30 kwietnia 2011

Artykułowa lista przebojów...


...czyli subiektywny wybór 5 artykułów, na które warto zwrócić szczególną uwagę podczas lektury najnowszego numeru Zielonych Wiadomości, poświęconego kwestiom energetycznym:

5. "Media i demokracja w atomowym państwie" Radosława Gawlika. Były wiceminister środowiska i wieloletni działacz Zielonych porusza w nim niezwykle ważną kwestię aktualnej nierównowagi, panującej w przekazach dotyczących energetyki atomowej. Zdecydowanie dominują w nich jej zwolennicy, potrafiący z przekonaniem opowiadać o bezpieczeństwie tej technologii, mając za tło swych wypowiedzi obrazy tragedii w Fukushimie. Postawy partii głównego nurtu jeszcze do niedawna przypominały niemal monolityczny monolog, który nieco skruszyło namówienie SLD przez Zielonych do wsparcia pomysłu organizacji referendum w tej kontrowersyjnej sprawie. Rząd Donalda Tuska planuje tymczasem zaserwowanie podzielonemu w tej kwestii społeczeństwu umieszczanie pozytywnego przekazu na temat energii jądrowej w telewizyjnych serialach - trudno powiedzieć, czy wizja dodatkowych pieniędzy, czy też zwyczajna nieznajomość złożoności tematu sprawia, że media głównego nurtu dość ostro angażują się po jednej ze stron tej ważnej dla przyszłości kraju debaty.

4. "Odpady jądrowe: co dalej" Rado Skurczatowa. Wielokrotnie możemy usłyszeć uspokajające zapewnienia na temat niewielkiej ilości odpadów, jakie powstają w procesie produkcji energii w reaktorach jądrowych. Tekst ten rzuca nieco więcej światła na kwestię, która będzie obciążać przyszłe pokolenia. Po dziś dzień nie ma ostatecznych składowisk radioaktywnych odpadów, a te składowane przy elektrowniach, często składowane są w warunkach które narażają je na wysokie prawdopodobieństwo wypadku. Skażenie środowiska spowodowane wydostaniem się radioaktywnych cząsteczek nie jest mniejsze, niż w wypadku chociażby wybuchu w reaktorze, tak więc lekceważenie kwestii produkcji i składowania odpadów wydaje się skrajną krótkowzrocznością.

3. "...a uran jest relatywnie tani. Czy Polska zamierza uczestniczyć w neokolonialnej polityce Francji?" Moniki Karbowskiej i Marcina Marszałka z Lewicowej Sieci Feministycznej "Rozgwiazda". Tekst ten pokazuje naszą globalną odpowiedzialność i to, jaki może być wpływ rozwoju polskiego programu energetyki jądrowej na korodowanie praw człowieka. Jednym ze źródeł uranu - bardzo prawdopodobnym, jeśli będziemy korzystać z francuskiego kapitału i technologii - jest Niger. Władze i społeczeństwo tego afrykańskiego kraju nie mają wiele korzyści z eksploatowania jego złóż przez francuskie koncerny, a dziedzictwo ich działalności bywa dość nieprzyjemne. Dość wspomnieć wspieranie wojskowego zamachu stanu, gdy demokratycznie wybrany prezydent kraju, Hamani Diori, w latach 70. XX wieku chciał renegocjować warunki umowy wykorzystywania tychże złóż. Wyzysk, skażenie środowiska, dewastacja krajobrazu - to wszystko efekty inwestowania w taką, a nie inną technologię energetyczną. Inwestowania, którego mieszkanki i mieszkańcy Nigru nie są beneficjentami - prąd poza stolicą kraju nie jest częstym zjawiskiem...

2. "Dyskretny urok energii odnawialnej" Karoliny Jankowskiej. Bardzo lubię pokazywanie pozytywnych przykładów, udowadniających, że energię można produkować inaczej. Co więcej, podawany przez wieloletnią działaczkę Zielonych przykład nie dotyczy odległych krain, lecz pewnej mazurskiej wsi, której wójt zdecydował się na postawienie na energetykę wiatrową oraz wykorzystywanie biomasy, co doskonale wpisuje się w nowoczesną, zrównoważoną wizję systemu energetycznego - demokratycznego i zdecentralizowanego. Jankowska wskazuje jednocześnie na dynamiczny rozwój sektora energetyki odnawialnej w Europie, który - pomimo nadal niedostatecznego wsparcia publicznego - kilkukrotnie przekroczył zakładany poziom wytwarzania energii. Czyżbyśmy stali zatem na progu decyzji na temat kierunku rozwoju energetyki już nie tylko w Polsce, ale i na świecie? Całkiem sporo na to wskazuje.

1. "Ani czysta, ani tania. 10 argumentów przeciwko energetyce atomowej" - zbiorowa praca Ewy Charkiewicz, Marcina Marszałka oraz Moniki Karbowskiej. Nie wiem, czy jest sens zanadto na temat tego artykułu się rozpisywać, stanowi on bowiem znakomite kompendium wiedzy na temat wad energetyki jądrowej i możliwych alternatyw. Szczegółowo opisane są w nim takie kwestie, jak wpływ inwestowania w tę gałąź wytwarzania energii na prawa człowieka, demokrację, rozwój społeczny i ekonomiczny czy też poziom zdrowia osób, mieszkających w jej pobliżu. Jasno wskazuje też, co można osiągnąć porównywalnym, a nawet tańszym kosztem - chociażby jeśli chodzi o efektywność energetyczną czy też produkowanie energii ze źródeł odnawialnych. Technologie już są - to zatem kwestia woli politycznej, czy pójdziemy w kierunku utrwalania tradycyjnego, scentralizowanego modelu wytwarzania energii, czy damy szanse rozwiązaniom na miarę XXI wieku.

29 kwietnia 2011

W zielonej sieci - odc. 58

Blogi:

- W Croydon - bezprecedensowy list przedstawicielek i przedstawicieli różnych partii politycznych wspierających przejście na system Głosu Alternatywnego.

- Adam Ramsay pisze o specyfice wyborów w Szkocji, Jim Jepps cieszy się na rosnące słupki sondażowe szkockich Zielonych.

- Molly Scott Cato o tym, czego uczy nas przykład Islandii.

- Stuart Jeffery odnotowuje zmianę stanowiska Nicka Clegga w sprawie reformy Izby Lordów.


Partie:

- Europa: O tym, jak łatwo przekupić europosłów...

- Niemcy: Zielono-czerwona koalicja w Badenii-Wirtembergii - faktem.


- Holandia: Rośnie ruch partyzanckiego ogrodnictwa.

- Anglia i Walia: Fascynująca kandydatka na radną w Anglii - ma niemal 90 lat.

- Szkocja: Łączenie polityki zdrowotnej i energetycznej.


- Kanada: Elizabeth May prowadzi w sondażu w swoim okręgu wyborczym.

- Australia: Co priorytetem dla Partii Pracy - cięcia podatkowe czy inwestycje w usługi publiczne?

- Nowa Zelandia: Raport OECD potwierdza potrzebę ekologicznej reformy podatkowej.

- Czechy: Kto niszczy czeskie lasy?

YouTube:

Reinhard Buetikhofer opowiada o sytuacji Zielonych w Niemczech.


28 kwietnia 2011

Targi społeczne

Niedawno znów głośno zrobiło się wokół terenu Bazaru Banacha - jednego z miejsc, które śmiało można określić mianem serca Ochoty. Nadal promowana jest koncepcja zagospodarowania terenu, radykalnie zmniejszająca wielkość powierzchni handlowej i promująca w tym miejscu budownictwo mieszkaniowe. Choć dzielnica zapewnia, że na handel nadal będzie po zmianach miejsce, trudno jednak uwierzyć w to, by czynsze w pasażach miały być podobnej wielkości, co obecne koszty, ponoszone przez osoby handlujące na bazarze. Jej władze prą w kierunku realizacji swoich wizji, ignorując chociażby fakt, że pod alternatywnym, uwzględniającym potrzebę modernizacji nieco zaniedbanej przestrzeni przy pozostawieniu jej handlowych funkcji, podpisało się 4.000 mieszkanek i mieszkańców okolicy. Mało prawdopodobne, by analogiczna liczba podpisów znalazła się przy wyłożonym właśnie do wglądu projekcie dzielnicy. To, że konsultacje społeczne odbywają się po przygotowaniu idącego w poprzek dotychczasowemu wykorzystaniu tej przestrzeni planu ukazuje, jaką fikcją potrafi być deklarowane przez miejskich urzędników przywiązanie do idei społecznej partycypacji.

Czemu Zieloni z taką uwagą już od 2009 roku przyglądają się tej sprawie? Odpowiedzi możemy znaleźć w opublikowanym jeszcze pod koniec roku 2005 przez brytyjską Fundację Nowej Ekonomii raporcie "Trading Places: The local economic impact of street produce and farmers’ markets". Fundacja ta, słynąca z rzetelnych opracowań uwzględniających w każdym poruszonym temacie perspektywę zrównoważonego rozwoju ekologicznego, społecznego i ekonomicznego, wzięła pod lupę miejski handel w Londynie i jego wpływ na okolicę, w której się znajduje. Do obserwacji wybrano dwa targi uliczne, istniejące już kilkadziesiąt lat, a także dwa, weekendowe targi rolne. Badano ilość osób z nich korzystających, ich pochodzenie oraz dochody czy też sposób dotarcia na miejsce.

Badania wykazały, że wpływ targowiska na lokalną społeczność pozostaje pozytywny. Wiele mieszkanek i mieszkańców nie tylko z najbliższego otoczenia, ale też bardziej odległych rejonów stolicy Wielkiej Brytanii z chęcią przybywa do nich na zakupy. Zakupy u rolników bardzo często motywowano jakością sprzedawanych produktów (wedle przepisów żywność tam sprzedawana musi być produkowana w obrębie 100 mil od obszaru metropolitarnego, co skraca jej drogę do osoby ją kupującej, a co za tym idzie - także jej ślad ekologiczny, a więc ilość zanieczyszczeń, wyprodukowanych podczas całego cyklu produkcji i dystrybucji), zaś istotną kwestią przy okazji targowisk ulicznych były ceny, znacznie niższe, niż w okolicznych supermarketach. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że są to jedyne argumenty na rzecz kupowania właśnie tam - i to nie tylko żywności. W wypadku ulicznych targowisk stoiska z żywnością zajmują jedynie niewielki fragment całości kompleksu handlowego, oferującego także między innymi produkty lokalnego rzemiosła. Co więcej, osoby kupujące nie tylko nie wydają całości swoich pieniędzy na żywność, ale też sporą ich część zostawiają w okolicznych, położonych blisko bazarów, sklepach. Targowisko przyczynia się zatem do tego, że w lokalnej ekonomii zostaje więcej pieniędzy, niż gdyby go nie było, o czym jasno mówi część sprzedawców, handlujących w ich pobliżu.

Argumenty ekonomiczne, takie jak dawanie zatrudnienia osobom handlującym, które zarobione w ten sposób pieniądze również wydają najczęściej w pobliżu, nie są jedynymi na korzyść tego typu miejsc. Jednym z powodów, dla których są one odwiedzane, jest możliwość bezpośredniego kontaktu z osobą sprzedającą, dająca możliwość negocjowania czy też otrzymania porad kulinarnych. Szczególnie ważne jest to dla osób starszych - jak zadeklarował jeden ze sprzedawców, rozmowa z nim jest nierzadko jedyną rozmową, jaką w dany dzień wykona osoba starsza. Zauważalna jest też obecność osób handlujących z różnorodnych mniejszości etnicznych, oferujących specjały swojej kuchni. Oferta żywieniowa często zmienia się na londyńskich targowiskach w zależności od pory roku, co pozwala osobom dokonującym tam regularnych zakupów na zróżnicowanie swojej diety.

Jak na całym świecie, londyńskie targowiska zmagają się z wyzwaniami, takimi jak coraz bardziej agresywny rozwój sieciowych supermarketów, także w sektorze sklepików osiedlowych. To nierówna walka, bowiem handlarki i handlarze nie dysponują tak dużymi nakładami na promocję, a często muszą zmagać się z obojętnością lokalnych władz na ich specyficzne potrzeby. Fundacja Nowej Ekonomii podsuwa pomysły na zwiększenie atrakcyjności miejsc handlowych, takie jak poświęcenie im szczególnej uwagi w celu zapewnienia chociażby recyklizowania produkowanych tam odpadów. Podobnych pomysłów jest więcej, chociażby wprowadzenie przepisów, gwarantujących różnorodność prowadzonego na targowiskach handlu (jak dla przykładu - odległość między stoiskami sprzedającymi ten sam asortyment musi wynosić minimum pięć innych stoisk), zagwarantowanie odpowiednich inicjatyw towarzyszących targowiskom, takich jak oddawanie krwi, postawienie ławek, przyprowadzanie dzieci na zajęcia z edukacji żywieniowej, promowanie w broszurach turystycznych miejsc targowych czy produkowanie ulotek z przepisami na potrawy, które można wykonać z dostępnych na nich produktów.

Bardzo ważnymi inwestycjami, odwlekanymi "na wieczne nigdy" jest modernizacja już istniejących targowisk, chociażby poprzez zapewnienie im osłony umożliwiających prowadzenie komfortowych zakupów podczas deszczu. Innym ważnym pomysłem jest wspieranie tworzenia hurtowni towarów rolnych dla targowisk, często zaopatrujących się - niczym sieciowe supermarkety - w produkty z drugiego końca świata, mimo iż są one produkowane na miejscu (w Polsce - słynne chińskie truskawki). Przede wszystkim jednak - co w nadwiślańskim kontekście szczególnie istotne - zaleca się, miast rozszerzać już istniejące targowiska, co mogłoby zwiększyć konkurencję między stoiskami, obniżyć ich zyski i w efekcie zaszkodzić samym kupcom oraz okolicznym sklepom, tworzyć nowe, rewitalizując w ten sposób kolejne okolice, które ze względu na ekspansję tych samych, sieciowych sklepów i butików, stały się jednorodnymi "miastami-klonami". Przede wszystkim jednak, we wszystkich tych działaniach, koniecznie należy uwzględniać kupców oraz ich zdanie, usiłować zachęcać do wymiany doświadczeń czy też kontaktów z lokalnymi przedsiębiorcami, co umożliwiłoby na przykład zaopatrywanie lokalnych restauracji towarami z targowisk.

Wkrótce po tym, jak podczas drugiej edycji "Warszawy w budowie" zaproponowałem utworzenie przez miasto miejskiego portalu bazarowego, tego typu portal pojawił się na stronach urzędu miasta. Żałuję, że niestety jest on dość skromny i brakuje w nim wielu funkcji, które bardzo by mu się przydały, takich jak elementy społecznościowe, umożliwiające ludziom wyrażanie swojego zdania na temat poszczególnych bazarów, porównywanie cen (szczególnie istotne, bowiem różnice między poszczególnymi targowiskami w Warszawie są dość spore), nawiązywanie kontaktów między sprzedawcami a dostawcami czy osobami, chcącymi założyć kooperatywę spożywczą. Opinia Warszawianek i Warszawiaków na temat targowisk ogranicza się do... prezentacji sondażu, co chyba najlepiej pokazuje spojrzenie miasta na tę sprawę. Efekty widać gołym okiem, jak chociażby w wypadku Bazaru Banacha, stojącego na krawędzi demontażu przez władze dzielnicy. Szkoda, że władze zbyt często widzą w tego typu miejscach nie obszar społecznych interakcji, lecz atrakcyjne tereny inwestycyjne - tak, jakby na Ochocie nie było gdzie stawiać budynków mieszkalnych... Szkoda, że wspomniana przeze mnie lektura raczej przez urzędników czytana nie jest.

Tekst ukazał się na stronach internetowych eKurjera Warszawskiego.

27 kwietnia 2011

Zielone kino: produkcje Al Jazeera English

Powoli dochodzę do siebie po magicznym okresie świątecznym. Jednocześnie, z powodu natłoku innych obowiązków informuję, że w najbliższym czasie mogą (ale nie muszą) nastąpić przerwy w pisaniu nowych postów - sesja, na dodatek licencjacka, nigdy nie jest łatwym kawałkiem chleba. W okresie świątecznym udało mi się obejrzeć trzy programy z repertuaru Al Jazeera English. Wywiad z Tariqiem Ramadanem i Slavojem Żiżkiem na temat sytuacji w Egipcie oraz w całym świecie arabskim, choć przeprowadzony jakiś czas temu, nadal pozostaje aktualny. Chwilę później zerkniemy za kulisty niedawnego szczytu przywódców państw BRICS (Brazylia, Rosja, Indie, Chiny, Południowa Afryka) i będziemy mogli sprawdzić, jak sprawują się gospodarki tego rosnącego w siłę bloku polityczno-ekonomicznego. Materiał dotyczący problemów z mikrokredytami, które miały podnosić ludzi nie dysponujących dostatecznymi kapitałami z nędzy, wpisuje się w debatę na temat tego, czy dobra idea nie została przejęta przez instytucje zainteresowane przede wszystkim zyskiem. Na koniec zaś będziemy mogli przyjrzeć się próbce cotygodniowego magazynu, zajmującego się sytuacją mediów na całym świecie, którego szczególnie ciekawym fragmentem jest materiał o tym, czy egipskie media publiczne będą w stanie wypracować własną niezależność po latach bycia kontrolowanymi przez reżim Mubaraka. Zapraszam zatem do oglądania.

26 kwietnia 2011

Zielone osiągnięcia w szkockim parlamencie

Oto, czym przed planowanymi na 5. maja wyborami do lokalnej legislatywy chwali się Szkocka Partia Zielonych - fragment tegorocznego manifestu wyborczego, dostępnego do pobrania z ich strony internetowej.

***

Osiągnięcia, z których możemy być dumni

Zieloni byli wybierani do szkockiego parlamentu od jego zarania w roku 1999, kiedy to Robin Harper stał się pierwszym zielonym parlamentarzystą w Wielkiej Brytanii.

Od czasu wyborów w roku 2007 aż po zakończenie kadencji parlamentu w marcu 2011, Zieloni byli języczkiem u wagi przy głosowaniu wielu kluczowych kwestii, uczciwie i efektywnie negocjując na rzecz zmienienia zielonych idei w praktyczne rozwiązania, takie jak Fundusz Zmian Klimatycznych czy też drobne kroki na drodze do darmowej, powszechnej termorenowacji budynków.

Nigdy nie baliśmy się wstać i sprzeciwić się, gdy większe partie próbowały przeforsować niekorzystne rozwiązania. Konstruktywni, kiedy to możliwe - wymagający, kiedy tego było trzeba.

Parlament następnej kadencji potrzebuje jak najwięcej Zielonych, jeśli praca ta ma być kontynuowana. Lista naszych osiągnięć podczas ostatnich lat zawiera między innymi:

- Przegłosowanie pierwszego zielonego prawa w Wielkiej Brytanii - poszerzenia katalogu przestępstw z nienawiści na sprawy obejmujące niepełnosprawność, orientację seksualną i identyfikację transseksualną.

- Wynegocjowanie wartego 20 milionów funtów Funduszu Zmian Klimatycznych na rzecz społeczności całej Szkocji, jako źródło finansowania kreatywnych i innowacyjnych, lokalnych projektów na rzecz redukcji emisji gazów szklarniowych.

- Zabezpieczenie 10 milionów funtów na rzecz nowego funduszu wspierania morskich źródeł energii odnawialnych dzięki negocjacjom budżetowym.

- Wynegocjowanie 30 milionów funtów na projekty lokalnej termorenowacji budynków w celu wdrożenia powszechnych, darmowych lub tanich działań na rzecz efektywności energetycznej, pozwalających oszczędzić pieniądze, walczyć z ubóstwem energetycznym oraz zmianami klimatu.

- Zapewniliśmy zobowiązanie do wczesnego wdrożenia prawodawstwa, przyczyniającego się do redukcji emisji gazów szklarniowych, które bez tego znalazłyby się na samym dole rządowych priorytetów. Wraz z uchwaleniem odpowiednich ustaw, Zieloni skupili się na realizacji realnych działań w tej materii.

- Przyczyniliśmy się do podjęcia przez szkocki rząd działań w sprawie morskich przeładunków ropy w rejonie Firth of Forth, porozumiewając się ze Szkocką Partią Narodową (SNP) w celu wdrożenia ustawodawstwa odpowiadającego na to zagrożenie.

- Porozumieliśmy się z premierem Alexem Salmondem podczas powoływania przez niego Rady Doradców Ekonomicznych w sprawie konieczności uwzględnienia przez nią ekspertyz społecznych i ekologicznych.

- Wygraliśmy w sprawie ewaluacji decyzji o rozbudowie autostrady M74, lecz rząd SNP zdecydował się niestety na kontynuację projektu opisanego przez organizację Friends of the Earth jako "najprawdopodobniej najbardziej ekologicznie szkodliwą decyzję kiedykolwiek podjętą" przez szkocki rząd.

- Wygraliśmy w historycznym głosowaniu szkockiego parlamentu przeciwko kontynuacji jądrowego programu militarnego Trident (71 głosów wsparło nasze wezwanie, konserwatyści byli przeciw, Partia Pracy wstrzymała się od głosu)

- Zwiększyliśmy finansowanie przewozów autobusowych w Szkocji o 4 miliony funtów dzięki negocjacjom budżetowym.

- Zapewniliśmy stabilne finansowanie programów na rzecz transportu rowerowego, pieszego oraz poprawy bezpieczeństwa na ulicach w lokalnych budżetach, co zdaniem działaczy na rzecz zrównoważonego transportu jest bezcenne w świetle niedawnych cięć budżetowych, dopadających tego typu programy jako pierwsze.

- Z powodzeniem negocjowaliśmy w sprawie zakończenia istnienia Funduszu Rozwoju Sieci Lotniczych, będącego marnującym publiczne pieniądze subsydium dla przemysłu lotniczego.

- Wzmocniliśmy ustawodawstwo w kwestii ochrony środowiska wodnego, wprowadzając wymóg uwzględniania opinii takich ich użytkowników, jak żeglarze, nurkowie i surferzy w procesach planowania.

- Zabezpieczyliśmy przy negocjacjach budżetowych 4 miliony funtów na program wymiany boilerów by pomóc ludziom w obniżce opłat za energię i zmniejszaniu emisji gazów szklarniowych.

- Zwyciężyliśmy w przegłosowaniu istotnej poprawki w szkockim parlamencie, sprzeciwiającej się nowym inwestycjom w zwiększanie zdolności wytwarzania energii z węgla, odrzuciliśmy też plany SNP dotyczące budowę nowej elektrowni węglowej w Hunderston.

- Przewodziliśmy w nawoływaniu na rzecz wznowienia możliwości ustalania stawek podatkowych przez szkocki parlament, na co właśnie wyraził zgodę należący do SNP minister finansów, po tym gdy jego rząd doprowadził do wygaśnięcia tego prawa.

- Wygraliśmy głosowanie w zainicjowanej przez Zielonych debacie na temat utworzenia programu mikropożyczkowego dla osób w wieku od 16 do 19 lat, chcących założyć swą własną działalność gospodarczą.

- Z sukcesem naciskaliśmy na premiera Szkocji w sprawie wsparcia przez niego moratorium na głębokomorskie odwierty w poszukiwaniu ropy na szkockich wodach terytorialnych.

25 kwietnia 2011

Sztuka happeningu

Urzekł mnie stary (bo z pamiętnego, 1989 roku), ale jednak po dziś dzień robiący wrażenie dokument Marii Zmarz-Koczanowicz "Rewolucja krasnoludków", który oglądałem na zajęciach z animacji kultury. Rozmawialiśmy na temat różnych, szeroko pojętych działań w przestrzeni publicznej, począwszy od mikroskopijnych działań Akademii Ruchu, głównie z lat 70. i 80. XX wieku (polegających m.in. na potykaniu się o chodnik czy też myciu szyb w przystających, łódzkich tramwajach i autobusach), aż po aktualne pomysły Pawła Althamera w rodzaju "Bródna 2000" i Parku Rzeźby. Polityczny happening Waldemara "Majora" Fydrycha z ostatnich lat - start w wyborach na prezydenta Warszawy z ramienia "Gamoni i Krasnoludków" w roku 2006 i 2010 - to jednak nic w porównaniu do tego, co działo się z Pomarańczową Alternatywą w latach osiemdziesiątych, we Wrocławiu i nie tylko.

Drobny wycinek tych działań udokumentowała Zmarz-Koczanowicz. Obserwujemy "Majora" w walce o senatorski fotel, gdzie wraz z legendą lokalnej "Solidarności", Józefem Piniorem, obiecują ludziom szczęście, budowę tekturowych domków, dolary i bilety na Majorkę. Chwila uśmiechu podczas szarego procesu transformacji zdawała się nad wyraz ożywcza, jednak dużo ciekawiej było jeszcze wcześniej. Pomarańczowa Alternatywa, która powstała po strajku na Uniwersytecie Wrocławskim w 1981 roku, bardzo dotkliwie kąsała upadający, komunistyczny reżim, zachowując przy tym nieco dystansu wobec oficjalnej, solidarnościowej opozycji. Czerpiąc inspirację z anarchistycznych działań holenderskiego ruchu Provosów (który na szczeblu lokalnym jako pierwszy zwracał dużą uwagę chociażby na kwestie ekologiczne), rozbrajał system za pomocą broni, wobec której był bezradny - humoru. Absurd wsadzania do aresztu ludzi, rozdających na ulicy papier toaletowy czy podpaski, widoczny był gołym okiem.

Najbardziej w samym filmie uderzyły mnie alternatywne obchody wybuchu Rewolucji Październikowej, paradoksalnie w swej ironii bardzo poważne. Oto mamy paradujące po ulicy czerwone sztandary, wykrzykiwane hasła w rodzaju "Lenin jest najważniejszy", autentyczne, społeczne zaangażowanie, z bagnetami na kijach i chęcią symbolicznego zdobycia kilku budynków w mieście na czele. Z drugiej - kruszący się system, który postanawia ten uliczny festiwal przerwać. Nie ma tu jednak miejsca na patos, jednym z haseł Pomarańczowej Alternatywy jest bowiem odejście od styropianowej martyrologii i cierpiętnictwa, przejawiające się... kontemplowaniem milicjantów jako dzieł sztuki. W całym tym koncepcie wytwarzana była chwilowa przestrzeń destabilizacji i uwolnienia się od opresyjnego systemu, symbolizowana przez wybór koloru. Pomarańcz, jak czytamy we współczesnych twierdzeniach uczestniczek i uczestników tamtych wydarzeń, leży pomiędzy partyjną czerwienią a kościelną żółcią, co zbliża PA do dzisiejszych ruchów, zwalczających postsocjalistyczną alternatywę "Bóg albo rynek". Fydrych w swoich wypowiedziach z okresu kampanii prezydenckich, krytykujący pęd do budowania wielkich wieżowców, brzmi, jakby zdawał sobie sprawę z tego, że systemowa transformacja nie doprowadziła do znaczącego poszerzenia pola wyboru, na przykład jeśli chodzi o możliwe ścieżki modernizacji kraju.

Czy dałoby się wyobrazić dziś stworzenie podobnego ruchu, kontestującego rzeczywistość w humorystyczny sposób, a zarazem skłaniającego do refleksji? Kapitalizm nie komunizm, za tego typu zabawowe akcje, jeśli nie będą wiązały się z jakkolwiek szeroko pojętą "obrazą uczuć religijnych", do aresztu raczej dziś się nie trafia, a to właśnie w kontraście między ludycznością działania, a milicyjną represją tkwił największy potencjał tego typu działań. Atak na to, co w Polsce niedobre, pełen jest powagi, bo i otaczająca rzeczywistość stanowi dla wielu osób bardzo poważny problem, wręcz jeśli chodzi o możliwość zapewnienia sobie podstaw egzystencji. Happening nie jest już też traktowany jako "poważna polityka", a jego częste używanie raczej wyklucza z głównego, politycznego nurtu (patrz Janusz Palikot). Jednocześnie potencjał takiej formy, jeśli chodzi o możliwość artykulacji ważnych spraw, jest całkiem spory, czego przykładem może być happening Młodych Socjalistów przeciwko podwyżce cen biletów komunikacyjnych w Warszawie. Swoją drogą to ciekawe, że za "poważną politykę" uznaje się wzajemne okładanie się pustymi deklaracjami, na przykład na temat katastrofy smoleńskiej, zaś atrakcyjne przedstawienie jakiegoś społecznego problemu, choć medialnie atrakcyjne, spycha do niszy.

W Budapeszcie brałem udział w happeningu węgierskich Zielonych z LMP, dotyczącym kwestii energetycznych. Skandowaliśmy hasła na temat potrzeby walki z lobby nuklearnym i rozwoju czystej, zielonej energii. Jako istotny element zgromadzenia wystąpiły podarowane nam, zielone parasolki. Wodzirej - jeden z zielonych posłów do węgierskiego parlamentu - opowiadał nam, co mamy robić z nimi w danym momencie. Gdy mówił o energii wiatrowej, machaliśmy nimi z lewa do prawa i na odwrót. Gdy o słonecznej - okręcaliśmy się z nimi wokół własnej osi. Gdy o geotermalnej - kręciliśmy nimi w chodniku, i tak dalej, i tak dalej. Zabawa była przednia, media dopisały, zdjęcia wyszły znakomite. Nic to nie przeszkadza w tym, by LMP miało swój własny, obszerny program, w tym energetyczny, i potrafiło bronić go na forum publicznym. Być może zatem bardzo potrzebna jest nam kolejna forma Pomarańczowej Alternatywy, która przypomni nam wszystkim, że polityczne zaangażowanie nie musi być smętnym skandowaniem ogranych sloganów, lecz może oznaczać realne uczestnictwo i zaangażowanie - nawet, jeśli nie zawsze oznacza ono bieganie pod krawatem po sejmowych korytarzach.

24 kwietnia 2011

O znaczeniu alternatywy

Z powodu ciekawego artykułu Neala Lawsona, szefa lewicowego think-tanku Compass, postanowiłem powrócić na chwilę do tematu referendum w sprawie zmiany systemu wyborczego w Wielkiej Brytanii, które odbędzie się 5 maja. Tekst - choć krótki - celnie wskazuje na największą bolączkę, jaka trapi sporą część Partii Pracy aż po dziś dzień, a mianowicie podskórne tendencje autorytarne. Widać je było podczas rządów Blaira i Browna, kiedy rosła ilość zbieranych danych, kamer monitoringu wszelakiego, napadnięto na Irak i wyłączono kraj z obowiązywania unijnej Karty Praw Podstawowych. Autorytaryzm ten, zdaniem autora, objawia się udziałem znacznej części posłanek i posłów Labour w kampanii przeciwko systemowi głosu alternatywnego. Wobec takiej postawy Lawson wytacza ciężkie działa, nazywając ją wręcz "leninowską metodą uprawiania polityki". Co gorsza, obawia się, że może ona znów zwyciężyć w kierownictwie partii, mogącej cieszyć się z powodu wzrastających słupków w sondażach poparcia, raczej z powodu sprzeciwu wobec aktualnego rządu niż jakiejś nowej, śmiałej wizji działania Partii Pracy.

Skąd bierze się zdiagnozowany przez autora autorytaryzm? Przede wszystkim z w gruncie rzeczy elitarnego założenia o możliwości przeprowadzenia w całości odgórnego procesu inżynierii społecznej, zalegitymizowanej przez wyborcze zwycięstwo. W tej wizji nie ma miejsca na różnorodność - chodzi głównie o pokonanie wroga (w tym wypadku Konserwatystów), do czego idealnie nadaje się system ordynacji większościowej i jednomandatowych okręgów wyborczych. Optyka ta czerpie wiele z legendy roku 1945 - wielkiego zwycięstwa i następujących po nim reformach socjalnych premiera Clementa Atlee. Problem w tym, że w narracji tej brakuje innych aktorów, bez których reformy te nie byłyby możliwe - od liberalnych myślicieli w rodzaju Keynesa i Beveridge'a, poprzez związki zawodowe, kooperatywy, środowiska akademickie - a więc środowiska znacznie szersze niż jedna jedyna Partia Pracy. Dziś takiej otwartej postawy brakuje jak powietrza.

Ten tryb myślenia nie jest w żaden sposób odpowiedni do czasów, kiedy na dwie główne partie głosuje 65% elektoratu, nie zaś 95%, jak w latach 50. XX wieku. To już nie czasy produkcji masowej i fordyzmu w krajach rozwiniętych, lecz moment wielu, nakładających się na siebie tożsamości, kiedy trudno uwierzyć w nagły powrót do sytuacji, w której masowe grupy wyborczyń i wyborców będą reprezentować spójne w stosunku do partyjnych programów światopoglądy. Zdaniem Lawsona, dziś liczy się fakt, czy dana mniejsza bądź większa formacja jest przeciwko cięciom budżetowym, za ochroną klimatu i większym angażowaniem obywatelek oraz obywateli w życie społeczne, nie zaś to, czy koniecznie występują pod jednym sztandarem partyjnym. Jego Compass otworzył niedawno swoje podwoje dla członkostwa osób nie należących do Partii Pracy, z czego skorzystała między innymi aktualna przewodnicząca Zielonych, Caroline Lucas, wraz z wieloma innymi, wpływowymi postaciami z tej partii. Także i przy okazji tego wydarzenia nie zabrakło zgryźliwych komentarzy ze strony twardogłowych laburzystów, zarzucających szefostwu lewicowego think-tanku zdradę ideałów, co pokazuje, jak wielkie potrafi być przywiązanie do partyjnych etykietek, nie zaś do wspólnoty poglądów.

Lawson nie chwali pomysłu przejścia na system Głosu Alternatywnego jako panaceum na wszystkie zła brytyjskiej polityki, widzi w nim jednak pewne szanse na lepszą jakość demokracji w Wielkiej Brytanii. Do tej pory - argumentuje - wyniki wyborów zależały raptem od 1,6% głosującej populacji, mieszkającej w okręgach, w których istniała realna szansa na zmianę ich partyjnych reprezentacji w Izbie Gmin. W ostatnich latach oznaczało to granie przez obie główne partie na tonach znanych z prawicowo-populistycznej prasy Ruperta Murdocha, dużo częściej niż na tworzeniu intelektualnie interesujących koncepcji rozwoju kraju. System AV ma zmienić ten stan rzeczy, zmuszając partie o podobnym systemie wartości do bliższej współpracy po to, by mogły one przejmować nawzajem swoje głosy, gdy odpadnie kandydatka/kandydat słabszej z nich. Dodatkowo - jeśli wynik referendum będzie na korzyść zmiany systemu wyborczego - zwiększy to ponownie niezależność polityczną Liberalnych Demokratów, dziś, z powodu słabnących sondaży, dość sztywno trzymających się koalicyjnej umowy z torysami. Majowe zmiany mogą doprowadzić do furii prawe skrzydło konserwatystów, co dodatkowo zdestabilizuje rząd Camerona - i kto wie, czy nie zapobiegnie dalszym, szkodliwym reformom społecznym i ekonomicznym.

Podsumowując - w progresywnej polityce potrzeba dziś więcej współpracy. W Wielkiej Brytanii, w której system większościowy doprowadził niedawno do Izby Gmin bez bezwzględnej większości którejkolwiek z partii politycznej, sytuacje takie jak w Kanadzie, w której od kilku wyborów taka sytuacja jest na porządku dziennym, zdobywanie przez kogokolwiek absolutnej większości wydaje się coraz bardziej wątpliwe. Oznacza to, że bez umiejętności dyskusji i programowych porozumień między różnymi partiami Partia Pracy może na lata trafić do ław opozycyjnych, a łudzenie się, że podtrzymanie status quo pozwoli na wyrugowanie z politycznej sceny Liberalnych Demokratów, może wyjść im bokiem. Czas zatem na poważne przewartościowanie swoich politycznych strategii, niezależnie od wyników wyborów 5 maja.

23 kwietnia 2011

Polityczka warta wspominania

Miałem przyjemność napisać wraz z przewodniczącą Zielonych, Małgorzatą Tkacz-Janik, tekst wspominający współdziałanie naszej partii z Izabelą Jarugą-Nowacką. Minął rok, od czasu kiedy nie ma już wśród nas tej lewicowej polityczki - w swej działalności politycznej była między innymi wicepremierką, przewodniczącą Unii Pracy i Unii Lewicy, wieloletnią posłanką, rządową pełnomocniczką do spraw równego statusu kobiet i mężczyzn. W związku z jej poglądami, których nie bała się głosić, mogła liczyć głównie na krytykę i docinki za jej ciężką pracę - biskup Tadeusz Pieronek nazywał ją betonem, którego nie przeżre kwas solny, wicepremier Grzegorz Kołodko, kolega z rządu, podczas posiedzeń witał ją słowami "witam panią minister płci obojga". W tak brudnym politycznym świecie błyszczała inteligencją i wyczuleniem na ludzką krzywdę, dlatego cieszę się, że publikacja "Drogi równości", poświęcona tej nietuzinkowej postaci, ujrzała światło dzienne dzięki współpracy Fundacji Przestrzenie Dialogu z Fundacją Róży Luksemburg.

Książkę tą warto traktować tak, jak zasugerowała w rozmowie ze mną jedna z jej redaktorek, Beata Maciejewska. Zestaw tekstów, pokazujących pełen przekrój tematów, którymi zajmowała się Izabela Jaruga-Nowacka, układa się w niemal gotowy, inspirujący przewodnik po tym, jak być dobrą polityczką i politykiem, w jaki sposób bronić swoich poglądów oraz wybieranych przez siebie strategii politycznych, zachowując jednocześnie współpracę z najróżniejszymi środowiskami. Jaruga-Nowacka nie zawsze była na świeczniku - wręcz przeciwnie, w ostatnich latach przyszło jej bronić zasad takich, jak i tak w Polsce ograniczone prawo kobiet do samostanowienia, podważane próbami wpisania "ochrony życia od momentu poczęcia" do polskiej konstytucji, a po przejęciu władzy przez PO - postępującemu urynkowieniu usług publicznych. Oba te zjawiska zagrażały podstawom praw człowieka, zapisanych w polskiej konstytucji - konstytucji, która była też konstytucją lewicowej polityczki, podczas jej tworzenia posłanki Unii Pracy.

UP jest przez wielu lewicowców, takich jak piszący tekst "Jak być lewicą w Polsce" Piotr Ikonowicz, postrzegana z sentymentem jako bodaj najbardziej udana próba budowy ugrupowania politycznego po tej stronie barykady, które nie było częścią składową SLD i które pozostawało w latach 1993-1997 w opozycji do rządów Sojuszu i PSL, krytykując je za uleganie neoliberalnym inklinacjom. Później jednak poszła w alians z partią Kwaśniewskiego i Millera, co wielu rozczarowało. Jaruga-Nowacka konsekwentnie pozostawała przy takim aliansie, swego czasu zakładając alternatywne ugrupowanie - Unię Lewicy, którą postawiła ponad swą macierzystą UP, gdy nie zdecydowała się na przekształcenie tej federacji w nową partię polityczną. W efekcie pozostawała w Sejmie, kiedy wielu polityków wypadało za burtę, jak chociażby Ikonowicz czy - w późniejszym okresie - jej dawni klubowi i partyjni politycy, jak Marek Pol.

Nie wszystkim się to podobało. Łatwo było oceniać tego typu działania z pozycji moralnej wyższości i zapominać, że dzięki jej obecności w parlamencie swoją adwokatkę miały pielęgniarki i środowiska LGBT, kobiety oraz osoby zwracające się do jej biura poselskiego z prośbami o pomoc. Takich osób nie ma dziś wiele - jedną z nielicznych mającą podobną postawę jest dziś w Sejmie Marek Balicki - zdecydowanie za mało w porównaniu do istniejących potrzeb. Jak pokazuje Karol Kretkowski, działania w instytucjach władzy, nawet z pozoru drobne, potrafią mieć dla ludzi kolosalne znaczenie, jak w wypadku wprowadzenia do szkół programu dożywiania dzieci czy doprowadzenia do ratyfikowania przez Polskę Zrewidowanej Europejskiej Karty Społecznej, dającej naszym obywatelkom i obywatelom podstawę do walki o swoje prawa socjalne - także przed europejskimi sądami. Czy to mało, czy dużo w kontekście obecności w niespecjalnie lewicowym rządzie Marka Belki - to już zależy od indywidualnych ocen i postaw politycznych, niezależnie jednak od odpowiedzi zapominać o tego typu działaniach ówczesnej ministry polityki społecznej nie wolno.

Teksty takich autorek i autorów, jak Zuzanna Dąbrowska, Robert Biedroń, Katarzyna Kądziela, Wanda Nowicka czy Ryszard Szarfenberg pokazują, jak szerokie było pole oddziaływania Izabeli Jarugi-Nowackiej, jak silna była jej charyzma i zdolność do gromadzenia wokół siebie ludzi z najróżniejszych środowisk. Inspirujące są historie dotyczące jej walki o refundację leków antykoncepcyjnych, żądania wycofania polskich wojsk z Iraku i Afganistanu czy też apele o rzetelną debatę oraz referendum w sprawie rozwoju energetyki jądrowej w naszym kraju. Na tle bezbarwnej, postpolitycznej magmy wyróżniała się swymi poglądami, które na Zachodzie stanowią główny nurt centrolewicowej socjaldemokracji, w Polsce z kolei portretowane są jako lewackie aberracje. Dopiero po tragedii 10 kwietnia można pokazać, jak bardzo daleka była rzeczywista praca tej polityczki od medialnych łatek, jakie starano się jej przyklejać. Właśnie dlatego "Drogi równości" zdecydowanie warto przeczytać - mam nadzieję, że po lekturze tej książki podobnych jej sposobowi myślenia polityczek i polityków na polskiej scenie politycznej pojawi się więcej.

22 kwietnia 2011

Przyjaźń w XXI wieku

Udało mi się w końcu przeczytać lekturę, którą od dawna planowałem w swoim grafiku. Trudno znaleźć chwilę czasu na książkę, która obok szlachetnych, ideowych poruszeń składa się w dużej mierze z wyliczania kolejnych historii sukcesów spółdzielczości w Anglii, Francji czy Belgii przełomu XIX i XX wieku, które - choć imponujące - oceniać można z dzisiejszej perspektywy w kategorii niezrealizowania podstawowej obietnicy, leżącej u podstaw jej realizacji, a więc stworzenia nowego człowieka i towarzyszącego mu socjalistycznego społeczeństwa wolnych stowarzyszeń. Dziś, gdy mija około stu lat od napisania sporej części z tekstów Edwarda Abramowskiego, składających się na wydaną w ramach "Biblioteki Obywatela" antologię "Braterstwo, solidarność, współdziałanie", trudno mówić o sukcesach idei kooperatystycznej. Przejęta przez Polskę Ludową, w III Rzeczypospolitej traktowana była podobnie jak własność państwowa jako przeszkoda w rozwoju nowoczesnej, wolnorynkowej gospodarki. Wartości, które usiłowała propagować, wybite w tytule zredagowanej przez Remigiusza Okraskę książki, uznane zostały za skompromitowane i nieprzystające do budowanego po roku 1989 nowego, wspaniałego świata. Nawet te inicjatywy, które wyszły względnie cało z transformacyjnej zawieruchy, musiały - i nadal muszą - zmagać się z rzucanymi im pod nogi kłodami, takimi jak uciążliwe zmiany prawne, negujące ich odrębny od prywatnych przedsiębiorstw status społeczny. Trudno, mając obecną sytuację w pamięci, bezproblemowo podzielać entuzjazm, z jakim do idei spółdzielczości podchodził jeden z najciekawszych polskich polityków, teoretyk i praktyk zarazem.

Jednocześnie, w świecie po neoliberalnym ukąszeniu, język Abramowskiego może momentami razić. Choć oczywiście wychodzi on z zupełnie innych przesłanek niż obecni piewcy niewidzialnej ręki rynku, to jednak jego przywiązanie do idei "państwa minimum", po stu latach, odbiera się co najmniej z pewną ambiwalencją. Straszenie wytworzeniem "człowieka niesamodzielnego", który będzie biernie czekał, aż jego problemy załatwi państwo, w kontekście chociażby danych, mówiących o poziomie uzwiązkowienia czy uczestnictwa w organizacjach pozarządowych w Szwecji, niepokojąco współgrają z wypowiedziami rozmaitych demonterów różnych, mniej lub bardziej udanych, wersji państwa dobrobytu. Z tyłu głowy zapalać się może lampka alarmowa, podpowiadająca, że wielkim propagatorem "wielkiego społeczeństwa" jest aktualny brytyjski premier, David Cameron, tnący wydatki socjalne, licząc na to, że różne formy organizacji pozarządowych zajmą się - najlepiej za pomocą wolontariatu - palącymi problemami społecznymi, będącymi skutkiem rosnącego rozwarstwienia. Cięcia i komercjalizacja objąć ma też między innymi publiczną służbę zdrowia - NHS - która miała niebagatelny wpływ na poprawę wskaźników zdrowotnych mieszkanek i mieszkańców Wysp Brytyjskich po II Wojnie Światowej. Dodajmy do tego nadwiślańską dyskusję o tym, jak pozbywające się odpowiedzialności władze publiczne delegują swe obowiązki (najczęściej bez odpowiednich środków) rodzimym NGO, grzęznącym w biurokratycznych obostrzeniach, by móc zadać pytanie - czy Abramowskiego warto jeszcze czytać?

Moja odpowiedź brzmi - jak najbardziej. Z Abramowskim jest trochę jak z Marksem, i tak jak tego ostatniego wyklina się z powodu wynaturzeń systemu, zapoczątkowanego w sowieckiej Rosji (które, jeśli na serio traktować przewidywania niemieckiego filozofa, wydają się nieodzownym efektem rozpoczęcia się rewolucji robotniczej w państwie, które trudno było uznać za centrum światowej, kapitalistycznej industrializacji), tak polskiego socjalistę skreśla się za wady dzisiejszego, polskiego społeczeństwa obywatelskiego, nie dostrzegając, że z jego wizją nie ma ono wiele wspólnego. Pamiętajmy, że jeszcze w okresie międzywojennym, kiedy to lewicowe postawy w Polsce, choć popularne, dalekie były od politycznej dominacji, spółdzielczość była olbrzymim ruchem społecznym, istotnie wpływającym na życie osób biorących w niej udział. Liczące po kilkaset tysięcy osób centrale kooperatystyczne, sieci sklepów, a nawet całe osiedla mieszkaniowe, jak te na warszawskim Żoliborzu, stanowiły całkiem spory wyłom w krajowych stosunkach ekonomicznych. Dla mniejszości narodowych, takich jak ukraińska czy żydowska, stawały się one wygodną formą walki o zachowanie własnej tożsamości. Dziś spółdzielczość powoli, ale wraca do łask, także u ludzi młodych, czego przykładem mogą być Warszawska Kooperatywa Spożywcza czy anarchistyczny hostel Emma, sporo mówi się też na temat wykorzystywania spółdzielni socjalnych jako metody walki ze społecznym wykluczeniem. Oby takich światełek w tunelu pojawiało się więcej.

Jak zatem widzimy, idee spółdzielcze mogą inspirować także i dziś. Z tego też względu nie warto patrzeć się na twórczość Edwarda Abramowskiego wyłącznie przez pryzmat szukania konkretnych recept na dzisiejszą sytuację. Trudno, przy tak niskim poziomie społecznego zaufania, wyobrazić sobie "związek przyjaźni" mieszkanek i mieszkańców zamkniętego osiedla, płacących składki na opłacenie własnego szpitala czy chociażby przychodni, kiedy spora część z nich cieszy się prywatnym ubezpieczeniem medycznym. Zupełnie inaczej wygląda sytuacja, gdy przejdziemy do małych, lokalnych społeczności, w gminach których zapanowała niechlubna moda na zamykanie szkół. Ich przejęcie przez rodziców i utrzymywanie przy życiu zdaje się doskonale wpisywać w nurt abramowszczyzny. Również wspomniane przed chwilą spółdzielnie spożywców, pojawiające się w kolejnych miastach Polski, czy też spółdzielnie socjalne, dodają otuchy. W świecie, w którym logika rynku dominuje także w instytucjach państwowych, kooperatyzm może ratować w przestrzeni publicznej enklawy tego, co wspólne.

Największą siłą spółdzielczości pozostaje - mimo upływu lat - jej etos. Współpraca zamiast rywalizacji to motyw, który po latach wraca tak w politycznych programach, jak i pomysłach na odnowienie publicznych instytucji. Wiele mówi się zatem o większym nacisku na pracę grupową w szkołach, angażowaniu lokalnych organizacji w działanie domów kultury czy szpitali. To wszystko tendencje jak najbardziej słuszne i warte wspierania. Jeśli jednak czegoś nam trzeba, to większej ilości ducha spółdzielczości także w działalności publicznej, szczególnie organizacji pozarządowych. Większe poczucie sprawczości ich szeregowych członkiń i członków, a także działania wymykające się poszukiwaniu kolejnych grantów mogą tu bardzo pomóc. Jednocześnie jednak nie należy lekceważyć możliwości, jakie może dawać kooperacja na niwie ekonomicznej. Raczej mało prawdopodobne, by czekał nas wysyp spółdzielczych fabryk butów, ale już rozwój dajmy na to spółdzielni rolnictwa organicznego z jednej strony, a zespołów tłumaczeniowych czy informatycznych z drugiej - jak najbardziej. By tak jednak się stało, potrzeba przede wszystkim poczucia, że możliwe jest zaufanie drugiemu człowiekowi, a także przekonania, że chęć działania na rzecz wspólnego dobra nie musi kończyć się na wyborze lokalnych produktów w sklepie i podpisaniu się pod internetowymi petycjami w słusznych sprawach. Lektura Abramowskiego, z jego olbrzymią wiarą w drugiego człowieka, z pewnością może pomóc w wykrzesaniu z siebie wiary w to, że wolność można zdobyć w inny sposób, niż poprzez gonitwę w wyścigu szczurów.

21 kwietnia 2011

Przechodząc w dorosłość

Bardzo rzadko w publicznym dyskursie mówi się czy pisze o specyficznych potrzebach osób w wieku od 16 do 25 lat. Za jedyną istotną cezurę uznaje się wówczas głównie otrzymanie pełnych praw wyborczych, ewentualnie możliwości swobodnego nabywania alkoholu i tytoniu. Choć z punktu widzenia kulturowego rozpoznaje się odmienność wspomnianej przed chwilą grupy wiekowej zarówno od osób młodszych, jak i "w pełni dorosłych", to jednak w praktyce życia społecznego czy politycznego brakuje działań, skierowanych przede wszystkim do niej. Nie chodzi tu o konkursy kulturalne czy stypendialne, lecz o przekonanie o potrzebie realizacji całościowej wizji, umożliwiającej spokojne przejście w dorosłość osób, dziś w dużej mierze uczących się w szkołach ponadgimnazjalnych lub na wyższych uczelniach. Tymczasem powszechnie wiadomo, że ryzyko związane z poznawaniem życia, wpadanie w nałogi, nie zawsze trafne wybory miłosne, prowadzące między innymi do niechcianych ciąż czy zarażenia chorobami wenerycznymi, a także efekty wielu lat życia w takich, a nie innych warunkach materialnych mają olbrzymi wpływ na to, czy szanse, jakie przed nami stawia życie, nie zostaną na wstępie stracone.

Z założenia o tym, że okres przechodzenia z dzieciństwa w dorosłość ma kluczowe dla naszej przyszłości znaczenie wychodzi brytyjska organizacja Catch 22, która poprosiła znaną czytelniczkom i czytelnikom Zielonej Warszawy Fundację Nowej Ekonomii o wyliczenie, w jaki sposób brak spójnej polityki państwa i lokalnych samorządów, skierowanej do tej grupy, negatywnie wpływa na rozwój społeczny. Pamiętajmy, że w Wielkiej Brytanii aktywne działania publiczne są i tak dużo bardziej rozbudowane niż w Polsce, notującej rekordowe w skali Europy wskaźniki ubóstwa osób niepełnoletnich, choć i nad Tamizą nierówności dochodowe stanowią również dość istotny problem. Mnogość programów wsparcia i niedostateczny przepływ informacji między nimi, sztywne kryteria wiekowe, uniemożliwiające otrzymywanie pomocy mimo fakty, że czynniki wpływające na zagrożenie wykluczeniem społecznym nie zostały zlikwidowane, koszty więzienia dla osób popełniających przestępstwa czy też zapewniania opieki nad dziećmi młodych osób, które z różnych powodów nie są w stanie ich wychowywać - wszystko to wiąże się zarówno z nieefektywnym wydawaniem środków, jak i zmniejszaniem się szans około 200 tysięcy osób w Zjednoczonym Królestwie, zmagających się z takimi problemami, jak nałóg narkotykowy, bezdomność czy zagrożenie przestępczością.

Czas na poprawę jakości usług publicznych skierowanych dla osób młodych nie jest najlepszy - konserwatywno-liberalny rząd w twardo brnie w drakońskie cięcia budżetowe. Paradoksalnie staje się to dobrym momentem do zmian na lepsze, w wypadku ich braku ryzyko dalszego zwiększania się poziomu ubóstwa na Wyspach Brytyjskich znacząco wzrośnie. Szczęśliwie, jak wskazują NEF i Catch 22, istnieją możliwości poprawy jakości świadczonych usług, mogące zarazem zmniejszyć wydatki instytucji zajmujących się ich świadczeniem. Dla przykładu - już dziś doskwiera słaby obieg informacji i brak połączenia baz danych osób uprawnionych do różnego typu pomocy, co przyczynia się do wydłużenia procesu jej wydawania osobie, której przysługują. Również inny, kluczowy postulat raportu wydaje się niespecjalnie drogi, chodzi mianowicie o wielokrotnie wyrażaną przez młodych ludzi potrzebę współpracy z osobą opiekującą się nimi, która poprowadzi je zarówno przez biurokratyczne meandry, jak i podniesie na duchu, zachęcając dla przykładu do wykonania telefonu w poszukiwaniu pracy. Są to sprawy pozornie drobne, ale mające fundamentalne znaczenie, tymczasem z powodu braku efektowności takich działań (łatwiej zbudować nowy budynek, zawczasu przecinając przy jego otwarciu wstęgę, niż zapewnić godne traktowanie osobom z niego korzystającym) trudno o ich realizację.

Do uzasadnienia podjęcia wskazanych w raporcie "Improving Services for Young People" NEF, jak wskazuje podtytuł - "An Economic Perspective", wybrał liczby. Kilka lat temu opracował on system mierzenia Społecznego Zwrotu z Inwestycji (SROI), uwzględniający w wyliczeniach również trudniej mierzalne efekty takiego, a nie innego działania. Dla przykładu - trudno było do tej pory zmierzyć, jakie są finansowe efekty zwiększenia w ludziach pewności siebie, kluczowej dla podjęcia przez osoby w trudnej życiowej sytuacji działań, mogących wpłynąć na poprawę ich jakości życia. Efekty tymczasem można zmierzyć, chociażby licząc zyski i oszczędności, spowodowane odpowiednim zmniejszeniem się złych (takich jak poziom osób uzależnionych od środków psychoaktywnych, bezrobotnych czy bezdomnych) i zwiększeniem dobrych (takich jak pozyskane z podatków pieniądze) wskaźników w grupie zagrożonej wykluczeniem społecznym w młodym wieku do krajowej średniej. Jeśli dana osoba przestaje czuć się gorsza i dostaje wsparcie, umożliwiające jej zdobycie pracy, wtedy zamiast otrzymywać zasiłki, zaczyna do budżetu odprowadzać pieniądze z podatków. Wyłapanie tego typu współzależności i ich wyliczenie to żmudna praca, którą można obejrzeć w książeczce w postaci detalicznie wymienionych składników kosztów i zysków z podejmowania aktywnych działań na rzecz pomocy ludziom zmagającym się z wchodzeniem w dorosłość.

Bardzo brakuje nam tego typu wyliczeń w Polsce, tym bardziej, że dałoby się je rozciągnąć na inne dziedziny młodego życia, takie jak koszty braku bardziej aktywnego wsparcia publicznego dla osób studiujących, wykraczających poza zwiększenie ulgi na przejazdy kolejowe. Poza wyliczeniami stricte finansowymi niewątpliwą wartością tego typu działań jest pokazanie, jak złożone są procesy ponownej integracji społecznej osób wykluczonych. Nie sposób prawić sloganów o "dawaniu wędki, a nie ryby", kiedy zaczyna się dostrzegać dużo bardziej subtelne efekty różnych możliwych do podejmowania przez służby socjalne działań. Dla przykładu zakładanie "naturalnego instynktu macierzyńskiego" staje się wymówką dla odmawiania młodocianym matkom pomocy w wychowaniu dzieci, podczas gdy to aktywna pomoc (od psychologicznej do finansowej) może mieć niebagatelne znaczenie dla losów takiej osoby - tego, czy będzie w stanie podołać, tak psychicznie, jak i finansowo, kontynuowaniu edukacji, łączenia opieki nad dzieckiem z pracą czy też dobrego wychowania dziecka, tak, by nie utknęło ono w zaklętym kręgu ubóstwa. Spore pole do popisu w dziedzinie zwalczania systemowych nieefektywności może pozwolić na poprawę sytuacji nawet w sytuacji, gdy poszczególne rządy nie kwapią się specjalnie do tego, by zwiększać finansowanie sektora opieki. Działania te wymagają jednak zarówno wizji, jak i empatii, a tych cech po aktualnie nami rządzących niestety się nie spodziewam - jak na razie jedyną ich receptą na problemy młodych ludzi staje się podkręcanie "wyścigu szczurów".

20 kwietnia 2011

Bazar na Banacha być musi!

Prezentujemy list Anny Owsińskiej, mieszkanki Ochoty, do Hanny Gronkiewicz-Waltz w sprawie "modernizacji" terenu dzisiejszego Bazaru Banacha.

***

Uwagi do miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego rejonu ul. Opaczewskiej (Ochota) dot. terenu między ulicami Grójecką i Banacha

Jako mieszkańcy dzielnicy Ochota i klienci Bazaru Banacha chcieliśmy wyrazić nasze poważne zaniepokojenie, a wręcz dezaprobatę dla ogłoszonego w marcu bieżącego roku, przez urząd miasta w ramach planu zagospodarowania rejonu ul. Opaczewskiej, nowego projektu przestrzennego placu targowego na rogu ulic Grójeckiej i Banacha. Plan ten nie tylko jest całkowitym zaprzeczeniem projektów koniecznej modernizacji proponowanych oddolnie, przez stowarzyszenia kupieckie i obywatelskie, ale nawet poprzednich projektów ogłaszanych przez władze miasta.

Nowe zdefiniowanie tego terenu stoi w całkowitej sprzeczności z bardzo istotną funkcją, jaką obszar bazaru pełni w społeczności dzielnicy, a nawet całego miasta. Przeznaczenie praktycznie całego otwartego terenu pod wielopiętrową (minimalnie od 14 do 25 metrów) zabudowę bezpowrotnie zniszczy charakter tego historycznego zakątka Warszawy pozbawiając zarazem stolicę jedynego stałego i wszechstronnego pod względem asortymentu targowiska.

Mimo pozostawienia (bardzo ograniczonego) fragmentu przestrzeni wolnej od zabudowań istnieje realne niebezpieczeństwo zmiany jego przeznaczenia, w sytuacji, gdy do planów nie wpisano jako obligatoryjnej funkcji targowiska. Przewidziane w planie przeniesienie większości stoisk do hali jest zupełnie niewykonalne już z racji braku miejsca – nawet ograniczona do, ustalonych z góry, absolutnie niewystarczających rozmiarów większość straganów po prostu się w niej nie zmieści, co widać już z oficjalnie wymienianych liczb (300 planowanych w miejsce około 600 istniejących dzisiaj). Zresztą wobec nieuchronnie zwiększonego czynszu wielu sprzedających, rolników lub handlarzy starzyzną, automatycznie zostałoby wykluczonych z rynku. Z tego samego powodu deklarowane przeznaczenie parterów TBS-ów na kompensujące przestrzenie targowe jest oczywistą fikcją. Podobnie jak projekt udanego przeniesienia całości bazaru na teren innej lokalizacji.

Biorąc to wszystko pod uwagę, oczywistym staje się, wbrew oficjalnym deklaracjom, że uchwalenie tego konkretnego planu zagospodarowania jest równoznaczne z faktyczną likwidacją Bazaru Banacha, co byłoby olbrzymią i nienaprawialną stratą dla społeczności całej Ochoty.

Bazar w jego obecnym kształcie jest niesłychanie istotny dla ekonomii dzielnicy dając, dzięki usytuowaniu w jej centrum, łatwy dostęp do dużego wyboru zróżnicowanych cenowo, w tym bardzo tanich, produktów, tak żywności jak i artykułów przemysłowych, których jakość zazwyczaj daleko przewyższa te dostępne w handlu hurtowym. Jest to wyjątkowo cenne dla niebogatej i wciąż starzejącej się dużej części społeczności mieszkańców okolic ulicy Grójeckiej, których nie stać na kupowanie w okolicznych sklepach, a nie mają środków i siły na dotarcie do, zresztą i tak droższego, supermarketu; jak również studentów zamieszkujących liczne okoliczne akademiki. Ludzie zmuszeni często przeżyć za mniej niż pięć złotych dziennie nie będą klientami wysokoczynszowych galerii handlowych na terenie mających powstać domów wielorodzinnych.

Poza tym targowisko, wspierając drobny handel oparty na dostawach producentów detalicznych i przedsiębiorców lokalnych, grupę często z trudem radzącą sobie z konkurencją wielkich magazynów, daje zatrudnienie setkom ludzi, nie tylko handlarzy, rozwijając i umacniając podstawowe struktury gospodarcze.

Jednak względy ekonomiczne i socjalne nie są jedynymi przemawiającymi za istnieniem Bazaru Banacha w jak najmniej zmienionej formie. Targowisko istniejące w tym miejscu od 100 lat jest ważną częścią struktury pamięci całego miasta. Wydarzenia II Wojny Światowej, jakie się na nim rozegrały uczyniły z niego świadka historii i tragedii ludzkiej, jego istnienie jest stałym przypomnieniem, żywym pomnikiem tych wydarzeń – najodpowiedniejszą oprawą dla monumentu upamiętniającego popowstaniowy obóz przejściowy. Zmiana charakteru tego miejsca byłaby ostatecznym wymazaniem śladów męczeństwa mieszkańców Ochoty, jakie miało miejsce na terenie ówczesnego Zieleniaka.

Dzisiejszy bazar pełni również istotną funkcję integracyjną, będąc miejscem interakcji społecznych, przekraczania barier pochodzenia czy zamożności, a nawet języka. Dla wielu osób, w szczególności samotnych, jest drugim domem, często jedyną szansą na życie towarzyskie lub otrzymanie wsparcia od drugiego, konkretnego człowieka. Wewnątrz struktury uwarunkowanej prawami rynku tworzą się nieformalne związki przyjaźni, specyficzne wspólnoty lokalne, będące czymś rzadkim, a jakże poszukiwanym w zatomizowanym społeczeństwie wielkich miast.

Zarazem odnosząc się do padających argumentów estetyczno-przestrzennych pragniemy zaznaczyć, że chęć odgrodzenia od tkanki miasta, ukrycia za wszelką cenę przestrzeni rozpoznawalnej jako targowisko jest nie tylko nieracjonalne i niefunkcjonalne, wręcz zabójcze dla tego typu struktur (czego dowodem umierający po „modernizacji” bazar Różyckiego, a także drogi i niewygodny w użytkowaniu dla klientów pawilon przy hali Mirowskiej), ale również zupełnie nienowoczesne. We wszystkich stolicach europejskich bazary wplecione są ściśle w same centra miast jako ich oczywiste i pełnoprawne elementy.

W świetle wszystkich tych argumentów apelujemy o zweryfikowanie wystawionych planów i wzięcie pod uwagę opinii mieszkańców, wielokrotnie wyrażanej za pomocą petycji, listów i manifestacji.

Żądamy respektowania uchwały rady m. st. Warszawy z 2005 roku, która gwarantowała modernizację i uporządkowanie opisywanego terenu przy zachowaniu form taniego handlu, jak również spełnienia obietnic zapewnienia miejsca dla wszystkich obecnie pracujących na Bazarze Banacha w ramach tej samej lokalizacji. Pod tymi sformułowaniami rozumiemy przede wszystkim zachowanie jak największego, nieograniczonego wyłącznie do Zieleniaka, otwartego placu targowego z miejscem dla handlu samochodowego. Pragnęlibyśmy również otwarcia na ulicę Grójecką i ograniczenia zabudowy lub przeniesienia jej w całości na miejsca wskazywane jako zastępcze lokalizacje bazaru.

Jeśli nie jest to możliwe w ramach tego planu zagospodarowania oczekujemy wprowadzenia zmian do Studium zapotrzebowania miasta, które absolutnie bezpodstawnie określa przeznaczenie tego terenu jako wielofunkcyjne.

Bazar Banacha jest słynny na całą Warszawę, przyjeżdżają na niego ludzie z odległych dzielnic, z powodów czysto praktycznych lub w poszukiwaniu niepowtarzalnej atmosfery tego unikalnego w skali stolicy terenu. Jak wielkie jest zapotrzebowanie na jego istnienie pokazują chociażby tłumy przecinające codziennie ulicę Grójecką i Bitwy Warszawskiej. Dlatego twierdzimy stanowczo, że likwidacja tego miejsca byłaby prawdziwą i nieuzasadnioną krzywdą wyrządzoną mieszkańcom przez ich własnych przedstawicieli we władzach miasta.

19 kwietnia 2011

Finlandia skręciła w prawo

Komentarz Satu Hassi, zielonej europosłanki z Finlandii:

Zieloni stracili 1,3 punktu procentowego poparcia, spadając z poziomu 8,5 do 7,2%. Kosztowało nas to pięć miejsc w parlamencie, ze względu na fiński system wyborczy, który do pewnego stopnia dyskryminuje mniejsze formacje. Jego reforma była jedną z najważniejszych kwestii, o jaką walczyliśmy w ostatnim rządzie. Została ona zaaprobowana przez poprzedni parlament i będzie teraz potrzebowała zgody nowego, zanim wejdzie w życie.

Poparcie straciły wszystkie partie, poza jedną, reprezentującą interesy ludności szwedzkojęzycznej. Partia Centrum aktualnej pani premier straciła 15 miejsc, konserwatyści 6, Zieloni 5. Mimo strat mandatów to konserwatyści będą największą partią.

Do tej pory Zielonym udawało się zwiększać swoje poparcie, nawet kiedy braliśmy udział w koalicjach rządowych (byliśmy, poza właśnie się kończącą, jeszcze w dwóch), tym razem tak się jednak nie stało.

Dało się odczuć silne pragnienie protestu ze strony osób głosujących. Wytłumaczeniem mogą być po części rosnące podziały w społeczeństwie, nierówności ekonomiczne, ale także w poziomie zdrowia. Inną budzącą gniew kwestią są europejskie programy ratunkowe. Problemy te mogą tłumaczyć znaczący sukces Prawdziwych Finów.

Prawdopodobnie najważniejszym powodem spadku poparcia dla Zielonych było to, że partia zdecydowała się na pozostanie w rządzie, nawet kiedy parlament zezwolił na budowę kolejnych dwóch reaktorów jądrowych, pomimo faktu, że Zieloni tak w ławach rządowych, jak i parlamentarnych sprzeciwiali się tej decyzji. Kiedy kończący właśnie swoją kadencję rząd uformował się, partie, które go tworzyły zaakceptowały rozbieżności w swoich stanowiskach w tej kwestii, Zieloni zaś zadeklarowali, że jeśli po wyborach 2007 roku wydane zostaną zgody na rozwój energetyki nuklearnej, to i tak nie opuszczą z tego powodu ław rządowych. Choć zrobiliśmy tak, jak deklarowaliśmy, wygląda na to, że od początku wyborczynie i wyborcy uznawali to za zły pomysł.

***

Liderka Zielonych, Anni Sinnemaki, zadeklarowała po ogłoszeniu wyników wyborów, że jej partia przechodzi do opozycji i nie będzie brała udziału w negocjacjach w sprawie powołania nowego rządu. Komentując sukces eurosceptycznych Prawdziwych Finów stwierdziła, że sukces odniosła formacja, która reprezentuje dokładne przeciwieństwo tego, w co wierzą Zieloni. Coraz głośniej mówi się o wielkiej koalicji trzech największych partii - konserwatystów, socjaldemokratów oraz Prawdziwych Finów, dwie ostatnie partie łączy chęć odrzucenia w parlamencie unijnego pakietu ratunkowego dla Grecji, co może oznaczać kolejne kłopoty dla zmagającej się ze skutkami globalnego kryzysu ekonomicznego Unii Europejskiej. Ponieważ w Finlandii nie ma tradycji stałych politycznych bloków, ostateczny efekt negocjacji może jednak być zupełnie inny. Katastrofa w Fukushimie, być może z powodów wyszczególnionych w wypowiedzi Satu Hassi, nie miała spodziewanego wpływu na wyniki wyborów.

***

Oficjalne wyniki wyborów w Finlandi:

- Konserwatyści: 20,4% i 44 miejsca w 200-osobowym, jednoizbowym parlamencie (-1,9%, -6)
- Socjaldemokraci: 19,1%, 42 (-2,3%, -3)
- Prawdziwi Finowie: 19%, 39 (+15%, +34)
- Partia Centrum: 15,8%, 35 (-7,3%, -16)
- Socjaliści: 8,1%, 14 (-0,7%, -3)
- Zieloni: 7,2%, 10 (-1,2%, -5)
- Szwedzka Partia Ludowa: 4,3%, 9 (-0,3%, 0)
- Chrześcijańscy Demokraci: 4%, 6 (-0,8%, -1)
- Inni: 0,4%, 1 (-0,1%, 0)

18 kwietnia 2011

Za kulisami domu kultury

Ostatnimi czasy miałem przyjemność wybrać się na zajęciach z animacji kultury do Dorożkarni - ośrodka działań artystycznych dla dzieci i młodzieży, zlokalizowanego na mokotowskich Siekierkach. Podróż trochę trwała (nie mieliśmy bowiem szczęścia do rozmijających się autobusów, co stało się przyczynkiem do rozmów na temat tworzonych przez stołeczny ZTM rozkładów), ale dotarliśmy, by dowiedzieć się więcej na temat działalności miejskiej placówki i jej wpływie na lokalną społeczność. Miejsce bardzo to ciekawe, istotnie - jak mogłem zobaczyć na własne oczy - wykorzystujące niemal każdy cal nie tak znowu imponującej pod względem wielkości powierzchni. Wystarczy zresztą spojrzeć na załączone zdjęcie by orzec, że Centrum Łowicka to to nie jest. Nie oznacza to, że nie jest to przestrzeń wypełniona społeczną i kulturalną aktywnością, wręcz przeciwnie, wychodząc zarówno do społeczności Siekierek, jak i całej Warszawy.

Historia tego miejsca nie brzmi jak typowe dzieje jednostki kulturalnej. Jej początek wziął się z... teatru. Po jakimś czasie ekipa Teatru Pantera zdecydowała się na swego rodzaju zakorzenienie. Udało jej się to w starym budynku, który jeszcze w czasach międzywojennych służył za swego rodzaju centrum dorożkarskie dla całej Warszawy - stąd nazwa ośrodka. Po okresie bycia filią wspomnianego przed chwilą Centrum Łowicka doszło do jego usamodzielnienia się, powstała także nowa siedziba, mała, ale niezwykle efektywnie wykorzystywana. Poza przestrzenią sceniczną mamy tu między innymi miejsce tworzenia grafiki komputerowej, pracownię plastyczną oraz studio nagrań, w którym powstają chociażby płyty ze standardami legend polskiej muzyki. Młodzi ludzie mają szansę pracować zarówno w pomieszczeniach, jak i na zewnątrz, w przestrzeni Siekierek i Warszawy, odbywają się także warsztaty międzynarodowe - dialog międzynarodowy obejmował tu tak odległe od Polski miejsca, jak Korea Południowa czy Japonia.

W Dorożkarni jak na dłoni widać zmiany, zachodzące w konsumpcji kultury. Poza zajęciami całorocznymi coraz więcej jest tu myślenia projektowego, które ma być bardziej odpowiednie dla coraz bardziej napiętych grafików dzieci i młodzieży. Po raz kolejny usłyszałem tu opinię, że ważne, by zajęcia były płatne, ale na tyle przystępne cenowo, by tworzyło to bariery w uczestnictwie, bowiem działania darmowe "nie są szanowane". Smutne, jeśli tak jest naprawdę, choć na tle ogólnej sytuacji finansowej tego typu instytucji jeszcze nie najstraszniejsze. Niestety, tak jak przypuszczałem, skupiające się na wielkich inwestycjach, takich jak obwodnica czy druga linia metra miasto tnie wydatki na działalność kulturalną, co zmusza placówki do coraz większego opierania się na pieniądzach innych niż te oferowane przez samorząd. Prowadzi to z jednej strony do problemów z realizacją zobowiązań, z drugiej zaś do coraz bardziej kreatywnego dzielenia czasu pracy. Nie brak tu zatem umów o dzieło czy umów-zleceń, połówek i 3/4 etatów albo outsourcingu, takiego jak wynajęcie firmy ochroniarskiej do obsługiwania i pilnowania porządków podczas aktywności (np. prób teatralnych) odbywających się nocami lub w dni świąteczne. Mimo to płace i wynagrodzenia nadal stanowią 60% wydatków Dorożkarni, co pokazuje, jak ciężko dopinać budżety instytucji kulturalnych, i to tak, by możliwie jak największa ich część szła na aktywną działalność.

Jak na takie niełatwe warunki działalność tego ośrodka wygląda całkiem imponująco. Wśród podejmowanych działań z pewnością warto odnotować projekt "Korzenie Siekierek", mający na celu kultywowanie pamięci o przeszłości tego skrawka Warszawy - i to w najróżniejszych formach. Powstała w tym celu specjalna strona internetowa, gromadząca wspomnienia i pamiątki, zorganizowano wystawę zainspirowanych historią obrazów, powstał spektakl teatralny, otwarta do edycji kronika, dedykowana okolicy gra miejska, niedługo - w Nowym Wspaniałym Świecie - odbędzie się premiera poświęconej temu tematami książki. By wychodzić poza przestrzeń, która dla wielu osób mieszkających w Warszawie wydaje się być położona na jej obrzeżach, zdecydowano się na wystawę uliczną na Krakowskim Przedmieściu. Jak widać, da się o swojej "małej ojczyźnie" opowiadać z pomysłem, na różne, dostosowane do różnych grup sposoby i to tak, by zainteresować nią także osoby z innych rejonów miasta, a nawet kraju. Innym wartym odnotowania projektem jest "Pedagog Ulicy", dzięki któremu w działania społeczne i kulturalne wciągane są dzieciaki zagrożone wykluczeniem.

Po drodze udało się dowiedzieć o paru interesujących rzeczach, pokazujących, jak trudne bywa prowadzenie działalności kulturalnej w Polsce. Dla przykładu, do pracy w Młodzieżowym Domu Kultury potrzebne są... uprawnienia nauczycielskie, co w połączeniu z ograniczeniami budżetowymi bardzo często (ale oczywiście nie zawsze) oznacza dość słabą ofertę zajęciowo-projektową. Dorożkarnia takiego statusu nie ma, a ponieważ jest placówką specjalistyczną, jej działania muszą dotyczyć całego miasta, co dzieje się poprzez projekt "Dorożkarnia w mieście". Bardzo ujęło mnie przekonanie, że ośrodek tworzy przede wszystkim przyszłą, świadomą kulturalnie grupę odbiorczyń i odbiorców kultury, nie jest zaś "kuźnią gwiazd", które jednak zdarzają się i im. Atmosfera współpracy zamiast rywalizacji, a także współpraca ze szkołami - to wszystko pomysły, którym warto przyklasnąć. Rzecz jasna powyższa notka nie stanie się dla nikogo dowodem na to, że studia humanistyczne, na których ostatnio głównie wiesza się psy, mają jakąkolwiek wartość np. na rynku pracy, ale dla mnie możliwość poznawania tego typu zjawisk od kuchni stanowi bardzo dużą wartość pobierania nauk w Instytucie Kultury Polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Jeśli zatem nie zamierzacie poddawać się terrorowi podporządkowania każdej czynności życiowej konieczności zapewnienia sobie kolejnego wpisu w CV, studiowanie na wiedzy o kulturze polecam nad wyraz gorąco.

17 kwietnia 2011

Smoleńsk koło Katynia

Przygotowując się do napisania pracy rocznej na temat omawianej tu już "Katastrofy" Artura Żmijewskiego postanowiłem obejrzeć inne dokumenty na temat wydarzeń, które rok temu wstrząsnęły Polską. Dni rocznicy 10 kwietnia spędziłem na wewnętrznej emigracji, trudno bowiem było wierzyć mi w obietnicę ponownego, narodowego pojednania, kiedy w powietrzu już od dawna zawisła atmosfera podziałów, dobrze symbolizowanych przez osobne obchody rządowe oraz PiS-owe. Było czym zajmować się w polityce międzynarodowej (chociażby wydarzeniami w Wybrzeżu Kości Słoniowej) czy też tej zielonej (Rada Krajowa). Postanowiłem jednak na porządnie zabrać się za pracę naukową i mieć w miarę solidnie opracowaną możliwość porównania lewicowej i prawicowej narracji na temat smoleńskiej katastrofy. Choć momentami, także dla organizmu, było to trudne (mało kto wychodzi bez szwanku z obcowania z prawie czterogodzinnym przekazem z drugiej strony politycznej barykady), to jednak z pewnością było to niezwykle cenne poznawczo.

Przede wszystkim ujawniło się coś, co na pierwszy rzut oka dla osób o nieprawicowych poglądach może nie być takie znowu oczywiste, a mianowicie różnice narracyjne między dwoma filmami przygotowanymi przez "Gazetę Polską" - "Mgłą" oraz "10.04.10" a dziełem Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego, "Solidarnymi 2010". Skrótowo można oddać ją za pomocą dychotomii "góra-dół": dwa pierwsze odwołują się odpowiednio do władzy (wspomnienia pracowników kancelarii Lecha Kaczyńskiego) i wiedzy (poszukiwania odpowiedzi na przyczyny katastrofy), ostatni zaś bardzo wyraźnie staje po stronie mas i ich emocji. We "Mgle" bohaterami są sami mężczyźni, mówiący o trudnościach z wyjazdem ówczesnego prezydenta na obchody rocznicy zbrodni katyńskiej, starający się powściągnąć własne emocje (Jacek Sasin zwierzający się ze swej obawy przed płaczem podczas jazdy w kondukcie żałobnym) i mówiący o wielkich ideach. Pierwsze zdjęcia "narodu", tak dla owych panów ważnego, pojawiają się dopiero w drugiej połowie godzinnego filmu, wcześniej zaś możemy w roli przerywników oglądać wnętrza Pałacu Prezydenckiego i fasady rozlicznych ministerstw - oraz jednej, dość oczywistej w kontekście wszelkich trapiących Polskę nieszczęść, ambasady.

O ile "Mgła" czyni z głównych bohaterów przyszłych mężów stanu, o tyle "10.04.10" czyni nimi dzielną ekipę dziennikarską pod wodzą Anity Gargas. Tam chodziło o władzę, tu - o wiedzę. Dokument ten jest dość nierówny, ma bowiem momenty, w których stawiane w nim pytania bronią się pod względem pewnej, niekoniecznie spiskowej, logiki, problem w tym, że giną one wśród innych, dużo słabszych. Krzyżują się tu narracje programów interwencyjnych z niespełnioną obietnicą poznania "prawdy, która nas wyzwoli", znaną mi z kultowego programu "Nie do wiary", dla którego byłem gotów kłaść się spać o późnej porze, na dodatek ze stanami lękowymi przed UFO/duchami/czymkolwiek odpowiednio tajemniczym. Bywają tu momenty, kiedy naoczni świadkowie opowiadają swoje historie o niewesołych spotkaniach z rosyjskimi służbami specjalnymi, nie potrafię jednak zrozumieć czemu - skoro bezpiece tak bardzo miałoby zależeć na dyskrecji w momencie katastrofy - dopuściły do wycieku filmów z miejsca wypadku, i to zatrzymawszy ich autorów. Być może zejście z tego typu narracji, sugerującej, że lada chwila rosyjska armia/milicja/Specnaz/ktokolwiek zamorduje dzielnych poszukiwaczy prawdy, na poziom mniej emocjonalny mogłaby wyjść temu dokumentowi na dobre, bowiem - jak już wspomniałem - wiele kwestii, jak chociażby stan lotniska czy zachowanie jego wieży kontrolnej pozostawiało nieco do życzenia.

Najciekawsi jednak, w starciu z Żmijewskim, pozostają "Solidarni 2010" - film budzący wiele emocji niemal natychmiast po jego emisji. Jego prawicowy przechył staje się tym bardziej widoczny po zanalizowaniu go w kontekście dokumentu członka redakcji "Krytyki Politycznej". Nie chodzi tu o głośno wyrażane w nim teorie spiskowe czy też rozczarowanie wieloletnią krytyką Lecha Kaczyńskiego przez media głównego nurtu, ale o jego ambicje bycia kamieniem węgielnym "moralnej odnowy", której polityczną reprezentacją, swoista nadwiślańską "Tea Party", miałoby być Prawo i Sprawiedliwość. Dostrzega się to w detalach, które łatwo podczas półtoragodzinnego seansu przeoczyć - ot chociażby takim, że ludzie tu... przedstawiają się. Podanie swojego imienia, nazwiska czy statusu społecznego pozwala wypowiadającym się na umiejscowienie siebie i na możliwość zdobycia akceptacji dla siebie i własnych przekonań. Swoje zdanie wypowiada rolnik z Kościerzyny, a więc "autentyczny", wręcz "prawieczny" gospodarz ziemi, mającej w konserwatywnej i narodowej myśli politycznej niebagatelne znaczenie. Mamy tu młodzieńca o nazwisku Radziwiłł, które samo w sobie niesie olbrzymią treść historyczną, włącznie z opowiedzeniem się za takim, a nie innym źródłem historii polskości i jej tradycji. Jest tu także drobny przedsiębiorca, dochodzący do dobrobytu pomimo walki z nadal jego zdaniem trwającą "władzą ludową". Przekrój ideowych i klasowych "targetów" dla PiS jak znalazł.

Co ciekawe, film duetu Stankiewicz-Pospieszalski jest bardziej "wychylony do przodu" niż dość elitarystyczne w gruncie rzeczy filmy "Gazety Polskiej". Po pierwsze, oddaje głos ludziom. Pragnie odeprzeć oskarżenia o to, że promuje wizję monokulturowego kraju, portretując pozytywne postaci Polaka-muzułmanina oraz Polaka-czarnoskórego. Co więcej, wspomniany przed chwilą drobny przedsiębiorca walczy o swoje i walczy także o jakość swojego życia za pomocą bogacenia się - pozostaje to w dysonansie z wypowiedziami Jadwigi Kaczyńskiej z "10.04.10", które momentami brzmią niczym wyrzut do ludzi, że chcą cieszyć się życiem, zamiast umierać za kraj. Narracja prowadzącego "Warto rozmawiać" jest inna - z tłumu wyławia indywidualności, zajmujące dużo więcej czasu jego i Stankiewicz dzieła, niż pojedyncze osoby u Żmijewskiego, celebruje się tu ich "normalność" i "patriotyzm". Z tego też względu, pod względem politycznym, mógł on mieć całkiem niezłą siłę przebicia, pozwalając ludziom myślącym w podobny sposób na zobaczenie się i nabranie siły do wspólnej walki.

Nie trzeba dodawać, że tak tworzona wspólnota (niemal odrębne państwo, w którym za pomaganie ludziom stojącym w kolejkach czy też chcącym ustawić znicze odpowiadają harcerze, a nie służby miejskie) to wspólnota ludzi podobnych, nie zaś różnorodności. To, w jaki sposób ją ocenić, jak ustosunkować się do możliwości jej zmiany czy też przekonania/zmobilizowania do odmiennych racji - jest jednym z ważniejszych odpowiedzi na polskiej scenie politycznej. To także wyzwanie, nie da się ukryć, kulturowe, o czym pisałem już kilkukrotnie. Łatwo bowiem wpaść w pułapkę ponownego zakwalifikowania sportretowanych w "Solidarnych 2010" ludzi do grona "moherowych beretów". A jeśli naprawdę spora część z nas poczuwa się do patriotycznych emocji? Czy mamy je rugować, czy może pokazywać, że mogą one mieć różne odcienie? Co, jeśli stojący pod publicznymi urzędami ludzie chcą nie tylko wyrazić swoje emocje, ale też zadeklarować potrzebę istnienia sprawnego państwa? Czy jesteśmy gotowi na to, by pozostawić ich już na zawsze w kręgu oddziaływania populistycznej prawicy? Bardzo bym tego nie chciał.

16 kwietnia 2011

Czymże jest zieloność?

Na tak postawione pytanie możemy nie znaleźć jednej, satysfakcjonującej odpowiedzi. Ciekawie zatem skonfrontować swoje przekonania na ten temat z opiniami innych, rzadko bowiem pojawia się tu (chociaż, dzięki pomocy Jędrzeja Niklasa udaje się od czasu do czasu przełamać tę tendencję) skandynawska zielona myśl. W Budapeszcie udało mi się zakupić za dość niewielkie pieniądze - odpowiednik polskich pięciu złotych - książeczkę, której niestety nie ma za darmo w sieci, ale mam nadzieję, że któregoś pięknego dnia będzie dostępna także w języku Reja i Kochanowskiego. "Czy istnieje potrzeba zielonej ideologii?", pyta okładka publikacji pod redakcją Pera Gahrtona, szefa szwedzkiego think-tanku Cogito i byłego europosła Zielonych w latach 1995-2004. Sam Gahrton, w swym artykule podsumowującym programy partii ekopolitycznych z całego świata, wyraża wątpliwość, czy już istnieje coś takiego jak jednolity światopogląd tego typu, jednak bez wątpienia mamy do czynienia ze wspólnym sposobem myślenia, czego najlepszym przykładem jest fakt, że Grupa Zielonych/Wolnego Sojuszu Europejskiego głosuje najbardziej zgodnie spośród wszystkich politycznych klubów w PE.

Jak z polskiej perspektywy wyglądają kwestie i problemy, zarysowane w szwedzkiej książce? Na pierwszy rzut oka są w niej momenty, które nad Wisłą brzmią zgoła kosmicznie, jak wtedy, gdy w artykule "Dlaczego nie wszyscy Zieloni to ekofeministki?" Lotta Hedstroem, współprzewodnicząca tamtejszej partii w latach 1999-2002, zdaje się wypominać własnej formacji niedostateczną troskę o kwestie feministyczne oraz ich nieobecność w partyjnym przekazie. Wystarczy pobieżna znajomość tamtejszej sceny politycznej i społecznych realiów, by zdumieć się na tego typu słowa. Zaraz potem, gdy o wykorzystaniu strategii queer w polityce pisze Angela Aylward, robi się równie ciekawie, gdy autorka z jednej strony wyraża przekonanie, że doczekamy czasów prawnego uznania związków poliamorycznych, a z drugiej dystansuje się nieco od ekofeminizmu, uznając, że nie można poprzestać na zwalczaniu nierówności między płciami, ale należy dążyć do zniesienia wszelkiej dyskryminacji. Wspomniana Hedstroem, zdając się uprzedzać tego typu zarzuty, argumentuje, że dopóki trwa patriarchalne, dychotomiczne dzielenie świata, należy pomagać ludziom cierpiącym z tego powodu poprzez dowartościowanie obu stron medalu, nie zaś czekać na bliżej nieokreślony moment, w którym nastąpi zatarcie tego typu różnic.

To oczywiście nie jedyne obecne w książce wątki. Michael Moon, jeden z założycieli szwedzkich Zielonych, do rekonstruowania zielonej myśli używa narzędzi znanych z logiki i filozofii. Za istotne narzędzia do wytwarzania dyskursu ekopolitycznego uznaje z jednej strony znaną od Marka dialektykę (odrzucając jednak materializm dialektyczny i pewne ważne dla starej lewicy pojęcia i postawy, jak chociażby dychotomiczność, scjentyzm i wiarę w postęp technologiczny czy też lekceważenie sfery ducha i intuicji), z drugiej zaś - znaną z prac Antonio Gramsciego koncepcję praxis jako przestrzeni wspólnej teorii i praktyki, niezbędnej w działaniu zielonych polityczek i polityków. Elementów socjologicznych czy filozoficznych nie brakuje w większości tekstów składających się na książkę, dla przykładu we wspomnianym już tekście na temat relacji między teorią queer a zieloną polityką Aylward zastanawia się nad tym, jakie warunki musi spełnić społeczeństwo, by było ono egalitarne i zarazem nieopresywne, przybliżając debaty na temat klas i kapitalizmu, ostatecznie zbliżając się raczej do stanowiska Rawlsa (równoważenia kwestii równości ekonomicznych z prawem do wolności, samorealizacji, jakości życia czy troski o przyszłe pokolenia) niż Marksa.

Nie brak tu także tekstów ekonomicznych - Kristian Skanberg detalicznie przybliża zieloną myśl ekonomiczną, pokazując efekty ludzkiej działalności, prowadzącej do wyczerpywania się nieodnawialnych kapitałów naturalnych oraz nadwyrężania zdolności naszej planety do regeneracji. Jego zdaniem na problemy związane z dominacją myślenia ekonomicznego i nieuwzględniania roli kapitału naturalnego w ekonomii, latami traktowanego jako nieograniczony materiał do eksploatacji, niczym niegdyś robotnice i robotnicy, jest utworzenie eko-rynku. Pomysł ten znamy z grubsza z handlu emisjami gazów cieplarnianych - na bazie naukowych wyliczeń ustala się maksymalny pułap możliwych do wtłoczenia do środowiska zanieczyszczeń, zmuszając bądź to do inwestycji technologicznych zmniejszających nacisk na przyrodę, bądź do wykupywania prawa do zanieczyszczania od osób, żyjących w obrębie możliwego przez ziemię do zniesienia śladu ekologicznego ludzi i przedsiębiorstw. Kwestia to jak najbardziej warta dyskusji - choćby patrząc się na handel emisjami widzi się bowiem negatywne efekty ekologiczne rozlicznych zwolnień, darmowo alokowanych zezwoleń na trucie czy też ustawionej zbyt nisko ceny za zanieczyszczenia, będącej niedostatecznym bodźcem rynkowym. Trudno dziś powiedzieć, czy da się ten mechanizm naprawić, czy może należy poszukiwać alternatywnych rozwiązań.

Ulf Soederstroem, jeden ze współzałożycieli Młodych Szwedzkich Zielonych, analizuje z kolei powody, dla których aktualna forma ekonomii neoklasycznej nie odzwierciedla złożoności gospodarki i społeczeństwa. Poza kosztami zewnętrznymi i brakiem uwzględnienia roli aktorów nie uczestniczących w wymianie kapitalistycznej (biedni, zwierzęta, przyszłe pokolenia) zwraca także uwagę na wątpliwość egoistycznego homo oeconomicusa, zastępując go w swych rozważaniu człowiekiem społecznym, dostrzega w zielonej myśli kluczową rolę problemu związanego z władzą jako taką - co wiąże się z hasłami decentralizacji, na przykład energetycznej, oraz demokracji, w tym w miejscach pracy, a także negatywne efekty skali, takie jak ograniczenie realnego dostępu konsumentek i konsumentów do informacji, umożliwiających dokonanie świadomego zakupu, oraz znikające korzyści finansowe, związane z faktem, że choćbyśmy nie wiadomo jak się starali, doba ma tylko 24 godziny i na korzystanie z wielu produktów konsumpcyjnych zwyczajnie nie mamy czasu.

We wspomnianym już tekście ekofeministycznym Lotta Hedstroem przypomina historię/herstorię relacji genderowych, a także znane nazwiska ruchu, takie jak Hazel Henderson. Autorka ta słynie z przyrównania ekonomii do ciasta z lukrem, którego podstawę (bez której niemożliwe jest funkcjonowanie obiegu towarowo-pieniężnego) stanowi natura, która z powodu wymykania się możliwościom prostej wyceny bywa lekceważona przez aktorów gospodarczych, a którego to kolejnymi warstwami są: ekonomia opieki, umożliwiająca społeczną reprodukcję, finansowana z podatków sfera publiczna, bez której nie ma kolejnego etapu, a więc gospodarki rynkowej. Lukrem - coraz gęstszą warstwą pokrywającym rzeczone ciasto - jest sektor finansowy, wymykający się w ostatnich latach kontroli "realnej gospodarki" i podążający w kierunku spekulacji w celu osiągnięcia jak największego zysku. Już to pobieżne wyliczenie głównych koncepcji zaprezentowanych w książce pokazuje, że jest ona gęstą i ważną lekturą, którą - jeśli na przykład będziecie mieli parę wolnych euro albo będziecie przechodzić obok siedziby Cogito w Sztokholmie, polecam tego typu inwestycję, dzięki której Wasz kapitał ludzki/wiedza o różnych obliczach zielonej polityki (niepotrzebne skreślić) z pewnością ulegnie poprawie.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...