31 grudnia 2010

Raport sondażowy - grudzień 2010

Wielkich zmian w politycznym krajobrazie w tym miesiącu nie widać - Platforma Obywatelska, mimo podwyżki VAT i chaosu na kolei radzi sobie całkiem nieźle, siła nowych formacji - tak Kluzik Rostkowskiej (tracącej najprawdopodobniej na rzecz partii Tuska), jak i Palikota - nadal ulega osłabieniu. Ten ostatni zaczyna notować poparcie na poziomie Ligi Polskich Rodzin i innych planktonowych formacji politycznych, co raczej nie wróży mu dobrze na przyszłość. Poza wzrostem PO zmiany w poziomie poparcia dla najważniejszych polskich partii politycznych pozostają niewielkie, zamiast zatem skupiać się na status quo, lepiej zobaczyć, jak kształtowało się poparcie dla "wielkiej czwórki" w ciągu roku. Choć i ono było wielokrotnie przez politologów, warto jeszcze raz rzucić okiem na rozwój wydarzeń.

Poparcie dla Platformy Obywatelskiej było na nieco niższym poziomie w porównaniu do zeszłego roku - tym razem mobilizacja przeciwko PiS, jeśli chodzi o sympatie względem wyborów parlamentarnych i samorządowych była znacznie słabsza. Wzrost formacji Kaczyńskiego był w stanie doprowadzić do elekcji na prezydenta Bronisława Komorowskiego, jednak wystarczy spojrzeć na grafikę obok, by zobaczyć, że doganianie przez Prawo i Sprawiedliwość nie oznaczało od razu mobilizacji na rzecz PO. Największe tryumfy partia rządząca odniosła wtedy, gdy z wyścigu o prezydenturę wycofał się Donald Tusk. Niedługo potem nastąpiły tragiczne wydarzenia 10 kwietnia, jednak z perspektywy czasu widać, że olbrzymia fala mobilizacji na rzecz Jarosława Kaczyńskiego nie była w stanie zniwelować różnicy w poparciu dla dwóch głównych sił politycznych w kraju do poziomu niższego niż 10 punktów procentowych. Po powrocie PiS do dawnej retoryki odpływ elektoratu widoczny jest gołym okiem.

Ostatnie miesiące przynoszą z kolei pewien rozkład polaryzacji PO-PiS. Swoją pozycję odbudowało PSL, stabilizacja na wyższym niż do tej pory poziomie udała się SLD. Ułożyły się nam zatem ciekawe proporcje poparcia dla wielkiej czwórki, oscylujące obecnie w okolicach 8:4:2:1. Trudno powiedzieć, jak długo ten status quo potrwa - rok temu PO średniego miesięcznego poparcia na poziomie 40% nie uświadczała, jednocześnie jednak słabość opozycji sprawia, że nadal w projekcjach podziału mandatów w przyszłym Sejmie może liczyć na bezpieczną, samodzielną większość. Secesja posłanek i posłów z PJN sprawia, że "żelazny elektorat" PiS kurczy się poniżej bariery 25%, Sojusz Lewicy Demokratycznej nie odnalazł jeszcze metody na to, by wyrwać się ze swej "małej stabilizacji". Możliwe zatem, że niekoniecznie wysoki poziom poparcia dla partii Tuska będzie wystarczający na kolejną kadencję, a i ewentualny koalicjant, gdyby nie udało się zdobyć samodzielnej większości, jest raczej jasny - PSL będzie wyraźnie faworyzowane w stosunku do formacji Napieralskiego. PJN, choć nie osiąga oszałamiających wyników, trzyma się lepiej niż Palikot, więc walka o wejście tej nowej partii do Sejmu będzie zacięta i warta obserwowania. Na nudę w rodzimej polityce (taktyczną, bo z kwestiami programowymi może być różnie) w zbliżającym się wielkimi krokami roku chyba nie będziemy musieli narzekać.

Korzystając z okazji, chciałbym życzyć wszystkim czytelniczkom i czytelnikom Zielonej Warszawy wszystkiego, co dobre, w nowym roku - więcej jakości życia i zieleni w otaczającej nas rzeczywistości. Przyda się.

30 grudnia 2010

W poszukiwaniu samego siebie - konstruowanie męskości na gejowskich portalach randkowych

Współczesne społeczeństwa, kształtowane przez nowoczesne technologie komunikacyjne, zmieniają swoje oblicza. Niektórzy badacze sądzą, że wraz z upowszechnieniem się telewizji satelitarnej i Internetu weszliśmy w fazę budowania jednego, globalnego społeczeństwa. Choć teza ta na chwilę obecną może wydać się nazbyt odważna, to jednak nie da się pominąć faktu, że globalna, masowa gospodarka zredefiniowały to, co prywatne i publiczne. Niezależnie od szerokości geograficznej jadamy w tych samych, sieciowych restauracjach, oglądamy podobne do siebie kanały informacyjne, wymieniamy się wrażeniami ze znajomymi na międzynarodowych portalach społecznościowych. Zmieniają się tym samym także warunki konstruowania własnych nawyków i jednostkowej odrębności oraz sposobów jej autoprezentacji. Ponieważ są to procesy przekrojowe, obejmujące różnorodne dziedziny życia, omówienie wszystkich po kolei mogłoby poskutkować stworzeniem publikacji znacząco wykraczającej poza ramy pracy rocznej. Wystarczy spojrzeć na trzystustronnicowe „Przemiany intymności” Anthony'ego Giddensa czy nieco cieńszą objętościowo „Korozję charakteru” Richarda Senneta, by zdać sobie z tego sprawę.

Perspektywa badawcza niniejszej pracy obejmie temat intymny, związany z procesem konstruowania męskości na gejowskich portalach randkowych. Zagadnienie to wydaje się ciekawe w kontekście trwających zarówno w publicystyce społeczności LGBT, jak i badaniach queer studies analiz, dotyczących budowania strategii społecznych i politycznych całego ruchu. Wraz z rewoltą roku 1968 i hasłem „prywatne jest polityczne” rozpoczęła się dyskusja na temat budowania wizerunku i przekazu aktywizmu osób o orientacji psychoseksualnej innej niż „heterycka”. Dużo miejsca w tej refleksji zajmuje debata na temat tego, czy da się – i czy należy – budować jednolity, esencjalistyczny wizerunek geja, lesbijki, osoby biseksualnej czy transseksualnej, czy też należy pozytywnie dowartościować „dyskurs odmienności” i nie silić się na budowanie spójnej narracji, dającej się skrótowo określić hasłem „jesteśmy tacy jak Wy”. Co ciekawe, obie te postawy – a właściwie pewne skutki ich stosowania – daje się zaobserwować w miejscach, które nie wydają się na pierwszy rzut oka oczywiste – a mianowicie portale społecznościowe dla gejów. Celowo swoje badanie zawężam wyłącznie do grupy męskiej, bowiem lesbijki zasługują na osobne, obszerne omówienie. Wynika to ze specyfiki konstruowania kobiety w polskiej kulturze, mitu „Matki Polki”, a także nieobecności i wykluczenia ze sfery publicznej, innego – większego – w wypadku homoseksualnych kobiet niż mężczyzn. Geje, stojąc przed wyzwaniem zmierzenia się z „tradycyjnym”, heteronormatywnym wzorcem roli społecznej, mogą mu się podporządkować, bawić się konwencją, a także zanegować. Sposoby autoprezentacji i ich skutki dla postrzegania samego siebie, jak również bycia postrzeganym przez innych, stanowić będą podstawową oś niniejszej pracy rocznej.

Zaprezentowanie samego siebie, szczególnie w kontekście gry między tekstem a zdjęciami, wydaje się dobrym punktem wyjścia do zanalizowania budowania wizerunku jako swego rodzaju widowiska. Internet staje się tu swego rodzaju „teatrem życia codziennego”, co zachęca do użycia do badań twórczości Ervinga Goffmana. Czy aby tylko jednym teatrem, czy może tych teatrów jest więcej, a w każdym z nich – w zależności od specyfiki miejsca – odgrywamy zupełnie inne role? Będę starał się odpowiedzieć na to pytanie, skupiając się na porównaniu dwóch, różnych od siebie miejsc w sieci: Innej Strony oraz Fellow. Budowanie własnego wizerunku jako element refleksyjności i związek z przemianami globalizacji sprawdzane będą pod kątem socjologii Giddensa. Teoria queer i jej praktyczne stosowanie – świadome bądź nie – przez użytkowników wspomnianych już portali będzie trzecim elementem składowym pracy. Przy jej tworzeniu korzystałem zarówno z własnych spostrzeżeń i doświadczeń, jak i ankiet, które wysłałem do znajomych z pytaniami dotyczącymi użytkowania tychże stron. Odpowiedzi – za które dziękuję – pozostaną anonimowe, podobnie jak i zaczerpnięte z Innej Strony i Fellow opisy, co ma na celu ochronę danych osobowych (ze względu na wszechmoc Google zostały one wycięte z tego wpisu - przypomnienie autora). Na obu tych stronach istnieją opcje, uniemożliwiające pojawienie się ich w wynikach wyszukiwań czy też uniemożliwiające dostęp do profili osobom niezarejestrowanym. Szanując zatem te wybory, nie zostaje mi nic innego, jak się do nich zastosować.

Gra rozkodowana

Męskość jest rolą społeczną, związaną z budowaniem kulturowej różnicy płci. W kulturach europejskich jej rozumienie wiąże się z portretowaniem samców jako płci silniejszej, w „naturalny” sposób przywódczej w domu i we wspólnocie. Homospołeczny charakter społeczeństw miał być podtrzymywany przez określone instytucje publiczne (brak rozwodów, brak praw wyborczych kobiet, działanie polityk społecznych i rynku pracy promujące model mężczyzny jako „jedynego żywiciela rodziny”), miał silny wpływ na kształtowanie pożądanych cech męskich. Mogły one różnić się co do szczegółów w poszczególnych grupach społecznych (inteligent nie miał obowiązku być równie umięśniony jak robotnik), a także zmieniać się w czasie. Cechą stałą od czasu medycznego opisania homoseksualizmu w XIX wieku było uniemożliwienie realizacji pociągu do osób tej samej płci, co było zadaniem niełatwym przy utrzymywaniu przeważającego, męskocentrycznego charakteru sfery publicznej. Napięcie między tymi dwoma biegunami, widoczne w takich miejscach, jak wojsko, więzienia, seminaria duchowe czy też nacjonalistyczne organizacje młodzieżowe od lat stanowi obiekt badań ról płciowych.

Jednym z najważniejszych wyzwań, przed jakim staje gej wraz z odkrywaniem i akceptacją swojej orientacji psychoseksualnej, jest odniesienie się do roli płciowej, jaka była mu wpajana od najmłodszych lat. Najczęściej daje się ją sprowadzić do znanego powiedzenia o „spłodzeniu syna, wybudowaniu domu i zasadzeniu dębu”. Czynności te wskazują na „męskość” tych działań – mężczyzna jest tu podmiotem aktywnym, spełniającym się w działaniu, który ma zdobywać i podporządkowywać sobie świat, będąc wolnym od żeńskiego modelu „dzieci, kuchnia, kościół”. Chłopiec nie przeżywa już symbolicznych postrzyżyn, kiedy spod opieki matki trafia pod władzę ojca, czerpiąc obecnie w dużo większym zakresie wzorce z mediów i grup rówieśniczych. Model premiujący fizyczną siłę i zadziorność, podtrzymywany w wielu domach, stał się modelem samopodtrzymującym się. Jednym z elementów, który ma zagwarantować stabilność binarnej konstrukcji świata jest stygmatyzacja odmienności. Napiętnowana może zostać osoba wyróżniająca się strojem, wymową, kolorem skóry, inteligencją. Poziom „akceptowalnego napiętnowania” w danej społeczności zależy od działania instytucji, mogących przeciwdziałać tym procesom, takim jak na przykład szkoła. Nawet jeśli milcząco przyzwala ona na pewne zachowania, to już samym swoim istnieniem wymusza pewne zmiany relacji – dla przykładu „kujon”, jeśli jest dostatecznie otwarty, może zapewnić sobie spokój od złośliwych uwag, pożyczając zeszyt z zadaniem domowym.

Z powodu zmian związanych z emancypacją kobiet, działaniami na rzecz ich równouprawnienia i redefinicji dotychczasowych ról płciowych pojawia się polaryzująca tendencja dążąca do zachowania status quo. Jej narracja polega na pielęgnowaniu „tradycyjnych wartości”, piętnowaniu zmian jako zjawisk wpływających negatywnie na życie rodzinne i społeczne. Ponieważ jest to narracja, która w swej podstawie ma wdrukowany lęk przed utratą dominującej pozycji, a także relewantności odchodzących w przeszłość i poddawanych krytyce cech, uważanych przez grupę za pozytywne, lęk musi zostać nakierunkowany na wroga. „Mój wróg jest wewnętrzny – najczęściej widzę go w tobie” - śpiewa polski zespół Hurt, doskonale opisując proces myślowy, tworzący przestrzeń dla homofobii. Gej staje się wrogiem najgorszym z możliwych, bowiem należeć on powinien do „grupy uprzywilejowanej” i trzymać się jej reguł. Zamiast tego przyjmować ma cechy drugiej płci, „niewieścieć” i stawać się stroną bierną, prowokującą do ataku na siebie. Stygmatyzacja wzdłuż takich linii jest taktyką powszechną w środowiskach konserwatywnych i narodowych, a jej odległe pierwowzory można odnaleźć na przykład w kulturze śródziemnomorskiej, gdzie stosunek homoseksualny jest tolerowany, jeśli mężczyzna przyjmuje w nim rolę aktywną i jest to jedynie „wybryk” przed stworzeniem relacji heteroseksualnej. Budowanie przez geja własnej tożsamości nie może uniknąć zadania sobie pytania o osobisty stosunek do rzeczywistości społecznej, w której funkcjonuje i w której kreowanie własnej płciowości – zarówno poprzez wygląd, jak i zachowanie – odgrywa fundamentalną rolę.

Wraz z upowszechnieniem się nowych technologii pojawiają się nowe możliwości i metody autokreacji. Role społeczne – zróżnicowane w zależności od sytuacji życiowych, w jakich się znajdujemy coraz trudniej oddzielić. W epoce kreatywności, elastyczności i luzu różnice między zachowaniem w domu, w pracy czy też wśród znajomych zaczynają się zacierać. Nie znikają całkiem, są one bowiem pożyteczne dla wszystkich aktorów życia społecznego, natomiast przechodzą modyfikację w kierunku „narcyzmu drobnych różnic”, jak w wypadku zmian w życiu politycznym zauważył Richard Sennett. W przedsiębiorstwach promuje się „dni bez krawata” i mniej hierarchiczne zarządzanie, w rodzinach – bardziej partnerskie stosunki na linii rodzic-dziecko, nawet w polityce pozwala się na więcej, jeśli chodzi na przykład o kolokwialne sposoby wyrażania się. Jednocześnie jednak, w epoce, w której powinniśmy czuć się bardziej sobą niż zwykle, okazuje się, że za wyglądającymi na ludzkie przemianami kryją się zróżnicowane interesy, z ekonomicznymi na czele.

Jeśli, jak twierdzi Erving Gofman, człowiek jest aktorem w teatrze życia społecznego, to jak teza ta ma się do gejowskich portali randkowych? Możemy je uznać za nowe, wirtualne sceny, mające pewne zalety w stosunku do tych, będących w świecie rzeczywistym. Jeśli pominąć czatową komunikację w czasie rzeczywistym, tworząc swój profil mamy możliwość kreowania takiego wizerunku własnej osoby, który najlepiej odpowiada nam bądź też celom, jakie sądzimy, że osiągniemy. Profil bardziej niż naszym bezpośrednim odzwierciedleniem staje się swego rodzaju kostiumem scenicznym, mającym podkreślać nasz charakter, osobowość bądź też fizyczność. Grając na scenie portalu, użytkownik zdawać sobie musi sprawę z tego, jak sam się kreuje i jak postrzegają go inni (czyli odpowiednio w terminologii goffmanowskiej gives i gives off), balansując między samozadowoleniem a dążeniem do nawiązania udanej znajomości, relacji przyjacielskiej, związku czy też seksualnej przygody. Z powodu faktu, że w tradycyjnej przestrzeni bylibyśmy skłonne/skłonni przypisywać powyższe typy relacji różnym sceneriom i typom gry aktorskiej, istnieje spora szansa, że w wypadku wielu profili zdarzy się nam odczuć dysonans poznawczy. Bardziej widoczny z powodu specyfiki miejsca (o której za chwilę) wydaje się on na Fellow, gdzie opisom romantycznych przeżyć towarzyszą zdjęcia w skąpym ubraniu lub też bez niego. Osoba nieprzyzwyczajona do takich form komunikowania się i autoprezentacji może przeżyć swego rodzaju „szok kulturowy” - zarówno na portalach gejowskich, jak i tych przeznaczonych dla osób heteroseksualnych.

(...)

Podobny opis, szczególnie w polskiej, przepełnionej romantycznymi wizjami miłości kulturze mógłby wskazywać na osobnika dość powściągliwego w okazywaniu swojej fizyczności. Powyższemu profilowi towarzyszy tymczasem kilka zdjęć chłopaka, ubranego wyłącznie w bokserki. Na dotychczas oferowanych przez kulturę scenach taka forma autoprezentacji mogłaby być traktowana jako rozłączna. Przełamywanie schematów myślowych, związanych z autoprezentacją, pozwala na negocjowanie niepowtarzalnych interpretacji społecznych ról płciowych, co zbliża nas do teorii queer. Z punktu widzenia „normy społecznej”, możemy uznać ów profil za niezgodny z zasadą budowania „osobistej fasady”, złożonej ze spójnych ze sobą: powierzchowności i sposobu bycia. W wyniku przemian społecznych i rosnącej roli indywidualizmu to napięcie ulega jednak zniesieniu - „konsekwentna niekonsekwencja” i odchodzenie od standardowych ról społecznych ułatwiają zajście takiemu procesowi. Nie da się jednak mimo to zupełnie pominąć roli sceny w sposobie budowania narracji tożsamościowej. Kontekst ma tu duże znaczenie – Fellow jest portalem stricte towarzyskim, na którym użytkownicy mogą sobie pozwolić na więcej, z pokazywaniem na fotografiach intymnych części ciała włącznie. Odpowiednie rubryki są tak skonstruowane, że po wejściu na profil danej osoby po jednej stronie widzimy jej zdjęcie, po drugiej zaś – luźny opis. Na samym dole znajdują się uporządkowane tematycznie zagadnienia, związane z wyglądem, zainteresowaniami czy upodobaniami seksualnymi. Nie na wszystkie sekcje osoba zakładająca profil musi odpowiadać, co pozwala na kształtowanie wizerunku osoby tajemniczej, nastawionej na seks albo też wieloznacznej.

Sytuacja jest inna na Innej Stronie – tam profile są elementem szerszego portalu, na którym można opiniować materiały redakcyjne czy też dyskutować na forach tematycznych. Użytkownik dostaje zestaw odgórnie wybranych pytań na swój temat, może jedynie decydować o tym, na które odpowiada. Ponieważ regulamin serwisu nie pozwala na umieszczanie zdjęć erotycznych, tworzenie profilu nakierowanego ściśle na seks jest bardzo utrudnione, a właściwie niemożliwe. Taki tryb tworzenia swojego internetowego wizerunku skłania do tego, by prezentować raczej swoje zainteresowania, pokazywać umiejętności literackie i czarować humorem. Jednocześnie jednak tworzy się wizerunkowy podział na „ambitną” IS a „frywolny” Fellow, który nie znajduje potwierdzenia w rzeczywistości. „Na Innej Stronie podaje się to, czym się interesuje po to, by zostało już tylko miejsce na seks, natomiast na Fellow wszyscy piszą o seksie, żeby potem mieć o czym rozmawiać” - to zdanie całkiem ciekawie oddaje paradoks, związany z konstruowaniem swojego wizerunku i jego przekraczaniem, przypominającym niemal wiktoriańskie „drugie dno” mieszczańskiej stateczności.

Internet jako medium stanowi wyzwanie dla badania rzeczywistości społecznej wedle pomysłu Goffmana. Zakładają one istnienie sceny i kulisów, w których można przygotować się do odegrania określonej roli – jak na przykład zaplecze restauracji, w którym mogą się na chwilę schować kelnerzy. Użytkownik Innej Strony czy Fellow może przygotować się do roli w zaciszu swojego domu. Problem polega na tym, że nie do końca wiadomo – wraz zatarciem się granic między odgrywaniem a autentycznością, który stan jest który. Wobec technologii, umożliwiającej przybranie nowej tożsamości, wolnej od ograniczeń świata rzeczywistego, pojawiać się mogą trudności z określeniem granic i czegoś, co można by określić jako „tożsamość pierwotną”. To coś podobnego, chociaż głębszego, jak osoby mające problemy z określeniem, która rzeczywistość – fizyczna czy wirtualnej gry sieciowej – jest dla nich podstawowa. To oczywiście skrajny biegun pewnego zjawiska, które jednak – wraz z rozwojem nowoczesnych form komunikacji – dotknąć może każdą i każdego z nas. Pytanie o to, czy nasza prezentacja w sieci może być bardziej prawdziwa, a nasze zachowania na spotkaniu z osobą poznaną w Internecie – sceniczne, wydaje się zasadne. Do tej pory, w czasoprzestrzeni realnej istniały dość ograniczone sposoby na weryfikację danej osoby. Dziś, kiedy ma ona kilka stron w Internecie, które możemy włączyć sobie naraz w pojedynczym oknie przeglądarki, to nie brak, ale często nadmiar informacji nie pozwala nam w rozpoznaniu, co jest fałszem, a co iluzją. Chyba, że jak autor poniższego opisu, osoba przez nas obserwowana sama przedstawi klucz interpretacyjny.

(...)

Globalny wymiar lokalnego działania

Anthony Giddens, kreśląc w „Nowoczesności i tożsamości” dynamikę obecnych czasów, wyróżnił trzy, konstytuujące je elementy: rozdzielenie czasu i przestrzeni, tworzące „warunki umożliwiające uzewnętrznienie relacji społecznych na nieograniczonych obszarów czasu i przestrzeni, aż po systemy globalne włącznie”, mechanizmy wykorzeniające, w skład których „wchodzą środki symboliczne i systemy eksperckie (razem: systemy abstrakcyjne); mechanizmy wykorzeniające oddzielają interakcje od specyficznych właściwości miejsca”, a także refleksyjność instytucjonalna – „uregulowane wykorzystywanie wiedzy o warunkach życia społecznego jako konstytutywny element jego organizacji i przekształcania”. Co to oznacza? Globalna sieć, w której wykreowana przez nas tożsamość może być dostępna całą dobę dla nieograniczonej ilości osób na całym świecie jest przykładem tej pierwszej cechy. Internet stanowi mentalną rewolucję na miarę opisywanego przez Aarona Guriewicza ujarzmienia czasu w średniowiecznych miastach i zmiany jego pojmowania z cyklicznego na linearny. Refleksyjność, chociaż nadal zbyt rzadko widoczna w publicznych i prywatnych instytucjach, toruje sobie drogę w społeczeństwie. Jednostki od najmłodszych lat zyskują dostęp do wiedzy (na zróżnicowanym rzecz jasna poziomie), umożliwiającym bądź to pogodzenie się, bądź też nagięcie czy wręcz zakwestionowanie dominujących ról społecznych, w tym płciowych. Narzędzia ku temu przyjmują najróżniejszą formę – zajęć z wychowania seksualnego, listów z Bravo, lektury Men's Health czy też książek o psychoanalizie. Co ciekawe, bardzo łatwo rozpoznać na portalach towarzyskich osoby mające za sobą lektury genderowe, zmniejsza się bowiem wśród nich prawdopodobieństwo konstruowania tożsamości na bazie tradycyjnego konstruowania męskości, zwiększa się za to prawdopodobieństwo przyznania się do owych lektur. Wystarczy porównać cztery profile:

(...)

Kwestia „normalności”, „męskości” i „braku przegięć” pojawia się na sporej grupie profili – częściej na Fellow niż na Innej Stronie, także z powodów opisanych już w poprzedniej części niniejszej pracy. Spora grupa akceptujących swą seksualność gejów ostentacyjnie dystansuje się od tak zwanego „środowiska” („branży”), używając podobnej do homofobicznej argumentacji „zniewieścienia” i „rzucania się w oczy”, które może symbolizować wszystko – od grzywki po żądania związków partnerskich. Często – chociaż nie zawsze – portale służą im do komunikowania w prostych, nieskomplikowanych sformułowaniach potrzeb seksualnych, załączane zdjęcia mają podkreślić dbałość o poziom swojego umięśnienia. „Męskość” może być definiowana w nieco bardziej wkluczający sposób i łączyć zarówno cechy tradycyjnie przypisywane tej płci, jak i dodatkowe – na przykład opiekuńczość i uczuciowość. W takim wypadku jej zaprzeczeniem nie jest już brak mięśni, ale brak zdecydowania. W wypadku profili w rodzaju ostatniego przytoczonego oczekiwania względem drugiej osoby wykraczają poza sztywną normę i dążą raczej do indywidualizacji komunikacji interpersonalnej, bez odwoływania się do pojęcia „męskości”, uważanego za opresywne. Ten typ budowania tożsamości jest łatwiejszy do zauważenia na Innej Stronie, budującej wokół siebie społeczność (także lesbijek, osób bi- i transpłciowych) wokół dyskusji o artykułach i spraw istotnych dla społeczności, co siłą rzeczy skłania do prymatu podejścia bardziej wspólnotowego nad prostym zaspokajaniem potrzeb seksualnych.

Refleksyjność w sieci budować może także obecność w otoczeniu innych profili. Konstruowanie tożsamości może w tym kontekście polegać na rozmyślaniu i konkurowaniu pod względem „contentu” profilu tak, by został on zauważony pośród tysięcy innych. Brak zdjęcia bardzo często faktycznie eliminuje z szans na wejście na szersze, towarzyskie wody. Erotyzacja profilu budzi sprzeczne odczucia – wśród przepytywanych przeze mnie osób nie ma jednoznacznej opinii co do tego, czy zdjęcia w negliżu obniżają atrakcyjność danej osoby, czy też nie. Wpisuje się do w rosnącą indywidualizację gustu, charakterystyczną dla społeczeństwa i gospodarki późnego kapitalizmu. Cechami, mającymi go charakteryzować, wedle Sennetta, są między innymi elastyczność, wynikająca z niej nieczytelność (sygnałów, hierarchii, ról społecznych) i ryzyko. Ta ostatnia cecha na towarzyskich portalach gejowskich występuje w pewnych niszach takich jak komentarze co do portali i prezentujących się na nich ludzi. Obok cytowanego już „upadłego anioła” przykładami mogą być wszelkie frazy na temat „przekonania się co do obecnych tu ludzi” czy też zapytania o to, czy komukolwiek zależy na czymkolwiek poza seksem. Portale tego typu potrafią być zwielokrotnioną wersją gier telewizyjnych w rodzaju „Randki w ciemno”, co kończy się swego rodzaju towarzyskim supermarketem, a nawet – w pewnych momentach – swego rodzaju męską łaźnią, zachęcającą do łatwego nawiązywania relacji intymnych.

Grupy i granice

Jedną z teorii, która może być przydatna w analizie, jest queer. Jego podstawy streszcza w najnowszej publikacji poświęconej queer studies Jacek Kochanowski. W skrócie – to sposób tworzenia narracji o jednostce i rolach płciowych, który nie satysfakcjonuje ich binarny podział. Tak proste szufladkowanie i ograniczanie możliwości autoekspresji jest zdaniem badaczek i badaczy nie tylko przeciwskuteczne, ale wręcz krzywdzące dla osób, chcących wyrazić siebie w inny sposób. Zadaniem jest już zatem nie przeformułowanie tego podziału, ale jego zniesienie. Tak jak osoby uprawiające crossdressing udowadniają, że płeć biologiczna jest tylko pretekstem, drugorzędnym wobec ról, narzucanych nam przez społeczeństwo.

Trudności w recepcji teorii queer w Polsce polegają na tym, że polityka podmiotowa oparta na esencjalizowanych tożsamościach wciąż postrzegana jest jako strategia nieposiadająca alternatywy, co prowadzi do formułowanych wobec teoretyczek i teoretyków queer oskarżeń o „polityczną impotencję”. Oskarżenie to wynika z nieporozumienia: perspektywa queer umożliwia zrozumienie, że polityka tożsamości jest polityką umożliwiającą jedynie osiągnięcie zwycięstwa taktycznego, polegającego na zwykle cząstkowym uznaniu obywatelstwa osób nieheteroseksualnych, co zazwyczaj traktowane jest jako wielkoduszne ustępstwo ze strony większości na rzecz nieszkodliwych „dziwaków”. Polityka wiążąca się z wiedzą wypracowywaną w ramach queer studies umożliwia osiągnięcie celu strategicznego: dekonstrukcję i destabilizację kategorii płci i seksualności, a co za tym idzie, destrukcję opartego na tych kategoriach systemu stratyfikacji społecznej, z jego wykluczeniami i jego przemocą. Jest to cel dalekosiężny i o wiele bardziej doniosły niż doraźne sukcesy taktyczne, ale tylko on prowadzić może do uwolnienia naszych ciał i pragnień z opresji normatywnej, co jest zasadniczym przedmiotem zabiegów polityki queer.

Jak taką teorię da się zastosować do portali towarzysko-randkowych? Widać na nich, że choć czysty, binarny podział „męskie-żeńskie (ergo - „przegięte”)” nie jest już taki oczywisty, to nadal w budowaniu własnego wizerunku i stosunku do społecznej konstrukcji męskości da się wyróżnić pewne „jądra kondensacji”, typologiczne podziały, między którymi rozwija się szeroki wachlarz opcji pośrednich. Mamy tu zatem – opisywane już powyżej – grupy „męskich konkretów” oraz „indywidualistów”, negocjujących własny wizerunek i płciowość na mniej lub bardziej własnych zasadach. Tam, gdzie regulamin korzystania z portalu – jak na Innej Stronie – nie pozwala na ograniczanie swego wizerunku do poziomu anonsu seksualnego, tam większe jest pole do okazywania innej twarzy męskości czy wręcz jawnego kwestionowania tej kategorii. Inaczej też konstruuje się opis samego siebie – odpowiadania na kilka z góry ustalonych pytań daje nam inny obraz siebie i innych, niż kiedy, jak na Fellow, otrzymujemy kilka „otwartych” rubryk, w których możemy wpisać zarówno słowo „sex”, jak i rozbudowany wiersz czy też opis. Jednym z bardziej popularnych motywów jest tu dekonstruowanie kodu porozumiewania się za pośrednictwem tych stron, który tak naprawdę często jest jedynie fasadą, będącą sublimacją seksualnych popędów.

(...)

Poszukiwania trwają

W okresie płynnej nowoczesności i późnego kapitalizmu strategie tożsamościowe ulegają znaczącej zmianie, związanej zarówno z mentalnościowymi zmianami społecznymi (symbolizowanymi przez rewoltę roku 1968), jak i rozwojem nowoczesnych technologii, mogących dawać równowagę – często złudną – między swobodną autoprezentacją a zachowaniem anonimowości. Rzecz jasna, mówiąc o większej swobodzie, na polskim gruncie należy zauważyć, że jej zakres jest w porównaniu do społeczeństw zachodnich mniejszy, ogranicza się bowiem nadal zarówno terytorialnie (do największych miast), jak i ilościowo. Trudniej o przeniesienie swobodnego tworzenia swojej tożsamości – w tym seksualności – z Internetu do świata rzeczywistego w dużo bardziej w porównaniu do Zachodu zhomogenizowanym społeczeństwie, w którym, co widać na ulicach, różnorodność dużo bardziej rzuca się w oczy. Różnicę tę widać wtedy, gdy w poszukiwaniach na portalach, zamiast osób z Warszawy, Katowic czy Gdańska zacznie szukać się mężczyzn z mniejszych miejscowości, szczególnie tych z bardziej konserwatywnych rejonów kraju. Okaże się, że profili nie tylko jest mniej (co może wydać się zrozumiałe jeśli chodzi o mniejszą ilość mieszkanek i mieszkańców), ale też wyraźnie częściej są one pozbawione fotografii. Lęk przed ujawnieniem i otrzymaniem łatki „odmieńca”, wobec której nie ma się często narzędzi, by przemienić ją w pozytywną tożsamość, nadal jest realnym problemem dla osób, nie chcących lub nie mogących przenieść się do większych miast. Problemem jest tam nie niejednolitość tworzonych przez ludzi tożsamości, ale wręcz przeciwnie – nacisk na dostosowanie się do obowiązującej, „naturalnej” normy płciowej, w obrębie której przestrzeń negocjacji pozostaje znacząco zawężona.

Tam, gdzie zasady opisane przez Giddensa czy Kochanowskiego mogą być stosowane z większym sukcesem, łatwiej mówić o właściwościach obecnego trendu. Z jednej strony umożliwia on samorealizację, z drugiej – w wyniku braku jednolitych wzorców nie musi być łatwiej znaleźć osobę do trwałego związku. Problem ten niwelują powstające samoczynnie „jądra kondensacji”, umożliwiające wyselekcjonowanie nie tylko partnera, ale też dobrego towarzystwa do rozmów czy pójścia na piwo. Olbrzymia ilość możliwości, tak jak towarów w hipermarkecie, może wpływać na poczucie zagubienia i przytłoczenia, szczególnie silnego po nieudanej, nawiązanej za pośrednictwem portalu znajomości. Żadna zmiana społeczna nie pozostaje bez konsekwencji – cała sztuka polega na tym, by wśród nich się odnaleźć. Możliwość „stworzenia siebie na nowo”, zbudowania nowej, pozytywnej narracji o sobie wśród osób należących do grupy nadal społecznie stygmatyzowanej nie ogranicza osób, pozostających w bardziej heteronormatywnych ramach (przykładem ilość wspomnianych wyżej, „męskich” profili), pozwala natomiast na samorealizację osobom, którym do tej pory jej odmawiano. Obserwowanie, jak z tej możliwości korzystają, jest dla badacza doświadczeniem interesującym i wartym obserwacji.

Bibliografia:

- Beck Urlich, Społeczeństwo ryzyka. W drodze do innej nowoczesności, tłum. Stanisław Cieśla, Wydawnictwo Naukowe Scholar, Warszawa 2002.
- Giddens Anthony, Nowoczesność i tożsamość. „Ja” i społeczeństwo w epoce późnej nowoczesności, tłum. Alina Sułżycka, Biblioteka Socjologiczna Wydawnictwa Naukowego PWN, Warszawa 2002.
- Giddens Anthony, Przemiany intymności. Seksualność, miłość i erotyzm we współczesnych społeczeństwach, tłum. Alina Szulżycka, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2007.
- Goffman Erving, Człowiek w teatrze życia codziennego [w:] Antropologia widowisk. Zagadnienia i wybór tekstów, wstęp Leszek Kolankiewicz, red. Agata Chałupnik, Wojciech Dudzik, Mateusz Kanabrodzki, Leszek Kolankiewicz, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2005.
- Graff Agnieszka, Niebezpieczne związki, czyli: gender – seksualność – naród [w:] Queer studies – podręcznik kursu, red. Jacek Kochanowski, Marta Abramowicz, Robert Biedroń, Kampania Przeciw Homofobii, Warszawa 2010.
- Guriewicz Aron, Cóż to jest... czas? [w:] Antropologia kultury. Zagadnienia i wybór tekstów, wstęp Andrzej Mencwel, red. Grzegorz Godlewski, Leszek Kolankiewicz, Andrzej Mencwel, Paweł Rodak, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2005.
- Homiki.pl, dyskusja dotyczącą związków partnerskich: http://www.homiki.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=3870 i http://www.homiki.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=3871 (strony przejrzane 16. maja 2010).
- Kochanowski Jacek, Queer studies – wprowadzenie [w:] Queer studies – podręcznik kursu, red. Jacek Kochanowski, Marta Abramowicz, Robert Biedroń, Kampania Przeciw Homofobii, Warszawa 2010.
- Krzemiński Ireneusz, Społeczna historia homoseksualności. Ruch wyzwolenia (szkic do problematyki) [w:] Queer studies – podręcznik kursu, red. Jacek Kochanowski, Marta Abramowicz, Robert Biedroń, Kampania Przeciw Homofobii, Warszawa 2010.
- Sennett Richard, Korozja charakteru. Osobiste konsekwencje pracy w nowym kapitalizmie, tłum. Jan Dzierzgowski i Łukasz Mikołajewski, Seria Spectrum, Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza SA, Warszawa 2006.
- Sennett Richard, Kultura nowego kapitalizmu, tłum. Grzegorz Brzozowski i Karol Oslowski, Seria Spectrum, Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza SA, Warszawa 2010.

29 grudnia 2010

Ciemna strona biegu

Podczas tegorocznej - obfitej w naukę, jak widać nawet na tym blogu - letniej sesji chwile podróży między domem a uczelnią, a także po prostu oczekiwania na niechybną, a ostatecznie niezaszłą apokalipsę, zajmowała mi lektura książki niepozornej, a bardzo interesującej. Interesującej, bo trochę niezręcznie o powieści o depresji mówić - przyjemnej. Kaja Malanowska, biolożka i nauczycielka w jednym z warszawskich liceów, postanowiła podzielić się ze światem historią swojej depresji. Najpierw robiła to za pomocą bloga, teraz jej wpisy wydało w formie książkowej wydawnictwo Krytyki Politycznej. 240 stron czyta się na dobrą sprawę samo, angażuje emocjonalnie i pozwala na wejście w wykreowaną rzeczywistość. Być może dlatego, że tak naprawdę historia depresyjnego klinczu może zdarzyć się każdej i każdemu z nas.

Ani szczęśliwe dzieciństwo, ani też stabilizacja materialna w dorosłym życiu nie muszą automatycznie dawać nam szczęścia. Dominujące tory myślenia, pytania, na które nie otrzymało się odpowiedzi, słowem - pozornie niewielkie zdarzenia mogą mieć niebagatelny wpływ na to, jak odczuwamy otaczający nas świat. U Malanowskiej zobaczymy, jak katolickie poczucie wstydu wpływa na podejście do własnej seksualności, a także, jak po dziś dzień można przeżywać wspomnienia z dzieciństwa, związane z niewłaściwym ubiorem i towarzyszącym mu ostracyzmem. Wszystko to ma znaczenie do zrozumienia dorosłego życia autorki, jej problemów z adaptacją do rzeczywistości, jej pojmowania i poszukiwań metod wyjścia z marazmu.

Wielką zaletą książki jest zamaszyste kreślenie warszawskich krajobrazów. Wraz z autorką możemy przejść się trasą jej podróży od domu do pracy, szkoły czy do znajomych. Skojarzyć kluby, ich specyficzną aurę i klimat. Wszystko to urealnia narrację Malanowskiej i dodatkowo ją wzbogaca. Trudno zatem przejść wobec historii obojętnie. Ilu z nas ma podobne wspomnienia czy też natręctwa, nierzadko z otchłani dawnych wspomnień, które sprawiają, że spoglądamy na świat inaczej niż inni? Ważne, by pozwalały nam żyć - dlatego też warto zapoznać się z trochę śmiesznym, a bardzo strasznym przypadkiem, by koniec końców nie przekreśliły nam szans na szczęśliwe życie.

28 grudnia 2010

Masło nigdy Cię nie zdradzi

Miło wreszcie mieć czas na czytanie czegoś, co nie jest albo podręcznikiem tudzież lekturą na studia, albo sążnistym/trudnym do zrozumienia tekstem teoretycznym. I nawet przyjemnie przeczytać pozycję, którą dostało się na własne urodziny jako prezent. A że to Dorota Masłowska ("Między nami dobrze jest"), nie sposób się oprzeć lekturze, na dodatek krótkiej i treściwej, chociaż szokującej swoją prawdziwością. Choć nie wszyscy autorkę trawią, to jednak sam zaliczam się do grona tych, którzy myślą o niej całkiem ciepło...

HALINA: Mnie to na żadne skrobanki nikt nie namówi! Ja bym nigdy nie dała zabić malenieczkiego dziecka, co schronienie znalazło w moim łonie! Skąd ja bym wzięła tyle pieniędzy?!!

To tylko króciutki fragment niemal 90-stronnicowej książeczki, który jednak całkiem dobrze oddaje jej surrealizm. W "Między nami dobrze jest" spotkamy się z zapracowaną matką, zniedołężniałą babką, grubą sąsiadką i metalowa córką. Do tego dodajmy nieco równie nieszablonowych postaci - i wyjdzie nam prawdziwa Polska. Jak to? Chyba wszyscy poruszamy się w obrębie jakiegoś schematu, co Masłowska bezlitośnie w swych powieściach obnaża. Polskość staje się tu punktem odniesienia, nie do zlekceważenia - można się zgadzać z tym, co to słowo niesie, zaprzeczać jej, ale zignorowanie wydaje się niemożliwością.

Stylistycznie jest jak u Masłowskiej, czyli bezkompromisowo. Osoba czytająca może na przemian śmiać się do rozpuku i umierać z szoku, jak przy sytuacji, kiedy staruszka, wywróciwszy się z wózka dzięki wnuczce, ma zacząć dziergać dziesięciometrowy rękaw od swetra. Mamy tu tęsknoty poszczególnych klas społecznych współczesnej Polski, wpływ mediów na kreację gustów, szumne hasła o solidarności i o poszukiwaniu sensu wśród "klasy próżniaczej".

Pozycja - moim skromnym zdaniem - ciekawa i warta lektury. Rozpisywał się nie będę, bowiem jak zwykle jest ciemno i czasem potrzebuję spać. Po takiej lekturze odpoczynek zresztą może należeć się całkiem zasłużenie. Osobiście bałbym się iść do teatru na taką sztukę, szczególnie ze względu na mocne zakończenie. Spokojnie - nie zdradzę, ale może kogoś zachęcę do lektury?

27 grudnia 2010

1000 złych odcinków

Nie do końca rozumiem fakt, że teraz (post pisany był w marcu tego roku - przypomnienie autora) "1000 złych uczynków", serial animowany Bartka Kędzierskiego, autora "Włatców Móch", pojawi się na antenie Comedy Central. Już jego poprzednia produkcja nie budziła we mnie zachwytu, cieszyła co najwyżej jako jakiś dowód na odbudowę sztuki animacji w Polsce. Jego kolejne dzieło, zdjęte po kilkunastu odcinkach z anteny TV4, jest moim skromnym zdaniem dość słabą wariacją na temat, który potencjał miał dość spory. Zamiast jednak spróbować zaczerpnąć nieco wzorców z udanych serii kreskówkowych zza oceanu, serial Kędzierskiego postanowił zaczepić się w polskiej rzeczywistości i pojmowaniu świata, epatując średnim humorem i zbędnym okrucieństwem. Tak, wiem - fabuła raczej zakłada, że nie będzie grzecznie. Grupka diabłów zlekceważyła swoje powinności wobec Szatana, za co ten skazuje ich na utratę imion i zesłanie na ziemię. Mają oni 1000 dni na popełnienie wzmiankowanych już 1000 złych uczynków, które zapewnią im powrót do piekła. Starają się całkiem nieźle - wszak pozycja pracownika sektora ubezpieczeniowego, rozwiązłej żony, zbuntowanej nastolatki, zdemoralizowanego bachora i ogarniętego chucią zwierzaka nadają się do grzeszenia idealnie. Grzeszą też jednak bohaterki i bohaterowie "South Parku" i "Family Guya", niekiedy nawet bardzo ostro, ale zarazem ze znacznie większą finezją. W "1000 złych uczynków" dostajemy raczej swojską toporność niż grę konwencjami, raczej potwierdzanie stereotypów niż ich obśmiewanie.

Zobaczmy kto pada ofiarą mało wyrafinowanych dowcipów: molestowana seksualnie sekretarka, oszukiwana na polisie pielęgniarka, lekceważony gej, który w końcu zmienia się w faszystowskiego bojówkarza. To wszystko osoby które nie znajdują się na świeczniku - chociaż oczywiście zło dotyka także bogaczy, to jednak nie tracą oni z tego tytułu środków utrzymania, o godności nie wspominając. Owszem, traci wzrok córka najbardziej kasiastych, to jednak z powodu swojego szapanerstwa, nie zaś bogactwa. Antypatyczni są tu praktycznie wszyscy, w tym obowiązkowi staruszkowie wyglądający na słuchających Radio Maryja.

Nie ma się tu na czym oprzeć i zawiesić. Graficznie opowieść nie zachwyca, pozostając w klimatach "Włatców móch". Humor jakoś nie zachwyca, linia dialogowa raczej podnosi ciśnienie niż bawi. Tak bardzo lubimy nabijać się z poziomu umysłowego przeciętnego Amerykanina, ale co by nie mówić, rynek osób myślących i mających poczucie humoru jest na tyle duży, że serie animowane idealnie radzące sobie w balansowaniu między dobrym smakiem a błyskotliwym komentowaniem rzeczywistości.

Szkoda, że na chwilę obecną na polskiej ziemi takiego serialu doczekać się nie możemy.

26 grudnia 2010

Zaczarowana swastyka - nazistowska ezoteryka

Niemiecki narodowy socjalizm miał niejedno oblicze. Jego totalność i dążenie do kontroli wszelkich dziedzin ludzkiego życia sprawiało, że w ciągu kilku lat zapanował nad społeczeństwem, które nadal czuło się poniżone warunkami Traktatu Wersalskiego. By taka sztuka mogła się udać, należało rozwinąć nie tylko własną ideologię, ale też zdywersyfikować system wierzeń i przekonań dotyczących duchowej strony życia. Hitlerowi i jego akolitom nie zależało na utrzymywaniu silnej pozycji kościoła katolickiego, będącego pod zwierzchnictwem papieża. Również kościoły protestanckie, ze swoimi tradycjami indywidualnej interpretacji Biblii, przenoszoną także na świecką rzeczywistość, nie były atrakcyjnym modelem, na bazie którego można było budować nową, aryjską tożsamość. Ezoteryczne fascynacje wierchuszki NSDAP, związane m.in. z dość swobodną interpretacją germańskiego dziedzictwa pogańskiego oraz antycznych mitów z tradycji różnych cywilizacji, chociaż nie zawsze bywały stawiane na pierwszym planie, stały się podstawą sposobu widzenia świata dla szerokich kręgów partyjnych.

Z perspektywy czasu trudno uwierzyć, by tak szerokie rzesze ludzi mogły uwierzyć chociażby w prezentowane teorie kosmologiczne, stojące w sprzeczności z ówczesną wiedzą naukową, czy też w inne mity i towarzyszące im symbole. O poziomie tej wiary najlepiej świadczyć może istniejące w końcowych miesiącach II Wojny Światowej przekonanie, że lada chwila światło dzienne ujrzy Wunderwaffe - cudowna broń, która odwróci bieg historii i doprowadzi do ostatecznego zwycięstwa „rasy panów”. Zestaw nazistowskich przekonań duchowych w najbardziej kompletny sposób przedstawiła katalońska dziennikarka, Rosa Sala Rose, w swym Krytycznym słowniku mitów i symboli nazizmu. O ich sile oddziaływania na kulturę popularną świadczą liczne odniesienia, obecne chociażby w kinie czy też grach komputerowych. Źródła te będą dla mnie podstawą zarysowania zagadnienia oraz przedstawienia jego wpływu na postrzeganie i prezentowanie okresu II Wojny Światowej.

Na początku był...

Wspomniany już nazistowski totalizm oznaczać musiał przedefiniowanie praktycznie wszystkich do tej pory uznawanych prawd, z naukowymi włącznie. Ideologia narodowo-socjalistyczna musiała znajdować swoje odzwierciedlenie w każdej dziedzinie życia, tak jak niegdyś Stary i Nowy Testament przechowywać miały całość dostępnej człowiekowi wiedzy. Mit kosmogoniczny tym razem nie opierał się na wizji stworzenia świata przez Boga w 6 dni, lecz na teorii Hansa Hoerbigera, niemieckiego inżyniera, który zainspirowany Eddą, opracował dualistyczną wizję starcia ognia i lodu. W początkowym okresie wszechświata w wielką kulę ognia wpadła bryła lodu, co spowodować miało powstanie wszechświata w obecnej formie. Słońce i gwiazdy miały być resztkami dawnego ognia, zaś planety – lodu. Owa początkowa katastrofa symbolizować miała odwieczny pojedynek dobra i zła. Aryjczycy mieli powstać z elementów owej „ciepłej” materii, która w formie pierwotnej protoplazmy spaść miała na ziemię – widać tu pewne podobieństwo do wówczas dość popularnej tezy o panspermii, czyli przekonaniu, że życie przybyło na naszą planetę w postaci zarodków z kosmosu.

Dualizm ów zbliżał hitlerowską kosmogonię lodową do manicheizmu i – chociaż nie był przyjmowany przez wszystkich naukowców – miał stać się jednym z fundamentów „nowego porządku świata”. Jak pisze Rose, Hitler planował budowę obserwatorium astronomicznego w austriackim Linzu, na którego trzech poziomach miały być zaprezentowane teorie kosmiczne Ptolemeusza, Kopernika i Hoerbigera. Bardzo dobrze wpisywał się też w nazistowskie podejście do nauki, mające skupiać się na poznaniu intuicyjnym, a także w samą koncepcję aryjskości – odrzucając zarówno fizyczne odkrycia Einsteina, jak i darwinowskie przekonanie o tym, że wszyscy ludzie (a zatem zarówno Aryjczycy, jak i Żydzi) pochodzą od małp. Odmienność w pochodzeniu poszczególnych, wyodrębnionych przez nazistów ras miała mieć charakter fundamentalny, zaś ich mieszanie gasić miało tkwiący w Aryjkach i Aryjczykach ognisty pierwiastek.

Ubermensch i jego źródła

Do umiejscowienia pierwszych Aryjczyków w przestrzeni geograficznej idealnie nadawał się znany od wieków mit Atlantydy. Owa kraina miała być obszarem pierwotnej szczęśliwości, której koniec naziści usiłowali tłumaczyć zarówno naukowo – poprzez zbyt duże zbliżenie się Księżyca do Ziemi, jak i etycznie – miała to być kara za mieszanie się z niższymi rasowo hominidami. Podstawy tego przekonania opracował w latach 20 XX wieku jeden z uczniów Hoerbigera, uznający, że okres współistnienia neandertalczyka i człowieka współczesnego odpowiada tej charakterystyce. Teza ta miała pogodzić dotychczasowe badania naukowe z alternatywną wizją powstania świata i idealnie pasowała do teorii na temat dziejów mitycznego lądu. To na jego obszarze miało znajdować się jedno z wejść do głębi ziemi – i tu zaczynała się kolejna teza ezoteryki narodowo-socjalistycznej. Czerpała ona z dalekowschodnich podań o istnieniu mitycznego królestwa Agharty, które miało znajdować się pod ziemią, zaludnione przez daleko posuniętą w rozwoju duchowym społeczność, wpływającą w kluczowych momentach na dzieje świata. Wejścia do tej krainy miały znajdować się m.in. w Tybecie i na biegunach. Źródłem potęgi tego ludu, do którego pragnęli dotrzeć hitlerowcy, miał być Vril – tajemnicza substancja, która miała gwarantować jej właścicielom olbrzymią potęgę. Jej poszukiwania były istotnym elementem rozwoju naukowej ariozofii (o niemieckich ekspedycjach naukowo-okultystycznych szerzej wspomnę w dalszej części tekstu).

Dalekowschodnie inspiracje widać było w alternatywnej narracji na temat pochodzenia Aryjczyków, rozwijającej się już w XIX wieku jako odpowiedź na biblijną historię o synach Noego: Chamie, Semie i Jafecie. Rozwijała ona przekonanie na temat pierwotnego pochodzenia ludów aryjskich z północnych Indii, wliczając do nich m.in. Greków, Rzymian i Germanów, wykluczając za to Słowian. To z obszarów subkontynentu indyjskiego pochodzić miał najważniejszy symbol NSDAP – swastyka. Symbol słońca i związanego z nim pierwiastka ognistego miał doskonale wpasowywać się w idealne cechy nowej wersji „narodu wybranego” - odwagę, męstwo, umiłowanie piękna i przyrody. Historyczna kreatywność hitlerowców była całkiem spora i była w stanie udowodnić nawet, że Jezus Chrystus... nie był Żydem. Udowadniano, że symbol Chrystusa miał być wariantem jednej z nordyckich run, że rodzice Chrystusa, mieszkający na północy dzisiejszego terenu, zajmowali obszary, które w okresie rzymskim zaludniali Aryjczycy, wreszcie że sama Biblia napisana była... w Niemczech. Tego typu tezy miały w dłuższym czasie umożliwić podporządkowanie oficjalnej doktrynie chrześcijaństwa i ostateczne przejęcie rządu dusz w III Rzeszy.

Wskrzeszanie bogów

W ramach interesowania się pogańskim dziedzictwem Germanów, bardzo ważną rolę odgrywać miały antyczne symbole pradawnych cywilizacji. Obiektem badań stawały się megality, a także runy – nordyckie pismo, będące inspiracją dla rozlicznych zgrupowań okultystycznych, istniejących jeszcze w okresie II Rzeszy. Wyszukiwały one ukryte tropy, na przykład pokrewieństwa germańskich herbów do poszczególnych liter owego alfabetu. Nauka runicznej symboliki była elementem kursów dla esesmanów których emblematem były dwie runy Sig. Popularnością cieszyły się również badania nad antycznymi bogami i dziejami ich wyznawców, sporo miejsca w nowej ariozofii zajmował symbol potęgi „germańskiego ducha” - zwycięstwo nad Rzymianami w Lesie Teutoburskim. Elementy te w całość wiąże postać teozofa Guido van Lista, który już w 1875 roku, w 1500. rocznicę owych wydarzeń, zakopać miał w ziemi osiem butelek wina ułożonych w kształcie swastyki. Co ciekawe, na początku formowania się ruchu narodowo-socjalistycznego trwała dyskusja nad tym, jaką formę swastyki przyjąć za obowiązujący symbol. Do wyboru była prawoskrętna – interpretowana w buddyzmie jako przynosząca szczęście – a także lewoskrętna, wieszcząca upadek i nieszczęście. Hitler ostatecznie wybrał tę drugą, a po przejęciu w roku 1933 władzy jej promocja przez aparat państwowy ruszyła pełną parą, mając być konkurencją dla chrześcijańskiego znaku krzyża.

Wszystkie wymienione wyżej zjawiska zachęcały do prowadzenia szeroko zakrojonych ekspedycji badawczych. Niemieckie ekspedycje naukowe, nawet w czasie II Wojny Światowej, trafiały do najdalszych zakątków świata, takich jak Boliwia, Tybet czy nawet Antarktyda. Ta ostatnia, odwiedzona przez ekspedycję w roku 1938, stała się istotnym elementem współczesnych, ufologicznych teorii spiskowych. Twierdzą one, że III Rzesza rozpoczęła potajemne badania na obszarze Nowej Szwabii, do której hitlerowcy zgłaszali roszczenia terytorialne w 1939 roku, a zaistniały tuż po zakończeniu II Wojny Światowej wzrost obserwowanych zdarzeń związany z niezidentyfikowanymi obiektami latającymi miał być związany właśnie z owymi badaniami. Jedną z koncepcji które miały wyjaśnić źródła energii zasilającej owe statki, było wykorzystanie przez hitlerowców wspomnianej już powyżej energii Vril.

Co ciekawe, w tym samym roku, co ekspedycja na Antarktydę odbywała się również podróż Ernesta Schaefera do Tybetu, która spopularyzowana została przez dokument Tajemnica Tybetu z 1942 roku. Miała ona na celu zbadanie doniesień o mających istnieć gdzieś w tym obszarze mieście Shambala i wejściu do podziemnego królestwa Agharty, spopularyzowane w Europie przez książkę Ferdynanda Ossendowskiego Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów. Hermanowi Goeringowi bardzo zależało na odkryciu aryjskich populacji, mających osiedlić się w tym regionie po zatonięciu Atlantydy – wiarę w taki obrót spraw czerpać miał jeszcze z dziewiętnastowiecznych, ezoterycznych przekonań Madame Bławatskiej, założycielki Stowarzyszenia Teozoficznego. Ekspedycja ta finansowana była ze środków specjalnej komórki SS - „Dziedzictwo przodków” i zbadać miała także inną teorię naukową na temat migracji rasy aryjskiej z Europy Północnej do Chin i Japonii przez Azję Środkową. Badania obejmowały między innymi mierzenie czaszek lokalnej ludności, badania botaniczne i kręcenie materiału filmowego, poskutkowały zaś uznaniem narodu tybetańskiego za „najszlachetniejszego wśród rasy żółtej”, którego szlacheccy reprezentanci mieli mieć wiele cech europejskich. Projektowany alians niemiecko-tybetański odbywał się zresztą pod uduchowionym hasłem „spotkania swastyki zachodniej ze wschodnią”.

Sekrety atrakcyjne popkulturowo

Jednym z najciekawszych wątków pojawiających się wokół ezoterycznych czy też okultystycznych inklinacji nazistowskich jest ten związany z Towarzystwem Thule. Jego nazwa wiąże się z odkryciami antycznego greckiego żeglarza – Piteasza, który miał tak określić najdalej na północ wysuniętą krainę, do której udało mu się dopłynąć. Świetnie odpowiadała ona wyobrażeniom o legendarnej ojczyźnie Nordyków, która miała być kolebką wszystkich innych zgrupowań ludzi, mogących być uznanych za „cywilizowane”, w której dokonywać miano przełomowych odkryć astronomicznych. Poszukiwania resztek dawnej świetności odbywały się między innymi na obszarze Islandii. Mit ten stał się podstawą powstania w roku 1918 Towarzystwa Thule, którego członkami byli m.in. Rudolf Hess i Hans Frank. Towarzystwo to odegrało znaczącą rolę w stłumieniu komunistycznej rewolucji Bawarskiej Republiki Rad i to w jego obrębie narodził się pomysł na przyciągnięcie do idei nacjonalistycznych mas robotniczych poprzez utworzenie własnej partii – DAP (Niemieckiej Partii Robotniczej), prekursorki NSDAP. Chociaż samo Towarzystwo zostało rozwiązane w roku 1935, wraz z przyjęciem ustawodawstwa antymasońskiego, to jednak, jak widać z powyższych przykładów, w żadnym innym kraju w ówczesnym czasie „uduchowione” teorie naukowe nie były traktowane i badane z taką powagą przez aparat państwowy, jak w III Rzeszy. Radykalna reinterpretacja rzeczywistości, potrzebna dla osiągnięcia pełni władzy, wymagała przyjęcia odmiennych założeń, legitymizujących wprowadzanie nierówności między ludźmi w zależności od tego, do jakiej „rasy” należeli. Mit Thule dla przykładu pozwalał na stłumienie poczucia niższości, jakie w Niemkach i Niemcach mogło pojawiać się, gdy porównywało się poziom cywilizacyjny Greków i Rzymian z tym, zajmowanym w tym samym okresie historycznym przez plemiona germańskie.

Elitarne stowarzyszenia, niestandardowe przekonania na temat natury rzeczywistości, nierzadko egzotyczne lokalizacje badań – wszystkie te czynniki odpowiadają za niezwykłą popularność motywu nazistowskiej ariologii w popkulturze. Książki, filmy, programy telewizyjne czy też gry komputerowe bardzo chętnie eksplorują ten temat, bądź to w popularnonaukowych programach telewizyjnych (zdjęty już z anteny magazyn Nie do wiary w TVN, w którym pojawiał się między innymi temat nazistowskich statków kosmicznych, opatrzonych kryptonimem V-7), bądź to jako podstawa zawiązania fabuły. Chyba najsłynniejszym przykładem wykorzystania motywu narodowo-socjalistycznego okultyzmu jest filmy George'a Lucasa, Indiana Jones i poszukiwacze zaginionej arki oraz Indiana Jones i ostatnia krucjata, w którym postać grana przez Harrisona Forda ma na celu zapobieżenie przejęcia przez niemieckie ekspedycje odpowiednio Arki Przymierza i Graala, których potęga miała zapewnić tryumf III Rzeszy. Kielich Graala był motywem mocno badanym w obrębie nazistowskich instytucji, związanym z motywem czystości krwi, opracowano dwie jego interpretacje. Pierwsza tożsama była z przekonaniem o tym, że było to naczynie, w którym zebrana została krew uznawanego za Aryjczyka Chrystusa. Druga szła zupełnie w innym kierunku, uznając kielich za przywłaszczony przez chrześcijan symbol kataryzmu – pierwotnej religii aryjskiej, odzwierciedlającej dualistyczny model świata.

Tajemne towarzystwa okultystyczne zainspirowały z kolei twórców pierwszej gry komputerowej z serii BloodRayne. Główna bohaterka, Rayne, była wampirzycą zwerbowaną przez amerykańskie towarzystwo Brimstone Society do poszukiwania źródeł aktywności paranormalnych. W okresie II Wojny Światowej skierowana zostaje do tajnej bazy niemieckiej w Argentynie, a następnie do znajdującego się w Niemczech zamku, by wyeliminować naukowców, poszukujących antyczny artefakt – czaszkę Beliara – a także eksperymentujących z przywoływaniem stworów z innego świata. Wykorzystano tutaj motyw tajemnych mocy, związanych ze zdobyciem artefaktów: fragmentów ciała strąconego z piekieł pierwszego ich władcy. Pojawia się tu motyw Towarzystwa Thule, które koordynować miało nazistowskie misje w tym zakresie, a także ezoteryków wierzących w pochodzenie Aryjczyków z Atlantydy. Motyw nazistowskich eksperymentów i wykorzystywania mocy nadprzyrodzonych pojawia się także w innych produkcjach branży komputerowej, najczęściej w formie gier akcji w formie pierwszoosobowej (FPS – First Person Shooter) lub trzecioosobowej, jak wspomniana już BloodRayne, nierzadko ze sporą dawką horroru. Tak jest w wypadku Return to Castle Wolfenstein. Także i tu wykorzystywany jest motyw zamku, opanowanego przez nazistowskie komando, prowadzące eksperymenty naukowe, prowadzące z tym razem do wskrzeszenia nieumarłych z pobliskiej wioski. Motyw jednoczesnej walki z hitlerowcami oraz siłami, z którymi eksperymentują i nie są ich w stanie opanować, jak widać, jest wyjątkowo nośny w dziedzinie popkultury oczekującej interakcji od osoby obcującej z nią. Na bogatym rynku gier wideo fabuła jest jednym z ważniejszych poza jakością grafiki i swobodą prowadzenia rozgrywki czynnikiem, zachęcającym do kupna danego tytułu. Nośność II Wojny Światowej i motywów nadprzyrodzonych widać po ilości tytułów do nich się odwołujących, a także sporej estymy, jaką wśród osób grających cieszą się wspomniane wyżej tytuły, łączące obydwa te motywy w jednej grze.

Rzecz jasna sam motyw nie jest wykorzystywany jedynie w formie śmiertelnej powagi. Tak jak seanse spirytystyczne bywają inspiracją zarówno dla filmowych horrorów, jak i dla komedii, tak również dzieje się z nazistowską ezoteryką. W najbliższych miesiącach swoją premierę ma mieć fińskie dzieło filmowe Iron Sky, wykorzystujące motyw kosmicznych badań III Rzeszy. Fabuła tej komedii science-fiction ma wykorzystywać motyw spiskowej teorii o ucieczce niemieckich naukowców na Antarktydę, gdzie mieli oni odkryć sekret działania napędu antygrawitacyjnego i wylecieć na ciemną stronę Księżyca, z której powracają w 2018 roku w celu podbicia Ziemi. Twórcy wbijają tu szpilę w rozbudowane teorie spiskowe, dotyczące upadku hitlerowskich Niemiec w 1945, spośród których spora część w jakiś sposób zahacza o wątki paranormalne. Wśród nich znaleźć możemy dla przykładu tezy chilijskiego dyplomaty i sympatyka nazizmu, Miguela Serrano, uznającego Hitlera za kolejnego awatara hinduskiego boga Wisznu, który za pomocą latających spodków z Nowej Szwabii zdobędzie władzę nad światem i tym samym przyczyni się do powstania IV Rzeszy. W procesie poznawania kosmosu przez nazistów sporą rolę odegrać miało – zdaniem Louisa Pauwelsa i Jacquesa Bergiera – Towarzystwo Vril, mające być formą „wewnętrznego kręgu” Towarzystwa Thule, współpracujące z kolei z angielskim Hermetycznym Zakonem Złotego Brzasku. TV miało ich zdaniem (które przedstawili w książce „Poranek magów”, która w wersji anglojęzycznej sprzedała się w 800 tysiącach egzemplarzy) nawiązać kontakt z kosmitami i opracować prototypy własnych statków kosmicznych, jednak wraz z końcem II Wojny Światowej przenieść się miało na Antarktydę i zniknąć w mrokach dziejów.

Źródła fascynacji

Kwestia obecności – jak widać, dość żywotnej – kwestii ezoteryki NSDAP w obecnym głównym nurcie kultury popularnej może mieć kilka przyczyn. Istnienie zbrodniczej ideologii, która w krótkim czasie była w stanie opanować liczące się państwo europejskie i doprowadzić do wybuchu kolejnej wojny na światową skalę. Ponieważ niełatwo było zrozumieć ten fakt za pomocą racjonalnej argumentacji, badać zaczęto system przekonań, wpajanych na różne sposoby, a także ideową podporę wizualnie atrakcyjnych przemarszów, defilad czy też symboliki. Rola emocji i duchowości, możliwość wykorzystania ich do zalegitymizowania systemowego ludobójstwa Żydów, racjonalność świata umocowana na innej podstawie niż ta znana z oświeceniowego racjonalizmu – to tylko niektóre zjawiska, wobec których trudno przejść do porządku dziennego. Dodatkowo, gdy w obręb powszechnego postrzegania świata odbiorczyń i odbiorców kultury wchodzi w grę również kwestia zjawisk paranormalnych i ezoterycznych przekonań, od wieków fascynujących dla zbiorowej wyobraźni, poziom zainteresowania kwestiami tego typu w obrębie ideologii narodowo-socjalistycznej pozostaje wysoki. Dodatkowym elementem, podtrzymującym jego żywotność, jest związana z historyczną bliskością wydarzeń II Wojny Światowej plastyczność wyobrażeń dotyczących tych zjawisk. Koncepcja pustej w środku planety, zamieszkałej przez potomków Atlantydy może nie budzić tak wielkich emocji na początku XXI wieku, ale już hitlerowskie latające spodki czy też manipulacje genetyczne – jak najbardziej. Udokumentowane przykłady fascynacji duchowością dają również solidne podstawy do tworzenia fabuł, będących (nierzadko dość luźnymi) wariacjami na ten temat.

Nota bibliograficzna:

Podstawowym źródłem wiedzy dotyczącej nazistowskiej mitologii i symboliki była książka Sala Rose, Krytyczny słownik mitów i symboli nazizmu (Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2006). Wsparciem, szczególnie w kontekście łączenia nazistowskiej ezoteryki i okultyzmu ze współczesnymi teoriami spiskowymi, była angielska wersja Wikipedii, zawierająca dość wyczerpujące artykuły na tego typu tematy (m.in. hasła „Nazi UFOs”, „Vril”, „Thule Society” czy „National Socialism and Occultism”). Pod częścią z tych haseł można znaleźć odniesienia dotyczące obecności nazistowskich motywów nadprzyrodzonych w kulturze popularnej – zarysowany w pracy przegląd produkcji kulturalnych jest subiektywnym wyborem autora pracy i w żadnym wypadku nie zabiega o miano wyczerpującego, przedstawiając jedynie te dzieła, które miały jego zdaniem największy wpływ na masową wyobraźnię, w szczególności młodszego pokolenia odbiorców kultury popularnej.

25 grudnia 2010

Czytadło czy dzieło kultury? O komiksie

Przyszło mi omawiać zagadnienie tej dziedziny sztuki, która nie jest traktowana przez wielu zbyt poważnie. Na Zachodzie nierzadko najwybitniejsze dzieła komiksowe omawiane są na uniwersytetach na równi z dziełami dajmy na to Tołstoja i Dostojewskiego, tymczasem u nas nie tylko wielu przeciętnych ludzi, ale i szanowanych inteligentów traktuje je jako bądź to nieszkodliwą zabawę dla małych dzieci, albo też oskarża je o szerzenie zła, tak jak niedawno o spowodowanie śmierci samobójczej pewnej polskiej nastolatki, do której miały ją zachęcić japońskie komiksy, czyli anime. W niniejszej prezentacji pragnę pokazać, że komiks to nie tylko obrazki dla małolatów czy też napakowani testosteronem herosi o nadnaturalnych mocach, lecz także nierzadko artystyczne dzieła sztuki, mające pełne prawo do poświęcania im tyle samo uwagi, co najnowszym płytom lub książkom uznanych twórców.

Komiks to przede wszystkim rozrywka, z reguły dostarczająca dość niewybrednego humoru – taki stereotyp pokutuje w głowach wielu tych, którzy swą znajomość tematu ograniczyli do kolejnych odcinków „Kapitana Żbika” tudzież „Kajko i Kokosza” (swoją drogą pozycja bardzo zacna). Cóż, wystarczy w Wikipedii, popularnej encyklopedii internetowej, wpisać interesujące nas słowo i będziemy mogli dość szybko się przekonać, że tytułów, mogących bez problemu obalić to stwierdzenie, jest aż nadto. Bardzo dobrym przykładem jest tu dla mnie „Maus” Arta Spiegelmana, który u nas stał się znany niestety nie ze względu na walory tego dwutomowego wydawnictwa, lecz z powodu świętego oburzenia kandydata na prezydenta, Leszka Bubla, szefa Polskiej Partii Narodowej, który nie mógł ścierpieć, że w historii Holokaustu, gdzie każda narodowość przedstawiona była jako inne zwierzę, Polakom przypadła rola świń. Tak naprawdę „Mausa” należy rozpatrywać jako powieść biograficzną w obrazkach, których prostota ma zwrócić uwagę na treść, a więc wojenne wspomnienia schorowanego ojca, który mówi swą historię skonfliktowanemu z nim synowi. Opowieść o traumie przeszłości, a także kłopotach międzypokoleniowych, dostała nagrodę Pulitzera w 1992 roku, Nagrodę Guggenheima i nominację do National Book Critics Circle Award, co pokazuje, jak dobrze napisany komiks potrafi być doceniony. Obraz wprowadza tu w nastrój, a także może operować symbolami, jak podczas ucieczki Żyda – myszy, który staje na rozdrożu, ucharakteryzowanym na swastykę. Przykłady można mnożyć, wspomnieć chociażby można o „Persepolis”, którego lektura w USA jest niezbędna, żeby zrozumieć historię Iranu i powody, dla których ajatollahowie doszli tam do władzy, a także „Strefę bezpieczeństwa Gorażdże”, w której dziennikarka (także w czerni i bieli, by zaakcentować odbywające się wówczas barbarzyństwa) przedstawia swoje własne przeżycia, dotyczące wojny domowej w Bośni, która działa się na oczach całego świata...

Już powyższe tytuły pozwalają uznać, że niektórzy krytycy, gdy narzekają na upadek sztuki, porównując jej upadek do stawania się „kulturą obrazkową”, tworzą sztuczny kontrast między kulturą wysoką a niską, gdzie komiks staje się reprezentantem tej drugiej – mijają się z prawdą. Podział biegnie w poprzek – są komiksy wybitnie popkulturalne, używające tej samej, komercyjnej kalki dla zdobycia pieniędzy lub ugruntowania powszechnie obowiązującej idei (czego szczytową formą były lata 30. XX wieku, gdy herosi rzeszyli amerykański model życia i niepoprawny patriotyzm, ocierający się o nacjonalizm, a także lata 70., gdy Disney słał swe komiksy do Chile, by zachęcić ludzi do kapitalizmu i osłabić poparcie dla socjalistycznych zapędów przezydenta Alliende), ale też artystyczne, ambitne, powszechnie uznawane za wyjątkowe. Jednym ze sposobów na osiągnięcie takiego sukcesu jest dysponowanie inteligentnym poczuciem humoru. Tutaj należy wspomnieć przede wszystkim o znakomitym polskim cyklu „Miasteczko Mikropolis”, pierwotnie drukowanym w Gazecie Wyborczej, a następnie wydanym w twardej oprawce. Cykl ten (którego druga część, „Moherowe sny”, wydana w 2000 roku, o 5 lat wyprzedziła wielką kłótnię wyborczą o owe sympatyczne nakrycie głowy), stworzony przez duet Wojda - Gawronkiewicz, zabiera czytelnika w oniryczną podróż, pełną odwołań do kutury wysokiej i masowej, do prowincjonalnego miasteczka, którego położenia geograficznego podać się nie da. Wyrazistości bohaterów może pozazrościć niejeden autor książki – jest tu poeta, babcia (w berecie), twardą ręką trzymająca swego wnuka, szalony naukowiec, kosmici, samotna nauczycielka, pragnąca miłości... Gdyby była to tylko książka, nie miałałaby tak wyrazistego klimatu – tutaj właśnie widać, że ilustracje, bardzo charakterystyczne, dodają uroku, a komizm nie ogranicza się do postawienia przed bohaterami skórki od banana. Nieco inny, cieplejszy, ale niekiedy dosadniejszy humor prezentuje Joann Star w „Kocie Rabina”. Opowieść ta dzieje się na początku XX wieku gdzieś w arabskiej Afryce Północnej, gdzie pewien przedstawiciel gatunku wymienionego w tytule zaczyna mówić i od razu prosi swego właściciela o udzielenie Bar Micwy, a więc obrzędu, mającego potwierdzić jego dojrzałość i przynależnośc do wspólnoty. O wszelkich przykładach komiksu popularnego, a mimo to dobrego, takiego jak przygody Dilberta w jego walce o przetrwanie w biurze czy też zmagającym się z problemami okresu dojrzewania Jaremym z braku czasu jedynie wspominam, bo mówić o nich można całkiem sporo.

Są jeszcze dwa aspekty istnienia komiksów, które sprawiają, że warto zwrócić na nie uwagę. Po pierwsze, jak już wspominałem, wiele komiksów mogłoby być książkami, przy czym nie wyszłoby to najlepiej dla podkreślenia wyrazistości przekazu. To jedno z nielicznych mediów, które działa bardzo mocno na wiele zmysłów czytelnika. Jest tekst w dymkach, który daje całą wiedzę o fabule, są ilustracje, które nie zwalniają wyobraźni z myślenia, ale powoduję większe wejście w klimat wykreowanego świata, a wielokrotnie wyśmiewanie napisy typu „trzask” czy też „Wrrrr”, pojawiające się w tle, aktywują nasz słuch. Prowadzi mnie to do stwierdzenia, że jest to jeden z najstarszych przykładów multimedialności w kulturze. Obraz, ilustracja jako obraz potrafi budzić zachwyt, ciekawa książka – także, czemuż więc ich połączenie bywa lekceważone? Patrząc na komiks „Pattern” Gosienieckiego i Kowalskiego, nie mogę się nadziwić, że interesująca fabuła (steampunkowy świat rewolucji przemysłowej, gdzie Bóg mści się na człowieku za lekceważącą postawę wobec Niego), połączona z genialnymi, utrzymanymi w różnych odcieniach brązu i szarości ilustracjami, podkreślającymi postępujący rozkład świata, mającego przynieść człowiekowi wolność, przeszedł bez szerszej dyskusji, tak jakby był książką kulinarną trzeciorzędnego wydawnictwa... Na całe szczęście, i to jest aspekt numer dwa, pojawił się Internet, a to w znaczącej mierze pomogło zdolnym twórcom. Sam komputer może stać się wdzięcznym narzędziem pracy, co spowodowało wysyp pasków, tzw. stripów, najczęściej z mniej lub bardziej wyszukanym humorem. Wśród wielu dzieł miernych, niektóre osiągnęły mistrzostwo, tak jak chociażby komiks „Ke?”, którego autorzy do rozśmieszenia czytelników stosują prostą, wręcz symboliczną grafikę, okraszoną dialogami, pełnymi aluzji do kultury popularnej i samego komiksowego światka. Odniesienia, i to bardzo łatwe do odczytania, są też atutem „Chomiksa”, czyli codziennego komiksu politycznego, gdzie głównymi bohaterami są gryzonie, które, odpowiednio malowane, prezentują braci Kaczyńskich, Leppera, o. Rydzyka, Benedykta XVI i wiele innych znanych postaci. Popularność strony rośnie bardzo szybko, co jest dowodem na to, że tak z pozoru banalne przedsięwzięcie może być sposobem na komentarz do aktualnej sytuacji w kraju i na świecie (tą samą metodę, tyle że w wersji papierowej, prezentuje Marek Raczkowski w „Przekroju”). Sama sieć może się okazać trampoliną do dalszej twórczości, czego najlepszym przykładem jest Mateusz Skutnik, który pierwszy tom swego cyklu „Rewolucje”, mającego wszelkie cechy komiksu mądrego i ciekawego, opublikował w internetowym magazynie „Esensja”, a następnie udało mu się opublikować je w tradycyjnym, papierowym wydawnictwie – takie sytuacje pozwalają z optymizmem patrzeć na przyszłość tej dziedziny sztuki, także w Polsce.

Komiks nie pozostał bez wpływu na inne dziedziny życia – wyobraźnie młodych Amerykanów rozpalał w czasie Wielkiego Kryzysu Superman, który podobnie jak Batman i Daredevil doczekali się przynoszących krociowe zyski ekranizacji. W 1917 roku na kartach komiksu pojawił się Charlie Chaplin, ale czasy, gdy ruch odbywał się w jedną stronę, stały się przeszłością. Teraz to „Lara Croft” króluje na ekranach kin, „Liga niezwykłych dżentelmenów” zbiera cięgi, ale mimo wszystko funkcjonuje na celuloidzie, zaś inspiracje widoczne w „SinCity” czy też „Kill Billu” są aż nadto. Poza dość oklepanym motywem superbohatera można zobaczyć coraz częściej przerysowaną brutalność dzieł mniej ambitnych z jednej strony, z drugiej zaś – ich dynamikę i klimat. To w końcu te niedoceniane „obrazki” doprowadziły do powstania w pecetach technologii cell-shadingu, które umożliwiły powołanie do życia gry (na owych „obrazkach” opartej) pt. „XIII”. Jedynym smutnym faktem jest to, że to zjawisko widać na szerszą skalę na Zachodzie, podczas gdy u nas osiągnięcie sprzedaży na poziomie 20-25 tysięcy egzemplarzy to wszystko, na co stać rynek. Mimo to widać już pierwsze oznaki poprawy – w planach jest ekranizacja (metodą komputerową) „Kajko i Kokosza”, powstają odwołujące się do historii utwory, takie jak „Westerplatte”, „Solidarność” czy też opowiadające o śmierci Popiełuszki, przy czym nadal brak im jeszcze (poza pierwszym tytułem) siły publicystycznego spojrzenia, a nie jedynie biernego przytaczania faktów. Mimo to należy zachowywać nadzieję – tę dziedziną sztuki już interesują się wysokonakładowe „Przekrój” i „Gazeta Wyborcza”, co jest dobrym prognostykiem na przyszłość. Mam nadzieję, że powyższa prezentacja przekonała Państwa, że komiksu nie należy traktować po macoszemu, lecz warto mieć go na oku – naprawdę warto. Dziękuję za uwagę.

Poniższy tekst jest konspektem ustnej matury z języka polskiego, którą miałem przyjemność zdawać w roku 2006.

24 grudnia 2010

Dobro, zło, eony i materia

Pomińmy dziwne, konserwatywno-zachowawawcze wtręty autora, sugerujące, że to zasadniczo dobrze, że katolicyzm poradził sobie ze średniowiecznymi sektami, które uprawiały "sprzeczne z naturą" stosunki homoseksualne. Jeśli rzecz jasna jesteśmy w stanie to uczynić i zagłębić się w samą część faktograficzną, to książka "Manicheizm średniowieczny. Dzieje katarów i innych dualistycznych herezji średniowiecza" Stevena Runcimana, mediewisty i bizantyisty stanowi całkiem ciekawe (i tanie) źródło wiedzy na ten fascynujący temat.Wpływ gnostycyzmu na myśl religijną średniowiecza budzi sporo zainteresowania. Ostatnimi czasy głównie z powodu utożsamiania dajmy na to langwedockich katarów z okultystycznymi praktykami, kielichem Graala i Bóg wie jeszcze czym. Tymczasem rzeczywistość, jeśli chodzi o praktyki, była dużo bardziej "prozaiczna" jeśli chodzi o większość (bo nie wszystkie) z praktyk religijnych. Najciekawsze jest podłoże doktrynalne sporej grupy wyznań, tworzących intrygującą mozaikę teologiczną i swego czasu, rozpościerając się od Bułgarii po Pireneje poważnie zagrażających dominacji katolicyzmu w Europie.

Wczesne chrześcijaństwo dalekie było od ukształtowania jednolitego systemu światopoglądowego - dopiero wraz ze staniem się religią państwową proces ujednolicenia dogmatycznego zaczął intensywnie postępować. Wielu myślicieli, pod wrażeniem dawnych przekonań gnostyckich, a także nie bez wpływu popularnych doktryn dualistycznych, zaczęło kwestionować jednoznaczną dobroć stworzonego świata. Zdegenerowany glob przestał jawić się jako dzieło dobrego Boga i zaczął być uznawany za dzieło zła.

Kwestią dyskusyjną było to, czy Szatan, zły duch, Satanael czy jak go zwano był równy dobremu Bogu, czy też był upadłym aniołem - ścisły dualizm tego pierwszego przekonania sąsiadował z monarchianizmem tego drugiego. Już od późnej starożytności zaczęto uważać wczesnochrześcijańskie odpowiedzi na źródło zła na świecie za niewystarczające. Alternatywne narracje sugerowały, że Szatan był np. pierworodnym synem Boga, który stworzył świat po byciu odrzuconym za własną pychę - bądź to "od zera", bądź też ze stworzonych przez Boga Ojca żywiołów elementarnych. Podobnych historii było w ciągu niemal tysiąca lat tego typu herezji dużo, dużo więcej.

Czasami bywa trudno połapać się w tych wszystkich nazwach - mesalianie, paulicjanie, bogomili, kościół dragowicki, katarzy, patereni... Niektóre historie przypominają niemal wyrafinowaną telenowelę, kiedy to np. o schedę w kościele paulicjańskim biją się bracia, albo też innego zabijają toporem podczas rąbania drzewa zwolennicy wrażego odłamu tej samej herezji...Nie sposób tych historii streszczać, poruszamy się bowiem w takim przedziale czasowym i przestrzennym (sięgając na Bliski Wschód, pochylając się nad religijnymi inspiracjami Maniego etc.), że już samo streszczenie książki mogłoby być materiałem na niezły artykuł historyczny, a nie na krótką recenzję.

Książkę polecam, bo można dowiedzieć się z niej całkiem sporo na temat dziejowego tła poszczególnych herezji. Mało wiemy o dziejach takich krajów, jak Armenia, Bułgaria czy bośnia. Z książki Runcimana dowiemy się o walce Bośniaków o niezależność od Węgier i Serbii, o efemerycznych królestwach heretyckich na styku Bizancjum i świata arabskiego czy też o szczegółach katarskich rytuałów consolamentum i endura. Okazuje się, że potrzeba prostego, ludowego kościoła w czasie, gdy główny jego nurt odchodził od wczesnośredniowiecznej skromności w stronę ostentacyjnego przepychu była dość znaczna. Dualiści przegrali jednak bądź to z powodu rozprzestrzeniania się islamu na wschodzie i powstaniu zakonów żebraczych na zachodzie. Ostentacyjna nienawiść do świata, dążenie do wyzwolenia duchowych cząstek dobra ze złych ciał, brak nadziei w wyznawanej wierze - to wszystko czynniki, które zdaniem historyka wpłynęły na upadek rachitycznych wierzeń.

Zachęcam zatem do lektury, po której wiedza o średniowieczu zwiększa się dość znacząco - począwszy od ówczesnych napięć klasowych, a na nienawiści gnostyków do krzyża i powodów, dla których odrzucali (mniej lub bardziej) Stary Testament, uznawali Jahwe za złego boga, cenili "czarne charaktery" z czasów przed Chrystusem i nienawidzili krzyża skończywszy. Brzmi ciekawie? Sądzę, że tak.

23 grudnia 2010

Jednego wstydzić się nie musimy

Jakoś tak pesymistycznie ostatnimi czasy było na tym blogu, jeśli chodzi o nadwiślańską rzeczywistość. Nie jest może różowo, ale jakieś pozytywy znaleźć w niej można - trzeba tylko przebić się przez komunikaty, usiłujące pokazać, że jest inaczej. Tak też było z niedawnym, głośnym udziałem polityków lewicy w zamkniętej, bardziej ekskluzywnej części obchodów 85-lecia Polskiego Radia. Nie będę tu próbował bronić Grzegorza Napieralskiego i spółki, ani też obecnego prezesa PR (parę cierpkich słów napisać o nim będę musiał), ale jakoś już okrągła rocznica tej instytucji do jakichś głębszych przemyśleń na jej temat. A warto powiedzieć, że to chyba aktualnie jedna z lepiej prezentujących się instytucji publicznych w tym kraju, ciesząca się niezmiennie sporym, społecznym uznaniem. Można dyskutować, ile z tej dobrej sytuacji to kwestia przypadku, a ile - spójnej koncepcji, ale już sam fakt, że Polskie Radio potrafi - w przeciwieństwie do TVP - realizować misję publiczną i jednocześnie utrzymywać całkiem spore udziały w rynku - powinien cieszyć.

Ostatnimi czasy - kręcąc gałką radiową - coraz częściej zatrzymuję się a to na radiowej Trójce, a to na Czwórce. Czasem, gdy odczuwam odpowiedni nastrój, przestrajam na Dwójkę, gdzie mogę liczyć na doskonały repertuar muzyki klasycznej. Ze względu na to, że najczęściej nie mam tyle siły, by skupić się na słowie mówionym, po jakimś czasie odczuwam potrzebę dobrego strumienia muzycznego - i coraz częściej zaspokajam ją poprzez stronę moje.polskieradio.pl, na której - docelowo - ma znaleźć się 85 zarówno słownych, jak i muzycznych rozgłośni sieciowych. Muszę powiedzieć, że w żadnym wypadku nie czuję się zawiedziony - możliwość słuchania reportaży późnym popołudniem w Programie Trzecim, weekendowe retransmisje koncertów muzyki alternatywnej i programy z dobrą muzyką taneczną na Czwórce, transmisje z oper na dwójkowych "nowych falach kultury" - i to o 19.00, a nie po północy - wszystko to sprawia, że odczuwam spore zadowolenie z publicznej radiofonii.

Kiedy spojrzeć na trendy słuchalności na rynku radiowym, okazuje się, że pomimo olbrzymiego rozwoju konkurencji w ostatnich latach - nowych rozgłośni oraz sieci ich nadajników, coraz bardziej koncentrujący się wokół dużych koncernów (RMF, EuroZet, ZPR), a z drugiej strony - coraz bardziej rozdrabniający się między poszczególne rozgłośnie (dość wspomnieć RMF Maxxx, RMF Classic, Eskę Rock, Chilli Zet czy Radio PiN), stacje Polskiego Radia radzą sobie całkiem nieźle. Największa rozgłośnia koncernu - Jedynka - po wieloletnich spadkach od jakiegoś czasu ustabilizowała swoją słuchalność na poziomie 13% i widać dość nieśmiałą, ale tendencję wzrostową. Spektakularny w ciągu ostatnich 4 lat wzrost słuchalności odnotowała Trójka - choć proces ten zahamowały negatywne zawirowania podczas gdy anteną szefował Jacek Sobala (zawodowy psuj publicznych rozgłośni, któremu nigdy nie zapomnę zamordowania Radia Bis) przekroczyła już pułap 7,5% udziału w krajowym rynku radiowym.

Dobrze radzi sobie - mimo tego, że musiał oddać wraz z radiową Czwórką część swoich nadajników Jedynce - Program Drugi, nadal prześcigający w słuchalności swego głównego konkurenta - RMF Classic. Po długotrwałych kłopotach z kształtem anteny i zmianach koncepcji oraz nazw (Radio Bis, Radio Euro, Czwórka) młodzieżowa rozgłośnia PR przestała już pikować w dół (z 0,7 do 0,2 w okresie od 2006 do 2009) i stabilizuje swą słuchalność. Bardzo zresztą możliwe, że wraz z uruchamianiem nowych częstotliwości uda się urosnąć Programowi Czwartemu ponad obecne 0,25%.

Jednocześnie widać, że na samym eterze ekipy ze stołecznej Alei Niepodległości oraz Myśliwieckiej poprzestać nie zamierzają. Trudno na razie powiedzieć, jak duże szanse na sukces ma muzyczno-publicystyczne Radio Na Wizji, mające być telewizyjnym przedłużeniem Czwórki. Na razie, obok inwestycji w osobne studio, będzie on potrzebował przede wszystkim ciężkiej pracy nad poszerzeniem dystrybucji w sieciach kablowych. Może to być zresztą szansa na stworzenie odrębnej drogi dojścia do obszarów kraju, w których Program Czwarty nie jest jeszcze dostępny z naziemnych częstotliwości radiowych.

Innym, wspomnianym już przeze mnie projektem, jest Moje Polskie Radio - kilkadziesiąt strumieni internetowych, zaspokajających najróżniejsze gusta. Muszę powiedzieć, że skala projektu robi wrażenie - nie tylko liczbą rozgłośni, wiele inicjatyw komercyjnych ma bowiem porównywalną lub nawet większą ich ilość - co ich jakością. Kanały słowne, niedostępne na konkurencyjnych platformach, takich jak Tuba.fm czy Miasto Muzyki, prezentujące bogate archiwum Polskiego Radia, słucha się równie przyjemnie, co tematyczne kanały muzyczne, pozwalające chociażby na całodobowe słuchanie muzyki znanej z ulubionych audycji rozgłośni korporacji. Prawie jak BBC? Moim zdaniem prezentowany content można śmiało uznać za lokujący rodzimą radiofonię publiczną w europejskiej czołówce. Dość wspomnieć, że w niedawnych badaniach strony internetowe PR zostały ocenione najwyżej spośród wszystkich witryn radiowych potentatów z polskiego rynku. Publiczne pobiło prywatne - kto by pomyślał...

Rzecz jasna nie da się powiedzieć, by wszystko było idealnie. Polityczne uwikłanie każdej kolejnej ekipy często stanowi zagrożenie dla rozwoju Polskiego Radia. Przykład odsunięcia od dyrektorowania Trójką Magdy Jethon i zrzucenie na jej miejsce Jacka Sobali pokazuje, że nie jest to wydumany problem. Oddolne, społeczne protesty sprawiły jednak, że koszmar prawicowej publicystyki wylewającej się z eteru właśnie się skończył, Jethon powróciła, a perspektywy Trójki rysują się nad wyraz optymistycznie. Prezes Hasiński straszył niedawno koniecznością oszczędności, co miało przejawiać się chociażby we wprowadzeniu w Programie Trzecim podczas tegorocznych wakacji późnonocnych powtórek zamiast audycji autorskich, te jednak wróciły jesienią, a zakres rozwoju instytucji wydaje się całkiem satysfakcjonujący. Hasiński zasłyną niefortunnym wychwalaniem playlisty RMF Classic, stawiając prywatnego konkurenta za wzór do naśladowania dla publicznej Dwójce, ale szczęśliwie - jak w wielu innych wypadkach, gdy jego pomysły okazywały się średnio trafione - miał na tyle dużo rozsądku, by wycofywać się z ręcznego sterowania rozwojem poszczególnych anten.

Mam nadzieję, że tak też pozostanie, a ewolucja rozgłośni - jak chociażby w wypadku dostosowania radiowej Czwórki do pełnienia jednocześnie roli Radia Na Wizji - będą zarówno służyły utrzymaniu rynkowej pozycji (aktualnie - z wynikiem 21,5% - rozgłośnie ogólnopolskie Polskiego Radia są drugim największym - po Grupie RMF - nadawcą radiowym w Polsce, a jeśli dodać do tego rozgłośnie regionalne, to z wynikiem 27,3% w okresie wrzesień-listopad 2010 idą z nią niemal łeb w łeb), jak i - przede wszystkim - realizacji publicznej misji, której oczekują osoby słuchające Polskiego Radia.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...