28 września 2007

Wybór 2007 - wektory zmian

Nie jest łatwo być prorokiem w kraju nad Wisłą. Tak naprawdę, patrząc się na szaloną rozbieżność wyników różnych badań sondażowych, spodziewać można się wszystkiego. Chociaż, jeśli opanować nieco panikę i zauważyć, z jakimi aktorami mamy do czynienia po zakończeniu rejestracji komitetów przez PKW, możemy pewne prawidłowości wysnuć. Po kompromitacji Partii Kobiet, która wystartuje raptem w sześciu okręgach, nie ma już w praktyce siły pozaparlamentarnej, która mogłaby wedrzeć się do Sejmu. Jedyny ogólnopolski komitet tej rangi, Polska Partia Pracy, będzie miała spore szczęście, jeśli przekroczy wynoszący 3% próg finansowania. Jeśli ta sztuka im się uda (a imają się różnych środków, by ten cel osiągnąć - od zaproszenia na swe listy Racji, UL, KPP po wystawianie na pierwsze miejsca list panów o takich nazwiskach, jak Borowski, Ziobro czy Oleksy, licząc na wprowadzenie konfuzji wśród wyborców), to za 2 lata, w wyborach do europarlamentu, mogą sprawić sporą niespodziankę. Jeśli nie, prawdopodobnie jeszcze przez długie lata pozostaną na marginesie rodzimej polityki.

Ale bądźmy szczerzy - wynik PPP nie jest tym, co rozpala obecnie wyobraźnię wyborców. Ważnym jest, kto wygra. Niezależnie od tego, że koniec końców tak PO, jak i PiS reprezentują ten sam, neoliberalny program gospodarczy, przy czym partia braci Kaczyńskich pudruje go socjalną retoryką. Wszystko wskazuje na to, że po 21 października będziemy mieli coraz wyraźniej upodabniający się do Wielkiej Brytanii system trójpartyjny, przy czym bez ordynacji większościowej (na szczęście). Proces już się rozpoczął, przy czym aktorzy nie mają jeszcze ściśle przypisanych ról. Ale o to już dba Jarosław Kaczyński, kreśląc główną oś sporu między PiS a LiD. Mamy już zatem Partię Konserwatywną i Partię Pracy, na dodatek także rozmyta w kierunku centrum blairyzmem i mariażem z Demokratami Onyszkiewicza. PO, mająca pełnić rolę przystawki do PiS, swego rodzaju Liberalnych Demokratów (pomińmy, że w Wielkiej Brytanii są oni bardziej na lewo od laburzystów), musi stracić te 10-15 punktów poparcia i tyle też musi zyskać LiD, by scenariusz ów stał się rzeczywistością.

Czy tak się stanie? Do wyborów zapewne kolejność popularności zmianie nie ulegnie. Bo to, że PiS wygra wybory jest dla mnie oczywistością. Nie dlatego, że jest to opcja mi bliska - wręcz przeciwnie. Po prostu znaleźli klucz do kanalizowania ludzkich frustracji i przywracania im podmiotowości, o czym najlepiej świadczy ich reklamówka pt. "Salon". Jak tu bowiem, po jej obejrzeniu, nie grzmieć na nowobogackich i oligarchów, kiedy samemu nie ma się oszałamiających funduszy na koncie. Teraz Kaczyński marzy o scenie dwupartyjnej, gdzie będzie odgrywał rolę CDU, a PO - FDP. To nad wyraz możliwe. Platforma w wypadku przegranej pozbędzie się Tuska z roli jej szefa i wejdzie w alians z PiS. To spowoduje odpływ wyborców, głosujących na nich tylko po to, by Prawo i Sprawiedliwość nie wróciło do władzy. Takie tąpnięcie sondażowe spowoduje odpływ tych, którzy byli zwolennikami koalicji z braćmi do PiS, a to podzieli scenę polityczną w kierunku pożądanym przez demiurgów rodzimej sceny politycznej.

LiD spokojnie zdobędzie minimum 15%, a jeśli Kwaśniewski 1 października stoczy wyrównany pojedynek radiowo-telewizyjny z Kaczyńskim, może nawet zdobyć 20%. Kosztem znaczącego przesunięcia się do centrum, wspieranego przez media, chcące widzieć ich nie jako ideową lewicę, ale kolejną inkarnację Unii Wolności. Zamiana prof. Szyszkowskiej na Roberta Smoktunowicza, jednego z założycieli Unii Polityki Realnej jest tu wymownym przykładem. Marginalizowana Unia Pracy już przebąkuje o odejściu z tego sojuszu po wyborach, ale wydrenowana z sił i środków niewiele będzie w stanie zdziałać. PO-LiD, mimo bliskości programowej i coraz większego zbliżania się tych dwóch formacji do siebie jest mniej prawdopodobny, ze względu na opory estetyczne na linii PO-SLD, osobiste PO-PD i na wprost encyklopedyczne niezdecydowanie liderów Platformy. Zresztą nawet i taki alians oznaczałby zatopienie PO (odejście elektoratu preferującego PiS), przy czym dawałby wątłą nadzieję na więcej miejsca dla lewicy ideowej.

Niewiadomą jest to, ile partii wejdzie do Sejmu. Choć jest to (wbrew zdecydowanej większości sondaży) najmniej prawdopodobne, wariant trzech ugrupowań w izbie niższej byłby najkorzystniejszy. Partie, które nie weszłyby do nowego Sejmu czekałby rozpad (może za wyjątkiem PSL, mającego silne struktury), natomiast po jakimś czasie obywatelki i obywatele zauważyliby, że nie reprezentują one pełnego spektrum poglądów, występujących w społeczeństwie. Populistyczną Samoobronę mogłaby w kolejnych wyborach zastąpić PPP, a pomiędzy tą formacją LiDem znalazłoby się dostatecznie dużo miejsca dla Zielonych. Bardzo zatem możliwe, że w kolejnych wyborach mielibyśmy wreszcie równowagę sił między lewicą a prawicą.

Ale będzie inaczej. Ludowcy wejdą, a jeśli mają już nawet w sondażach telefonicznych 5-6%, to gdy elektorat wiejski (często nie posiadający aparatów Telekomunikacji Polskiej) pójdzie do urn, zmęczony PiSem i Samoobroną, to 8-10% nie będzie liczbą nierealną. Co więcej, wraz z przyjmowaniem lokalnych polityków PO, a także wystawieniem Łukasza Foltyna w Warszawie, PSL ma po raz pierwszy od lat szansę na mandaty także w większych miastach. Pytanie, czy Samoobrona przekroczy próg jest dość ciekawe, ale kto wie, czy dzięki Ikonowiczowi, Wrzodakowi i przede wszystkim Millerowi ta sztuka im się nie powiedzie. LPR, choć traktowany jak plankton, zdobył twardy elektorat UPR, co może dać im paru posłów, ale też skończyć się poza Sejmem. Jeśli notowania jakiejś formacji wahają się od 2 do 7%, to trudno wyrokować. Dużo zależy od mobilizacji zwolenników, pogody, a także tego, czy zadziała efekt polaryzacji i elektorat będzie ciążył ku "wielkiej trójce" w obawie przed zmarnowaniem głosów.

My, ze swej strony, dziękujemy wszystkim tym, którzy zechcieli się podpisać pod wnioskiem o poparcie naszego kandydata, Dariusza Szweda na senatora. Niestety, konieczność zebrania 3000 podpisów w nieco ponad tydzień, gdy normalnie należy taką liczbę dostarczyć w miesiąc, okazała się nie do przejścia. Nie tylko do nas - PKW zarejestrowała tylko 7 ogólnopolskich komitetów, najmniej w historii od czasu upadku PRL. Udzielamy wsparcia naszej zielonej kandydatce w Katowicach - Monice Pacy, której ta trudna sztuka się udała. Zachęcamy do wzięcia udziału w wyborach. Polecamy się na przyszłość - za 2 lata na pewno się uda.

25 września 2007

Sobotnie prowokacje

Nie bez problemów, ale udało się. Zrobiliśmy nasz własny Dzień Bez Samochodu. Zapewniam, że nie jest łatwo nieść z trzema osobami baner szeroki na metr a długi na pięć. Jak widać, po skrzyżowaniach na Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej prowadziły go trzy osoby, przy czym niżej piszący postanowił skryć się przed obiektywem Magdy Mosiewicz. Idąc, jak to ma w zwyczaju, ze skrajnej lewicy.

Wydarzeń z tego tytułu było co niemiara. Ekipa koła warszawskiego, wsparta posiłkami z Gdańska, Olsztyna, Torunia i Górnego Śląska, dzielnie zbierała podpisy pod kandydaturą Darka Szweda do Senatu. Sam zainteresowany opowiadał o idei 22.9 ekipie telewizji Polsat, mówiąc o olbrzymim zanieczyszczeniu powietrza i wyrażając zdziwienie, że stolica nie zdecydowała się na wzięcie udziału w europejskich obchodach. Rozdawaliśmy ulotki, zapraszając na weekendową konferencję "Zielone miasto", na której mogliśmy usłyszeć o tym, jak uczynić metropolie lepszymi miejscami do życia.

Żeby życie miało smaczek, postanowiliśmy nieco zaszaleć. Z hasłem "Rower nie truje - a Ty?" przeszliśmy się na Nowy Świat, gdzie odbywała się wystawa motocykli. Dość kuriozalne powiązanie czasowe aż prosiło się o to, by pokazać ludziom, że te lśniące machiny zanieczyszczają świat, na którym przyszło nam żyć. Zbieraliśmy dzielnie podpisy, obstawiając ulicę Chmielną. Niestety, obok osób skorych do pomocy wiele było takich, które spieszyły się do pobliskich sklepów. Ale to temat na inny artykuł, który napiszę w nieco innym (aczkolwiek zaprzyjaźnionym) miejscu.

Przez ostatnie dni myślimy głównie o podpisach. Zostały nam w gruncie rzeczy niecałe dwie doby - pomóżcie zatem! Wszelkie dane znajdziecie na tym blogu i na stronie Dariusza Szweda, którą podlinkowałem w poprzednich postach. Gra jest warta świeczki - zintensyfikowaliśmy zatem nasze eskapady. Byliśmy na Polach Mokotowskich, przemierzamy też stacje metra. Popołudniami dyżuruję w biurze, gdzie zbieramy i ewidencjonujemy podpisy. Doszło nam nieco mebli, zatem już wkrótce będziemy mogli tam ruszyć pełną parą.

Ale nie da się ukryć - będzie mi niezmiernie miło odpocząć po trudach kampanii:)

21 września 2007

Stolica bez samochodu?

Doczekaliśmy się ciekawych czasów. Przede wszystkim wybaczcie moje rzadkie pisanie, ale ferwor zbierania podpisów udziela się nam wszystkim. Walczymy jak możemy o to, by zebrać ich odpowiednią ilość i dzięki temu móc wziąć udział w wyborach do Senatu. Mimo wszystko pamiętamy o 22 września, czyli o Dniu Bez Samochodu. Wiemy, że to istotny dzień, mający zwrócić uwagę na problemy pieszych i rowerzystów w wielkim mieście. Tym bardziej zdumiał nas fakt, że oto władze Warszawy nie zechciały przyłączyć się do jego obchodów. Tłumaczenie dość pokrętne - będą korki...

Zapraszamy serdecznie na nasze małe obchody w sobotę o 13.00. Na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. Będzie prezentacja naszego ślicznego banera, rozdawanie ulotek i przede wszystkim - zbieranie podpisów pod poparciem dla kandydatury Dariusza Szweda do Senatu. Obdzwoniliśmy pół miasta, nasze lotne brygady penetrują różne zakamarki metropolii po to, by zdążyć do środy i północy, kiedy przekonamy się, jaki werdykt usłyszymy w tej chwili prawdy.

To też zresztą świadczy o jakości demokracji w naszym kraju - ordynacja wyborcza za wszelką cenę pragnie uniemożliwić nowym i małym formacjom start. W Niemczech, przy wybitnie skrystalizowanej scenie politycznej poziom poparcia, od którego można liczyć na pieniądze budżetowe jest znacznie niższy niż nasze 3% (a 6% dla koalicji), podobnie jak i ilość podpisów niezbędnych do rejestracji. We Francji kandydaci nie mogą się reklamować w typowych blokach komercyjnych, a plakatowanie ogranicza się do ustandaryzowanych arkuszy. Podobnie jak i w Belgii.

Model przyjęty w Polsce ogranicza możliwość wybory i sprzyja oligarchizacji polityki. Staje się ona domeną starszych panów, pozbawionych poczucia więzi ze społeczeństwem. Nadal niewielki jest w niej udział kobiet, czyli połowy (ponad) polskiej populacji. Media podgrzewają atmosferę, promując model polaryzacji na osi PO-PiS. Które, nawiasem mówiąc, różnią się raczej stylem niż programem.

Ale mniejsza o to. Zapraszamy bardzo, ale to bardzo serdecznie jutro na 13.00 na skrzyżowanie Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. Pomóżcie nam tak frekwencyjnie, jak i poprzez włączenie się do zbierania podpisów pod poparciem dla Szweda. Oddajemy w Wasze ręce formularze, czekamy cierpliwie i mamy nadzieję, że nasze wysiłki pozwolą Wam móc zagłosować na niego 21 października. Ach, oczywiście wydaliśmy oświadczenie w sprawie polityki komunikacyjnej Ratusza - warto poczytać.

Przyjdźcie, jeśli chcecie więcej kolei w mieście, ścieżek rowerowych, buspasów, a mniej korków, trujących gazów w atmosferze, hałasu i niewygody. Jeśli uważacie, że autobus jest lepszym środkiem komunikacji niż nadęty kabriolet, a drogę z domu do sklepu czy miejsca pracy można pokonać pieszo, jeśli wynosi ona pół kilometra. Będzie nam miło zobaczyć ludzi, myślących podobnie. Zielonym do góry!

17 września 2007

Wybory czas zacząć!

Ruszamy. Samodzielnie do Senatu. W czterech okręgach: Warszawie, Wrocławiu, Katowicach i Szczecinie. Po to, by kwestie ekologii, społecznej gospodarki rynkowej i równych praw dla wszystkich obywatelek i obywateli znalazły swoje miejsce w izbie wyższej. W Warszawie, mogąc postawić krzyżyki przed aż 4 nazwiskami, będzie warto uczynić to także przy Dariuszu Szwedzie - wpółprzewodniczącym Zielonych, ekonomiście, stałym gościu magazynu "Ekologia polityczna", nadawanym we wtorki o 23.00 w radiu TOK FM. Chcecie wiedzieć więcej? Wejdźcie na oficjalną stronę kampanijną, poniżej drobny skrót:

Działalność pozarządową rozpoczął na początku lat dziewięćdziesiątych jako uczestnik Federacji Zielonych. W latach 1996-1997 koordynator międzynarodowej kampanii Menu for the Next Millenium, której efektem było m.in. wprowadzenie zapisów nt. genetycznie modyfikowanych organizmów do Ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska.

W latach 1998-2004 zajmował się pozarządowym lobbingiem ekologicznym w Sejmie prowadząc Biuro Wspierania Lobbingu Ekologicznego. W latach 2000-2002 pracował jako zewnętrzny ekspert Ministerstwa Środowiska w zakresie kwestii dostępu do informacji i udziału społeczeństwa w podejmowaniu decyzji wynikających z ratyfikacji przez Polskę Konwencji z Aarhus.

Były doradca Grupy Zieloni/Wolny Sojusz Europejski w Parlamencie Europejskim. Współpracuje z Europejską Partią Zielonych - bierze udział w debatach politycznych dotyczących przyszłości Unii Europejskiej. Autor i współautor książek i publikacji z dziedziny zrównoważonego rozwoju i lobbingu ekologicznego.

W Zielonych 2004 koordynuje kampanie: "Zielona gospodarka" i "Zielona energia", można z nim się skontaktować drogą elektroniczną: e-mail.

By jednak tak się stało i 21 października można było zagłosować na Darka w wyborach, potrzebujemy Waszej pomocy! Do 26 września musimy zebrać ok. 3300 - 3500 podpisów z poparciem dla tej kandydatury. Podobną sztukę będą musieli wykonać: we Wrocławiu Radek Gawlik, w Katowicach - Monika Paca i w Szczecinie - Ewa Koś.

Tak więc, sympatyczki i sympatycy, członkinie i członkowie! Śledźcie uważnie stronę główną Zielonych, wkrótce powinien tam znaleźć się odpowiedni formularz. Piszcie do mnie, jeśli będziecie potrzebowali więcej informacji i zechcecie włączyć się w ten proces. Planujemy co najmniej jedno stoisko na ulicy Chmielnej. Przydałyby się nam także na Starym Mieście i przy stacji metra Centrum. Nie zrobimy tego bez Was!

Jeśli nie macie czasu na bezpośrednie stanie, wtedy czekajcie na formularze - będziemy je także mieli osobiście do udostępnienia. Będziecie mogli je pobierać i zbierać po znajomych, krewnych i przyjaciółkach/przyjaciołach. Naprawdę warto! Zapraszamy do włączania się w kampanię zazieleniania Warszawy - będzie się działo!

Będziemy na bieżąco informować o rozwoju wypadków na tym oto blogu, a także na stronach Zielonych 2004 - ogólnopolskiej i warszawskiej.

13 września 2007

Nie ma normalnych rodzin!

Skąd się biorą takie cuda i wianki, jak wystawa Stefana Lewandowskiego, doprawdy nie wiem. Niegdysiejszy działacz Platformy Obywatelskiej jest obecnie niestrawny dla swych byłych koleżanek i kolegów. Nic dziwnego, skoro przygotował wystawę "Pro Memoria". O rodzinie. Jeszcze niedawno krążyła po salkach parafialnych, gdzie było jej miejsce. Teraz heteronormatywny, patriarchalny model promuje przy wejściu do jednej z sal w miejskim ratuszu sam wojewoda z Prawa i Sprawiedliwości, Jacek Sasin.

Pytam się - dlaczego?

Czy stwierdzenia jej autora, że z rozbitych rodzin wyrastają pijacy i prostytutki, są tylko niewinną, uprawnioną opinią? Czy obiektywny fakt, że parom z różnych części kraju albo innych kręgów kulturowych jest z tego tytułu nieco trudniej pozwala stwierdzić (co uczynił Lewandowski), że mają one małą szanse przetrwania? Czy hasła typu "Trudno o wiarygodnych polityków wśród wielokrotnych rozwodników" mają coś wspólnego z polityką, czy też może są zaskakującą fuzją reakcyjnych poglądów i postpolityki?

To tylko niektóre pytania, jakie nasuwają się przy tej okazji. W obliczu zmiany znaczenia terminu "rodzina", która postępuje z różnym natężeniem w większości krajów bogatej Północy, należy zachować szczególną delikatność. Wolę matkę samotnie wychowującą dziecko niż pełną rodzinę, gdzie jest ona katowana przez męża-alkoholika. Nierzadko prezentującego się na zewnątrz jako przykładna głowa rodziny, nierzadko nawet ostentacyjnie chodząca do tego czy owego kościoła.

Ludzie powinni być szczęśliwi. Sami z siebie. Uszczęśliwianie ich na siłę jest karygodnym przykładem łamania ich wolności. Dziecko przebywające w domu dziecka ma prawo do miłości. Czy z powodu ideologii mamy zatem mu odmawiać pobytu z ludźmi, którzy będą w stanie zapewnić mu tak warunki finansowe, jak i najważniejsze - miłość? Czy bezduszne instytucje nadal mają racje bytu? Czy każda rodzina złożona z męża, żony i dzieci jest z definicji lepsza niż konkubinat, samotne wychowywanie etc.? Śmiem wątpić.

Ale nachalne propagowanie jedynej słusznej opcji odnosi skutki. Oczywiście, na temat wystawy można mieć różne opinie - można ją samemu obejrzeć w budynku Ratusza. Poruszający jest już sam fakt, że jest promowana przez władze. Bo z góry ucina dyskusje na temat alternatyw. Wprowadza podział "my" i "oni", o którym pisałem już przy okazji festiwalu na Próżnej. Czy warto dzielić jeszcze bardziej? Mało wam, szanowni politycy?

11 września 2007

Dom - Ogród - Miasto

Kto z Was wie, gdzie leży Podkowa Leśna? Albo inaczej, łatwiej: ile kilometrów od Warszawy leży.

Okazuje się, że dotarcie do Podkowy to trzydzieści minut podróży WKD (która, nawiasem mówiąc, świętuje w tym roku swoje osiemdziesięciolecie). Trzydzieści minut, to tyle ile jedzie się metrem z Marymontu na Kabaty. Starczy pół godziny, by znaleźć się w tej małej, podmiejskiej miejscowości...

Nie! Wybaczcie, nazwanie Podkowy Leśnej byle "podmiejską miejscowością" jest obraźliwe. Przecież szczyci się ona zasłużonym tytułem miasta - ogrodu.

Tytuł ten nie jest pustą etykietą. Podkowa robi wiele, by utrzymać i rozwijać swoją tożsamość. Jednym z takich działań jest Festiwal Otwarte Ogrody, którego trzecia edycja właśnie się zaczyna. Festiwal odbywa się w kilku miejscowościach (oprócz Podkowy jeszcze w Brwinowie, Komorowie, Konstancinie - Jeziornej i Milanówku oraz na warszawskiej Sadybie) ale to, co dzieje się w Podkowie zainteresowało mnie szczególnie.

Wydarzenie, o którym chcę w paru słowach wam powiedzieć, organizuje Stowarzyszenie Związek Podkowian (z partnerami, m.in.z Urzędem Miasta) i nazywa się Dom Ogród Miasto, styl życia na XXI wiek. W moje ręce, podczas spaceru po Podkowie, wpadła, wydrukowana na papierze z recyklingu, ulotka z jego programem. Już pierwsze akapity wstępu

W obliczu trendów rozwojowych na świecie i zmian klimatycznych(...)twórcy Programu Otwarte Ogrody zdecydowali(...)położyć nacisk na zagadnienia związane ze zrównoważonym rozwojem(...)

spowodowały szybsze bicie zielonej części mojego serca. Wczytałem się w program i wśród wielu ciekawych propozycji (dominują takie formy jak warsztaty, konferencje, prezentacje firm związanych z zieloną energią czy architekturą krajobrazu, wystawy, akcje artystyczne i turystyczne) znalazłem takie perełki jak:

- warsztat dla nauczycieli pod tytułem Dekada Edukacji dla Zrównoważonego Rozwoju,

- warsztat dla pracowników samorządów o takim samym tytule jak podkowiański festiwal,

- konferencje o domie pasywnym i oszczędności energii,

- wystawę ogród ekologicznych technologii,

- ciekawe wycieczki Szlakiem Architektury Drewnianej - piękno ginącego detalu (zaplanowane są także warsztaty o ginącej architekturze),

- czy pokazy filmu Niewygodna Prawda Ala Gore'a.

I, przepraszam, czy to jest coś, czego spodziewalibyście się po festiwalu ekologicznym w małej miejscowości? To wykracza wysoko, wysoko ponad poziom. Dlatego szczerze zachęcam do odwiedzenia Podkowy podczas trwania festiwalu (od 13 do 16 września) a przynajmniej do zapoznania się ze szczegółami programu, chociażby dla inspiracji do własnych działań.

Pierwsze zdanie na stronie internetowej festiwalu brzmi: otwieramy ogrody, miasta, umysły...

Podkowa Leśna? Ja do poprzedniego weekendu nie miałem pojęcia. Takiego "otwierającego" wydarzenia nie można nie zauważyć. I nie można szczerze się nie cieszyć, że gdzieś, trochę po cichu ale z wielką klasą, ża takie wydarzenia dzieją się w naszej "aglomeracji". Jeszcze raz zachęcam Was do wzięcia w nich udziału, a organizatorom życzę powodzenia. I gratuluję.

10 września 2007

Szalom na Próżnej

Miałem wczoraj przyjemność (razem z Ireną) uczestniczyć w bardzo ciekawym przedsięwzięciu. Poszliśmy na Wolę, na ulicę Próżną, by zobaczyć trochę starej, przedwojennej Warszawy. Tym razem nie tylko w teorii, bowiem poza miejskim ciałem, złożonym z budynków, na chwilę pojawił się i duch - a to za sprawą festiwalu "Warszawa Singera", który miał miejsce w miniony weekend. Sam nie planowałem wyjścia, ale propozycja Ireny był nie do odrzucenia. Wieczorny spacer okazał się bardzo dobrym sposobem niedzielnego odpoczynku.

Już sam widok wiernych, wychodzących z synagogi Nożyków robił wrażenie. Tłumy kobiet i mężczyzn udawały się w kierunku Teatru Żydowskiego i Próżnej, by wziąć udział w reaktywacji międzywojennej wielokulturowości. Przy okazji kolejnej rocznicy wybuchu Powstania w Gettcie pamiętnego 1943 roku informowano w ulotkach młodych ludzi, że oto, gdyby do tragedii wojny nie doszło, co trzeci mieszkaniec Stolicy byłby Żydówką bądź Żydem, a w radiu mielibyśmy spore prawdopodobieństwo wysłuchania hip-hopu w jidysz. Już wtedy zrobiło mi się żal, że to tylko marzenie, a nie rzeczywistość.

Bo w muzycy żydowskiej jest ukryte pewne rzewne piękno. Nostalgia towarzyszy szczególnie dźwiękom skrzypiec. Kiedy z kolei nastrój się poprawia i zapraszają do tańca, dźwięki brzmią zgoła egzotycznie. A przecież jeszcze 70 lat temu nie było to niczym niesamowitym. Dziś nie ma już rzesz ortodoksyjnych Żydów, kramików, biznesów małych i dużych. Wszystko zniknęło w szaleństwie Holokaustu. Dobrze, że choć przez chwilę można było wskrzesić ten nastrój, w czym na wielkiej scenie, filmowani przez ekipy TVP, pomagały aktorki i aktorzy z pobliskiego teatru.

Ale poza ucztą dla ducha było też i co nieco dla ciała. U "Śpiewających Kelnerów" można było spróbować na przykład sałatki chłopa. To zaskakujące, jak przy pomocy ziemniaków, cebuli i kiełbasy można stworzyć kulinarne arcydzieło. Na ulicy skosztowałem pyszne pierożki z pieczarkami, a także tradycyjne, ciemne ciasto o nazwie Lekah (mam nadzieję, że piszę prawidłowo), w którym czuć było miód i bakalia. A przecież nie spróbowałem wszystkiego - koziego sera, pańskiej skórki, smalcu...

Za to nalewka wiśniowa - pierwsza klasa. Nie powiem na jej temat dużo więcej, by nie siać zgorszenia. Za to pochwalę się, że zakupiłem kalendarz na żydowski nowy rok. Już w środę, idąc kalendarzem księżycowym, Żydzi będą świętować Rosz-Haszana. Były mapy stylizowane na stare, a także kowale, kujący podkowy na szczęście. Nie sposób zliczyć i wspomnieć o wielu innych stoiskach, które położone wśród starych kamienic, pozwalały przenieść się w czasie. Kto nie był, niech żałuje.

I tylko flagi lekko nas zdziwiły. Biało-czerwone. W sobotę pasowały z powodu futbolowego meczu Polska-Portugalia. W niedzielę z kolei zaczęliśmy się nieco lękać. Że nie chodzi tu o to, że to nasza wspólna ojczyzna. Tylko o to, że rodzi się (kolejny raz) sztuczny podział "my" i "oni", gdzie ci "oni" (w domyśle - Żydzi) są nastawieni wrogo i chcą odebrać to, co "nasze" (w domyśle - polskie kamienice). Mam nadzieję, że to tylko nadinterpretacja. I że te flagi są dowodem na to, że jest coś, co nas wszystkich łączy. Oby...

6 września 2007

Drzewa kontra plakaty

Widmo billboardu krąży nad Warszawą. Billboard ów jest zły, kłuje w oczy i nadgryza drzewa, usiłujące go powstrzymać. Ów billboard jest zazdrosny, mimo, że sam dość często zmienia twarz. W jeden dzień ważniejszy jest dla niego samochód, w inny - nowa nieruchomość, w jeszcze inny - sklep RTV AGD. Czasem nawet schodzi z tej swej tablicy i rozpłaszcza się po ścianach bloków. Pokrywa go wtedy jak bluszcz, odcinając dość sporą ilość światła. Zabierając je tylko dla siebie, choć chlorofilu w sobie nie posiada.

Ostatnie wydarzenia i notki prasowe przelały czarę goryczy. Na co dzień przyzwyczailiśmy się już, że reklamy, niezależnie od swojego poziomu artystycznego, anektują coraz większy obszar, który znajduje się w naszym polu widzenia. Kolejne, nietypowe formy reklam mogą oznaczać kinowe krzesła na przystanku albo małe gadżety, rozdawane przechodniom na ulicy. W efekcie niemal niczym nie regulowanych zwycajów Warszawa, miast upodabniać się do metropolii Europy Zachodniej, zaczyna przypominać stolicę jakiegoś odległego państwa postkolonialnego.

Nie chodzi tu już tylko o estetykę - wielkie formaty reklamujące wiekuiste szczęście w zamian za kupno produktu X zaczynają coraz poważniej zagrażać ludziom i przyrodzie. Kilka miesięcy temu głośną była sprawa powieszenia powierzchni reklamowej na jednym z akademików Politechniki Warszawskiej. Dzięki temu manewrowi w kasie uczelni przybyły pieniądze, za to studenci musieli przez czas jakiś nauczyć się żyć w półmroku. Nie jest to odosobniony przypadek - proceder, któremu właściciele nieruchomości się nie sprzeciwiają, obniża poziom życia wielu Warszawiankom i Warszawiakom.

Na całe szczęście dla ludzi (a nieszczęście dla roślin) nikt nie przycina typowego homo - rzekomo - sapiens z powodu tego, że zasłania plakat. Drzewa na Mokotowie i Ursynowie powoli stają się ofiarami takiego podejścia. Proceder, wykonywany pod osłoną nocy, okalecza osobniki i zagraża ich życiu. Za to pozwala na dalsze czerpanie zysków z tytułu wynajmu treści reklamowych. Smutne? Owszem. Prawdziwe? Jak najbardziej...

Znajomy całkiem niedawno pokazał mi taką oto notkę na jednym z blogów. Poznajecie to miasto? Ja szczerze powiedziawszy po pierwszej fotografii nie zdałem sobie sprawy z tego, że jest to to samo miejsce, w którym funkcjonuję. Pustka uderza i daje do myślenia.

Nie chodzi o to, by zlikwidować wszystkie reklamy outdoorowe w mieście. Należy jednak przyjąć pewne ograniczenia w procesie jej rozwoju, potrzebne dla zapewnienia spoistości tkanki ludzkiej, miejskiej i przyrodniczej. Istnieją rejony miasta, w którym rozwój tego biznesu - zarówno wielkich firm reklamowych, jak i chałupniczej chałtury - musi zostać zahamowany. Bez przyjęcia założenia, że człowiek i natura są ważniejsi od pogoni za zyskiem niewiele w tej materii się zmieni, a kolejne drzewa będą cierpieć przez ludzką chciwość.

Mamy pewne pomysły - zawarliśmy je w oświadczeniu, które przesłaliśmy do prasy. Zapraszam do lektury, komentowania i podsyłania własnych propozycji. Informujcie media o wszelkich wypadkach, kiedy reklamy utrudniają Wam życie albo przyczyniają się do niszczenia przyrody. Razem możemy więcej!

Przeczytaj stanowisko warszawskich Zielonych w sprawie reklam w przestrzeni publicznej.

4 września 2007

Powstanie w muzeum

"Ludność Warszawy przyjmuje wybuch powstania z entuzjazmem", mówi jedna z tablic w Muzeum Powstania Warszawskiego. Skojarzenie z językiem PRL-owskich kronik narzuca się. Te same rytualne frazy: obowiązkowo "z entuzjazmem", obowiązkowo (cała) "ludność". Przypomina mi się opowieść Cioci Stasi o jej ciotce, która zginęła zaraz na początku powstania. Na dworcu kolejowym. Razem z innymi ludźmi próbującymi na gwałt wydostać się z miasta. Niemcy otworzyli do nich ogień. No i była masakra.

To zdanie o ludności i entuzjazmie tkwi mi w głowie od ostatniej wizyty. Dyktuje kontekst odbioru. Rzuca światło na wywieszone beztrosko na ścianach fragmenty dokumentów z epoki. Zarządzenie władz powstańczych, zgodnie z którym dozorcy kamienic mają dopilnować, aby ich mieszkańcy własnym wysiłkiem zbudowali w podwórzach studnie głębinowe. Ot, taki dowód spontanicznego entuzjazmu ludności. Informacja o szkodliwości picia surowej wody: kto tak postępuje, nie tylko naraża własne zdrowie, ale szkodzi całemu narodowi. (Godny uwagi przykład powstańczej biopolityki.) Obwieszczenie, że lekarze, którzy nie zgłoszą się do powstańczej służby medycznej, będą po wojnie pozbawieni prawa wykonywania zawodu. Kolejny dowód spontanicznego entuzjazmu wobec powstania...

*

Nie wolno zapominać, że i entuzjazm ma płeć. Pisze Irena Krzywicka:

Pierwsi Tomaszewscy powiedzieli mi, że spodziewają się wybuchu powstania w niedługim czasie. Nikt jednak nie przewidział takiego absurdu, jak to, że powstanie wybuchnie o piątej po południu. Sam ten fakt obudził we mnie niesłychaną nienawiść do Bora-Komorowskiego, nienawiść, której się zresztą nie pozbyłam do dzisiaj.

Zaczęło się od tego, że zobaczyłam na ulicy (wyszłam w stronę Puławskiej) siedzące przy drodze płaczące kobiety. "Co się stało?" - zapytałam. "No, powstanie wybuchło. Niemcy nie puszczają". Okazało się, że miasto zostało podzielone na poszczególne rejony odcięte od siebie przez Niemców. Gdyby powstanie wybuchło o piątej rano, ludzie byliby w domach, u siebie, no i nie byłoby tak strasznie, podczas kiedy po południu wszyscy prawie z tych czy innych powodów byli na mieście i zostali odcięci od domów, od dzieci. Zaczęłam zbierać tych ludzi, zapraszać ich do siebie. W końcu zgromadziło się u mnie około piętnastu osób, których nie miałam gdzie położyć spać, więc leżeli pokotem na podłodze. Na szczęście miałam w piwnicy świniaka. To pozwoliło mi żywić przez dłuższy czas uciekinierów.

("Wyznania gorszycielki", Warszawa 2002, str. 384-385).

*

Próbuję poskładać sobie "chronologię" Muzeum. W jaką narrację wciąga, jaką opowieść snuje. Ale nie składa się. Tu nie ma narracji. Wszystko jest w czasie teraźniejszym. Nie ma wyraźnego zakończenia, domknięcia. To znaczy brak jednoznacznie zdefiniowanej ścieżki zwiedzania. Muzeum kończy się w rozmaitych punktach, w zależności od tego, jaką trasę obierze zwiedzający. Mnie kusi, by jedną z tych możliwych ścieżek uznać za najbardziej symptomatyczną. To porządek chronologii odwróconej. Pierwsza karta, jaką otrzymuje zwiedzający tuż za progiem Muzeum, dotyczy losów powstańców i pamięci o powstaniu w PRL: "W rządzonej przez komunistów powojennej Polsce Powstańców Warszawskich - tak jak innych żołnierzy Armii Krajowej - oskarża się o współpracę z Niemcami, nazywa faszystami". Dalej wojna, okupacja, powstanie, kapitulacja, Polska lubelska... Przez przypominający burdel korytarz poświęcony Polski lubelskiej przechodzi się do kawiarni Bliklego. I nagle można odetchnąć. Przedwojenny, konserwatywny kapitalizm... Jeśli jest w tym Muzeum jakaś zbawcza narracja, to prowadzi ona właśnie tutaj.

3 września 2007

Komu pizza, komu?

Uwaga, uwaga! Stawiam pizzę – nie w Pizza Hut (choć dają tam niezłą), o nie: w małej pizzerii „Na Nowolipkach”, jak sama nazwa wskazuje – na Nowolipkach, starożytnej warszawskiej ulicy, uwiecznionej w literaturze, która dzięki wspomnianej knajpce odzyskała cień cienia dawnego klimatu. Bo właśnie takie małe knajpki, z wystawionymi na chodnik stolikami, sprawiają, że ulica żyje. Przypomnijcie sobie ulice paryskie albo wiedeńskie: knajpka na knajpce. Ludzie siedzą, sączą kawę czy drinki, gadają, popatrują po przechodniach. Mają okazję i powód, żeby zatrzymać się w biegu, pobyć ze sobą, dostrzec świat wokół siebie, pomyśleć. A moje Nowolipki do tej pory były tym, czym większość warszawskich ulic, z wyłączeniem Starówki, Nowego Światu i Chmielnej: ciągami komunikacyjnymi dla samochodów i ludzi. Mijających się w pędzie.

No, jeszcze lokalni mieszkańcy, od lat zaopatrujący się w paru okolicznych sklepach, zatrzymali się czasem i pogadali. To na szczęście nie blokowisko, tu się ludzie znają. Ale poza tym – pustka. Szerokie chodniki, które w zamierzeniu powojennych projektantów miały prawdopodobnie dawać oddech, powietrze, przestrzeń, teraz są parkingiem dla niezliczonych dziesiątek blaszaków. (Czytaj: aut.) Samochody na chodnikach i samochody na jezdni wyparły życie społeczne z warszawskich ulic.

A tu takie coś. Pizzeria „Na Nowolipkach”. Ach, jak ja lubię małe swojskie knajpki z klimatem.

W tym momencie zdałam sobie sprawę, że robię właścicielowi pizzerii darmową reklamę. A, co tam. Niech ma. Więcej takich sympatycznych przedsięwzięć. I żeby ludzie mieli więcej kasy, tak by pójście do knajpki było na ich kieszeń. Bo na razie to większość z nas stać na chińszczyznę i falafela w budce. Nie mam nic przeciwko chińszczyźnie i falafelowi, przeciwnie, sama jadam. Ale miło byłoby móc częściej pójść na coś ździebko elegantszego. A nie będzie nas na to stać, jeśli będziemy, jak obecnie, społeczeństwem ekonomicznie rozwarstwionym i nadal się rozwarstwiającym. Trzy procent zamożnych, niewielki (nie pamiętam dokładnie jaki) – mających się umiarkowanie dobrze i armia ludzi żyjących skromnie, muszących się liczyć z każdym groszem. Oni do pizzerii „Na Nowolipkach” nie pójdą: nawet 20 zł to dla nich wydatek. Jak zauważyłam, siadują tam głównie młode japiszony, pracownicy pobliskich biurowców przy Jana Pawła. A sami sobie odpowiedzcie na pytanie, jak uniknąć dalszego rozwarstwiania. Ani partie promujące gospodarkę neoliberalną, ani te zajmujące się głównie pilnowaniem moralności oraz rozliczaniem za przeszłość (plus wzajemne wygryzanie się) wam tego nie zapewnią.

No i wyszło na to, że uprawiam nie tylko kryptoreklamę, ale i wyborczą propagandę. A tymczasem nie wiecie jeszcze nawet, za co i komu chcę tę pizzę postawić. Bo nie za friko, o nie. Tak dobrze nie ma:)

Otóż stawiam pizzę w pizzerii na Nowolipkach osobie, która przekonująco wyjaśni mi na tym blogu, jaki sens miało uchwalenie w swoim czasie przez Radę Warszawy uchwały o gospodarce odpadami w jej obecnej postaci. To znaczy dobrze, że w ogóle jakaś jest; coś się przynajmniej w tej sprawie ruszyło. Co do mnie, to od dziesięciu lat nosiłam segregowane w domu śmieci do odległych pojemników ulicznych, ale drugiej takiej wariatki czy wariata nie znałam w moim otoczeniu. Teraz ludzie, mając pojemniki na podwórku, powoli, z oporem zaczynają się uczyć oddzielania opakowań od śmieci organicznych. Powiedzcie mi jednak: dlaczego za wywóz odpadów segregowanych (tzw. surowcowych) wspólnoty i spółdzielnie są obciążane dodatkowymi kosztami????? Przecież wydawałoby się oczywiste, że aby zachęcić ludzi do segregacji, wytworzyć w nich właściwe nawyki, płacić należałoby wyłącznie za śmieci ogólne, a segregowane powinny być zwolnione od jakichkolwiek kosztów. Segregowaliby wtedy, że hej! Bodźce ekonomiczne są najskuteczniejsze: nikt z nas nie lubi być bity po kieszeni, nawet gdyby chodziło o grosze. A w tej chwili sytuacja jest taka, jaką łatwo można było przewidzieć: ponieważ za każdy kolejny pojemnik na odpady segregowane wspólnoty muszą płacić kolejne pieniądze, wstawia się – żeby uniknąć przewidzianej w uchwale kary - jeden symboliczny, który szybko się przepełnia, i większość odpadów i tak ląduje w pojemniku ogólnym. Takie daje skutki ulubiona przez obecną ekipę zasada oddziaływania na ludzi za pomocą straszenia i kar, a nie edukacji i zachęt. Segregacja odpadów musi się ludziom OPŁACAĆ!!! Inaczej w nosie będą mieli dobro planety.

Howgh. To czekam na wyjaśnienia.

2 września 2007

Co z tym Krakowskim?

Na całe szczęście obrazków takich jak ten (a wyjętych, jak większość, z Wikipedii) obok oglądać już nie musimy. Przynajmniej nie na tym odcinku. Kilkaset metrów nawierzcni od Świętokrzyskiej do terenu za Uniwersytetem Warszawskim uległo zasadniczej przemianie. Wygląda na to, że reprezentacyjna ulica stolicy po całościowym remoncie będzie mogła wreszcie słusznie nosić takie miano. Przy pomniku Kopernika postawiono planety, poszerzono chodniki, pokryte nowymi płytami - nic, tylko chodzić i chodzić. Na przykład do jednego z pubów, serwującego bodaj najtańsze piwo w stolicy. Nie zdradzę, który to, bywalcy wiedzą, a zainteresowani odnajdą. Kryptoreklamie mówimy stanowcze nie:)

Teraz, przechodząc uliczkami z nowymi, pięknymi latarniami i drzewami, nie pozostaje nic innego, jak tylko czekać na ostateczne zakończenie procesu remontu. Trochę to potrwa, o czym wiedzą szczególnie studencie. W tym piszący te słowa. Do tej pory podjeżdżali autobusami pod sam Kampus Główny i stamtąd biegli na zajęcia. Teraz zmuszeni są do wysiadania na przystanku Nowy Świat. Obecnie, po remoncie nie jest to już tak wielkim przeżyciem. Parę miesięcy temu błoto i leje kazały zastanawiać się, czy aby na pewno jesteśmy w środku stolicy środkowoeuropejskiego miasta.

Teraz z kolei stołeczni włodarze zastanawiają się. Nad tym, co zrobić z autobusami. Mieszkańcy Kredytowej czy Mazowieckiej, małych, bocznych uliczek, mają już po dziurki w nosie kursów po maleńkich, nieprzystosowanych do tego uliczkach. Wyłączanie Nowego Światu z ruchu w weekendy dodatkowo komplikuje sprawę. Podobnie jak i remont kolejnego odcinka - od Hotelu Bristol po plac Zamkowy. Swoją drogą również rozkopany.

Tak więc pierwotna koncepcja deptaka ulega zmianom. Rezygnuje się z pomysłu ekoautobusów, które miały kursować od Placu Trzech Krzyży. A szkoda, bo była to ciekawa koncepcja. Niestety, nie wskrzeszono także świetnego, przedwojennego pomysłu. Na tramwaj. Odkopano szyny, które już nigdy nie zostaną wykorzystane. Wizja wielkiego, miejskiego miejsca spacerowego z dużo mniej uciążliwą trakcją pośrodku jest popularna w wielu zakątkach świata.

Tak więc stołeczny dodatek "Rzeczpospolitej" biadoli. Dość słusznie. Miasto, skoro już ma zamiar zdecydować się na powrót autobusów (dobrze, że nie prywatnych aut - być może widzimy jakiś zalążek spójnej polityki promocji transportu zbiorowego), powinno zapewnić, że reprezentacyjną ulicą nie będą jeździć rozklekotane wraki. Byłoby to ze wszech miar pożądane zjawisko.

Tak więc bardzo możliwe, że od października skróci mi się nieco droga na Uniwersytet. Jeśli tylko policja będzie przestrzegać zakazu wjazdu, to nie będę musiał z drżeniem serca przechodzić przez jezdnię. Tym bardziej, że w interesującym mnie miejscu świateł nie ma. Mimo to nadal sporo jest miejsc, które mają potencjał stania się wizytówkami miasta, ale póki co leżą zaniedbanie. Ale to już kwestia na inną opowieść.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...