30 września 2008

Świeckość sojuszniczką wiary

"Czemu to widzisz drzazgę w oku swego brata, a belki we własnym oku nie dostrzegasz? Jak możesz mówić swemu bratu: "Bracie, pozwól, że usunę drzazgę, która jest w twoim oku", gdy sam belki w swoim oku nie widzisz? Obłudniku, wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, a wtedy przejrzysz, ażeby usunąć drzazgę z oka swego brata." (Łk 6, 41-42)

Wiem wiem, być może nie wydaje się to ani tak proste, ani tak oczywiste. Jak bowiem państwo, które nie preferuje (formalnie lub nieformalnie) któregokolwiek systemu wierzeń ma być lepsze niż to, które tak też czyni? Dla nas, Zielonych, marzących o laickim państwie, to oczywistość, ale już dla kogoś, nawet szczerze wierzącego, być może już nie. Widać to było przy okazji debaty na temat uczynienia Święta Trzech Króli dniem wolnym od pracy. Argument, że oto jesteśmy społeczeństwem w przeważającym mierze katolickim miałby zatem mieć dużo większą wartość, niż celebrowanie dnia poświęconego prawom pracowniczym (równie sporej, bądź co bądź, grupie społecznej w Polsce).

Wiara, jeśli narzucona, jest sztuczna, pusta i nie wnosi niczego do naszego życia. Państwowe wspieranie jakiegokolwiek systemu wierzeń, innych od uniwersalnie laickich, siłą rzeczy wiarę narzuca - i to od najmłodszych lat. Pojawia się bowiem presja społeczna - zalegitymizowana przez państwo - do posyłania dziecka na lekcje religii. W wielu małych miejscowościach mały człowiek, który w tych zajęciach nie uczestniczy, traktowany jest jak dziwoląg. Z tego też biorą swe źródła kolejne presje - na rujnująca domowe budżety pierwszą komunię, istną orgię konsumpcjonizmu, a następnie - na bierzmowanie. Bo - jak wiadomo - bez tegoż sakramentu o ślubie kościelnym można zapomnieć.

Jednocześnie jeden światopogląd preferowany jest nawet w przestrzeni publicznej. Przeciwnicy poprawności politycznej oczywiście już na zapas martwią się tym, że kiedyś powstawać u nas będą meczety, a środowiska zwolenniczek i zwolenników państwa świeckiego rzekomo walczą z krzyżami. Bądźmy jednak uczciwi - jak wygląda edukacja młodych ludzi względem różnych ideologii i wyznań? Czy w szkole otrzymują oni/one wiedzę, umożliwiającą dokonanie samodzielnego, satysfakcjonującego ich wszystkich wyboru? Czy krzyż na placu Piłsudzkiego naprawdę jest najpilniejszą inwestycją miejską w Warszawie?

Jako agnostyczny luteranin (a postawa taka, jeśli spojrzy się na przykład na pisma Dietricha Bohnhoffera, jest mym skromnym zdaniem całkiem możliwa do pogodzenia w doktrynie ewangelicko-augsburskiej) nie oddaję czci obrazom, uznając to za dość ekscentryczny sposób wyrażania swojej wiary. Gdybym był złośliwy, mógłbym zażądać delegalizacji Bożego Ciała, które nie dość, że tarasuje drogi, to dodatkowo jest niezgodne z moimi przekonaniami. Ponieważ jednak cenię tolerancję i uważam, że ludzie mają prawo do manifestowania swojego stylu życia, nie mam zamiaru niczego takiego czynić. Pytanie - czy środowiska katolicko-narodowe byłyby skłonne, idąc tym tokiem rozumowania, dać żyć uczestnikom i uczestniczkom Parad Równości? Byłbym zachwycony...

Problem nie tkwi zatem w wierze człowieka, ale w jej instrumentalizacji. Wciąganie w religijną celebrę jakiegokolwiek kościoła czy związku wyznaniowego państwa jest z gruntu rzeczy niesprawiedliwe. Prawdziwa wiara krytalizuje się, jeśli jest niejako "pod prąd" i nie krzywdzi drugiego człowieka. Nachalne wpychanie się w cudze życie i przymuszanie ludzi do respektowania zasad moralnych jakiegokolwiek wyznania jest zatem ograniczaniem wolności, a nie dowodem na wielką wiarę.

Nie uważam, by bycie katolikiem miało być czymś złym. Ba, znam ludzi, którzy postępując zgodnie ze swoimi zasadami tworzą szczęśliwy świat wokół siebie. Nie zamierzam tego ukrywać, ani też milczeć, kiedy dzieje się oczywista, ludzka krzywda. Nie podobają mi się prześladowania chrześcijan, czy to w Chinach, czy też np. przez hinduskich fundamentalistów w Indiach. Nie zamierzam jednak milczeć, kiedy w imię tych samych zasad łamie się prawo kobiety do wyboru, potępia się antykoncepcje czy też rzuca kamieniami w społeczność LGBTQI. Jedynie świeckie, neutralne światopoglądowo państwo może zapewnić warunki do autentycznego przeżywania wiary. Niech wierzy nawet i 5% Polek i Polaków, byle prawdziwie i z pożytkiem dla społeczności, niż 95%, co nie przeszkadza w celebracji powszechnego zakłamania.

29 września 2008

Szok i przerażenie - Austria wybrała...

Niezwykle interesujące okazały się wyniki wyborów w Austrii. W tę niedziele wprawdzie oczy większości mediów skierowane były na Białoruś, ale bardzo wiele działo się też w niemieckojęzycznej części Europy. Wielka porażka partii, tworzących jeszcze do niedawna "wielką koalicję" i spektakularne zwycięstwo skrajnej prawicy, reprezentowanej przez dwie, niewiele różniące się od siebie partie nacjonalistyczne - tak można określić wyniki głosowania powszechnego w tym kraju. Zarówno zwycięscy socjaldemokraci, jak i pokonani chadecy osiągnęli poparcie poniżej 30%, dużo niższe, niż dwa lata temu. Szczegóły widać w wikipedycznej tabelce obok. Skrajny wzrost poparcia dla prawicowego populizmu szokuje i pokazuje, że tak Partia Wolności, jak i Sojusz dla Przyszłości Austrii utuczyły się nie tylko na głosach tradycyjnie prawicowego elektoratu. Co ciekawe, zawiodła też frekwencja - z 78,5% spadła do 71,5%.

Wiadomo, że w porównaniu do Polski jest ona szalenie wysoka. Co ciekawe, Austria jako pierwszy kraj w Europie zezwoliła na głosowanie już osobom, mającym 16 lat. Wydawać by się mogło, że takie działanie wpłynie bardzo pozytywnie na notowania Zielonych. Z początku tak było, a sondaże wskazywały możliwość uzyskania nawet 15% poparcia. Później jednak w siłę zaczęły rosnąć ugrupowania skrajnej prawicy, najpierw ograniczając znaczenie "czarnego konia" tych wyborów, czyli chadeckiego Forum Obywatelskiego Austrii, a następnie korzystając ze słabnięcia chadeków. Głosów Zielonym nie odebrali socjaldemokraci, sztuka ta w pewnym stopniu udała się jednak Forum Liberalnemu Austrii. Co ciekawe, partia ta w swoich poglądach sytuuje się bardziej na lewo od socjaldemokratów, co ułatwiło nieco przepływ wyborców (Zieloni są tam najbardziej progresywną partią w parlamencie). Koniec końców LIF nie przekroczyło nawet 2% i nie wejdzie do parlamentu.

Trudno winić tutaj za zaistniałą sytuację Zielonych i oczekiwać od nich posypania głów popiołem. Przy ogólnym przechyle w prawo poziom strat wydaje się niewielki - wedle badań klub parlamentarny zmniejszy im się z 21 do 19 osób, a więc wcale nie tak bardzo. Do tego pewnym pocieszeniem może być fakt, że już nie w 3, jak dwa lata temu, ale w 5 na 23 dzielnice Wiednia udało im się wygrać - najlepszy wynik osiągnęli w Neubau, gdzie otrzymali 31,9% głosów (dla porównania SPO - 24,6, a OVP - 17,8) - byłoby i więcej, ale tam 7,8% otrzymali liberałowie, co wyraźnie wskazuje na kierunek przepływu elektoratu.

O tym, jak bardzo podobna była platforma programowa obydwu formacji, świadczą np. takie same bądź podobne stanowiska w kwestii zgody na bardziej progresywne opodatkowanie, minimalny dochód gwarantowany, zniesienie opłat na studia czy też wspieranie programów pomocy rozwojowej dla uboższych krajów. Podobnie ze sprzeciwem wobec inwigilacji kamerami w miejscach publicznych. Skoro tak, wiele osób mogło dojść do wniosku, że warto wpuścić do parlamentu nową, lewicową (a przynajmniej mocno lewicującą) siłę, która ułatwi stworzenie stabilnej większości rządowej z udziałem socjaldemokratów, zielonych i liberałów. Jak widać, plan ten się nie powiódł i jedynym remedium na ryzyko skrajnej prawicy w rządzie staje się... "wielka koalicja", znienawidzona przez elektorat i dostatecznie już przezeń ukarana.

Rozwój sytuacji politycznej w Austrii będzie śledzony z zapartym tchem. Aktualnie bowiem socjaldemokraci mają 58 miejsc (-10), chadecy - 50 (-16!), FPO - 35 (+14), BZO - 21 (+14), a Zieloni - wspomniane 19 (-2). Nieco inaczej sytuacja wygląda w Bawarii, która miała w niedzielę wybory do swojskiego Landtagu. Rządząca niemal niepodzielnie landem CSU poniosła dość sporą klęskę, z 60,7% poparcie zeszło jej bowiem do rekordowo niskiego poziomu 43,5%. Wiadomo, że jak na standardy europejskie to zdumiewająco dużo (tym bardziej, że drugie w kolejności SPD zdołało zebrać jedynie 18,6%), ale w kategorii krainy, w której teraz będą musieli sobie poszukać koalicjanta do współrządzenia, to wielka zmiana.

Zieloni niemieccy wypadli całkiem dobrze, zapewniając sobie 9,4%, niemal 2% więcej niż 5 lat temu. Widać zadziałało odwoływanie się do lokalnych tradycji na plakatach, np. poprzez biało-zieloną szachownicę herbową albo zbliżenia na tradycyjny pas do skórzanych spodni, na którym naszyte były słoneczniki. Sporymi zwycięzcami są tu liberałowie z FDP - udało im się przekroczyć barierę 5%, otrzymując ich 8 (+5,4), ale największy sukces odnieśli bezpartyjni, niezależni, lokalni wyborcy - aż 10,2% głosów sprawia, że stają się trzecią siłą. Lewica otrzymała tylko 4,3% i choć to całkiem sporo jak na konserwatywny land, to jednak za mało, aby wejść do sejmiku.

Wynikiem jest Landtag, w którym CDU ma mieć 92 osoby (aż 32 mniej niż w 2003), SPD - 329(-2), niezależni - 21 (+21!), Zieloni - 19 (+4), a FDP - 16 (+16). Jak widać, przetasowania dość spore i tu także największe partie osłabły kosztem mniejszych graczy. Tydzień temu z kolei odbyły się podobne wybory na Słowenii, ale tam nie ma zabardzo o czym mówić. Wygrali socjaldemokraci, którzy prawdopododobnie utrworzą rząd z socjalliberałami i liberałami. Lokalni Zieloni - Partia Młodych Słowenii - zdecydowała się na sojusz wyborczy z ludowcami. Sojusz do parlamentu wszedł, ale Zieloni się nie załapali. Szkoda, bo było dość blisko.

28 września 2008

Zielona murawa zamiast zielonego miasta?

Kolejny stadion zamiast metra, parku i szybkiej kolei miejskiej? W Warszawie – to możliwe!

Warszawskie koło Zielonych nie zgadza się z decyzją stołecznej Rady Miasta, która głosami radnych PO i większości Lewicy zdecydowała o przekazaniu 102 milionów złotych na budowę nowego stadionu Legii. Uważamy, że ludziom, zamiast igrzysk, potrzebna jest sprawna komunikacja i oszczędne urzędy.

Czy ktoś jeszcze pamięta, co nam wmawiano, promując organizację EURO 2012? Otóż mamiono nas, iż jest to doskonała okazja, by pozyskać wszelkie możliwe dotacje na rozwój infrastruktury - przypomina Magdalena Mosiewicz, członkini Rady Krajowej Zielonych i koła warszawskiego. - Dzięki Euro mieliśmy błyskawicznie zbudować nową linię metra, wyremontować dworce, dostosować linie kolejowe do transportu wewnątrz miasta i wreszcie żyć jak w europejskiej stolicy. A co z tego zostało? Nie będzie nowej linii metra, bo z okazji megaimprezy, wykonawcy poczuli, że mogą żądać megaceny. A gdyby nie tych kilka meczy, budowa mogłaby się już zaczynać, bo miasto byłoby na to stać. Nie będzie też nowych dworców kolejowych, tylko na szybko podmaluje się stare. A teraz dowiadujemy się jeszcze, że priorytetem jest inwestowanie nie w jeden stadion, tylko w dwa. To jest symbol rządów Platformy: boisko w każdej gminie i w każdej głowie.

Obawiam się, że te sto milionów miasto będzie odzyskiwać poprzez sprzedaż swoich gruntów, na przykład budując wieżowiec w Parku Świętokrzyskim – dodaje przewodniczący koła warszawskiego Zielonych, Bartłomiej Kozek. - Nierozwiązane pozostają takie kwestie, jak sprawna komunikacja miejska czy też niedostatecznie rozbudowana sieć przedszkoli publicznych. Oddala się też odbudowa Pałacu Saskiego, do którego miałyby się przenieść wszystkie agendy władz miejskich. Oszczędność dla miasta z tego tytułu byłaby znacząca, tymczasem władze miasta promują budowę wielkich obiektów, które wiązać się będą z wielkimi kosztami utrzymania, czyli mniejszym budżetem na pozostałe inwestycje miejskie.

W tej sprawie stoimy po tej samej stronie, co kibice Legii, którzy wczoraj podczas Rady Miasta protestowali przeciw dotacji dla obecnego właściciela klubu – przypomina Irena Kołodziej, szefowa koła. - To dowód na to, że społeczeństwo obywatelskie nie jest martwym pojęciem. A przede wszystkimi sądzimy, że skoro mamy mieć już jeden stadion – do tego narodowy – to czas na rozwój ścieżek rowerowych, rozbudowę sieci Szybkiej Kolei Miejskiej i poprawę jakości przestrzeni publicznej. Zieloni będą zawsze chętni do debaty na temat tych szalenie istotnych dla zrównoważonego rozwoju naszego miasta kwestii.

27 września 2008

Letni Uniwersytet Zielonych: Cohession or Collision?

Negatywne przykłady wykorzystania środków unijnych.

Fundusze europejskie, strukturalne i spójności, oraz pomoc Europejskiego Banku Inwestycyjnego (EIB) stanowią znaczący wkład w finansowaniu projektów infrastrukturalnych w krajach Europy Środkowo-Wschodniej, w tym Polski. Ich efektywne wykorzystanie mogło by być dobrą szansą dla rozwoju regionalnego krajów jak również poprawy jakości i efektywności ochrony środowiska. Niestety, pomimo pozytywnych przykładów wykorzystania funduszy unijnych istnieje szereg problematycznych przykładów lekkomyślnego, nieefektywnego i wręcz szkodliwego inwestowania środków unijnych. Istnieją inwestycje, zaplanowane lub już zrealizowane, które mają katastroficzne skutki ekologiczne, społeczne oraz często są nieefektywnie ekonomicznie.

W lutym br. Organizacje pozarządowe CEE Bankwatch Network oraz Friends of the Earth Europe opublikowały listę takich 50 szkodliwych dla środowiska i ekonomicznie wątpliwych projektów infrastrukturalnych w Europie Środkowo-Wschodniej. Lista ta w formie mapy „Cohesion or Collision?” (”spójność czy kolizja”) opisuje kontrowersyjne projekty na łączną sumę 22 miliardów EUR, z czego 10 miliardów pochodzi z Funduszy Unijnych, a resztę pokrywa Europejski Bank Inwestycyjny. Niektóre z projektów zostały już przyjęte, choć większość jest zaplanowana na okres budżetowy 2007-2013. Mapa niestety pokazuje, że szkodliwe projekty nie ograniczają się do kilku odizolowanych wyjątków, a w każdym przypadku istnieje jakaś alternatywa.

Fundusze Unii Europejskiej to dobra idea, ale w sytuacji gdy te środki służą niemądrym inwestycjom i dewastacji środowiska ich potencjał zostaje zmarnowany.

W wiele szkodliwych projektów natrafia na protest ze strony lokalnej społeczności. Nieinformowanie społeczeństwa o planowanych inwestycjach, brak społecznych konsultacji lub ignorowanie wniosków z nich płynących, niewystarczająca przejrzystość w procesie planowania i realizacji projektów, brak porozumienia pomiędzy stronami których dotyczą projekty- to wszystko sprawia, że proces realizacji nowych projektów staje się nieefektywny i w końcu napotyka silny opór społeczny.

Mapa jest do obejrzenia i pobrania pod poniższym adresem:

http://www.bankwatch.org/billions


Lepsza wymiana informacji i włączanie poszczególnych stron do współpracy.

Przykład projektu internetowego nt. paneuropejskich korytarzy transportowych

Paneuropejskie korytarze transportowe (w terminologii angielskiej Trans-European Transport Networks, w skrócie TEN-T) to szlaki komunikacji drogowej, kolejowej, morskiej, śródlądowej, jak również porty lotnicze; planowane lub już zrealizowane na obszarze Europy

Frakcja Zielonych w Parlamencie Europejskim postanowiła stworzyć stronę, która udzielała by informacji na temat etapu rozwoju poszczególnych projektów, analizowała sytuacje konfliktowe, a dodatkowo stanowiła forum wymiany informacji pomiędzy instytucjami i organizacjami zaangażowanymi w projekty, ekspertami akademickimi oraz wszystkimi innymi zainteresowanymi stronami. W tym celu przygotowywano interaktywne forum WIKI, które może znacząco pomóc w nawiązaniu współpracy pomiędzy stronami, poznaniu różnej argumentacji i zainspirować do tworzenia wspólnych, kompromisowych rozwiązań.

Na stronie internetowej znajdują się pochodzące ze zróżnicowanych źródeł dokumenty dotyczące TEN-T, odnośniki do stron internetowych poszczególnych instytucji i organizacji, mapy przebiegu traktów, informacje o finansowaniu projektów. Strona zawiera również propozycję bardziej zrównoważonych i przyjaznych środowisku rozwiązań.

Takie narzędzie internetowe nie zastąpi oczywiście oficjalnych konsultacji społecznych, ale może pozytywnie wpłynąć na efektywność i klarowność procesu planowania i realizacji inwestycji.

Strona internetowa TEN-T:

www.greens-efa.org/ten-t.htm

26 września 2008

Zasoby, które znikają

Skoro już wspomniałem tu przy okazji 11 września o tym, że bogate państwa mogłyby wspierać biedne, pora przedstawić jakiś konstruktywny przykład. Po lekturze dość niszowej, ale jednak interesującej publikacji Fundacji Boella, której tytuł widzicie na obrazku (wybaczcie, ale późna noc już, gdy te słowa piszę, ogarnia zmęczenie materiału) wiem już, jak istotną rolę pełnią dla krajów rozwijających się surowce, którymi dysponują. Niestety, zamiast wspierać rozwój i wychodzenie z nędzy milionów ubogich na całym świecie, pieniądze z ich eksploatacji zbyt często zasilają kieszenie lokalnych kacyków. Wszystko to jest możliwe dzięki niedostatecznej kontroli prawnej państw "globalnej Północy" nad instytucjami i przedsiębiorstwami z tych krajów. Brak wiążących, międzynarodowych regulacji w tym zakresie wcale nie ułatwia sprawy.

O tym, że odpowiedzialne zachowanie państw i korporacji może zmienić naprawdę wiele, świadczy przykład Liberii. Latami rządził tam ichni dyktator, Charles Taylor, dzięki pieniądzom z wyrębu lasu równikowego i wydobyciu diamentów utrzymywał się przy władzy. Co więcej - zdecydował się na wspieranie bojowników w sąsiednim Sierra Leone. Pierwsze sankcje - na diamenty - nie odniosły wprawdzie skutku, kiedy jednak dodano do nich także embargo na drewno, w przeciągu paru tygodni Taylor został obalony, torując drogę do demokratycznych przemian. Przykład ten pokazuje wyraźnie, jak wielką rolę może spełniać odpowiedzialna rola społeczności międzynarodowej.

Pewne regulacje, owszem, istnieją - przy czym w znakomitej większości są one dobrowolne i w wielu przypadkach pozbawione narzędzi realnego oddziaływania na firmy i instytucje finansowe. W ostatnich latach największymi sukcesami w dziedzinie zarządzania zasobami jest odwrócenie trendu deregulacyjnego, który doprowadził nawet do likwidacji jednej z agend ONZ i stworzenie społecznej atmosfery, wymuszającej na koncernach opracowywanie kodeksów odpowiedzialności społecznej. Rozpoznano także istotną rolę lasów w gospodarce krajów rozwijających się i negatywny wpływ, jaki ich karczowanie ma na przyspieszanie zmian klimatycznych. Wystarczy wspomnieć, że 1/3 afrykańskich zasobów węgla zawartych jest w drewnie lasów deszczowych...

By zatem coś zmieniło się na lepsze, potrzebny jest cały łańcuch działań. Wśród nich kluczową rolę odgrywa zamiana zobowiązań dobrowolnych na obowiązkowe, z których firmy i instytucje, takie jak banki będzie można rozliczać. Do tej pory umowy były zawierane z pominięciem, a niekiedy wręcz sprzeciwem lokalnych społeczności. Taka sytuacja jest np. w Delcie Nigru, gdzie tamtejsi mieszkańcy i mieszkanki domagają się udziału w zyskach z wydobycia ropy naftowej. Bez włączenia w proces decyzyjny organizacji pozarządowych i społeczeństwa obywatelskiego szanse na to, że pieniądze z zagranicznych inwestycji skierowane zostaną na poprawę jakości życia lokalnych społeczności są niemal zerowe.

Jak widać, na firmach ciąży olbrzymia odpowiedzialność. Muszą one zauważyć, że ich działania mają wpływ - nierzadko skrajnie negatywny - na środowisko i ludzi zamieszkujących dany obszar. Bez regulacji dwu- i wielostronnych między państwami nadal będą mogły stosować podwójne standardy w swoim działaniu w Pierwszym i w Trzecim Świecie. Plan minimum, przedstawiony w memorandum, obejmuje m.in. włączenie w planowanie inwestycyjne kwestii zrównoważonego rozwoju i poszanowania praw pracowniczych - w szczególności zakazu pracy dzieci i prawa do swobodnego zrzeszania się.

Więcej o pomysłach na regulacje, mające stworzyć bardziej sprawiedliwy świat w samej publikacji, dostępnej po angielsku na stronach Boella.

25 września 2008

Subiektywne wojaże warszawskie - odc. 10 - Ursus

Zauważyłem, że nie jest łatwo w ciągu paru godzin pobytu gdziekolwiek wyrobić sobie opinię o nawet relatywnie niewielkim zakątku miasta. Z drugiej zaś - chyba tylko osoba postronna może relatywnie bez emocji opisać wrażenia z podróży, spróbować wytropić mniejsze i większe absurdy, stwierdzić, czy w danym miejscu chciałoby mu się żyć czy też wcale niekoniecznie.

Jeśli chodzi o Ursus, to nie jest tu wcale tak źle. Zacząłem swoją przygodę nie od jego serca, ale od obrzeży - trafiłem bowiem pociągiem do Łowicza na stację Ursus Północny. Widać nań, że za wiele przy niej nie robiono od lat. A szkoda - niewielkim wysiłkiem można by ją zrewitalizować, a wejście na nią jest idealnie dostosowane do potrzeb osób na/z wózkiem czy też rowerzystek/rowerzystów. A okolica, na pograniczu dzielnicy i Włoch, jest na wycieczki rowerowe całkiem przyjemna. Bycie na granicy sprawia, że Ursus dość wyraźnie dzieli się na obszary z dominującą zabudową jednorodzinną, jak i te, na których dominują bloki. Te drugie to specjalność obszaru "Niedźwiadka" - stale rosnącej dzielnicy mieszkaniowej, która latami prosiła się o własną stację kolejową, bowiem jest dość mocno oddalona od stacji głównej - Warszawa Ursus.

To właśnie Ursus - Niedźwiadek był tym fragmentem dzielnicy, który obejrzałem najbardziej intensywnie. Bardzo pozytywnie zaskoczyło mnie szerokie zaplecze sportowe, i to zarówno boiska, jak i pływalnia. Widać, że sporą część swoich potrzeb mieszkanki i mieszkańcy dzielnicy mogą załatwić na miejscu. Ba, mają nawet niemało terenów zielonych. Przy dość kuriozalnie wyglądającym kościele znajduje się niezgorszy, nowy, dynamicznie wyglądający park. Ale i tu nie brakuje osobliwości - przy wejściu od strony ulicy wchodzących wita wielki... słup linii przesyłowej. Zapewne stać tam musi, aczkolwiek z pewnością nie wygląda to dobrze. Część terenu jest jeszcze zamknięta, ale ma znaleźć się tam m.in. boisko do siatkówki, po raz kolejny potwierdzając sportowe zacięcie dzielnicy.

Nie ma tu już aż tyle starych, pofabrycznych, ceglanych budynków, skupionych głównie przy głównej stacji PKP. Naturalnie coraz więcej miejsca zaczynają zajmować sklepy, jednak na chwilę obecną nie widać tu ekscesów względem ich ilości. Teren daje szanse na odpoczynek i wybór życia bliżej warunków miejskich albo wiejskich. Widać jednak, że coraz większa grupa bloków na Niedźwiadku lata świetności ma już za sobą. Część, poddawana renowacji, zaczyna odzyskiwać blask, pojawiają się nowe, ale straszą też tabliczki o osypującym się tynku. Ot, taki kontrast.

Wydaje się, że dla Ursusa znaczącą kwestią, siłą rzeczy, musi być komunikacja z centrum miasta. Sprawdziłem - w niedzielę, autobusem przyspieszonym 517 niemal z pętli na Niedźwiadku do stacji przy Metrze Centrum jechało się, bez znaczących korków, 40 minut! Nic zatem dziwnego, że kluczowe jest tu dobre zintegrowanie dzielnicy ze wszystkimi dostępnymi stacjami PKP - inaczej trudno wyobrażać sobie zrównoważony rozwój obszaru i promowanie transportu publicznego. Parę linii autobusowych nie działa tu w weekendy - może to błąd? Z całą pewnością jednak, jeśli lokalny Urząd Dzielnicy chce poprawiać jakość życia mieszkanek i mieszkańców, to kwestie komunikacyjne muszą leżeć mu na sercu.

24 września 2008

Budowanie państwa - 230 lat temu i dziś

Z tej książki nie zamierzałem robić notki. Czytałem jej dla czystej, historycznej przyjemności, zdając sobie sprawę z tego, że wkrótce rok akademicki uniemożliwi, a co najmniej utrudni czytanie tak potężnych cegieł. Nie jest wcale łatwo przebrnąć przez ponad 500 stron książki, nawet, jeśli jest ona pisana przystępnym językiem, a wartkości odmówić jej nie sposób. Pisanie powieści historycznej, która nie jest historyczną monografią na poziomie profesora uniwersytetu jest rzeczą trudną, ale swego czasu Józefowi Henowi ta sztuka się udała. "Mój przyjaciel król" to dzieło, które przywraca moim zdaniem słuszny szacunek dla ostatniego króla I Rzeczypospolitej - Stanisława Augusta Poniatowskiego. Przez całe lata wyklinany, dziś, w dobie zmian cywilizacyjnych, społecznych i gospodarczych jego los może być odczytany na nowo.

Jest coś przeraźliwie aktualnego w historii o powolnym upadku państwa. Nie chodzi tu jedynie o Polskę, która w ciągu tych 31 lat panowania Poniatowskiego zniknęła z mapy Europy. Odczytanie jej li tylko z punktu widzenia narodowego utrudnia wydobycie z niej lekcji na dzień dzisiejszy. Dla mnie cała ta opowieść mówi o budowaniu państwa praktycznie od zera, i to w sytuacji, gdy sytuacja wewnętrzna i zewnętrzna wcale tego nie ułatwiała. Wszechogarniająca anarchia, swoboda, z jaką inne państwa działały dla zachowania status quo, a także - na ilu ludzi mogły one liczyć, poraża. Nie ma tutaj wiele mitu o powszechnym patriotyzmie, jest za mnóstwo ludzi, kupionych za konkretne, udokumentowane sumy. Nic nie zostało z kraju, który był schronieniem dla dysydentek i dysydentów z całej Europy - jest za to palenie Żydów i czarownic. Do tego dodać należy liberum veto, paraliżujące większość zmian.

W tak niekorzystnych warunkach Poniatowskiemu udało się naprawdę wiele. Dzięki jego wysiłkom w dziedzinie gospodarki, kultury i przede wszystkim - edukacji tożsamość narodowa została zachowana. Jego wrogowie potrafili mówić o sobie per "Rosjanin", kiedy zdążyli już zniszczyć własne państwo. Woleli zagraniczną despotię od realnej, swojskiej władzy. Ci zaś, którzy ukończyli szkoły stanisławowskie, potrafili przechować ducha wspólnoty, a ich potomkowie i potomkinie wskrzesiły ją w 1918 roku. Kto wie, czy gdyby rozbiory zaszły bezpośrednio po czasach saskich między Odrą a Bugiem mielibyśmy dziś coś, co możemy nazwać Polską.

Nie o tym jednak, bowiem to, co mnie zainspirowało, jest... neoliberalizm. Metody działania warcholskiej szlachty, hołdującej zasadzie "złotej wolności" nie różnią się zanadto od metod tych, którzy mówią nam dziś, że "nie ma alternatywy". Poniatowski budował państwo od zera - było ono wówczas sprywatyzowane jeszcze bardziej niż dziś. Prywatne kontyngenty wojskowe bogatych magnatów bywały łącznie większe niż armia państwowa. Urzędy polityczne były przedmiotem niemal jawnego handlu. Kasa państwa świeciła pustkami. W takich warunkach udało się zorganizować system edukacji, podnieść z upadku gospodarkę, rozpocząć realne działania na rzecz powiększenia armii, stworzenia sprawnego systemu rządów. Niestety, nie było to w smak ludziom, którym zależało na "złotej wolności". Ich działania doprowadziły do zagranicznych interwencji wojskowych i do końca niepodległości. Czemu winić za to Poniatowskiego, a nie ich?

Popatrzmy na to, co zostało obalone - na Konstytucję 3 Maja. Nawet jak na warunki ówczesnej Europy nie była ona najbardziej nowoczesnym zbiorem praw. Mieszczanie nadal nie mieli prawa głosu, Żydzi pozostawali na uboczu, a chłopi - pod kontrolą szlachty. Za odejście od katolicyzmu czekały surowe kary. Nawet tego typu "koncesje na rzecz rzeczywistości" nie zapobiegły zdradzie. Widząc, że wśród ludzi kończących nowe szkoły nie mają zwolenników, magnaci woleli sprowadzić na swój kraj nieszczęście. Dziwiła ich naiwność, kiedy nie spodziewali się, że efektem Targowicy będzie II rozbiór Polski. Nie dziwi fakt, że jedną z ich pierwszych decyzji na sejmie w Grodnie była likwidacja Komisji Edukacji Narodowej, do czego na szczęście nie doszło.

Oczywiście "król Staś" nie jest świętoszkiem - chciał wojować z Turcją 20 lat za późno, łudząc się, że będzie traktowany przez carycę na poważnie. Pozostał zdystansowany do Prus mimo faktu, że w zamian za Gdańsk i Toruń istniała realna szansa odzyskania Galicji. Mimo to nie można nie doceniać jego zasług. Dziś widzimy, że mechanizmy polityki wiele się nie zmieniły. Większe państwo może najechać na większe albo sprowokować zamach stanu, tak jak ZSRR z Afganistanem albo USA z Irakiem. Dawne zmiany ustrojowe to dzisiejsze zachowanie państwa w dziedzinie gospodarki. W 2008 roku słyszymy, że wszystko załatwi prywatyzacja, a jakakolwiek ingerencja państwa w tej dziedzinie ma być rzekomo wynaturzeniem "wolnej ręki rynku". Racjonalne próby bilansowania interesów społeczeństwa, biznesu i środowiska są równane z ziemią na rzecz "złotej wolności" - tym razem w ekonomii.

Poniatowski zwyciężył w tym sensie, że stworzył język - język, który następnie, poprzez różne czasopisma tamtego okresu - zmieniał ludzką mentalność. Tworzył instytucje, które walczyły z zacofaniem ówczesnej Polski. Być może, gdyby był w swych sojuszach bardziej elastyczny, jego państwo przetrwałoby te ciężkie czasy. Myślę, że dla wszystkich propaństwowców lekcja ta może być nad wyraz "przyjemna i pożyteczna", utrzymując się w słownictwie czasów Oświecenia.

23 września 2008

Trzej Królowie=Święto Pracy???

Ludziom można wcisnąć wszystko. Weźmy na ten przykład aktualny kryzys na światowych giełdach. Co poważniejsze media stwierdzają, że chyba jednak doszło do neoliberalnej przesady w deregulacji, a poziom kapitału spekulacyjnego przekracza rozsądne granice. Coraz więcej redakcji przyznaje, że nacjonalizacyjne ingerencje w "wolną rękę rynku", a także wzrost poziomu jego regulacji są w tym momencie słusznymi rozwiązaniami w celu załagodzenia kryzysu. Co zatem mówią ci, którym nie jest to w smak? Leszek Balcerowicz opowiada, jak to zdarzenia te (przypomnijmy - moskiewską giełdę trzeba było zamknąć, by uniknąć jeszcze większych spadków) wcale, ale to wcale nie wskazują na to, że coś jest nie tak z aktualnym modelem ekonomicznym. Gdzie indziej straszy się nas nawrotem socjalizmu, kiedy jedyne, co w tym momencie może nawrócić, to społeczna kontrola nad wielkimi firmami, które nie zawsze są racjonalnymi aktorami ekonomicznymi - dla wspólnego dobra.

Ten przydługi wstęp służyć ma temu, by wprowadzić w nastrój tego, co nas czeka. Oto ruszył w świat pomysł, by 6 stycznia, a więc Święto Trzech Króli (tudzież, w tradycji protestanckiej - Epifanii) stał się dniem wolnym od pracy. Zebrano 700 tysięcy podpisów, pokazano sondaż, w którym ludzie wolą to od 1 maja (a dziwić się po latach PRL-u i rachubach, że oto można mieć dwa tygodnie urlopu dzięki temu?) i rozpoczęła się nagonka. Poseł PO, Jarosław Gowin, bliski skrzydłu sierot po POPiSie, stwierdził, że nad pomysłem warto się zastanowić. Nic dziwnego, skoro parę dni wcześniej podobny pomysł zasugerował pan Goliszewski z BCC. Skoro można dogodzić Kościołowi i lobbystom biznesowym, czemu PO miałaby nie skorzystać?

Problem polega na tym, że już dziś praktycznie wszystkie, poza 6 stycznia właśnie, najważniejsze święta katolickie są dniami wolnymi od pracy. Świąt świeckich jest jak na lekarstwo - ot, 3 Maja czy 11 Listopada. Zamienianie jednego z nich na celebrację kolejnych dni religijnych niebezpiecznie podminowuje świeckość państwa. W sytuacji, kiedy stoi przed nami wielkie wyzwanie budowania państwa po latach, kiedy ludzie nie czuli z nim żadnego związku, a także przystosowywania go do wyzwań globalizacji, bardzo potrzebne są dni-symbole. 1 Maja jest jednym z nich. Konieczne jest jego odklejenie od parad rodem z Polski Ludowej i zaakcentowanie jego prawdziwego znaczenia - trwającego od końca XIX wieku przypominania o prawach pracowniczych. Kasjerki z supermarketów to tylko jedne z wielu grup osób, które o te prawa nadal się dobijają.

Plan zamiany 1 Maja na 6 Stycznia ma zatem na celu już nawet nie tylko zlikwidowanie jakichkolwiek alternatyw dla dychotomii "Bóg albo Rynek", ale zlanie tych dwóch modeli ze sobą. Skoro przedsiębiorcy mówią, że gospodarka poniesie wielomiliardowe straty na kolejnym dniu wolnym (mimo, że nie mamy ich tak znowu wiele jak na skalę Europy), nie przejmując się zbytnio ewentualnym podniesieniem jakości życia, to uspokoi się ich, każąc ludziom pracować w dzień, w którym dopomina się o ich prawa. Ot, taki chichot historii.

Uważam, że czas już na świeckie, nowoczesne państwo. Takowe nie powstanie, jeśli zabierać się będzie ludziom prawo do jednego dnia w roku, w którym na całym świecie kwestie pracy, jej jakości i warunków są w centrum uwagi. Może nie w Polsce - tu przypomina się przymusowe spędy z PRLu - ale nie oznacza to jeszcze, że należy je likwidować. Dlatego też prezentuję oświadczenie, które trafiło do mediów, podpisane nie tylko przez nas, ale też i inne organizacje - stowarzyszenia (Towarzystwo Humanistyczne), organizacje (Krytyka Polityczna), związki zawodowe (Konfederacja Pracy, Sierpień'80), partie polityczne (Zieloni, Polska Partia Pracy, Demokratyczna Partia Lewicy) i osoby prywatne (Łukasz Foltyn, Zbigniew Partyka).

***

W obronie Święta 1-go Maja.

My, niżej podpisani, protestujemy przeciwko pomysłom zlikwidowania Święta 1-go Maja jako dnia wolnego od pracy w zamian za wolne Święto Trzech Króli.

Poseł PO Jarosław Gowin, komentując dla „Dziennika” wyniki sondażu opinii publicznej, dał wyraz poglądowi, że jego partia powinna rozważyć wprowadzenie wolnego 6-go stycznia zamiast 1 Maja. Tak, jakby 1 Maja był świętem grilla, początkiem sezonu na szczupaki, czy ewentualnie dniem Świętego Józefa Robotnika. Tak, jakby nie obchodzono go w Polsce już od 1890 roku, a na świecie od 1889-go. Tak, jakby po ulicach Londynu, Lizbony czy Pragi nie szły co roku tysiące demonstrantów w obronie swoich praw pracowniczych.

Dzień Międzynarodowej Solidarności Ludzi Pracy potrzebny jest szczególnie dziś, w Polsce XXI-go wieku, gdy pracujący stają wobec tych samych zagrożeń, co w XIX i XX wieku. Jak dawniej odmawia się im prawa do zrzeszania się w związkach zawodowych, nie płaci za nadgodziny i zmusza się do pracy za głodowe stawki.

W ostatnich latach wiele zmieniło się na lepsze, ale niestety nie w wyniku działań politycznych, lepszego ustawodawstwa czy trafnych strategii rozwoju. To młode pokolenie uwierzyło w znane hasło alterglobalistów „Inny świat jest możliwy” i poszukało go – poza Polską. Ucieczka młodych Polaków i Polek przed polskim dzikim kapitalizmem - wymuszająca na pracodawcach polepszanie warunków zatrudnienia dla tych, którzy pozostają w kraju - jest faktem.

Dla nas 1 Maja to walka o sprawiedliwość społeczną, godną płacę, wysokie standardy socjalne, ekologiczne i kulturowe, skuteczną ochronę praw pracowniczych i konsumenckich, zrównoważony rozwój i ochronę praw człowieka. Jest symbolem oporu przed dyktatem ponadnarodowych korporacji. Apelujemy, aby 1 Maja pozostał dniem wolnym od pracy.

22 września 2008

Komuna Otwock - "Atom? Dla Polski"

Prowadzący Grzegorz Laszuk rozpoczął spotkanie od przypomnienia, że zaproszony dziennikarz "Gazety Wyborczej", Rafał Zasuń, zachorował. Niestety, nie można w ten sposób usłyszeć, dlaczego "Gazeta Wyborcza", ale też inne media, takie jak "Przekrój", forsują bezalternatywny rozwój energetyki. "GW", inicjując akcję "Atom dla Polski", nie zdecydowała się na postawienie przy jej tytule znaku zapytania. Protestujących przeciwko energetyce jądrowej zrównuje się ze zwolennikami rozjeżdżania Rospudy i lustracji oraz przeciwnikami Unii Europejskiej. Nie jest to debata, ale dyktat.

Profesor Jerzy Wiktor Niewodniczański, prezes Państwowej Agencji Atomistyki, przypomniał krótko historię wykorzystywania energii atomowej przez człowieka - od końca XIX wieku w medycynie, poprzez okres II Wojny Światowej i eksperymenty Niemców, po wykorzystywanie w zbrojeniach podczas zimnej wojny i w energetyce. Wokół Polski, w odległości 300 km istnieje już 26 bloków jądrowych, a planowanych jest kilkanaście kolejnych, żyjemy zatem w ich cieniu.

Dariusz Szwed, przewodniczący Zielonych 2004 przypomniał, że w Niemczech nadal obowiązuje prawo, na mocy którego do 2020 roku mają wyłączyć wszystkie swoje elektrownie nuklearne. Podobne rozwiązanie rozważa Szwecja. Aktualnie w Europie budowany jest jedynie 1 reaktor atomowy - po Czarnobylu przemysł ten nie odbudował swojej pozycji. W Polsce dużo tańsze od elektrowni jądrowej jest inwestowanie w efektywność energetyczną. Aktualnie rodzina w Polsce wydaje ok. 10% swoich miesięcznych dochodów na energię, podczas gdy w krajach zachodnich - 3 do 4%. Po 1989 roku żadny rząd nie zdecydował się na wspieranie decentralizacji energii.

Wojciech Kłosowski z Rady Krajowej Zielonych przypomniał, że kwestia atomu nie jest jednoznaczna. Owszem, nowoczesny blok atomowy wydziela mniej gazów cieplarnianych niż węglowy, są jednak inne kwestie, które wchodzą w grę. Należy wspomnieć o możliwościach awarii technicznych, zagrożeń związanych z terroryzmem. Kwestia atomowa nie powinna zatem opierać się na kwestiach bezpieczeństwa - jest za to absurdalna z punktu widzenia polskiej sieci energetycznej. Co ciekawe, nawet, gdyby wybudować elektrownię atomową... nie dałoby się jej podłączyć do krajowej sieci energetycznej! Jako argument podaje się fakt, że rozwój gospodarczy będzie oznaczać większą energochłonność tymczasem od 20 lat więcej jej produkujemy, niż potrzebujemy (jesteśmy po Francji największym eksporterem energii), zatem efektywność energetyczna może zapewnić nam ochronę przed deficytem energetycznym.

Prof. Niewodniczański sądzi, że w ciągu 20-30 lat podwoi się zapotrzebowanie na energię, na co wskazują badania. Nadwyżka energetyczna Polski może zniknąć już w okolicach 2015 roku. Warto jednak przypomnieć, że elektrownię atomową buduje się 15 lat, zaś gazową - tylko 2, zatem "atom" nie może zapewnić nam w żaden sposób krótkoterminowego bezpieczeństwa - dodał.

Kłosowski przypomina, że przyszłość tkwi w nowych technologiach, takich jak hydroliza wody. Dodatkowym problemem jest fakt, że ponad 12% energii jest aktualnie marnowanych przy przesyle, dlatego należy inwestować w jakość linii przesyłowych. Szwed, wracając do teraźniejszości przypomniał, że wytworzenie 1% PKB w Polsce jest dwukrotnie bardziej energochłonne niż wynosi średnia unijna. W Danii, pomimo jego wzrostu zużycie energii maleje dzięki zdecentralizowanej sieci energetycznej i wolnemu rynkowi energii (choć, jak dodaje Niewodniczański, jest tam inna struktura przemysłu). Za każde 10 centów amerykańskich na kilowatogodzinę z elektrowni atomowej można otrzymać np. 1,2-1,7 kWh energii z wiatru i nawet do 10 kWh efektywności energetycznej. Przypomniał też, że strategia UE zakłada ograniczenie emisji CO2 o 20 do 30%, wzrost efektywności energetycznej o 20% i udziału odnawialnych źródeł energii do tego samego wskaźnika.

21 września 2008

Stosunki społeczne

Nie da się ukryć, że seks nie jest sprawą obojętną z punktu widzenia pojmowania rzeczywistości. Namiętności nierzadko pakują nas w spore tarapaty, a świat kusi marzeniami o łatwej przyjemności bez jakichkolwiek konsekwencji. Kiedy znika reklamowy blichtr i przychodzi co do czego, okazuje się, że konsekwencje jednak są. Ot, chociażby w jednym teleturnieju, w którym pewna kobieta, by wygrać nagrodę, przyznała, że zdradzała męża. Nagrodę wygrała, męża straciła, a polska edycja planowana jest na jesień.

Przemiany w naszej seksualności związane są nierozerwalnie ze społeczeństwem, w którym żyjemy. Nachalna machina medialna, szukająca sensacji i skandalu, wyciska z seksu tyle pieniędzy, ile się da. Nie mam zamiaru ubolewać tu nad zmianami obyczajów, bowiem dla wielu grup (chociażby dla społeczności LGBTQI) nowa rzeczywistość pozwala w odpowiednich warunkach - takich jak na przykład dużych miastach i przy odpowiednio zasobnym portfelu - niemal dosłownie "wykupić się" od nieprzyjaznego świata. Dla tych wszystkich, którzy mają wątpliwą przyjemność życia i współżycia w Polsce B, wszelkie udogodnienia w dziedzinie życia płciowego pozbawionego strachu są utrudnione. Popatrzmy na te wszystkie stłamszone kobiety, które muszą wytrzymywać małżeńskie lub konkubinackie bicie i gwałty. Seks staje się wtedy kolejnym narzędziem pokazywania dominacji w patologicznych relacjach.

Nie chodzi zatem o wrzeszczenie z oburzenia na nowe pomysły wykorzystywania techniki do zwielakratniania przyjemności. Rzecz jasna będą one prowadzić do reakcji skrajnych z obydwu stron (bo jak inaczej określić "modę na dziewictwo"). Wszystko, co nie jest niezgodne z prawem, jest dla ludzi - jeśli zatem ktoś życzy sobie umieszczać filmiki ze swoich swawoli w sieci, ma do tego święte prawo. I znowuż warunek - musi na to być zgoda wszystkich stron biorących w tym akcie udział. Inaczej będzie dochodzić do tragedii, kiedy - co już się zdarzało - ktoś będzie kręcił film wideo z seksu ze szkolną koleżanką, niczego nieświadomą, a następnie chwalił się nim wszem i wobec. Na takie zachowanie zgody być nie może.

Czytając najnowszy numer "Krytyki Politycznej" po raz kolejny zetknąłem się bardzo dobrym tekstem Agaty Czarnackiej, filozofki, którą mam przyjemność znać i która w 2006 roku kandydowała z list Zielonych na Pradze Południe. W swym artykule "Pornowegetarianizm" postuluje, by z pornografią postępować jak z... jajkami. Oznacza to przyjęcie oznaczeń w skali od 0 do 3, które oznaczałyby stopień zgody i przyjemności, jaką mieliby czerpać uczestnicy i uczestniczki całego przedsięwzięcia. 0 to w tym wypadku "radosny ekshibicjonizm", zgodnie z określeniem samej autorki, zaś 3 - "produkcja pod przymusem". Mając do czynienia z takimi kryteriami, kto wie, czy osoby korzystające nie zaczęłyby zastanawiać się nad kwestiami produkcji danego filmu.

Internet na dzień dzisiejszy ani nie ułatwia, ani nie utrudnia ucywilizowania całego rynku pornograficznego. Mając na wyciągnięcie ręki wszelkie możliwe fantazje, często kończy się to uzależnieniem od cyberseksu, o którym pisał "Dziennik". Wbrew plotkom zdecydowana większość aktorek i aktorów nie otrzymuje specjalnie dużych pieniędzy, a dominujące modele, w których uległa kobieta zgadza się na udział w spektaklu, w którym wyraźnie musi udawać przyjemność, przenoszą się obecnie w cyberprzestrzeń. Nic dziwnego - w końcu mamy tu do czynienia z prostym przenoszeniem wzorców na poziom życia Kowalskiej czy Nowaka.

Trzeba zatem pomyśleć, co zrobić, by było "po ludzku". Nie chodzi tu o tworzenie katalogu zabronionych pozycji czy pomysłów, bo rok 1968 skutecznie przeforsował obecność seksualności i prawa do swobodnego jej wyrażania. Chodzi raczej o unkanie dominujących, patriarchalnych wzorców, przez które zachwiana jest równość płci i ich partnerskie relacje. Do znudzenia będę przekonywał, że klucz do zmiany tkwi tu w edukacji - wystarczy popatrzeć na przykłady szkolnych podręczników, które w "Krytyce" zaprezentowała Agata Groszek, by stwierdzić, że coś jest nie tak. Dziadek gra w szachy, a babcia gotuje. Dziewczyna wyrzuca śmieci na ulicę, a chłopiec ją poucza (nic to, że z badań socjologicznych widać, że z reguły jest odwrotnie). Bez zwrócenia uwagi na takie, wydawać by się mogło odległe kwestie, zmienić sposób traktowania kobiet i ich postrzegania w męskich fantazjach będzie szalenie trudno.

W Szwecji państwo dotuje feministyczne filmy porno. W Holandii prostytutki mają prawo do zabezpieczeń socjalnych. W Polsce... cóż, łatwo nie jest, ale też i sfera seksu, z jednej strony tabuizowana przez kościół katolicki ("tylko po ślubie"), a z drugiej - rozdymana do nieprzytomności przez media ("rób to kiedy tylko chcesz") bywa deformowana, a sprzeczne naciski prowadzą do hipokryzji i nierzadko - tragedii. Sam jednak fakt istnienia pornografii tragedią (chyba - bo wśród feministek i feministów trwa na ten temat spór) nie jest, nie pytajmy zatem "czy", ale "jaka" ma ona być.

20 września 2008

Zielone Światło ociepla Wilanów!

Skoro problemy z reklamą w przestrzeni publicznej przyjmują tak monstrualne rozmiary, czemu zatem nie pójść na całość i skomercjalizować wygląd pałacu w Wilanowie - rzecz jasna w sposób demokratyczny? Brzmi kontrowersyjnie? I tak ma być - w końcu za tą intelektualną prowokacją stoi nasze radykalne artystycznie skrzydło - Jerzy Masłowski i Wojciech Cegielski. O sprawie już napisało "Życie Warszawy", teraz zatem czas na to, by sami autorzy pokrótce opowiedzieli, o co im chodzi. Będzie się działo - mamy nadzieję, że tak szokujący pomysł wpłynie na otrzeźwienie nas wszystkich i na przywrócenie przestrzeni publicznej nam wszystkim. No i dodajmy - to prowokacja, więc o pałac nie drżyjcie.

Mając na celu ochronę Pałacu w Wilanowie, Fundacja Zielone Światło wraz z inwestorem TZG Projekt postanowiła ocieplić zabytkowy budynek metodą sidingu. Dzięki tej metodzie, Pałac już nigdy nie będzie trawiony wilgocią i nie będzie podlegał erozji wywołanej czynnikami atmosferycznymi; mikroklimat wewnątrz budynku s
tworzony dzięki tej metodzie pozwoli przedłużyć żywot bezcennym zbiorom. Dzięki zaangażowaniu prywatnego inwestora mamy nadzieję, że projekt uda się zrealizować w terminie. Jako że istnieje możliwość pozyskania funduszy unijnych na termomodernizację, byłoby błędem nie skorzystanie z nich. Mamy nadzieję, że pomysł zyska aprobatę mieszkańców Warszawy. Należy podkreślić, że Warszawiacy mogą zdecydować o przyszłym kolorze elewacji (do wyboru osiem kolorów) - mają temu służyć konsultacje społeczne; punkt konsultacyjny znajduje się w wilanowskiej kawiarni Break Cafe znajdującej się obok budynku Poczty. Zachęcamy do odwiedzenia punktu. Wynik głosowania zostanie ogłoszony 20 października w Break Cafe oraz w mediach.

Tekst i zdjęcia - Fundacja Zielone Światło

19 września 2008

20 lat – i nadal rosną!

Nie, nie chodzi tu ani o jakieś młodzieżowe gwiazdeczki muzyki pop, ani o moją skromną osobę (bo nie dość, że jestem rok starszy, to jeszcze nic nie wskazuje na to, bym miał jeszcze zyskać parę centymetrów), lecz o FYEG – Federację Młodych Europejskich Zielonych. Szacowna organizacja, skupiająca młodzieżówki i organizacje pozarządowe mające razem 30.000 członkiń i członków, rozpoczynała swe istnienie w ciekawych czasach. Nie było Internetu, więc doprawdy nie mam pojęcia, w jaki sposób zorganizowali spotkanie założycielskie. Patrząc na niedawny Letni Uniwersytet Zielonych, wydaje mi się to doprawdy nieprawdopodobne.

A jednak im się udało. Zaczynali bardzo skromnie, od paru organizacji, by dziś być oficjalną młodzieżówką Europejskiej Partii Zielonych, organizującą debaty, warsztaty i happeningi, wydającą mnóstwo publikacji, wśród których bodaj najsłynniejszą jest znany czytelniczkom i czytelnikom tego bloga „Ecosprinter”. Teraz jednak zdecydowała się na wydanie całkiem przedniej książeczki z okazji swojego dwudziestolecia, zawierającej wywiady z głównymi postaciami tej niesamowitej historii, okraszonej zdjęciami z akcji i próbkami oświadczeń prasowych z ostatnich lat. Organizacja ta jest nam tym bliższa, że „nasz człowiek w Brukseli”, Bartosz Lech, był jej współprzewodniczącym.

Cóż zatem działo się przez te 20 lat? Przeszło się z francuskiego na angielski jako oficjalny język obrad. Prowadzono mnóstwo kampanii społecznych wśród ludzi młodych, poświęconych takim tematom, jak walka z dyskryminacją, bezpieczny seks, integracja europejska czy też ostatnio – zmiany klimatyczne. Organizowano akcje uliczne za zniesieniem wiz na skalę światową, pokazujące efekty globalnego ocieplenia, przeciwko degradacji środowiska. Warsztaty organizacji odbywały się w całej Europie, podejmując najróżniejsze tematy. Pracowano nad wspólną polityką i efekty tegoż widać w dość szczegółowym programie Federacji.

Zmieniały się loga, zmieniały się czasy, zmieniali się ludzie. W Brukseli należało się zarejestrować i znaleźć jakiś kąt do pracy, co nie było takim prostym zadaniem. Należało też regularnie dbać o budżet organizacji, ubiegać się o dofinansowania – co nie jest prostym zadaniem, za to całkiem niezłą szkołą życia. Właśnie dlatego też FYEG jest zdecydowanie za tym, by nieoficjalna, niecertyfikowana edukacja poprzez różnego rodzaju organizacje społeczne była rozpoznana jako wartościowa i dająca podstawy do jej doceniania przez władze i przedsiębiorców.

Ponieważ czas młodości to czas studiów, a w młodzieżówce nie można być wiecznie, rotacja jest dość znaczna. Momentem przełomowym dla wielu jest chwila, kiedy kończą się studia i zaczyna się praca – nie każdy ma wówczas czas na dodatkową działalność. Mimo to już 20 lat trwa praca nad zazielenianiem młodych ludzi i przekonywaniem ich do tego, że zielona polityka nie jest fanaberią, ale realną ideologią, rozwiązującą problemy społeczne i ekologiczne. Patrząc się na 80 stron kieszonkowej publikacji wygląda na to, że idzie im to całkiem skutecznie.

Myśląc o tym, że pokazanie działalności sympatycznej grupy zwykłych, a zarazem bardzo wyjątkowych, młodych ludzi, może zainspirować do działania, przywiozłem nieco egzemplarzy tejże publikacji do Warszawy. Leżą w biurze i czekają na chętne i chętnych do jej wzięcia – jest ich prawie 30, więc na dzień dzisiejszy dla każdego starczy. Godziny dyżuru macie podane, zatem zapraszam. Nadmienię jeszcze, że i FYEG ma swojego „Zielonego Pudelka” na tych łamach – i nic dziwnego, w końcu nie ma bardziej otwartej od Zielonych formacji politycznej, która nie wstydzi się tego, że tworzą ją ludzie, a nie cyborgi. A skoro tak, to cóż – zapraszam do lektury!

18 września 2008

E-Polis: europejska sieć miast zrównoważonych

E-Polis została założona w 2006 roku przez 4 Zielonych w Parlamencie Europejskim: Gisellę Kallenbach, Monicę Frassoni, Davida Hammerstesteina-Mintza i Michaela Cramera. Wszyscy byli przekonani, że należy zachęcać obywatelki i obywateli do uczestniczenia w lokalnych procesach decyzyjnych i promować zrównoważony rozwój obszarów miejskich.

E-Polis wspiera i inspiruje lokalne inicjatywy i organizacje pozarządowe, których celem jest promocja zrównoważonego rozwoju i udziału społeczeństwa obywatelskiego w procesie planowania przestrzennego. E-Polis ma na celu stworzenie europejskiej sieci tego typu inicjatyw i organizacji w celu podzielenia się doświadczeniami i znalezienia partnerów i partnerek dla lokalnych aktywności.

E-Polis wystartowała w wybranymi inicjatywami i organizacjami z różnych krajów Europy. Aktywności przezeń stymulowane obejmują szeroki wachlarz tematów, chociaż główny nacisk skierowany jest na podnoszenie świadomości ekologicznej i zachęcanie obywatelek i obywateli do uczestnictwa w lokalnych procesach decyzyjnych.

Głównym narzędziem kontaktu jest strona www.e-polis.info, posiadająca forum i bazę danych organizacji pozarządowych, pozwalającą na kontakt z osobami i przedsięwzięciami, dzielącymi ze sobą wspólną ideę – że inne miasto jest możliwe.

Czas na usieciowienie!

Czechy: Brno – sprawy publiczne

Młody piesza/y Brna – jak dzieci widzą ulice? Inicjatywa obejmowała wystawę fotograficzną i mapę miasta z punktu widzenia dziecka. Projekt ten ma na celu zmienić miasta w obszary przyjazne dzieciom i poprawę jakości przestrzeni publicznej – nie tylko dla młodych, ale i dla niepełnosprawnych i starszych mieszkanek i mieszkańców. Pomóc w tym może szerokie zainteresowanie społeczne.

Praga, Arnika – Centrum Wsparcia Obywateli

Projekt ma trzy zasadnicze cele. Pierwszym z nich jest zwiększenie udziału zwykłych ludzi w procesach decyzyjnych i zainicjować debatę publiczną nad strategiami zrównoważonego rozwoju. Drugim jest zapobieżenie szkodliwym projektom, które mogłyby zagrozić dziedzictwu kulturowemu i/lub zniszczyć przestrzeń publiczną, w tym miejsca zielone. Ostatnim jest obmyślanie zrównoważonych strategii rozwojowych dla Pragi.

Hiszpania: Las Palmas, Tierra Verde

Projekt ten ma na celu zwiększenie udziału lokalnej społeczności w miejskim administrowaniu i w polityce. NGO Tierra Verde dostarcza informacji na temat prawa obywatelek i obywateli do udziału w decyzjach i możliwości włączenia się w ich stanowienie. Kampanię wspierają pocztówki i ulotki. Organizuje także spotkania z innymi organizacjami pozarządowymi, stowarzyszeniami międzysąsiedzkimi, federacjami, organizacjami młodzieżowymi w celu włączenia w rozwój miasta zgromadzeń obywatelskich i wytworzenie dobrze poinformowanej społeczności.

Walencja, Coordinació acció i refleksió

Inicjatywa zamierza ratować od wyburzenia domy w historycznej dzielnicy „El Cabanyal”. Z pomocą Coordinació acció i refleksió lokalne grupy mieszkanek i mieszkańców miasta odwiedziły Hamburg-Ottensen w celu wymiany doświadczeń, bowiem i ta dzielnica miała za sobą podobne doświadczenia, ale była w stanie zapobiec zagrożeniom. Grupy z Walencji brały udział w zorganizowanym przez Stadtteilarchiv HH-Ottensen szkoleniu, w celu wymyślenia wycieczek po własnych osiedlach.

Niemcy: Lipsk, Stadtforum Leipzig

SL jest sojuszem różnorodnych grup i stowarzyszeń w Lipsku. Wspiera projekty, mające na celu walkę z obumieraniem miasta, na przykład „tymczasowe” użytkowniczki i użytkowników domów (małe inicjatywy obywatelskie, artyści, młodzi ludzie), którzy żyją przez jakiś czas w starych, nieodrestaurowanych domach po to, by zapobiec ich niszczeniu. SL zorganizowało także „Gruenderzeitmuseum”, obejmujące okres czasowy, podczas którego powstała większość sławnych budynków Lipska, w celu podnoszenia świadomości ich istnienia i ratowania przed zniszczeniem.

Polska: Toruń, Fundacja „Pracownia zrównoważonego rozwoju”

W 2007 roku odbyły się trzy konferencje o następującej tematyce: „Miasto przyjazne środowisku”, „Miasto aktywnego społeczeństwa” i „Kultura i turystyka jako czynniki rozwoju”. Celem było zainicjowanie debaty wśród mieszkanek i mieszkańców Torunia w celu przygotowania ich do planów miasta dotyczących bycia Europejską Stolicą Kultury w 2016 roku i do zapewnienia zrównoważonego rozwoju, jak również zainicjowania nowoczesnego myślenia o środowisku i społeczeństwie.

Włochy: Rispescia, Circolo Festambiente

Uczennice i uczniowie szkół średnich z prowincji Grossetto, największej w Toskanii, odwiedzili wystawę technologiczną Legambiente, gdzie wytłumaczono im, w jaki sposób surowce naturalne mogą być wykorzystywane do ogrzewania, chłodzenia i wytwarzania elektryczności. Lokalne sklepy również gościły serię kampanii informacyjnych na temat odnawialnych źródeł energii.

Materiały promocyjne projektu E-Polis - zachęcamy do współpracy!

17 września 2008

Zieloni za zielenią - Ochrońmy Park Świętokrzyski!

Warszawscy Zieloni: Pani Prezydent, więcej parków to zysk dla miasta!

Z żalem przyjęliśmy wiadomość, że Ratusz wraca do planów wycięcia części Parku Świętokrzyskiego, by sprzedać teren pod zabudowę.

Warszawiacy licznie i zdecydowanie wypowiedzieli się za pozostawieniem parku, jednak po raz kolejny okazuje się, że ekipa kierująca miastem zamierza raczej narzucać swoją wolę mieszkańcom, niż reprezentować ich interesy. Nie przestajemy jednak zbierać podpisów pod listem do Hanny Gronkiewicz – Waltz.

Nasz list poparli:

- Renata Dancewicz, aktorka
- Olga Tokarczuk, pisarka
- Kinga Dunin, pisarka
- Kazimiera Szczuka, krytyczka literacka
- Agnieszka Graff, krytyczka literacka
- Anna Baumgart, artystka – plastyczka
- Sławomir Sierakowski, publicysta, razem z całym zespołem „Krytyki Politycznej"
- Rafał Muszczynko, Masa Krytyczna
- Agata Czarnacka, pracownica naukowa, Instytut Filozofii UW
- Hanna Gill, Stowarzyszenie Chomiczówka przeciw Degradacji
- Maciej Tomaszewski, Stowarzyszenie Chomiczówka przeciw Degradacji
- Anna Horoszkiewicz, Stowarzyszenie Zielone Ogrody
- Maciej Frączak, Stowarzyszenie Ekologiczny Ursynów

Uruchamiamy też zbiórkę podpisów na portalu petycje.pl i na serwisie Facebook.

Chcielibyśmy jeszcze raz zwrócić uwagę władz miasta, że jest to jedyny park w centrum. Drzewa, które Ratusz chce wyciąć przyczyniają się do oczyszczenia powietrza i tłumienia hałasu. Parki muszą być blisko miejsc pracy i zamieszkania, łatwo dostępne. Jeżeli dotarcie do terenów rekreacyjnych wiązać się będzie z przedzieraniem się przez korki, to nie będzie to żadna rekreacja.

W rankingach jakości życia Warszawa zajmuje nieodmiennie miejsce przy końcu listy miast europejskich. Krótkowzroczna pogoń za zyskiem ze sprzedaży terenów tak naprawdę jest przeciwskuteczna. Nikt nie będzie chciał inwestować, ani przyjeżdżać do miasta, w którym życie codzienne nie sprawia żadnej przyjemności. Warszawa traci, nie zyskuje, na takiej polityce!

Zamiast wycinać park, powinniśmy raczej myśleć, jak go uatrakcyjnić. Jesteśmy gotowi stworzyć sieć osób i organizacji, które opracują projekt rewitalizacji terenów wokół Pałacu Kultury. To ścisłe centrum, wizytówka miasta, miejsce, w którym mogłyby powstać np. miejsca na plenerowe koncerty wśród zieleni, tory dla rolkarzy, ogródki kawiarni, plenerowe wystawy sztuki.

Mamy nadzieję na konstruktywną współpracę, a nie kolejne protesty.

Pani Prezydent, więcej parków to CZYSTY zysk! Dla wszystkich.

LIST OTWARTY W SPRAWIE ZABUDOWANIA OBSZARU PARKU ŚWIĘTOKRZYSKIEGO

Szanowna Pani Prezydent!

Z zaniepokojeniem przyjęliśmy informacje prasowe na temat zagospodarowania terenów Parku Świętokrzyskiego, z których wynika, że władze Warszawy planują ograniczenie jego powierzchni (artykuł „Park Świętokrzyski idzie pod topór?", opublikowany w „Życiu Warszawy" z dn. 3.06.2008). Jako mieszkanki i mieszkańcy miasta stanowczo protestujemy przeciwko zapowiadanej wycince drzew na tym terenie.

Miasto nie jest martwą przestrzenią – jest żywą tkanką, której rozwój powinien uwzględniać lokalne uwarunkowania, mikroklimat, a także potrzeby ludzi w nim pracujących i odpoczywających. Nie zgadzamy się z prezentowaną przez władze Warszawy wizją stolicy, w której jedyną przestrzenią publiczną stają się kolejne centra handlowe, natomiast inicjatywy, służące podniesieniu jakości życia w mieście są torpedowane przez stołecznych urzędników.

Miasto ma wystarczające możliwości pozyskania dochodów – nie musi ich czerpać kosztem zielonych miejsc, z których mają prawo korzystać wszyscy mieszkańcy i mieszkanki Warszawy. Niepokoi nas postawa władz Warszawy, kierujących się w swej działalności wyłącznie logiką zysku i mających mało zrozumienia dla tego, czym powinna być wspólna przestrzeń miejska. Warto, aby Warszawa zaczęła brać przykład z miast takich jak Berlin, gdzie inicjatywy podobne do „Dotleniacza" Joanny Rajkowskiej mogą liczyć na przychylne wsparcie miejskich urzędników.

Nie chcemy, aby Warszawa stała się betonową pustynią. Park Świętokrzyski jest jednym z ostatnich miejsc zielonych w ścisłym centrum miasta. Chcemy drzew zamiast kolejnych wieżowców. Każdy i każda z nas ma prawo do zieleni blisko miejsca zamieszkania!

Apelujemy o respektowanie woli zdecydowanej większości warszawianek i warszawiaków i rezygnację z planów zabudowy Parku Świętokrzyskiego. Domagamy się rozpoczęcia procesu konsultacji społecznych w sprawie zagospodarowania okolic Parku oraz moratorium na jakiekolwiek inwestycje, które mogłyby naruszyć jego integralność. Chcemy, aby nowe centrum miasta, podobnie jak i zabudowa brzegów Wisły, zachowały spoistość tkanki miejskiej, a nie tworzyły jeszcze większy chaos architektoniczny i komunikacyjny.

16 września 2008

Bali, Poznań, Kopenhaga - długa droga do zrównoważonego rozwoju

Już w grudniu czeka nas szczyt klimatyczny w Poznaniu - wydarzenie to będzie przez jakiś czas na czołówkach światowych gazet, bowiem cały świat z zapartym tchem śledzi rozwój sytuacji. Oczekuje się, że jeszcze w tym roku światowym liderom i liderkom uda się znaleźć wyjście z aktualnej, patowej sytuacji. Zmiana rządu w Stanach Zjednoczonych może tu wydatnie pomóc - tak Obama, jak i McCain deklarują, że porzucą samobójczą politykę Busha w tej materii. Nie będzie jednak łatwo, a czasu coraz mniej - jeśli od 2012 mają obowiązywać na świecie nowe limity emisji dwutlenku węgla, wymagać to będzie opracowania konsensusu do przyszłorocznego szczytu klimatycznego w Kopenhadze. Polski rząd nie robi zbyt wiele w tej kwestii, a plotki, mówiące o możliwości zdymisjonowania Macieja Nowickiego ze stanowiska ministra środowiska, raczej potwierdzają nasze obawy niż je rozwiewają. Bo bardziej kompetentną osobę znaleźć Platformie Obywatelskiej będzie trudno...

Przejdźmy jednak do ciekawej, boellowskiej publikacji. Berlińska centrala fundacji zdecydowała się na jej wydanie wspólnie z Germanwatch, organizacją, zajmującą się między innymi ochroną klimatu i promowaniem sprawiedliwego handlu. Autor, Christoph Bals, na 50 stronach opisuje dotychczasowe osiągnięcia międzynarodowej polityki klimatycznej, przedstawia zagrożenia, stojące przed nami, jeśli nie zdecydujemy się na przeciwdziałanie im. Wśród nich znajduje się m.in. topnienie lodowców na Arkyce i Grenlandii, pustynnienie Sahelu, rosnące natężenie El Nino czy też wręcz zaniknięcie Golfsztromu, co mogłoby kompletnie zdestabilizować sytuację klimatyczną Europy. Topnienie wiecznej zmarzliny na Syberii uwalnia pokłady metanu, które jeszcze bardziej przyspieszają globalne ocieplenie.

Jak widać, jest to niespecjalnie ciekawa perspektywa. Grozi nam, jeśli światowe rządy nie zdecydują się na ambitny program zmian, o którym była już kilkakrotnie mowa na tym blogu. Niestety, coraz bardziej realna jest perspektywa np. "klimatycznego apartheidu", do której prowadziła dotychczasowa polityka amerykańskiej administracji. Polegała ona z grubsza na tym, że nie rozpoznawano faktu, że wiele krajów nadal ma prawo do rozwoju i "nadganiania" globalnej Północy w sytuacji, kiedy rosną im emisje gazów szklarniowych. Nadal jednak, w przeliczeniu na głowę mieszkanki/mieszkańca, na osobę z Indii przypada 20 razy mniej CO2 niż na osobę z USA. Trudno zatem oczekiwać, by kraje takiej jak Chiny czy Indie, odzyskujące po dziesiątkach lat kolonializmu swoją pozycję na światowym rynku, miały natychmiast zaprzestawać rozwoju. Tym bardziej, że np. w Państwie Środka sektor energetyki odnawialnej zaczyna w końcu rozpościerać skrzydła.

Grozi nam tez inny scenariusz - jeśli nie osiągniemy szczytowych emisji do 2015 roku, a następnie nie zaczną one spadać, wzrost tempertury w porównaniu do czasu przed rewolucją przemysłową wyniesie ponad 2 stopnie Celsjusza, co grozi nieodwracalnym rozregulowaniem ziemskiego ekosystemu. Późniejsze "leczenie" będzie dużo bardziej kosztowne dla światowej gospodarki niż "klimatyczna profilaktyka", trudno bowiem oszacować np. koszty orbitalnych paneli, odbijających promienie słoneczne. Jednocześnie trudno spodziewać się, by te sztuczne działania miały funkcjonować lepiej niż te Matki Natury.

Cóż zatem trzeba zrobić, by było lepiej? Rozmawiać o tym, jak uratować planetę i zapewnić prawo do rozwoju i życia na godnej stopie milionom ludzi na całym świecie. Dobrym pomysłem publikacji jest wzmocnienie specjalnego funduszu rozwojowego określonym procentem od transakcji, przeprowadzanych w obrębie handlu emisjami. Pieniądze z tego funduszu pomagałyby ubogim krajom w przestawieniu ich gospodarek na zrównoważone tory, jednocześnie nie odmawiając prawa do rozwoju. Inną kwestią jest wspieranie "ubezpieczeń klimatycznych" dla biednych, rozłożone na kilka stopni - indywidualny, ubezpieczyciela i globalnego funduszu. By zapobiec katastrofie, emisje gazów szklarniowych w 2050 roku muszą być od 50 do 85% niższe w porównaniu do roku 1990. Pokazuje to skalę wyzwania i tego, że jest to jedno z najbardziej ambitnych przedsięwzięć w historii ludzkości.

Wielką zaletą Fundacji Boella jest to, że znakomita większość ich darmowych publikacji dostępna jest w sieci. Dotyczy to także omawianej broszury - zapraszam zatem do zapoznania się z jej angielską wersją, licząc na to, że pojawi się i polska. Przed grudniem i Poznaniem bardzo by się przydała.

15 września 2008

Lex humana zamiast Pax Americana

Świeżo po lekturze starszej książki Benjamina Barbera dowiedziałem się, że właśnie Muza wydała jego kolejne dzieło. Z początku, jeśli chodzi o autora, jakoś nie byłem podniecony - ot, pomocnik Billa Clintona, trudno mi zatem było to uznać za zaletę. Kiedy jednak zobaczyłem, co potrafi pisać Stiglitz, stwierdziłem, że nie może być aż tak źle. Amerykański liberalizm, który po latach zdał sobie sprawę, do czego prowadzi obranie kierunku na "trzecią drogę", dziś wraca na swe dawne, lewicowe pozycje. Książka Barbera mierzy się z wyzwaniem światowego terroryzmu - wyzwaniem, na które do tej pory była tylko jedna odpowiedź, a mianowicie wojna. Autor dekonstruuje politykę administracji George'a W. Busha krok po kroku. Dziś, kiedy panika wokół rozlicznych mudżahedinów nieco osłabła, dużo ciekawsze zaczynają wydawać się te fragmenty książki, które w momencie jej ukończenia w 2003 roku nie wychodziły na pierwszy plan.

Z polskiego punktu widzenia na pewno ciekawe będą konstatacje na temat prywatyzacji. Autor zauważył bardzo wyraźnie, że jest ona dla współczesnych władz amerykańskich zjawiskiem nad wyraz pożądanym i przedkładanym dużo wyżej niż demokracja. Model "prywatyzacji zysków i uspołecznienia kosztów" widać za każdym razem, kiedy nieudolne zarządzanie prywatnej firmy prowadzi do jej bankructwa. By ratować sytuację, np. w wypadku banku Northern Rock w Wielkiej Brytanii, najczęściej trzeba dane przedsiębiorstwo znacjonalizować, postawić na nogi, a następnie... sprzedać. W ten sposób kręci się koło gospodarczej anarchii, którą pogłębiają korporacje, mające coraz większy wpływ na demokratycznie wybierane władze. Przekonani politycy, nierzadko wpompowanymi w kampanię wyborczą pieniędzmi, przystępują po wyborze do demontażu regulacji rynku. Kończy się to rosnącymi zyskami prywatnych, pozostających poza jakąkolwiek obywatelską kontrolą molochów.

To tylko jedno z wielu oblicz "wolnego świata", jakie sprzedawała ekipa Busha. Wystarczy wspomnieć, że po wyzwoleniu Bagdadu nie chroniono muzeów czy uniwersytetów, ale ministerstwo ropy naftowej. Naiwna wiara, że demokrację da się przynieśc na bagnetach gdziekolwiek tylko zjawią się oddziały US Marines, doprowadziła do dziesiątek tysięcy śmierci cywili i do kolejnych setek tysięcy, uciekających z tego kraju. Wszystko to dzięki nacjonalistycznemu poczuciu wyższości i zawieszeniu norm, których przestrzegania wymaga się od wszystkich dookoła. Trudno inaczej określić sytuację, jaka panuje w bazie w Guantanamo, w której dochodzi do tortur, nie mających nic wspólnego z państwem prawa, za jakie uważają się USA.

Jest tu jednak miejsce na pozytywne pomysły. Barber przede wszystkim nie wierzy w to, że islam i demokracja są do siebie wzajemnie nieprzystawalne. Wręcz przeciwnie - wierzy, że wolne wybory są w świecie muzułmańskim w pełni do osiągnięcia, trzeba tylko pozwolić samym zainteresowanym na jej wytworzenie. Jest niedorzecznością wymagać od milionów ludzi na całym świecie natychmiastowego skoku ustrojowego, który Europie czy Ameryce zajmował po 100-200 lat. Proces ten można wspierać poprzez coś, co nazywa "demokracją prewencyjną", skupioną m.in. na uznaniu, że wojna jest irracjonalna, zmiany reżimu nie uzasadniają wojny, a państwa, w których terroryści przebywają, niekoniecznie muszą być "zbójeckimi". Czy ktoś nazwałby tak Hiszpanię, mającą problemy z ETA?

"Edukacja, głupcze!" - to hasło Barber wziął sobie chyba do serca. Nie wierzy, by bez tego typu promodernizacyjnych działań dało się zbudować lepszy świat. Nie wierzy też w to, by dało się zapobiec biedzie poprzez proste dary żywnościowe - trzeba tam realnie inwestować, jeśli myślimy o globalnej sprawiedliwości. Nie chodzi zatem o to, by wysyłać tam worki ze zbożem, ale by zapewnić, że Globalne Południe będzie mogło samodzielnie produkować żywność na potrzeby własne. Wpisuje się w to też promocja odnawialnych źródeł energii, o której niedawno było na tym blogu.

Dla wszystkich entuzjastek i entuzjastów amerykańskich wyrzutni rakietowych zaś - krótki rzut oka na opinie Barbera. Zamiast tej instalacji, promującej amerykańską hegemonie, widziałby nowy Plan Marshalla dla państw muzułmańskich. Tego typu plan idealnie wpasowuje się w to, co nazywa on "lex humana", a więc prawo globalnych obywatelek i obywateli. Prawo, którego nie dyktuje ściśnięta, militarna pięść, ale książki i wiedza, którą gromadzą ludzie. Warto mieć tę wizję w pamięci.

14 września 2008

Letni Uniwersytet Zielonych: Zieloni Akademicy

Przedstawiamy wystąpienie dr Krystyny Słodczyk z 29 sierpnia 2008, poświęcone transgranicznej współpracy zielonych akademików i akademiczek.

Troska o świadomość ekologiczną obywateli powinna stać się podstawą dla procesu „zazielenienia” Europy. Tę świadomość badamy w Polsce od 1994 roku i wiemy, ze na początku badań grupa proekologiczna Polaków stanowiła około 1/3 ludności. To mniej niż wskazywały badania w innych krajach europejskich. Ale w 2001r. ludzi ceniących sobie wiedzę i reprezentujących postawy ekologiczne było już tylko 22%. Niestety, tendencja spadkowa utrzymuje się, obecnie jest to tylko 11%. Taki stan rzeczy jest bardzo niepokojący, ponieważ to właśnie ci obywatele stanowią nasz potencjalny elektorat i to oni mogą stac się podmiotami w procesach upowszechniania zielonych idei.

Portret społeczny tej grupy jest ciekawy: są to osoby w wieku 39-45 lat, z wykształceniem wyższym, przeważnie zaliczane do inteligencji, dobrze sytuowane i żyjące w miastach o liczbie mieszkańców ponad 500 tysięcy.

Nawet tam, gdzie dobry stan środowiska mógłby stać się szansą na rozwój (np. w Zielonych Płucach Polski) nie ma licznej grupy proekologicznej. Mało jest też takich osób wśród rolników (około 4%) oraz- co bardzo niepokojące- wśród młodzieży.

Świadczy to o małej sprawności systemu edukacji (formalnej i nieformalnej) w zakresie kształtowania świadomości ekologicznej.

Zastanówmy się nad przyczynami. Jest ich wiele, przedstawię tylko wybrane.

Kluczem do edukacji ekologicznej jest nauczyciel. Świadomość ekologiczna nauczycieli również jest niewielka. Dodatkowo pracę utrudnia im przyjęta ścieżka multidyscyplinarna edukacji ekologicznej. Znaczy to, ze treści ekologii i ochrony środowiska realizowane są na wielu przedmiotach, np. biologii, geografii, chemii, fizyce. Uczeń ma dokonać syntezy tych treści, a nie jest do tego przygotowany, podczas gdy programy szkolne preferują wiedzę encyklopedyczną, a nie praktyczną.

Jednak nawet najlepszy program pozostanie wiedzą teoretyczną, w praktyce nieużywaną, jeśli nie połączymy edukacji ekologicznej z wychowaniem obywatelskim!

Uważam, że spadek poziomu świadomości ekologicznej związany jest z antropocentryczną postawą filozoficzną, etyczną i religijną, której wyrazem są współczesne programy nauczania. Potrzebujemy nowych programów na miarę nowej Europy.

Zatem proponuję; Przyłóżmy większa wagę w Europie do kształcenia nauczycieli, stwórzmy dla nich międzynarodowe systemy kształcenia, zintegrujmy programy nauczania przedmiotów w Europie.

W USA istnieje ustawa o edukacji ekologicznej, przyjęta przez parlament jeszcze za rządów Georga Busha- seniora. W Polsce mamy Narodowy Program Edukacji Ekologicznej oraz Strategię Edukacji Ekologicznej, ale są to tylko dokumenty ministerialne. Nie określono w nich także finansowych źródeł dla edukacji ekologicznej. Biorąc pod uwagę stan taki jak jest np. w Polsce, stwierdzam, że potrzebna jest dyrektywa w sprawie edukacji ekologicznej. Powinniśmy zwrócić się w tej kwestii do naszych zielonych parlamentarzystów.

Zasadniczym powodem dla którego ludzie nie są zainteresowani postępowaniem proekologicznym jest ich status ekonomiczny. Ludzie nie akceptują działań, które polepszałyby stan środowiska kosztem np. ich miejsc pracy. Nie widzą związków między zdrowiem, środowiskiem a położeniem ekonomicznym.

Zatem musimy uświadomić to ludziom i włączyć ich w działalność obywatelską.

Rozwiązanie tych problemów jest możliwe dzięki współpracy pracowników naukowych. Wiele rzeczy moglibyśmy razem rozwiązywać, ale w chwili obecnej nawet nie wiemy do kogo się zwrócić z propozycją wspólnej pracy, nie tylko nad problemami kształcenia , ale i wspólnych badań naukowych.

Potrzebna jest baza danych zielonych naukowców. Apeluję o stworzenie takiej bazy danych, a następnie powołanie forum. Forum to, stało by się platformą wymiany idei i doświadczeń.

Współpraca zielonych akademików to nie odkryty jeszcze, ale wielki potencjał do rozwiązania problemów Europy. Trzeba dążyć wszelkimi siłami do „zasypania tej kolejnej przepaści”.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...