ws. stanu demokracji w tym kraju.

- W Irlandii stolica kraju, Dublin, wprowadza system wypożyczania rowerów.

- Zieloni w Parlamencie Europejskim zwracają uwagę na zjawisko nadmiernych połowów rybackich, stanowiących zagrożenie dla równowagi ekologicznej i miejsc pracy.

- W Nowej Zelandii trwa bój o sposoby ograniczenia emisji gazów szklarniowych - nie zdumiewa fakt, że prawicowy rząd robi wszystko na opak...

- Zieloni w USA po orędziu prezydenta Obamy ws. reformy sytemu opieki zdrowotnej zwracają się z apelem o powszechne, publiczne ubezpieczenie medyczne.

Film tygodnia -relacja z berlińskiej demonstracji przeciwko inwigilacji danych obywatelek i obywateli przez państwo niemieckie

15 września 2009

Ochroń Kopę Cwila - podpisz petycję!

Zapraszamy do podpisania się pod petycją w sprawie szybkiego uchwalenia planu zagospodarowania przestrzennego Kopy Cwila, przygotowaną przez Bartosza Dominiaka (Rada Miasta) i Piotra Guziała (Rada Ursynowa).

Komentując sytuację wokół Kopy Cwila, Bartłomiej Kozek, przewodniczący koła warszawskiego Zielonych 2004, powiedział:

- W sytuacji, gdy wskaźnik pokrycia miasta planami zagospodarowania przestrzennego wynosi ledwo 20%, nie możemy pozwalać sobie na opóźnianie procesu ich uchwalania - szczególnie, gdy zabiega o niego zaniepokojona ryzykiem utraty terenów rekreacyjnych społeczność lokalna. Zwłoka działać może niczym urbanistyczna broń masowego rażenia, w tym wypadku oznaczająca ryzyko rozpoczęcia prac nad zabudowaniem tego obszaru. Wspieramy petycję radnych SDPL, którzy chcą zapobiec zaistnieniu takiej sytuacji i zachęcamy do podpisania się pod apelem do Hanny Gronkiewicz-Waltz o przyspieszenie plac planistycznych na obszarze Ursynowa Północnego.

Oto treść apelu, który można podpisać w serwisie Petycje.pl:

Szanowna Pani Prezydent,

W związku z pisemną deklaracją Pana Jacka Wojciechowicza - Zastępcy Prezydenta m. st. Warszawy, że miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego zachodniej części Ursynowa Północnego zostanie uchwalony jeszcze w 2009 r., zwracamy się z oczekiwaniem niezwłocznego przyspieszenia prac planistycznych, tak by plan został uchwalony w terminie wskazanym przez Pana Prezydenta.

Opóźnianie uchwalenia planu odbieramy jako działanie celowe zmierzające do zabudowy terenów od zawsze rekreacyjnych, na co jako mieszkańcy nie wyrażamy zgody i od ponad 10 lat skutecznie oprotestowujemy.

Przypominamy, że za rok odbędą się wybory samorządowe, w których nie oddamy głosu na osoby, czy ugrupowania działające w sprzeczności z interesem zdecydowanej większości mieszkańców północnego Ursynowa, jednak wierzymy, że Pani Prezydent dotrzyma złożonej nam, mieszkańcom obietnicy.

14 września 2009

Odmienne stany świadomości

Trochę czasu zajęło mi czytanie przewodnika narkotykowego "Krytyki Politycznej". Nie dlatego, by był zły - wręcz przeciwnie, jest on doskonałym kompendium wiedzy na temat tego, czym są narkotyki i jak do nich podchodzimy. Po prostu ostatnimi czasy dość sporo mam na głowie i na tego typu lekturę przychodzi pora w wagonie metra, autobusie albo podczas jazdy kolejką podmiejską. Siłą rzeczy oznacza to dość szatkowany obraz publikacji w mapie mentalnej mózgu, postaram się jednak w miarę uporządkować wrażenia z lektury i mam nadzieję, że jakoś mi się uda.

O historii narkotyków całkiem sporo napisał Wojciech Orliński, dziennikarz "Gazety Wyborczej". Przez wiele lat w zachodniej kulturze były one tolerowane, a problemy z nimi związane traktowane były jako fenomen medyczny, nie zaś kryminalny. Najróżniejsze formy narkotyzowania się, wbrew konserwatywnej tezie o zgubnym wpływie "hippisowskiej rewolucji", były rozpowszechnione w wielu grupach społecznych. W okresie wojennym w czasie polskich wesel - o czym podczas wrześniowego spotkania w REDakcji na Chmielnej wspomniał Adam Ostolski - bardzo popularne było zaciąganie się... eterem. Po dziś dzień w wielu kulturach używanie substancji, uznanych przez nas za nielegalne, nie stanowi źródła jakichkolwiek kontrowersji - dość wspomnieć haszysz w Iranie czy liście koki w Boliwii.

Każda kultura aprobuje jakieś środki, które uznawane są za narkotyki. W Polsce - jak również szerzej w krajach Zachodu - nie ma problemu z kupnem alkoholu czy papierosów. Wynika to li tylko z uwarunkowań kulturowych, wszak nikotyna uznawana jest przez środowiska medyczne za substancję silniej uzależniającą od tych, zawartych w marihuanie. Zepchnięte do podziemia środki dodatkowo zdemonizowano, co po dziś dzień skrajnie utrudnia prowadzenie racjonalnej polityki pod ich względem. Nad Wisłą zdecydowano się na prowadzenie skrajnie restrykcyjnej polityki, która penalizuje nawet posiadanie niewielkiej ilości środka na własny użytek. W efekcie policyjne statystyki roją się od "sukcesów" w postaci zatrzymań młodych ludzi, którzy zaciągali się skrętami. Założenie, że w wyniku takiego postawienia sprawy osoby biorące będą sypać dilerów, przesłoniło troskę o drugiego człowieka dość wyraźnie.

Problem z narkotykami jest dwojakiego rodzaju. Po pierwsze, nie każda osoba biorąca musi się od nich uzależnić, tak jak nie uzależniają się od alkoholu wszystkie osoby go pijące. Po drugie, uzależnienie sprawia realny ból osobie, która znajduje się w takim stanie. W celu jego uśmierzenia jest gotowa do dokonania czynów niebezpiecznych dla siebie i swojego otoczenia. Niesie to za sobą realne koszty społeczne i ekonomiczne. Tymczasem polska polityka narkotykowa służy głównie poprawieniu dobrego samopoczucia politykom, chcącym występować jako osoby twardo walczące z "przestępczością". O efektach najlepiej można się przekonać z rozmów Jaśka Smoleńskiego z uzależnionymi. To prawdziwe, ludzkie tragedie, których nie da się zbyć prostą konstatacją pt. "sami tego chcieli". Tym bardziej, że problem narkotykowy nie dotyczy jedynie osób ze społecznego marginesu. Presja w pracy, wyścig szczurów, niezdrowa konkurencja i konieczność odreagowania stresów sprawiają, że biorą dziś osoby "ze świecznika" - zamożne i dobrze wykształcone. Im jednak nie grozi fizyczna przemoc ze strony policjantów, stojąca w sprzeczności z prawami człowieka - po szczegóły odsyłam do książki.

Jak może zatem wyglądać inna polityka narkotykowa? Przede wszystkim bardziej "ludzko", co symbolizuje promowana w readerze polityka harm reduction (redukcji szkód). Opiera się ona na założeniu, że wszelkie hasła dotyczące świata wolnego od narkotyków (pojawiające się nawet w publikacjach ONZ) są nie tylko naiwną, ale i niebezpieczną utopią. Cała sztuka polega na tym, by uznać współistnienie człowieka i narkotyków i zmniejszać ewentualne negatywne skutki ich zażywania. Oznacza to położenie szczególnego nacisku na profilaktykę, oparta na nowoczesnej wiedzy medycznej (a więc bez grożenia młodym ludziom, że od marihuany bez domieszek innych narkotyków wiedzie prosta droga do heroiny) i depenalizację posiadania niewielkiej ilości używek na własny użytek, co pozwoliłoby na większą państwową kontrolę nad tym rynkiem. Osoby uzależnionie, zamiast trafiać do więzień powinny mieć jak najszerszy dostęp do zróżnicowanych form leczenia - nie każda metoda terapetyczna jest odpowiednia dla każdej i każdego. Dostęp do substancji zastępczych (takich jak metadon, działający na heroinistę tak, jak plaster nikotynowy na osobę uzależnioną od palenia tytoniu) czy do wymiany strzykawek również powinien być zapewniony. Nie oznacza to pochwalania uzależnienia, ale pozwala na wyjście osób nim dotkniętym z półświatka, powrót do normalności i uniknięcie kolejnych przykrości, takich jak np. zarażenie się wirusem HIV.

Lektura zdecydowanie warta jest polecenia. Krytyce Politycznej udało się dzięki jej wydaniu zrobić niezwykle ważną rzecz - dzięki cyklowi debat w publicznej debacie temat powrócił, i to na zupełnie innych warunkach niż do tej pory. Tym razem głos mają osoby cierpiące i zwolenniczki/zwolennicy zmian humanizujących obecne prawo. I bardzo dobrze, bowiem dziś dochodzi dzięki niemu do takich absurdów, jak ten, że w celu korzystania z terapii metadonowej pewien Gdańszczanin musi odbywać męczące podróże kolejowe do... Krakowa. Szkoda, że Donald Tusk, premier z Pomorza, który ponoć w młodości nie był wrogiem używek (ba, sam przyznał się do korzystania z nich) teraz woli odgrywać rolę szeryfa, nadal cieszącego się opinią liberała...

13 września 2009

Kanon-ada

W gruncie rzeczy rozmowa o kanonie lektur w sytuacji, kiedy plany są takie, że będzie on ograniczony do kilku książek + fragmentów innych, wydaje się nieco chybiona. Może jednak się mylę i dyskutować warto - przynajmniej o tych kilku "pełnych wersjach" i kilkunastu fragmentach. Ich dobór, nie ma tu co kryć, jest niezwykle istotny dla edukacji w naszym kraju i jej roli. To bowiem od tego, co w szkołach się promuje, a co już niekoniecznie, zależy w dużej mierze późniejsze społeczne odczuwanie rzeczywistości. W późniejszych latach bowiem - czy to na studiach, czy to później, kiedy zajmujemy się pracą i/lub dziećmi, czasu na czytanie nie mamy znowu tak wiele. Szkolne lektury stanowią zatem podstawowe narzędzia, umożliwiające interpretowanie otaczającego nas świata.

Jako były już uczeń licealnej klasy humanistycznej mam miłe wspomnienia związane z lekturami. Brzmi to być może dziwnie, ale większość udawało mi się przeczytać i nie sprawiało mi to specjalnego, egzystencjalnego bólu. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że tego typu powstawa nie jest jedyną, a ściągi pozostają istotnym źródłem wiedzy nie tylko dla osób, które podchodzą do szkolnych lektur lekceważąco, ale też dla tych, które nie są w stanie nadążyć za sporą dawką wpajanej w szkole wiedzy. Być może zatem faktycznie warto zastanowić się nad tym, jaką funkcję mają owe szkolne lektury pełnić i jaką ich ilość przeciętna uczennica czy uczeń jest w stanie przeczytać w określonym czasie.

Wydaje mi się, że dwie funkcje literatury powinny przwijać się przy tworzeniu literackiego kanonu. Po pierwsze - źródła współczesności, a więc dzieła ważne dla zrozumienia powodów naszej dzisiejszej kondycji. Po drugie zaś - pełna panorama różnorodności współczesności, pozwalająca każdej i każdemu z nas odnaleźć ten jej element, który najbardziej nam pasuje. Z powodu krótkiego trwania liceum ogólnokształcącego, kiedy to najczęściej tak na lekcjach polskiego, jak i historii tematy współczesne traktowane są po macoszemu, obecność w kanonie dzieł powstałych nie tylko po 1945, ale i po 1989 roku zdaje się być pożądana. To, że wybór będzie budził emocje, im bliższe jest dane dzieło dniu dzisiejszemu, nie ulega wątpliwości. Biorąc wszelkie kontrowersje pod uwagę, musimy w proces decyzyjny włączać nie tylko środowiska nauczycielskie, ale i młodych ludzi i rodziców. Wszelki odgórnie narzucony kanon, wymyślony w obrębie murów ministerstwa edukacji, będzie raczej petryfikował obecną odtwórczą rolę szkoły, niż zmieniał ją w przestrzeń kreatywnej, swobodnej wymiany myśli.

Bardzo istotne przy ocenie danego dzieła jest branie pod uwagę nie tylko jego wartości artystycznej, ale i prezentowanych w nim problemów i promowanych wartości. Literatura jest polityczna i nie ma co od tego uciekać. Zupełnie co innego ma do powiedzenia Michał Witkowski, a co innego - Piotr Skarga. Nadmierne skupienie się na literaturze martyrologicznej odbiera cenny czas na pokazanie innych opcji życiowych, takich jak na przykład bardziej krytyczny patriotyzm Stanisława Wokulskiego, dystans wobec narodowych stereotypów rodem z dzieł Witolda Gombrowicza czy ateistyczny humanizm doktora Rieux z "Dżumy". Dodatkowo pamiętać warto o wielokulturowej przeszłości Polski, co oznacza więcej miejsca dla twórczości np. twórców żydowskich, niemieckich czy ukraińskich. Również kobiety zasługują na więcej niż bycie wtrącanymi li tylko w obraz walecznej "Matki Polki" - dziewczyny zasługują na utożsamianie się z pozytywnymi bohaterkami dzieł literackich tak samo, jak i chłopcy.

Nie czyniłbym przepaści miedzy literaturą XIX i XX wieku - sądzę, że nie w tym rzecz. Chodzi tu raczej o wprowadzenie większej ilości różnorodności w szkolne mury. Oznacza to zapewne, że wielcy wieszczowie będą musieli zapewne ustąpić nieco miejsca, ale zapominać o nich nie warto. Zmianie kanonu jednak - tak naprawdę - powinny towarzyszyć zmiany w formie egzaminu maturalnego z języka polskiego, służące odejściu od dość prostackiej testowości i sztampowego "gonienia za kluczem" z powrotem w kierunku twórczego pisania o konkretnych zagadnieniach literackich, które mogą być podparte zarówno średniowiecznymi eposami, jak i uwagami na temat najnowszych dzieł Doroty Masłowskiej czy Michała Witkowskiego. Przy takiej formie egzaminu sam kanon mógłby stać się dużo bardziej elastyczny, a nawet dość sporo różnić się w zależności od potrzeb uczennic i uczniów czy nauczycielskich temperamentów. W takiej, dużo bardziej twórczej szkole, do lektur mogłyby trafiać nawet aktualne utwory prozatorskie i poetyckie czy interesujące komiksy. Trzymanie się za wszelką cenę przekonania, że bez "Krzyżaków" czy "Pana Tadeusza" żyć się nie da, tworzy niebezpieczną przepaść między opiniami dorosłych a młodzieńczą wrażliwością.

A co ja dodałbym do listy lektur? Cóż, na pewno nie wyrzucałbym z niej "Lalki", mam bowiem do niej sporą słabość. Dorzuciłbym "Płomienie" i "Mocarza" Stanisława Brzozowskiego, zapewne "Wojnę polsko-ruską", a także znakomity komiks "Maus" Arta Spiegelmana poświęcony doświadczeniu Holokaustu. Przeżyłbym bardzo dobrze bez "Quo Vadis" czy "Trylogii", trochę mniej czytałbym Jana Kochanowskiego czy Adama Mickiewicza. To dość subiektywne odczucia - każda i każdy z nas może mieć nieco inne. Dyskutujmy jednak o nich i pozwólmy także wypowiadać się w sprawie tym, które i którzy sami mają być z lektury rozliczani. W przeciwnym wypadku traktować będziemy uczennice i uczniów nie jako partnerów do rozmowy, ale jako króliki doświadczalne, a to byłoby naszą wspólną porażką.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...