31 maja 2009

Raport sondażowy - maj 2009

Potyczki między PO a PiS, promocja Libertas w telewizji publicznej, debata (a właściwie jej parodia) Tuska ze stoczniowcami, brak realnych debat programowych, poza niekoniecznie transmitowanymi pojedynkami na wyższych uczelniach - tak mija wyborczy maj. Wojna na spoty trwa w najlepsze i do 7 czerwca raczej się nie zakończy - dopóki wydawanie pieniędzy może wpłynąć na wyborczy wynik, dopóty proces bombardowania nimi nie ulegnie zmniejszeniu. Wojna ta już od dawna stała się wojną pozycyjną, przy czym po uśrednieniu wyników sondaży z miesiąca widać, że PO straciło nieco gruntu pod nogami. PiS skutecznie zabezpieczyło swój stan posiadania na prawej flance (nic dziwnego, skoro prezes Kaczyński z uporem maniaka straszy Niemcami i "polskimi Europejczykami") i stara się teraz punktować potknięcia rządu Danalda Tuska - całkiem skutecznie, Prawo i Sprawiedliwość zbliżyło się bowiem do magicznej bariery 25%.

W takiej sytuacji przestał spadać dystans między PiS a SLD. Partia Grzegorza Napieralskiego ustabilizowała swoje poparcie na poziomie dwucyfrowym, nadal jednak dalekim od wyniku LiD z 2007 roku. PSL powyżej progu jest tu dość nieznacznie, jednak ostatnie sondaże są ludowcom bardziej przychylne niż te z połowy miesiąca. Na chwilę obecną dominacja "wielkiej czwórki" nad sceną polityczną jest dość mocna i wszystkie pozostałe 6 komitetów, którym udało się zarejestrować listy wyborcze w całym kraju, będą musiały się mocno nagimnastykować, by dołączyć do grupy formacji biorących udział w podziale mandatów do PE. Gdyby wyniki te przełożyłyby się na rzeczywistość, PO zdobyłaby w Strasburgu 28 miejsc, PiS - 14, SLD - 5, a PSL - 3.

Najbliżej magicznej bariery 5% jest CentroLewica, której w jednym z sondaży udało się zdobyć 5,5%. Jedynym, obok PdP komitetem, któremu udała się jeszcze ta sztuka w tym miesiącu, była... Samoobrona. W wyborach do Parlamentu Europejskiego dużą rolę odgrywają jednak nazwiska a tu na partię Andrzeja Leppera nie ma co liczyć - nawet sam Lepper nie zdecydował się na start. W żadnym z sondaży progu nie przeskoczyło Libertas, co nie wróży najlepiej temu przedsięwzięciu. Pozostałe komitety wstawiłem pro forma, uważam bowiem, że dyskryminowanie ich przez ośrodki sondażowe jest manipulacją, wykrzywiającą wyniki badań. Wystarczy porównać następujące liczby - "wielka czwórka" wystąpiła w każdym z 13 zanotowanych przeze mnie sondaży, podczas gdy najrzadziej notowana lista ogólnopolska - Prawica Rzeczypospolitej - jedynie w czterech.

Czy do 7 czerwca wiele może się zmienić? Dużo zależy od stopnia mobilizacji poszczególnych elektoratów, jak również od tego, jak mocno tym razem zadziała "magia nazwisk". Niska frekwencja będzie sprzyjać słabszym formacjom i ogólnie bardziej od owej średniej odbiegającym wynikom wyborczym. Czasu na kampanię coraz mniej - czas zatem na działanie i przekonywanie ludzi do siebie.

30 maja 2009

Przedwyborczą gorączkę wylecz z Zielonymi!

Warszawscy Zieloni kandydaci do Parlamentu Europejskiego (lista nr 7 Centrolewica) zapraszają serdecznie na niedzielną przejażdżkę Zielonym Tramwajem!

31 maja - start na Placu Narutowicza o godz. 11.00 przejazd Alejami Jerozolimskimi (można się dosiadać!) do Ronda Wiatraczna i z powrotem!

W zielonym zabytkowym tramwaju można będzie spotkać się z kandydatami z listy CentroLewicy z ramienia Zielonych 2004: Agnieszką Grzybek i Krystianem Legierskim, porozmawiać o zielonym transporcie publicznym, polityce prorodzinnej, przeczytać Zielone Wiadomości.

Przewidujemy także zielone atrakcje dla dzieci!

Zapraszamy na Dzień Dziecka z Fundacją MaMa w cafe Cykloza. Podwieziemy!

Trasa Zielonego Tramwaju: Pl. Narutowicza - Grójecka – Al. Jerozolimskie – Most Poniatowskiego – Waszyngtona – Pętla Wiatraczna i z powrotem tą samą trasą. Zatrzymujemy się na każdym przystanku!

Jednocześnie informujemy, że 2 czerwca, we wtorek w Warszawie przebywać będzie Kathalijne Buitenweg – europarlamentarzystka z ramienia Europejskiej Partii Zielonych, która forsowała w Parlamencie Europejskim dyrektywę antydyskryminacyjną. Zna także dobrze sprawę pozwania Polski przez Komisję Europejską. Przypominamy, że Komisja Europejska pozwała Polskę do Trybunału Sprawiedliwości UE za niewystarczające przepisy w dziedzinie równości płci i walki z dyskryminacją.

Debata na temat prawa antydyskryminacyjnego UE I konferencja prasowa odbęda się 2 czerwca w Warszawie, Więcej informacji wkrótce.

Osoby zainteresowane indywidualnym wywiadem z Panią Kathalijne Buitenweg proszone sa o kontakt telefoniczny z Biurem Prasowym.

Zieloni zapraszają!

***

Kto się boi równości?

Konferencja prasowa: 2 czerwca, 2009, 13.00, biuro Zielonych, Piękna 64 a/ 11, III p.

Z udziałem Kathalijne Buitenweg (Grupa Zielonych/Wolny Sojusz Europejski w Parlamencie Europejskim), Agnieszka Grzybek (przewodnicząca Zielonych, kandydatka do Parlamentu Europejskiego w okręgu nr 4 Warszawa) and Krystian Legierski (Zieloni, kandydat do Parlamentu Europejskiego w okregu nr 4 Warszawa)

Debata:

18.00, “Sklep z Kanapkami”, ul. Krakowskie Przedmieście 11

Uczestniczki:

Kathalijne Buitenweg, Grupa Zielonych/ Wolny Sojusz Europejski w Parlamencie Europejskim
Joanna Piotrowska, Prezeska Fundacji Feminoteka
Karolina Kędziora, Polskie Towarzystwo Prawa Antydyskryminacyjnego
Yga Kostrzewa, Lambda Warszawa
Krystian Legierski, Zieloni

Moderacja: Agnieszka Grzybek, przewodnicząca Zielonych

Debata będzie poświęcona pracom nad nową, kompleksową dyrektywą antydyskryminacyjną, która jest obecnie przygotowywana przez Komisję Europejską. O taki jej kształt trzeba było jednak stoczyć długą walkę, gdyż pierwotnie Komisja planowała objąć ochroną przed dyskryminacją wyłącznie osoby niepełnosprawne. Dopiero pod naciskiem eurodeputowanych m.in. z Grupy Zielonych/Wolny Sojusz Europejski (Kathalijne Buitenweg i Jean Lambert) oraz organizacji pozarządowych z całej UE zmieniła zdanie, przygotowując projekt dyrektywy chroniącej przed dyskryminacją także ze względu na wiek, orientację seksualną, przekonania religijne czy poglądy. Okazuje się, że o równość trzeba walczyć także na szczeblu UE. W niektórych państwach UE sytuacja jest jeszcze gorsza, ponieważ – tak jak np. w Polsce i Republice Czeskiej – nie ma woli politycznej, by uchwalić ustawę antydyskryminacyjną, co jest wymogiem unijnych dyrektyw w sprawie równego traktowania. Za nieprzestrzeganie tych dyrektyw (i nieustanowienie niezależnego urzędu ds. równości) Polska została właśnie pozwana przez Komisję Europejską do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu.

Debata będzie także okazją do podsumowania mijającej kadencji Parlamentu Europejskiego i jego działań na rzecz równości oraz określenia spraw pilnych do załatwienia w tej dziedzinie w następnej kadencji.

***

"Co zrobić, by polskie środowisko LGBT stało się znaczącą siłą polityczną"

Wraz z Klubem Filmowym LGBT zapraszam na film dokumentalny „Czasy Harveya Milka” oraz dyskusje na temat „co zrobić żeby polskie środowisko LGBT stało się znaczącą siłą polityczną?”.

W dyskusji moderowanej przez Kazię Szczukę wezmą udział Jacek Poniedziałek, Tomasz Raczek i ja (Krystian Legierski). Dyskusja odbywać się będzie w kontekście zbliżających się wyborów do PE.

Dokument filmowy na który zapraszam to pierwszy „gejowski” Oscar w historii kina! Dokument Roba Epsteina „Czasy Harveya Milka” („The Times of Harvey Milk”) zdobył nagrodę Akademii w 1985 roku, na długo przed triumfami fabularnego „Obywatela Milka”.

Jeszcze pół roku temu zapraszając na seans tego dokumentu należałoby zacząć od przedstawienia tytułowej postaci. Dziś, po premierze i entuzjastycznym przyjęciu filmu Gusa Van Santa z Seanem Pennem w roli głównej, trudno chyba znaleźć osobę, która nie wie, kim był Milk.

Jednak dokument Epsteina przynosi dużo więcej informacji niż fabuła van Santa i to zarówno o czasach Harveya Milka – radnego San Francisco, pierwszego otwarcie homoseksualnego polityka na świecie - jak i czasach bezpośrednio po jego śmierci w 1978 r.

Film trwa 90 minut. Zostanie wyświetlony w wersji oryginalnej z polskimi napisami.

Zapraszam w czwartek 4 czerwca o godzinie 19:00 do „Ust Mariana” przy ul. Brzozowej 37 w Warszawie - Krystian Legierski.

29 maja 2009

Kłody pod kobiecymi nogami

Wyobraźmy sobie następującą sytuację - mamy do czynienia z samcem X, mającym swoje potrzeby i aspiracje. Uczy się on, zakłada rodzinę, po czym rodzi się w niej dziecko. Zostaje on w domu, zamknięty przez zarabiającą więcej od niego małżonkę, nie ma czasu na spotkania z kolegami, wypady na ryby czy wspólne oglądanie meczy. Zamiast tego niańczy swe dziecię, zmywa gary, pastuje podłogi, a wieczorem pada z nóg, dodatkowo usiłując bezskutecznie zachęcić małżonkę do bardziej sprawiedliwego podziału pracy. Ta odpowiada, że niestety, ale po pracy jest zmęczona i nie da rady wykrzesać z siebie więcej siły na działanie, odciążające faceta. Szokująca wizja, budząca pewien niepokój i poczucie "podcinania skrzydeł"? Zmieńmy jedynie płcie, a rodzima rzeczywistość uderzy nas z całą swoją brutalnością.

Nie chodzi nikomu o to, by zmuszać kobiety do pracy. To już nie PRL, kiedy to decydowano się, jak w wywiadzie do łódzkiej gazety wyborczej Zielonych pisze Magdalena Środa, na "dwa etaty dla kobiety". Poza pracą zarobkową (wszyscy mamy w pamięci plakaty propagandowe z uśmiechniętymi traktorzystkami) czekała na nie również praca domowa - z konserwatyzmem w sferze ról płciowych w domu tak ostro nie walczono. Wraz z transformacją - o czym z kolei pisze Izabela Desperak - pogorszyła się pozycja kobiet na rynku pracy, zaczęły wzrastać nierówności płacowe, przypadki molestowania w miejscu pracy, niezgodne z prawem pytania kwalifikacyjne, dotyczące planów związanych z życiem osobistym, a także zjawisko "lepkiej podłogi" i "szklanych sufitów".

Niech więc nikt nie mówi, że kobiety zostają w domu, wśród dzieci tylko dlatego, że tego chcą. Powrót do życia zawodowego po urodzeniu dziecka utrudnia im chociażby wątła infrastruktura przedszkolna i jej częste niedostosowanie do zmian na rynku pracy, np. anachroniczne godziny otwarcia. Krytykowanie kogoś za chęć samorealizacji jest karygodne. Jeśli ktoś sądzi, że siedzenie w domu to słodkie lenistwo, to czemuż tak niewielu ojców korzysta z prawa (które powinno być wyrównującym szanse na rynku pracy obowiązkiem) do urlopu ojcierzyńskiego? Nie zdziwiłbym się, gdyby większość panów ilość obowiązków rodzinnych i spraw na głowie, jakie ma typowa "pani domu", po prostu przygniotła.

Działania zmieniające tę sytuację są konieczne. Jako społeczeństwo "na dorobku" zwyczajnie nie stać nas na marnowanie potencjału połowy ludności naszego kraju. Połowy, dodajmy, lepiej wykształconej, wnoszącej inną niż męska perspektywę do polityki, ekonomii i kwestii układania priorytetów. Brak odpowiedniego poziomu politycznej reprezentacji skazuje działające w polityce kobiety na "maskulinizację". Rozwiązania, będące europejskim standardem, takie jak kwoty i parytety, nad Wisłą traktowane są niemal jak kolejne narzędzie szatana. Szczęśliwie młodsze pokolenia powoli rozumieją wagę partnerstwa w związku i potrzeby równego traktowania - tym bardziej, że rośnie potrzeba samorealizacji i chęć zapewnienia dzieciom lepszej przyszłości. To z kolei daje nadzieję, że kwestie społeczne nie będą już traktowane po macoszemu, lecz że czeka nas aktywne, społeczne zaangażowanie w tworzenie lepszej jakości usług publicznych.

Dziecko, które będzie przebywać w żłobku i w przedszkolu, ma wiele do zyskania. W polskiej kulturze mitologizuje się rolę matki w procesie wychowawczym, co tworzy presję na kobiety do samoograniczania się, mężczyzn zbyt często zwalnia z kolei z poczucia odpowiedzialności za dziecko. Jeśli będzie onno dorastać w zbiorowości, będzie miało większe zaufanie do innych ludzi i lepsze zdolności kooperacyjne. Wpłynie to pozytywnie na rozwój kapitału społecznego, co z kolei da nam wszystkim szansę na to, że za kilkanaście lat doczekamy się społeczeństwa obywatelskiego z prawdziwego zdarzenia, a nie zatomizowanego zbioru jednostek dnia dzisiejszego. Opłaci się nam wszystkim.

27 maja 2009

Zielone pierwsze razy

Trudno jest pisać historię nadal żywego ruchu. Nowoczesna zielona polityka liczy sobie – jeśli liczyć wydarzenia pamiętnego roku 1968 – czterdzieści lat, w czasie którym rozliczne ruchy społeczne wykrystalizowały swoje pozycje polityczne i zdecydowały się współdziałać. Historia Zielonych zbiega się tu z historią społeczeństw, mających dosyć ślepego materializmu, nie liczącego się z ludźmi i ich potrzebą samostanowienia. Ruchy feministyczne, ekologiczne, sprawiedliwości społecznej (zarówno w skali międzynarodowej, jak i lokalnej), mniejszości wszelkiego rodzaju nauczyły się od siebie bardzo wiele.

Dziś Zieloni w wielu krajach stanowią poważne siły polityczne, które nie boją się brać odpowiedzialności za otaczającą ich rzeczywistość. Nierzadko partie te stykały się z koniecznością podejmowania trudnych wyborów i godzenia się z daleko posuniętymi kompromisami. Mimo to tam, gdzie Zieloni są liczącymi się graczami, ludziom żyje się lepiej. Poniżej subiektywny przegląd przełomowych dla Zielonych wydarzeń – jak i informacje o tym, co z tego wynikło:

1972 – Powstaje pierwsza grupa, uznana za zieloną partię polityczną – Zjednoczona Grupa Tasmańska, walcząca z niszczącymi środowisko projektami hydrologicznymi. Jednym z jej najważniejszych liderów był Bob Brown – dzisiaj jest szefem i jednym z pięciu senatorów Zielonych w Australii, trzeciej największej siły politycznej kraju. W jego rodzimej Tasmanii w wyborach stanowych w 2006 roku otrzymali 16,2% głosów.

W tym samym roku powstaje też Partia Wartości w Nowej Zelandii, która następnie przekształca się w Partię Zielonych. Dzięki zmianie ordynacji wyborczej z większościowej na mieszaną ma dziś ona 9 osób w liczącym 122 reprezentantów parlamencie tego kraju, będąc trzecią siłą Nowej Zelandii.

1973 – Pierwsza zielona partia ekologiczna w Europie – Partia Ekologiczna, która jest pierwowzorką dzisiejszej Partii Zielonych Anglii i Walii. W wyborach do parlamentu europejskiego, jako Partia Zielonych, otrzymała ona 15% głosów (głównie z powodu tragicznych następstw katastrofy w Czarnobylu), jednak z powodu dyskryminującej ordynacji większościowej nie zdobyli oni ani jednego mandatu. Sztuka ta udała się dopiero po reformie prawa wyborczego w 1999 roku, kiedy to dwie zielone eurodeputowane – zajmująca się prawami człowieka i zwierząt dzisiejsza szefowa partii, Caroline Lucas i specjalistka od praw pracowniczych i polityki społecznej Jean Lambert zostały wybrane do Brukseli. Dziś partia ta ma ponad 200 osób działających we władzach samorządowych, zajmujących się takimi tematami, jak ograniczenie prędkości na drogach, zapewnienie darmowej termoizolacji, posiłków w szkołach i wystarczającego do życia poziomu płac.

1983 – najsłynniejsi na świecie Zieloni – niemieccy – po raz pierwszy wchodzą do parlamentu federalnego, zdobywając 5,6% głosów i 27 osób w Bundestagu. Z początku wielu z nich szokuje alternatywnym sposobem ubierania się, z czasem jednak dają się poznać jako obrońcy pokoju (weszli do parlamentu na fali protestów przeciwko nowym amerykańskim instalacjom rakietowym), wysokich standardów społecznych i ekologicznych, a także praw konsumenckich.

1984 – pierwsi Zieloni wchodzą do Parlamentu Europejskiego – siódemka osób z Niemiec, dwójka z Belgii i dwójka z Holandii. Wraz z partiami regionalistycznymi tworzą Grupę Tęczową, która w kolejnych latach zmieni się w grupę Zielonych/Wolnego Sojuszu Europejskiego. W jej ramach Zieloni organizują m.in. pierwszą w historii europarlamentu konferencje poświęconą prostytucji, wspierają opozycję demokratyczną za żelazną kurtyną, a także działają na rzecz poprawy jakości spożywanej żywności i rozszerzeniu wiedzy na temat zmian klimatycznych. Największą liczebność – 48 na 626 – grupa liczy po wyborach w roku 1999. Obecnie jest to piąta pod względem liczebności grupa polityczna, po chadekach, socjalistach, liberałach i eurosceptykach.

1995 – pierwsza partia Zielonych – Zielona Liga w Finlandii – wchodzi do koalicji rządowej firmowanej przez socjaldemokratów. Otrzymują tam m.in. stanowisko ministra środowiska i pomocy rozwojowej. Rezygnują z udziału w niej w 2002 roku, kiedy rząd zaczyna forsować program rozwoju energetyki nuklearnej. Do władzy wracają w roku 2007, kiedy w rządzie razem z konserwatystami, centrystami i mniejszością szwedzką otrzymują ministerstwa pracy i sprawiedliwości, skupiając się na kształtowaniu polityki społecznej rządu. Zielona Liga pokazuje, że realizacja zasad zielonej polityki możliwa jest zarówno w różnorodnych konfiguracjach koalicyjnych. W lokalnych wyborach w Helsinkach w 2008 roku Zielona Liga otrzymuje 23,5% głosów i staje się drugą – po konserwatystach – siłą polityczną w radzie miasta.

1998 – Zieloni/Sojusz'90 wchodzą w koalicję z Socjaldemokratyczną Partią Niemiec, aż do 2005 roku tworząc czerwono-zieloną koalicję. W jej obrębie udało się zrealizować olbrzymią ilość działań stymulujących powstanie nowoczesnych, zielonych miejsc pracy – na przykład w sektorze energetyki i budownictwa. Zielony sektor zatrudnia dziś ćwierć miliona osób i szacuje się, że ma potencjał, by wyprzedzić pod względem poziomu zatrudnienia przemysł samochodowy. Dodatkowo uzyskano obietnicę stopniowego wygaszenia elektrowni jądrowych i przestawienie się na produkcję energii ze źródeł odnawialnych. Wiele kontrowersji wzbudziła jednak postawa partii w stosunku do wojny w Afganistanie – zgoda na wysłanie tam żołnierzy Bundeswehry spowodowała głęboki kryzys w partii. Formacja ta głośno protestowała przeciwko amerykańskiej inwazji na Irak. W tegorocznych wyborach do parlamentu krajowego i europejskiego promuje się hasłem WUMS – Fuer Ein Besseres Europa. Skrót ten oznacza skupienie się na kwestiach zielonej gospodarki (Wirtschaft), środowiska (Umwelt), ludzi (Menschlisch) i Europy Społecznej (Sozial). W tegorocznych wyborach w Hesji, mówiąc o ekologicznym i socjalnym landzie, zdobywają rekordowe poparcie 13,7% wyborców.

W kolejnych latach Zieloni wchodzą i współtworzą gabinety m.in. w Belgii, Francji i Włoszech.

2003 – Wokół Grupy Referendalnej „Zieloni” krystalizują się w Polsce Zieloni 2004. Partia skupia ludzi działających w ruchach społecznych, zniesmaczonych polityką Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Unii Pracy, oznaczającej m.in. udział w agresji na Irak, spolegliwą politykę wobec kościoła katolickiego w kwestiach aborcji i mniejszości seksualnych i likwidację Funduszu Alimentacyjnego. Pierwszymi przewodniczącymi zostają Jacek Bożek, założyciel Klubu „Gaja”, oraz Magdalena Mosiewicz, działaczka ekologiczna i feministyczna. Partia wprowadza na stanowiskach funkcyjnych parytet kobiet i mężczyzn. Przez lata prowadzi działania związane z pokojem, zrównoważonym rozwojem, wysoką jakością żywności i równym statusem kobiet i mężczyzn. Sporym zainteresowaniem medialnym cieszyły się marsze demokracji w roku 2005 i działania związane z obroną doliny Rospudy. W 2009 roku partia startuje wraz z Partią Demokratyczną i Socjaldemokracją Polską w ramach PdP – CentroLewicy.

2006 – przełomowy rok dla zielonej polityki w Europie Środkowej. Do parlamentu wchodzą Zieloni w Czechach, uzyskując wcześniej wsparcie Vaclava Havla. Idąc pod hasłem jakości życia zdobywają 6,3% głosów i 6 na 200 miejsc w izbie niższej czeskiego parlamentu. W rozchwianej politycznie izbie decydują się na alians z konserwatystami i chadekami, za co otrzymują ministerstwa środowiska, edukacji i antydyskryminacyjne. Czeski przykład centroprawicowej koalicji wkrótce zostaje podjęty przez formacje Zielonych w Irlandii i Finlandii, a także – na szczeblu regionalnym – w niemieckim Hamburgu, gdzie do życia powołany zostaje sojusz CDU-Zieloni. W rok po Czechach swoich reprezentantów do lokalnego parlamentu wprowadzają Estońscy Zieloni.

26 maja 2009

Kultura w domu i dom w kulturze

We wsi, której kiedyś mieszkałem, zaszła dość symptomatyczna zmiana. Zdewastowany dom kultury został odnowiony i zmieniony w... restaurację, służącą z tego, co wiem, głównie do obsługi ślubów. Z jednej strony dobrze - z tego co wiem nic tam się nie działo, a tak przynajmniej jakieś miejsca pracy były. Z drugiej zaś strony - cóż, w takim wypadku miejscami, które jeszcze mogą integrować lokalną społeczność, pozostały: szkoła, kościół i boisko. W kościele wiadomo, jakiego typu wspólnota powstać może (w najlepszym wypadku - wiernych, nadal zatem daleko do uniwersalizmu bez wykluczeń), a na boisku - takoż. Można by rzec, że skoro zaraz za rogiem jest miasto, tego typu obiekt nie jest aż tak potrzebny, jednak jeśli kiedykolwiek mamy zamiar cieszyć się społeczeństwem obywatelskim i podwyższonym kapitałem kulturowym, to zmiana domu kultury w restaurację raczej ten proces opóźnia niż przyspiesza.

Z ciekawością przeczytałem raport "Zoom na domy kultury", dotyczący sytuacji DK na terenie województwa mazowieckiego. Siłą rzeczy najbardziej interesujące mnie dane dotyczą Warszawy, jednak ich porównanie z ośrodkami w mniejszych miejscowościach również jest dość symptomatyczny. Wyniki badań sondażowych, przeprowadzonych wśród nastolatków, pokazują dość jasno - należy dość mocno rozważyć rolę domów kultury w dużym mieście. Nie da się tu być może osiągnąć tak dużej frekwencji na zajęciach jako procentu mieszkanek i mieszkańców dzielnicy (procent ów i tak w kategorii liczb absolutnych prezentuje się całkiem okazale), jednak już nad dostępnością informacji o działaniach DK i nad skojarzeniami z domem kultury popracować warto i trzeba.

Przejdźmy teraz do suchych faktów - ich analiza jest dość utrudniona z powodu anonimowości dzielnic, jednak przy pomocy Internetu ich tożsamość daje się odczytać. W 4 warszawskich dzielnicach, w których przeprowadzono badania, dom kultury dla młodych ludzi nie jest alternatywą jako miejsce spędzania wolnego czasu - w 3 dzielnicach w ogóle nie pojawia się w odpowiedziach. Większość ankietowanych w stolicy nie zna osoby albo instytucji, które w ich bezpośrednim otoczeniu zajmują się kulturą. Znacząco większy niż na wsiach i w małych miastach odsetek nie wie, gdzie znajduje się DK w ich dzielnicy i - uśredniając w kategorii stolicy - większy jest odsetek osób, które nie wiedzą na temat działalności swojej podstawowej instytucji kulturalnej.

Czy wszystkie powyższe tendencje (dokładne liczby można wyczytać w raporcie, bardzo gorąco zachęcam do zapoznania się z nim) da się wytłumaczyć li tylko bogatszą ofertą miasta jako takiego? Trochę tak, jednak nie czarujmy się z drugiej strony, że mnóstwo osób młodych wybiera organizacje pozarządowe czy teatry. Nawet, gdyby pododawać do siebie tego typu wskaźniki, okazałoby się, że udział w kulturze - jeśli nie będziemy w jego obrębie liczyć koncertów Dody albo wyjść do kina na większość hollywoodzkich produkcji - nie jest porażający. Nie chodzi mi tu o ciskanie gromów, tym bardziej, że spora grupa osób młodych spędza czas na nauce w szkole i późniejszej jej kontynuacji na zajęciach pozaszkolnych. Chodzi o to, że dla wielu osób dom kultury nie pojawia się w ogóle jako dopuszczalna alternatywa, głównie z powodu braku informacji na temat ich działalności.

W dzisiejszych cyfrowych czasach rola informacji jest kluczowa dla powodzenia wielu instytucji - w tym kulturalnych. W Warszawie intensywnie używa się do tego celu Internet, o czym DK wiedzą i proponują w sporej swej części całkiem niezłe zdaniem autorek i autorów strony. Problem polega na tym, że brakuje na nich narzędzi służących interakcji i budowaniu społeczności wokół DK, takich jak na przykład newsletter czy forum. Nie wykorzystuje się też niestety możliwości informowania za pomocą własnej, darmowej gazety - wielka szkoda, bowiem sam się przekonałem, że ludzie traktują tego typu promocję dużo bardziej życzliwie, niż na przykład szablonowe ulotki. W dzielnicach położonych przy metrze albo stacjach kolejowych tego typu publikacje rozchodzą się jak świeże bułeczki i z pewnością byłyby w stanie przyciągnąć do domów kultury więcej osób.

Być może jest to też dobry sposób na to, by przyciągnąć i przekonać do swojej oferty mężczyzn w wieku 30-60 lat, najsłabiej reprezentowanej grupy wśród uczestników zajęć? Otwarcie DK w czasie weekendu niewątpliwie sprzyja pozyskiwaniu tej grupy. Nie jest ona łatwa do przekonania - stereotypy kulturowe sprawiają, że częściej woli ona oglądać mecz w telewizji czy pójść na ryby, a jeśli już konsumuje kulturę, to półkę wyżej - muzea, filharmonie czy też teatry. Pewną strategią jej wkluczania mogą być zajęcia rodzinne, podczas których można na przykład rozdać ankiety z prośbą o wpisanie propozycji, które mogłyby wydać się atrakcyjne dla tejże grupy. Może się okazać, że warto będzie pomyśleć na przykład o zajęciach z boksu, albo wręcz przeciwnie. Jeśli się nie zapyta, trudno będzie o dobranie odpowiedniej oferty.

Istotną grupą powinny być też osoby w trudnej sytuacji materialnej. Zagrożone społeczną degradacją i izolacją, jak żadne inne potrzebują poprawy kapitału kulturowego i kontaktów międzyludzkich. W Warszawie spora grupa zajęć oferowanych przez DK jest płatna, słuszne zatem są płynące z raportu sugestie dotyczące wzrostu elastyczności w tej kwestii. Osoby ubogie - ale nie tylko - powinny mieć szansę np. odpracować swój udział w zajęciach poprzez wolontariat (chociażby rozdawanie gazet czy wieszanie plakatów w szkołach). Dom kultury może w ten sposób pełnić funkcję integracyjną i socjalną, w sposób wcale nie gorszy niż ośrodki pomocy społecznej.

Skoro o integracji już mowa, to nie ma chyba bardziej od DK predestynowanej do tej roli instytucji publicznej. Mogą one pełnić - a w stolicy niestety, poza nielicznymi wskazanymi w raporcie wyjątkami, nie pełnią - funkcję spajającą lokalną społeczność i odkrywającą przed nią specyfikę danej dzielnicy. Pamiętajmy, że dajmy na to Mokotów różni się od Ursynowa, Żoliborza czy Pragi Południe i warto te różnice pokazywać - po to, by cieszyć się różnorodnością. Wyzwaniem jest ilość mieszkanek i mieszkańców w dzielnicy i jej wielkość, jednak warto owo wyzwanie podjąć, inaczej Warszawianki i Warszawiacy pozostaną zatomizowani, zamiast tworzyć aktywne społeczności lokalne.

Oczywiście nad postulatami, będącymi zapalnikami dyskusji warto się pochylić. Ja na przykład nie jestem aż tak wielkim jak autorki i autorzy entuzjastą pracy metodą projektów - nie odrzucam jej, jednak wiem, jak wygląda proces pozyskiwania na nie pieniędzy. Jedną ważną rzecz usłyszałem podczas szkoleń z pozyskiwania funduszy - ubieganie się o nie wymaga odwrócenia perspektywy i zastanawiania się nie, jaki fundusz pomoże nam w naszym projekcie, ale jaki projekt mamy przygotować, by otrzymał on odpowiednie dofinansowanie. Zmiana optyki wcale nie musi ułatwiać realizacji potrzeb lokalnej społeczności i wymaga więcej pracy - niemniej jest ona zapewne możliwa, szczególnie, jeśli rozpatrywać będziemy projekty jako metodę pracy, a nie sposób finansowania. Podobnych kwestii jest znacznie więcej i mam nadzieję, że publikacja "Zoom na domy kultury" pomoże tym placówkom w dokonaniu niezbędnych zmian w funkcjonowaniu i poprawie jakości ich działania.

25 maja 2009

KDT, Bazar Banacha i cały ten jazz

Kampania do Parlamentu Europejskiego może zaskakiwać. Nagle dowiedzieć się można, że dajmy na to kwestia Kupieckich Domów Towarowych jak najbardziej mieści się w tej tematyce. Co więcej, może się okazać, że nad dolą kupców solidarnie pochylić się mogą Marek Kamiński z PiS i Wojciech Olejniczak z SLD. Wypowiedź tego ostatniego o tym, że w obronie KDT lokalny Sojusz mógłby nawet opuścić koalicję z PO, wzbudziła na forach internetowych konsternację. Nic to, że miasto w tej sprawie - jak rzadko kiedy! - przychyla nieba, oferując a to miejsca handlowe w już istniejących halach, a to całkiem atrakcyjne lokalizacje na obszarze kilku dzielnic (do wyboru, do koloru). Tak samo nieba przychylało, gdy istniała możliwość budowy nowego centrum - oferowało się nawet z pewną spółką miejską, która mogłaby postawić ów budynek. Nic z tego - szefostwo stwierdziło, że będzie licytować dalej, chcąc zarabiać na podnajmie przestrzeni biurowej, wybudowanej przy współpracy z samodzielnie wybranym deweloperem. Tego było już za wiele, zarówno dla władz, jak i dla mieszkanek i mieszkańców miasta, czekających na powstanie centrum z prawdziwego zdarzenia. Może się zatem okazać, że to, co Wojciech Olejniczak zyskał na pokazaniu nagiego torsu, teraz straci na KDT.

Niedawno, na uboczu medialnej wrzawy, odbyła się kolejna demonstracja w obronie bazaru na Banacha. Podobnie jak i inne, istniejące od wielu lat tego typu obiekty (ze słynnym Bazarem Różyckiego na czele) znajdują się pod ostrzałem inwestorów. Na Ochocie chce się ograniczyć przestrzeń bazaru, budując budynki mieszkalne. Oferuje się przestrzeń handlową, jednak będzie jej czterokrotnie mniej niż do tej pory - i, jak znać życie, będzie ona znacznie droższa. Byłem na pierwszej demonstracji w obronie bazaru - nikogo ze stołecznego SLD nie widziałem. Przeciwko tego typu inwestycyjnemu pomysłowi opowiedział się nawet w jednym z wywiadów Paweł Piskorski. Był też jeden z dzielnicowych radnych PiS, proszę o wybaczenie, ale nie pamiętam nazwiska. W wypadku tego ugrupowania mogę przynajmniej powiedzieć, że jest ono konsekwentne. Teraz jednak na obrońcę stołecznego handlu wyrosnąć chciał Wojciech Olejniczak. Cóż, chyba mu nie wyjdzie.

Miejskie podejście do handlu powinno uwzględniać kilka ważnych kwestii. Po pierwsze - lokalny koloryt i tradycję. Z tego punktu widzenia przeniesienie KDT poza ścisłe centrum nie jest wielką ingerencją w tkankę miejską, podczas gdy dewastacja istniejącego od okresu międzywojennego Bazaru Banacha - owszem. Po drugie, istotne w czasach kryzysu jest dbanie o ochronę miejsc pracy. Przenosiny Kupieckich Domów Towarowych muszą tę kwestię uwzględniać, bo co do Banacha mam sporą wątpliwość, czy jest to zapewnione. Trzeba pamiętać o ważnej roli, jakiej tradycyjne bazarki pełnią dla lokalnych społeczności - zaopatrują ją w tanią, często wytwarzaną lokalnie żywność, niedrogie ubrania i inne potrzebne do codziennego życia artykuły. Pozwalają na integrację społeczną, zmniejszają potrzebę przemieszczania się po mieście (a więc i długość korków!), a także wkluczają osoby starsze. Jest niesprawiedliwością, by zmuszać je do długich podróży do centrów handlowych czy też dostępną im ofertę handlową. Nie sądzę, by w galeriach handlowych apartamentowców wysokie czynsze umożliwiały niskie ceny produktów spożywczych.

Tu dochodzimy zatem do sedna problemu. Miasto nie dba niestety za mocno o modernizację miejsc targowych, sądząc zapewne, że w dobie galerii handlowych nie są one nikomu potrzebną. Jak najbardziej są. Ich rewitalizacja, odświeżenie wyglądu, a tym samym poprawa komfortu robienia zakupów będą służyć lokalnej społeczności i jej zrównoważonemu rozwojowi. To banał, że bazar na Banacha nie wygląda zbyt ładnie. Należy jednak zapytać - a czy miasto zrobiło coś, by wyglądał inaczej? Tego typu ingerencja nie może być ochłapem, rzucanym dopiero wtedy, kiedy zamierza się zabrać sporą część powierzchni handlowej tradycyjnym kupcom.

Lektura publikacji New Economics Foundation o brytyjskich miastach-klonach może w tym miejscu służyć za przestrogę. z naukowych badań wynika, że obecność centrum handlowego - nawet na obrzeżach miasta - wpływa na zanikanie tradycyjnych sklepów w centrum miasta. Wielkiej Brytanii grozi gwałtowne tąpnięcie, bowiem obecność sieciowych supermarketów wypłukuje konsumentki i konsumentów z centrów miast, kierujący ich do galerii handlowych. Sądzę, że w Polsce zjawisko to może mieć jeszcze bardziej gwałtowny przebieg - u nas bowiem potrafimy mieć w ścisłym centrum miasta Złote Tarasy, kolejne galerie zaś - w centrach dzielnic. Tradycyjne sklepy na Wyspach są zamykane, a w ich miejsce pojawiają się nowe - sieciowe, np. osiedlowe wersje hipermarketów (nazw pozwolę sobie nie podawać), oddziały restauracji, sieci fast foodów etc. U nas również jest to proces widoczny, a najskrajniejszym przykładem może być "Nowy Plac Bankowy", czyli Plac Wilsona. By zahamować ten proces, NEF proponuje bardziej aktywną politykę władz samorządowych - np. w dziedzinie planowania przestrzennego, racjonalnego udostępniania przestrzeni nowym galeriom, odbudowania lokalnego kapitału społecznego poprzez dostępność np. usług pocztowych. Wydaje się, że podobne rekomendacje warto rozważyć nad Wisłą.

Czy jednak rodzimi obrońcy "polskiego handlu" mają pomysły na aktywną politykę względem drobnego handlu? Handlu, który - dodajmy - jest standardem w większości europejskich miast? Mam pewne wątpliwości, gdyby bowiem było inaczej, to Bazar Banacha byłby zrewitalizowany np. za czasów Lecha Kaczyńskiego. Poza kwestiami społecznymi, jest to też kwestia ekologiczna - żywność w bazarkach dużo częściej produkowana jest lokalnie w porównaniu do sieci supermarketów, co zmniejsza tzw. food miles, a więc odległości pomiędzy miejscem produkcji a ostatecznym odbiorcą towaru. Może więc zatem Olejniczak i Kamiński zaczęliby punktować Hannę Gronkiewicz-Waltz bardziej za Bazar Banacha, naprawdę potrzebujący pomocy, zamiast iść w zaparte i bronić KDT, który spokojnie można przenieść, zachowując jednocześnie miejsca pracy? Bardzo byłbym rad, gdyby tak też się stało.

24 maja 2009

Medialne randez vous

Ostatnimi czasy w przestrzeni medialnej - dla wielu jedynej, w której mają szansę obcować z jakąkolwiek, szumnie nazwaną, "debatą publiczną" dzieje się dość sporo. Materiału wystarczy co najmniej na kilka notek, aczkolwiek dość ograniczona ilość czasu nie pozwala mi na większe rozpisywanie się. Warto jednak zaznaczyć najważniejsze wydarzenia ostatnich dni, zobaczyć, ile w nich jest show, a ile polityki. Oto subiektywny przegląd niedawnych wydarzeń:

1. Kataryna kontra "Dziennik", czyli Mortal Kombat w kisielu. Gazeta postawiła sobie za cel zdemaskowanie anonimowej blogerki, guru prawicy, której grzechem okazały się nadmiernie analityczne notki komentujące artykuły prasowe. Rozpoczęła zatem grę grubo poniżej pasa, nie rozumiejąc, na czym w ogóle polega fenomen społeczeństwa informacyjnego. Za Kataryną nie przepadam (trudno mi w ogóle przepadać za prawicą), jednak w swojej działce uprawiała staranne rzemiosło, w pełni mieszczące się w obrębie dziennikarstwa internetowego. Nagle komuś zaczęła przeszkadzać anonimowość blogerki i postanowiono ją wyoutować. Gazeta, która skutecznie traci czytelników i czytelniczki w obliczu zmian czytelniczych i przenoszenia się do sieci, postawiła sobie chyba za cel symboliczną zemstę nad globalną siecią. Kataryna - jeśli wierzyć jej relacji - dostała propozycję nie do odrzucenia. Albo zostanie publicystką "Dziennika", albo "Fakt", należący do tego samego koncernu, zrobi z niej miazgę. "Dziennik" i tak już łagodnie pokazał, do czego jest zdolny, publikując tyle danych na temat Kataryny, że do jej tożsamości dojść dość łatwo.

Przez przyzwoitość nie będę szukał, kim Kataryna jest. W obliczu tak olbrzymich dysproporcji w dostępie do kapitału i zasięgu czytelniczym jest zwyczajnym okrucieństwem domagać się od blogerki ujawnienia się. Przy tak kulawej jak polska strukturze właścicielskiej mediów, nie dających wiele szans na polityczny pluralizm, osoba chcąca przekazać innym ważne informacje ma prawo do anonimowości. Jeśli minister Czuma lub jego rodzina będą chcieli się z nią sądzić, swoje dane ujawni - i nie ma tu problemu. Jeśli jednak poglądy takiej osoby mogą przeszkadzać jej w życiu służbowym i osobistym, to nie można jej do niczego zmuszać. A odpowiedzialność za słowa i tak pozostaje pod kontrolą.

2. PiS i PO nadal walczą o spoty - najnowszy spot partii Jarosława Kaczyńskiego, jak zwykle, trzyma fason. Co by nie mówić, czy się z nimi człowiek zgadza czy nie, do przekazu politycznego mają talent. Nie musi podobać się on 90% społeczeństwa - wystarczy, że zmobilizuje ichni elektorat i ograniczy zakres zwycięstwa PO. Platforma, jeśli będzie tracić, to raczej na rzecz SLD-UP i CentroLewicy (co w ostatnich sondażach zaczyna być widoczne), więc jakiegoś radykalnego odpływu zawiedzionych do PiS nie będzie. Prawo i Sprawiedliwość przypomina jednak Donaldowi Tuskowi o jednym - kryzys trwa i bez względu na to, jak bardzo zaklinać będzie rzeczywistość, to fakt. Grozi nam wzrost bezrobocia, a ze wzrostem deficytu trzeba już chyba się pogodzić. Pan premier parę miesięcy temu mówił, że problem kryzysu nie będzie nas dotyczył, potem - że spowolnienie będzie łagodne, teraz - że recesję przejdziemy najłagodniej w całej Europie. Czekają nas zapewne cięcia wydatków - jest jeszcze z czego ciąć? - i podwyżki podatków.

Cóż, tutaj warto przyganić też Prawu i Sprawiedliwości, które radośnie spłaszczyło podatki, pocięło składkę rentową i wyrzuciło do kosza podatek spadkowy. Jeszcze w czasach prosperity samorządy z przerażeniem obserwowały, że tego typu cięcia bardzo mocno ograniczyły ich zdolności inwestycyjne. Teraz, mając mniejszą możliwość manewru pod względem stymulowania gospodarki, Tusk daje sporą szansę na gospodarczy zastój. Co jak co, ale on Zielonego Nowego Ładu nie przeprowadzi...

3. Robert Kozyra przestaje być szefem Radia Zet. Formalnie awansuje, zajmować się on będzie teraz projektami telewizyjnymi w Eurozecie. Tak naprawdę komentarze są jednoznaczne - tak słabych wyników rozgłośni nie dało się nie zauważyć. Dystans do lidera rynku - RMF FM wzrósł tak bardzo, że trzeba było działać. Kozyra dla wielu stał się symbolem tabloidyzacji mediów - z ambitnej rozgłośni informacyjno-muzycznej zrobił dość słabą playlistę ze śladową obecnością słowa. Dziś, w czasach kryzysu, nagle okazuje się, że ludzie coraz bardziej poszukują różnorodności w eterze. Jeśli chcą standardową popową sieczkę - słuchają stacji z Krakowa, jeśli lubią wyprofilowaną muzykę - przenoszą się do Internetu. Mniejsze rozgłośnie bardzo szybko przekonały się o tym, że specjalizacja może być dla nich korzystna. TOK FM systematycznie notuje dobre wskaźniki w swoim zasięgu, radiowa "Trójka" za czasów Skowrońskiego systematycznie pięła się w górę i osiągała kolejne rekordy słuchalności, Radio Roxy, po przyjściu doń Mikołaja Lizuta, zmieniło się w siedlisko muzycznej alternatywy i ambitnej kultury. Radio - żeby przy nim zostać - musi wyrażać pewien gust, dawać "coś wyjątkowego", nawet, jeśli jest radiem masowym.

Kozyrze powiódł się pomysł z Chilli Zet, jednak i on, przynajmniej na dwóch rynkach (warszawskim i krakowskim) był przez wielu traktowany jako "równanie w dół" po likwidacji Jazz Radia. Zetka musi znaleźć odpowiedni format muzyczny i określić na nowo proporcje między słowem a muzyką, jak również jego jakość (kiedy czasem słucham dowcipy osób prowadzących zamiast śmiać się do rozpuku włosy stają mi dęba), jeśli nie chce kontynuować trendu spadkowego, który również - z kolei z powodu nadmiernego konserwatyzmu - jest udziałem publicznej "Jedynki".

4. Telewizje zapewniają - na wakacjach będą powtórki. Kryzys wśród dużych nadawców zbiera smutne żniwo - tak jak oznacza on np. zwolnienia w Agorze. Ludzie coraz chętniej wolą oglądać kanały tematyczne (zwiększa się bowiem stale zasięg sieci kablowych i platform cyfrowych) niż wielkie widowiska i rozliczne tasiemce. Te, choć nadal notują niezłe wzkaźniki, w porównaniu do zeszłych sezonów mają coraz mniejszą oglądalność. Choć zyski reklamowe nadal są niezłe, to jednak skala przedsięwzięcia wymaga olbrzymich pieniędzy. Wakacje będą więc czasem "leżakowania", nie wiadomo jednak, czy jesienne ramówki będą obfitować w nowości.

5. Ustawa medialna - premier Tusk ponoć nie zauważył, że przez znesienie abonamentu media publiczne będą otrzymywać miliard złotych... z budżetu państwa. Co tu komentować? Naprawdę nie można było wymyślić lepszych rozwiązań, np. finansowania z dochodów reklamowych nadawców komercyjnych w zamian za brak reklam w mediach publicznych? Widzowie nie musieliby użerać się z reklamami proszków do prania, media zachowałyby niezależność, a bez nacisku na rynek reklamowy a) mogłyby realizować publiczną misję b) nadawcy komercyjni, którzy teraz muszą brać pod uwagę niskie ceny reklam w PR i TVP, mogliby podnieść ich ceny, zwiększyć swoje zyski i tym samym i lość kasy na media publiczne? Pytania - jak zwykle - rząd wolał pozostawić bez odpowiedzi.

23 maja 2009

Kurs na równość

"Klasyczny podział ról w małżeństwie" - cóż to za bestia? No tak, w szkołach nie uczy się już zbyt wiele, na przykład różnych modelów rodziny, innych niż heteroseksualny patriarchalizm, więc fakt, że mężczyzna nagle sprząta, może budzić zdziwienie. Tymczasem warto przypomnieć, że w wielu kulturach, kiedy facet poluje, kobieta zajmuje się rolą, wykonując nierzadko równie ciężką i niewdzięczną robotę co rzekomy "pan domu". Ba, istnieją nawet społeczności matriarchalne, które jakoś sobie w globalnej wiosce radzą. Dziś, kiedy mamy wyjątkową, cywilizacyjną okazję wykorzystywać pełen potencjał płci, byłoby głupotą zatrzymywać się w utartych koleinach.

Koleiny te nadal funkcjonują - nierzadko w sposób podświadomy, utrwalony wieloletnimi praktykami kulturowymi. Od podręczników pokazujących mężczyzn-kosmonautów i kobiety-kucharki droga do irytujących, nierzadko seksistowskich haseł marketingowych niedaleka. Ileż obserwować możemy roznegliżowanych plakatów, głównie jednej z płci (swoją drogą ciekawym eksperymentem byłoby policzyć stosunek nagości damskiej do męskiej na wielkich billboardach reklamowych), ba, niedawno mogliśmy zaobserwować interesujące hasło, zachęcające do oszczędzania wody, wyróżniona w konkursie reklamowych. Brzmi ono "puszcza się bez przerwy, a ty ciągle ją lejesz". Cóż, nie mam pojęcia, jak tego typu hasło mogło zostać puszczone na konkurs - najwyraźniej jury nie wpadło na jawną, niebezpieczną dwuznaczność zwrotu, co trafnie zresztą pokazała w komentarzu graficznym Anna Zawadzka.

Przejdźmy jednak do pracy domowej. Utarło się pewne kulturowe przekonanie, że to "pan domu" przynosi pieniądze, a kobieta ma w zamian umościć wspólne gniazdko. Bardzo byłbym rad, gdyby odeszło ono do przeszłości. Praca domowa nie jest zajęciem dla jednej osoby, a już szczególnie, gdy dana para ma jeszcze dzieci. Dziś wyjątkowo trudno jest utrzymać się na powierzchni mając jedynie jedną osobę z pensją w domu. Dodatkowo oczekiwanie od kobiety, że będzie spędzać całe dnie przy zlewie i pieluchach, podczas gdy latami kształciła się po to, by realizować swoje aspiracje, byłoby zwyczajnym chamstwem. W tej oto sytuacji nie ma mowy, by facet miał pozostawiać dom na głowie kobiety.

Oczywiście kulturowe uwarunkowania nie sprzyjają szybkim przemianom obyczajowym. Póki jeszcze sprząta się w zamkniętym kręgu czterech ścian, niczyja duma na szwank nie jest narażona. Kiedy jednak dajmy na to wychodzi się na spacer z dzieckiem albo nawet - o zgrozo! - bierze urlop tacierzyński, tak łatwo już nie jest. Koledzy z pracy, zafascynowani szybkimi samochodami i drogimi gadżetami, mogą patrzeć się na to krzywo. Powoli, ale skutecznie jednak narasta zrozumienie, wraz z odchodzeniem w przeszłość najbardziej niesprawiedliwych wzorców zachowań. Być może zmieniłyby się one jeszcze szybciej, gdyby w końcu opracowano rzetelne wyliczenie wartości pracy domowej kobiet. Gdyby przyjąć rynkowe stawki do zmywania naczyń, prania, gotowania, prasowani i wielu innych czynności, nagle okazałoby się, że są to kolosalne pieniądze.

Sporą rolę w wyrównywaniu sytuacji płci mają także władze. Nierówny dostęp do przedszkoli utrudnia kobietom powrót na rynek pracy i odciążenie od nadmiaru obowiązków. Słabe zachęty do brania "urlopów tacierzyńskich" sprawiają, że pyta się (niezgodnie z prawem!) kobiety podczas rozmów kwalifikacyjnych o ich plany związane z posiadaniem potomstwa. W ten sposób wypycha się z możliwości poszukiwania pracy setki tysięcy kobiet, a te, które już na rynku pracy są, otrzymują oferty zarobkowe aż do 30% niższe od swoich kolegów, wykonujących identyczną pracę. Jeśli zatem widać, jest jeszcze wiele do zrobienia, ale pierwszy krok - uczynienie z równego podziału prac domowych oczywistości - musi zostać uczyniony jak najszybciej.

22 maja 2009

Zabawa nasza powszednia. Huizinga i teoria ludyczności

Kwestia pierwotnych czynników, odpowiedzialnych za wykształcenie się współczesnej formy kultury, była obiektem zainteresowań badawczych w XX wieku. Jednym z naukowców, którzy zdecydowali się spróbować odszukać praprzyczyny ludzkich organizacji społecznych, był Johan Huizinga – profesor historii i autor cenionej przez jemu współczesnych „Jesieni średniowiecza”. Ten holenderski badacz, szczególnie zainteresowany w historii wieków średnich i renesansu, zdecydował się na napisanie i opublikowanie książki, sięgającej daleko w głąb struktur ludzkiej egzystencji, by wydobyć z nich to, z czego jego zdaniem kultura pochodzi – a więc zabawę.

Czemu akurat tytułowy „homo ludens” miałby być modelem człowieka, który rozpoczął tworzenie dalszych struktur społecznych, takich jak ośrodki władzy, wiary czy też twórczości artystycznej? Zdaniem autora olbrzymia ilość podejmowanych przez człowieka działań ma w sobie coś z pierwotnych działań młodych zwierząt czy też dzieci. Cechy te Huizinga określił dość precyzyjnie. Po pierwsze, wiele czynności wykonujemy w symbolicznie chociażby oddzielonych przestrzeniach i nierzadko ściśle określonym czasie. Działania te są w pewien sposób sztuczne, kierują się bowiem własnymi zasadami, odmiennymi od tych znanych z życia codziennego. Silną rolę odgrywa w nich element agoniczny, a więc rywalizacja uczestniczek/uczestników danej aktywności, całość zaś spinać ma wszechogarniające poczucie radości i satysfakcji związanej z przeżywaniem „odmiennego stanu świadomości". Stan ten określony jest mianem ludycznego.

By udowodnić swoją tezę, holenderski historyk posługuje się szerokim instrumentarium badawczym. Na pierwszy ogień bierze narzędzia językoznawcze, porównując określenia dotyczące zabawy w grece, łacinie, językach wschodnich (chińskim, japońskim i sanskrycie), indiańskich, romańskich i germańskich. We wszystkich tych językach istnieją określenia na zabawę i różne jej formy, spośród których wiele jest osobnych określeń na rywalizację i współzawodnictwo. Zdaniem Huizingi, najlepszym określeniem jest łacińskie słowo ludus, skupiające całość aktywności związanych z zabawą i różne jej formy.

Następnie przychodzi czas na przykłady z kultur całego świata, wskazujące na to, że wiele z ludzkich działań pozbawionych jest logicznych podstaw i służą realizacji zamierzeń znanych z form ludycznych. Takimi zjawiskami są na przykład potlach w Kolumbii Brytyjskiej, a więc pojedynek dwóch grup społeczności indiańskiej w obdarowywaniu drugiej jak największą ilością podarunków, kula – ryzykowna, melanezyjska podróż morska związana z wymianą nie mających wartości handlowej paciorków, czy też eskimoskie pojedynki na wyzwiska, trwające nieraz latami. Wszystkie te działania nie łączą się z jakąkolwiek korzyścią ekonomiczną – mają jednak znaczenie dla lokalnej społeczności jako obrzędy agoniczne, które sprawiają uczestnikom szeroko pojętą przyjemność z ich odprawiania.

Sama koncepcja Huizingi jest bardzo interesująca, natomiast podczas jej prezentacji nie brakuje pewnych luk. Największa z nich łączy się z problemem sakralności i jej związków z zabawą. Autor w pewnym momencie zwraca uwagę na to, że słowem w dużej mierze określającym zabawę – obok łacińskiego ludus – ma być angielskie fun. Trudno w większości rytuałów religijnych dzisiejszych czasów odnaleźć dużo śladów owego fun. Nawet cofając się w czasie kwestie związane z bardziej rozrywkową formą obrzędowości sakralnej nie są takie oczywiste. Nie chodzi tu nawet o powagę – Huizinga przekonująco udowadnia, że zabawa nie jest przeciwieństwem powagi i że bardzo często może ona ową powagę zawierać (jak w przypadku potlachu). Chodzi bardziej o to, że w sakralności nie ma już tak wiele elementów rywalizacyjnych i należy zadać pytanie – jak wiele właściwie ich było? Choć tłumaczenie dotyczące poezji i zawołań rytualnych w kontekście związku z zabawą (kierujących się własnymi zasadami i często powstającej w celu udowodnienia własnej wyższości nad innymi) zdaje się tłumaczyć pewien element sakralności przez pryzmat jej ludyczności, to jednak nadal objaśnia to jedynie fragment przejawów życia duchowego, nie zaś jego całość.

Oczywistość, z jaką Holender uznaje sferę sakralną za przesiąkniętą ludyzmem kontrastuje z pewnym sceptycyzmem w uznawaniu za przesiąknięte duchem zabawy sztuki plastyczne. Jego zdaniem rzemieślnicze malowanie nie jest tak łatwo przyporządkować do kategorii ludus co na przykład muzykę. Huizinga lekceważy jednak przez siebie samego wprowadzone w treść wywodu pojęcie fun. Tworzenie obrazów może być w takim ujęciu kwestią zaspokajania własnych potrzeb estetycznych. Tak jak w ekonomii pojawiło się pojęcie „autowyzysku”, opisujące uwewnętrznienie procesu przeładowania jednostki przez wykonywaną przez siebie pracę, tak w wiedzy o kulturze warto wprowadzić pojęcie „autorywalizacji”. Opisywałoby ono idealnie ludzką potrzebę pokonywania własnych słabości i ograniczeń i tworzenia jak najlepszych (zdaniem osoby tworzącej) dzieł plastycznych. Tego typu rozumowanie dobrze wpisuje się w tezę autora o zabawie i jej agonicznym charakterze jako źródle kultury, rozwiewając wątpliwości w kwestii tej gałęzi sztuki.

Wątpliwości, jakie autor „Jesieni średniowiecza” prezentuje, nie ograniczają się wyłącznie do przywołanego powyżej przykładu. Podobne problemy ma on ze sportem, przez wielu uznawanym za szczytowe osiągnięcie kultury ludycznej. Jego zdaniem współczesna profesjonalizacja tej dziedziny życia usuwa ją ze spektrum zabawy, do której pierwotnie należała. Rzecz jednak w tym, że owa profesjonalizacja zmienia jedynie podmiot doświadczający radości – z osoby, która na przykład kopię piłkę na starannie przygotowanym boisku, na tłumy kibiców, które radują się z sukcesów i cierpią z powodu porażek „swojej” drużyny. Można spytać się, czy osoby biorące udział w pierwotnych obrzędach potlachu czy kuli jak jeden mąż (i żona) czerpią przyjemność z uczestnictwa w nich, czy też w dużej mierze wykonują je z powodu pewnego zinternalizowanego przymusu społecznego. Konsekwentne rozwijanie wątpliwości Huizingi może doprowadzić wręcz do obalenia jego teorii ludyczności kultury – wątpliwe, by był to cel, który chciałby osiągnąć.

Johan Huizinga stworzył książkę ciekawą i wciągającą. Napisana przystępnym językiem, może być czytana nie tylko w uniwersyteckiej bibliotece, ale też w drodze do uczelni i pracy. Teoria ludyczności kultury i ulokowania jej źródła w pierwotnym pragnieniu zabawy jest teorią kuszącą i możliwą do obrony. Holendrowi zabrakło jednak czasu na dalsze, głębsze przemyślenia w tej dziedzinie i na dopracowanie całego konceptu ludyczności. Sam autor swoimi wątpliwościami osłabił siłę swojego przekazu, dodatkowo popadając z jednej skrajności – przekonania o ekonomicznym determinizmie dziejów, które atakuje – w drugą, uznając, że są one wyłącznie efektem przemian kulturowych. Nie oznacza to, że zaproponowana w „Homo ludens” koncepcja zabawy jako elementu pierwotnego w kulturze jest koncepcją chybioną – wręcz przeciwnie, daje się obronić mimo upływu czasu. Pilnie przydałaby się jednak „errata do Huizingi”, która załatałaby luki w jego wizji antropologicznej i tym samym pozwoliłaby na obronienie tezy o kulturze jako efekcie ludyczności.

Johan Huizinga, Homo ludens. Zabawa jako źródło kultury. Przeł. Maria Kurecka, Witold Wirpsza, Czytelnik ,Warszawa 1985, 303 s.

21 maja 2009

Kalwin - konserwatywny rewolucjonista?

Z powodu braku czasu na pisanie notek wklejam recenzję z książki o Janie Kalwinie, o której już wspominałem. Być może okaże się dla kogoś przydatną:)

Reformator, który odmienił oblicze renesansowej Europy. Kaznodzieja, zadający niewygodne pytania rzymskokatolickiej hierarchii kościelnej. Twórca, którego wkład w rozwój języka francuskiego trudny jest do przecenienia. Postać Jana Kalwina (1509 – 1564) jest po dziś dzień kontrowersyjną i fascynująca zarazem, a bogactwo jego działalności – w tym pisarskiej – jest tak duże, że budzi zrozumiałe zainteresowanie badaczy. Nad jego spuścizną pochylają się badaczki i badacze tak protestanccy, jak i katoliccy – i to nie tylko zajmujący się teologią. Warto wspomnieć, że doktryna kalwińska i organizacja życia w Genewie za jego życia stały się nawet obiektem zainteresowania z punktu widzenia... polityki społecznej.

W 1995 roku zmierzyć się z dziejami reformatora zdecydował Bernard Cottret, francuski historyk i anglista. Już wcześniej zajmował się on historią nowożytną i protestantyzmem, inspirując się dziełami Luciena Febvre'a, Kalwin był zatem dość oczywistym obiektem jego zainteresowania. Zaprezentował zatem światu książkę, której głównym zadaniem było zmierzenie się z życiem i twórczością owego mieszczanina z Noyon we francuskiej Pikardii w szerokiej perspektywie kulturowej, religijnej, społecznej i politycznej szesnastego wieku. Z zadania tego wyszedł obronną ręką.

Już od pierwszych stron widać, że nie jest to sztampowa biografia, w której autor trzyma się z dala od opisywanej postaci. Cottret wykazuje zrozumienie dla postawy i życiowych wyborów Kalwina, jednocześnie jednak nie pudruje jego wizerunku, przedstawiając także krytyczne wobec „papieża Genewy” opinie. Swego rodzaju próbką jest już pierwszy po wstępie rozdział, opowiadający o układzie gwiazd w dniu jego narodzin. Cytuje w nim wstrzemięźliwy opis Teodora Bezy, bliskiego przyjaciela i następcy reformatora, a także argumentację z dziedziny astrologii nieżyczliwego mu urzędnika, Florimonda de Raemond. Choć w dalszej części książki, z powodu prezentacji głównie przekonań „drugiego patriarchy reformacji” proporcje te ulegają zachwianiu, to jednak krytyczne spojrzenie nadal jest tu obecne.

Autor Kalwina nie poprzestaje na prezentowaniu samego reformatora. Szczególnie na samym jej początku możemy być zaskoczeni szerokim wachlarzem tematów pobocznych w niej poruszanych. Dostajemy zatem w swoje ręce mini-wykłady o głównych postaciach i prądach umysłowych Renesansu, ich znaczeniu i przedstawicielach. Dzięki temu postać Kalwina może być analizowana nie w oderwaniu od realiów epoki – jak to zdarza się przy ocenianiu jego rządów w Genewie – ale w ramach możliwości politycznych i intelektualnych, jakie były wówczas możliwe do strawienia dla ówczesnych społeczności.

Kalwin niejedno ma oblicze – udowadnia Cottret, odrzucając płaskie wyobrażenie o radykalnym tyranie, odmawiającym mieszkankom i mieszkańcom Genewy prawa do rozrywek i straszącym stosem. Rozprawia się z mitem o „miejskiej teokracji” dowodząc, że aż do 1555 roku i uspokojenia nastrojów po spaleniu antytrynitarza Miguela Serveta reformator raczej użerał się z Radą Miejską niż siał terror w mieście nad Rodanem. Był on konserwatystą, chcącym powrotu do źródeł chrześcijaństwa, odrzucającym wszelkie religijne nowinki. Poszukiwał ortodoksji, dlatego obok ideologicznej walki z katolicyzmem sporo miejsca w jego dziełach zajmuje krytyka radykalnych odnóg Reformacji. To jednak przede wszystkim znakomity teolog, nad którego przekonaniami, takimi jak doktryna predestynacji czy też pojęcie „skandalu” głowią się badaczki i badacze.

Przytoczona powyżej lista tematów poruszonych przez francuskiego historyka nie jest w żadnym wypadku listą zamkniętą. Cottret nie przejmuje się objętością książki i pragnie wyczerpać temat Kalwina, poruszając wszelkie możliwe zagadnienia z jego życia i działalności. Swoje dzieło podzielił na trzy części, z czego pierwsze dwie zajmują się przede wszystkim biografią Pikardyjczyka, ostatni zaś ogniskuje się bardziej na głównych elementach jego działalności, ukazując go jako polemistę, teologa, humanistę i twórcę nowoczesnego języka francuskiego. Zdecydował się na przesunięcie przypisów na sam koniec książki, by nie odrywać czytelniczki/czytelnika od prezentowanej przez niego narracji. Pozwala to gołym okiem zobaczyć olbrzymią pracę autora, bowiem rzeczone przypisy zajmują aż 60 stron! Uzupełniają je skromnie podane ilustracje, aneksy (głównie chronologiczne) i równie imponujący indeks osób i postaci, w którym znajdziemy Platona i Lenina, Marksa i Foucaulta, Nostradamusa i Jezusa Chrystusa. Dla chętnych do dalszego poznawania dziejów Kalwina przygotowano obszerną bibliografię, obejmującą tytuły m.in. w języku francuskim, angielskim, holenderskim, niemieckim i polskim.

Imponująca baza źródłowa jest ciekawa sama w sobie – także pod względem merytorycznym. Podstawą badań Cottreta są dzieła samego reformatora, zarówno wydane przez niego książki, jak i zbiory kazań czy też listy kierowane do zborów w całej Europie (w tym m.in. do Wilna). Odwołuje się także do dwudziestowiecznych, głównie francuskojęzycznych opracowań, dotyczących tak szerokiej gamy tematów, jak stosunek Kalwina do muzyki czy też polityki społecznej ówczesnej Genewy. Nie brakuje tam także dzieł z epoki, komentujących działania i przekonania reformatora. Jeśli autor formułuje jakąś tezę, ma ona zatem solidne oparcie bibliograficzne.

Czy narracja zaproponowana przez autora takich książek, jak Cromwell, Chrystus Oświecenia czy też Historii reformacji protestanckiej jest wiarygodna? Patrząc na wykonaną przez Cottreta pracę, trudno jest próbować wysunąć kontrargumenty z pozycji laika, a nie badaczki/badacza, zainteresowanych dziejami epoki renesansowej. Oczywiście nie jest to dzieło idealne – z kilku względów. Po pierwsze, czuć, że przychylność wobec „najbardziej chrześcijańskiego męża swojej epoki” przechodzi z życzliwości do pobłażliwości. Jakość lektury Kalwina pogarsza się, gdy autor zaczyna zbędnie komplikować badaną przez siebie postać, gubiąc się we własnych niuansach dotyczących tego, czy był on rewolucjonistą, czy też może konserwatystą. Przykład epoki wiktoriańskiej, nazywanej potem „rewolucyjną”, czy też niedawnych zwycięstw religijnej prawicy w Stanach Zjednoczonych pokazuje, że terminy te wcale nie muszą być sprzeczne. Najbardziej spektakularną myślą, zaprezentowaną w biografii jest ta, że Kalwin nie był konserwatywny, bowiem... respektował hierarchię społeczną. Politolodzy wpadliby w zakłopotanie, słysząc tego typu sąd.

Powyższe przykłady są raczej łyżeczką (jeśli nie szczyptą) dziegciu w beczce miodu. Dzieło Cottreta zdecydowanie mieści się na górnej półce opracowań biograficznych, dostępnych na rynku. Jest relatywnie przystępne językowo (chociaż odczuwa się różnicę pomiędzy częścią biograficzną a teologiczno-literaturoznawczą) i zajmujące, aczkolwiek unika coraz bardziej popularnego fabularyzowania żywota opisywanej postaci, tak jak na przykład uczynił to Józef Hen w Moim przyjacielu królu. Czytając, wiemy, co autor sądzi o swym bohaterze, ale jednocześnie zostawia nam dostatecznie duże pole do własnej interpretacji. Nie tworzy hagiografii, ale rzetelnie przedstawia dorobek jednego z większych intelektualistów epoki Renesansu, nie zapominając o tym, że był on także człowiekiem z krwi i kości.

Bernard Cottret, Kalwin, tłum. Monika Milewska, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2000, s. 456

20 maja 2009

Garść zielonych zaproszeń

Duopolis: Iluzjon - czyli co?

Czym jest dla nas Iluzjon? Kinem? Kawiarnią? Miejscem spotkań? Jaką rolę pełni w życiu dzielnicy? Co w nim lubimy, a czego nam brakuje? Jak chcemy spędzać czas na skwerze? Zapraszamy w niedzielę, 24 maja o godz. 14.00 do budynku kina na ul. Narbutta 50a.

Będziemy rozmawiać o Iluzjonie, nie tylko jako kinie i przestrzeni ważnej dla kinomanów, ale również jako o miejscu, które ważne jest dla tożsamości Mokotowa i jego mieszkańców. Chcemy się zastanowić, w jaki sposób Iluzjon mógłby stać jednym z lokalnych centrów dzielnicy. Czy samo kino wystarczy? Czy potrzebna jest kawiarnia? Wypożyczalnia filmów? Centrum wizualne? Czy skwer Słonimskiego mógłby być miejscem niedzielnych spotkań większych grup osob? I dla jakiego typu aktywności chcielibyśmy, żeby był przygotowany.

Bartłomiej Kozek (przewodniczący warszawskiego koła Zielonych 2004), Bożena Kosiańska-Krauze (koordynator Wydziału Kultury Urzędu Dzielnicy Mokotów m.st. Warszawy), Artur Liebhart (dyrektor festiwalu Doc Review), dr Elżbieta Anna Sekuła (socjolożka z SWPS), Kuba Szreder (niezależny kurator, organizator fesitwalu Passengers), Anna Wiechetek (autorka planu rewitalizacji skweru Słonimskiego).

Spotkanie organizowane jest przez Stowarzyszenie Duopolis i Filmotekę Narodową w ramach konsultacji społecznych projektu pt. „Modernizacja zabytkowego budynku Kina Iluzjon Filmoteki Narodowej - Muzeum Sztuki Filmowej przy ul. Narbutta 50a w Warszawie”.

***

Debata nt. zrównoważonego rozwoju UE

Dariusz Szwed, lider listy Centrolewicy (PD+SdPL+Zieloni) weźmie udział w debacie na temat polityki ekologicznej i zrównoważonego rozwoju Unii Europejskiej, zorganizowanej przez Klub Publicystów Ochrony Środowiska EKOS. Debata odbędzie się 29 maja 2009 w siedzibie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, ul. Foksal 3/5 w Warszawie. Do debaty zostali zaproszeni liderzy i liderki ugrupowań startujących w wyborach do Parlamentu Europejskiego 7 czerwca 2009.

19 maja 2009

Gdy się farsa zmienia w dramat...

Słowa piosenki Agnieszki Osieckiej jak ulał zdają się pasować do wieczornej debaty Donalda Tuska ze związkowcami. W tym show nie wyszło prawie nic - Solidarność i OPZZ zdecydowały się na bojkot, dwa biorące udział w "dialogu" związki reprezentowali mało wyraziści działacze, idealnie wpasowujący się do modelu "chłopi pańszczyźniani przychodzą po prośbie do ekonoma". Donald Tusk, jednocześnie bawiący się w konferansjera i spowiednika, mógł być gwiazdą wieczoru - uspokajał, koił złe nastroje, zapewnił o swym oddaniu Bogu i Ojczyźnie. A już szczególnie arabskiemu kapitałowi, który przekonywał jak mógł do dofinansowania upadających zakładów. Ostrzegał przed "złymi, niektórymi związkami", które tylko robią zadymy i chcą zabierać pieniądze paniom kioskarkom.

Byłoby to śmieszne, gdyby nie było to tak tragiczne. W ciągu 45 minut niemal nie dotknięto szerszego kontekstu społeczno-ekonomicznego, sprowadzając dość udanie kwestie stoczni do partykularnego interesu grupki działaczy związkowych. Największe centrale położyły zupełnie swój protest po tym, jak Karol Guzikiewicz ze stoczniowej "Solidarności" zaczął wymachiwać post factum pomiętą kartką z raportu NIK. Dla osób postronnych nie trzeba było niczego więcej, by utwierdzić wichrzycielski stereotyp działacza związkowego. Oto nastawiony na dialog premier nie może liczyć na rozmowę - sympatia osoby oglądającej debatę siłą rzeczy przeszła w kierunku premiera.

"Debata" umożliwia wyciągnięcie jednego, radykalnego wniosku - żyjemy w gnijącym państwie. Państwie, które nie ma pomysłu na rozwiązywanie problemów społecznych. Państwie, w którym dominującym modelem dyskusji jest pałowanie przez policję i palenie opon. Państwie, którego władze skupiają się na walce o "wartości chrześcijańskie" w Konstytucji Europejskiej, rozwadnianiu Unii Europejskiej i umieraniu za Niceę. Jednocześnie kolejne rządy - czy to PiS, czy PO - nie umiały skutecznie przekonać Komisji Europejskiej do swoich racji. Czemu się dziwić, skoro kwestie inne niż "ekonomiczna konkurencyjność", takie jak zrównoważony rozwój wspólnot lokalnych, usługi publiczne czy też jakkolwiek interpretowane "dobro wspólne" nigdy w tym kraju nie były wskazówkami dla prowadzenia polityki. Prawicowe rządy (ale też wcześniej i Leszek Miller) mówiły jedynym językiem, jaki znały - równania w dół standardów europejskich i sprowadzania Europy do bankomatu, z którego wyjmuje się pieniądze. W tej wizji obywatelki i obywatele Polski byli tanią siłą roboczą, a nie podmiotami życia publicznego. Tę nierówność widzi niemiecka eurodeputowana Zielonych, Elisabeth Schroedter, ale polskie władze - już niekoniecznie.

W Polsce nadal nie umiemy rozmawiać - lata traktowania ludzi niczym królików doświadczalnych zrobiły swoje. Związkowcy z "Solidarności" czy OPZZ, gdyby wzięli udział w debacie z Donaldem Tuskiem, niechybnie by przegrali. Nadal nie potrafią się oni wyrwać z patrzenia przez pryzmat swojego partykularnego interesu na poziom uniwersalnej walki o prawa i godność nas wszystkich. To niełatwe zadanie - szczególnie w obliczu upadku zakładu, któremu zawdzięczają naprawdę sporo. Bez przekroczenia tego intelektualnego Rubikonu stoją na straconej pozycji - dyskurs zrobił z nich krzykaczy, więc ich siła przekonywania do swoich racji jest słaba. W starciu z "polityką miłości", która załatwia płatne postojowe, nawet najbardziej uzasadnione emocje są tu na straconej pozycji. Balon medialnego PR-u Donalda Tuska od nich nie pęknie - wystarczy, że obok protestujących związkowców kamery pokażą prałata Jankowskiego, by proces utożsamiania "warchołów" z "zaściankiem" zaczął podprogowo działać w umysłach widzów medialnej papki.

W całej dyskusji o stoczniach pomija się jej wymiar europejski. Wyrok Komisji Europejskiej traktuje się jako transparentny, obiektywny i jedynie słuszny. Brakuje refleksji, że decyzje gospodarcze KE są jednocześnie decyzjami głęboko politycznymi. Obecna ekipa pod wodzą pana Barroso przyczynia się do dewastacji europesjkiego modelu społecznego i chroni silniejszych, zamiast dbać o dobro wspólne. Tak, restrukturyzacja poslkich stoczni jest potrzebna, jednak jeśli premier Tusk nie widzi niczego zdrożnego w tym, że lekką ręką wydaje się miliardy na upadający sektor finansowy, a jednocześnie dewastuje się istotnych dla lokalnej ekonomii pracodawców, coś jest nie tak. Być może premier nie chce tego widzieć, bowiem PO należy i aktywnie wspiera politykę Europejskiej Partii Ludowej, która czynnie popiera działania komisji Barroso. Kiedy zatem politycy PO mówią o "polskim głosie, który będzie się liczył w Europie", mają tak naprawdę wizję swojego współuczestnictwa w osłabianiu europejskiej solidarności i zamieniania europejskiego snu w neoliberalny koszmar.

Pora zatem uderzyć piętro wyżej niż na poziom debaty krajowej. Obecna Komisja Europejska jest najbardziej szkodliwą w historii zjednoczonej Europy i musi zostać powstrzymana za wszelką cenę. Kontynent nie wytrzyma dalszych 5 lat niszczenia standardów socjalnych i ekologicznych, a świat - dalszej nierównowagi w globalnych stosunkach handlowych. Dziś polscy stoczniowcy mają paradoksalnie więcej sojuszników niż kiedykolwiek więcej. Mają ten sam interes, co ginący na granicach "fortecy Europa" imigranci, młodzi ludzie, zmagający się z bezrobociem po studiach, pracownicy i pracownice zmuszane do pracy w nadgodzinach z powodu braku przyjęcia ambitnej dyrektywy w sprawie czasu pracy. Mają ten sam interes, co kobiety, które nie mogą doczekać się unijnej dyrektywy antydyskryminacyjnej, uwzględniającej kwestie nierówności na rynku pracy, a także ekolodzy, chcący przejścia Europy do epoki solarnej zamiast nuklearnej. Interes ten zawiera się w dwóch, czytelnych słowach - stop Barroso!

Sukces tego politycznego projektu zależy od naszej wspólnej mobilizacji 7 czerwca. Stawka jest wysoka - to szansa na budowę prawdziwie solidarnej Europy, bez podziału na centrum i peryferia, chroniącej prawa człowieka i wysokie standardy ekologiczne i społeczne. To szansa na Europę dla ludzi zamiast Europy dla elit. Szansa ta jest możliwa tylko wtedy, gdy zerwana zostanie paraliżująca zmiany, nienaturalna "wielka koalicja" chadeków i socjalistów i powstanie nowa, na bazie frakcji socjalistycznej, Zielonych i liberałów. W Polsce najważniejszym zadaniem polityczne elity uznają zapewnienie Jerzemu Buzkowi stanowiska szefa Parlamentu Europejskiego. To nie patriotyzm - to głupota. Buzek ma twarz Barroso i realizuje jego politykę, która niszczy rozmienia europejski sen na drobne "wspólnej przestrzeni ekonomicznej". Gdyby rodzimi politycy chcieliby być "patriotami", wiedzieliby doskonale, że kwestią priorytetową nie jest poprawienie sobie dobrego samopoczucia tym czy innym stołkiem, ale dbanie o silną, solidarną Europę. Plemienny nacjonalizm - jak zwykle - góruje nad politycznym myśleniem o europejskiej wspólnocie.

Kocham Europę, dlatego apeluję - 7 czerwca udajcie się do urn i powiedzcie "tak" dla Europy, a "nie" dla polityki uśmiechów, wypranej z myślenia o globalnych wyzwaniach - kryzysie ekonomicznym, zmianach klimatycznych, przestrzeganiu praw człowieka. Wybierzcie Europę społeczną, w której zysk i wzrost PKB nie są jedynymi miernikami ludzkiego szczęścia. Wybierzecie europejski sen zamiast koszmaru polskiego piekła. Mierzcie wysoko i głosujcie zielono - tym razem ma to kolosalne znaczenie.

18 maja 2009

Wspólnie obrońmy Pole Mokotowskie!

List otwarty do Prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz i Radnych m.st. Warszawy w sprawie Pola Mokotowskiego

Podpisz go i Ty!

Szanowna Pani Prezydent,
Szanowni Radni Warszawy,

z zaniepokojeniem przyjęliśmy informacje prasowe o planach zabudowy Pola Mokotowskiego na terenie, który trafił w ręce prywatnego inwestora. Teren ten od wielu lat służy mieszkankom i mieszkańcom Warszawy jako ogólnodostępny obszar rekreacyjny, miejsce wypoczynku i spotkań. Stanowczo protestujemy przeciwko ograniczeniu jego powierzchni i wyrażeniu zgody na zabudowę mieszkaniową i biurową.

Pole Mokotowskie ma szansę stać się warszawskim Central Parkiem, wymaga to jednak rozważnej polityki ze strony władz miasta, polegającej na inwestowaniu w tereny zielone i trosce o wspólną przestrzeń publiczną. W tej chwili jedyną szansą na ochronę Pola Mokotowskiego przed rozparcelowaniem jest jak najszybsze uchwalenie przez Radę Miasta planu zagospodarowania przestrzennego parku, który od ponad roku czeka na decyzję władz Warszawy. Wymaga to także szybkiego zaopiniowania projektu przez rady dzielnic Śródmieście, Ochota i Mokotów.

W związku z powyższym zwracamy się do Pani Prezydent i Radnych m.st. Warszawy z apelem o przyspieszenie prac związanych z przyjęciem planu zagospodarowania przestrzennego Pola Mokotowskiego, a także o skuteczne wyegzekwowanie zakazu grodzenia części parku przez prywatnego inwestora.

Pole Mokotowskie jest dobrem wspólnym wszystkich mieszkanek i mieszkańców Warszawy i jako takie powinno podlegać szczególnej ochronie.

Z poważaniem,
Agnieszka Grzybek
, Przewodnicząca Zielonych

Bartłomiej Kozek, przewodniczący warszawskich Zielonych
Irena Kołodziej, przewodnicząca warszawskich Zielonych

***

Zieloni: Bronimy Pola Mokotowskiego przed parcelacją

Warszawscy Zieloni zaapelowali do Prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz i Radnych m.st. Warszawy o jak najszybsze uchwalenie planu zagospodarowania Pól Mokotowskich, co jest w tej chwili jedyną szansą na ochronę parku.

- Historia z Polami Mokotowskimi jest przykładem braku rozważnej polityki ze strony władz miasta wobec wspólnej przestrzeni publicznej. Pola już dawno mogłyby się stać warszawskim Central Parkiem, gdyby odpowiednio szybko został uchwalony ich plan zagospodarowania – stwierdziła Agnieszka Grzybek, przewodnicząca Zielonych. – Niedawno mieszkańcy Warszawy toczyli walkę o zachowanie Parku Świętokrzyskiego, który władze Warszawy chciały zabetonować, teraz na skutek rozwlekłości procesu decyzyjnego, Polom Mokotowskim grozi parcelacja. Dlatego apelujemy o jak najszybsze uchwalenie planu ich zagospodarowania – dodała.

- Polityka gospodarowania przestrzenią miejską w Warszawie od dawna budzi nasze zastrzeżenia. Fakt, że niecałe 25 proc. Warszawy ma plany zagospodarowania przestrzennego, umożliwia niekontrolowaną sprzedaż gruntów miejskich i kurczenie się wspólnej przestrzeni w mieście, która powinna służyć wszystkim mieszkankom i mieszkańcom – powiedział Bartłomiej Kozek, przewodniczący warszawskiego koła Zielonych. – Jeśli władze Warszawy nie przyjmą jak najpilniej planu zagospodarowania Pól Mokotowskich, park zostanie zniszczony. Ciekawe, jaki następny park pójdzie pod młotek – dodał.

- Pola Mokotowskie od wielu lat są miejscem spotkań warszawianek i warszawiaków. Tę wspólną przestrzeń należy nie tylko chronić, ale także rozważnie w nią inwestować – powiedziała Irena Kołodziej, przewodnicząca warszawskiego koła Zielonych. – Proponujemy władzom Warszawy – i Pani Prezydent, i Radnym – zorganizowanie okrągłego stołu w sprawie polityki miasta wobec terenów zielonych – dodała.

17 maja 2009

"Lalka" zamiast "Ziemi obiecanej"

Lewicowy liberał nie ma w naszym kraju łatwo. Jeśli zacznie mówić o równych prawach kobiet i mężczyzn, prawach mniejszości czy o świeckim państwie, może jeszcze liczyć na pewien posłuch wśród znajomych - gorzej na scenie politycznej. Kiedy jednak opowiadając o gospodarce zacznie wyrażać swój sceptycyzm w stosunku do neoliberalizmu, podatków liniowych, genetycznej wyższości własności prywatnej nad wszelką inną, ma szansę na społeczny ostracyzm. Nie jest mu wtedy łatwo ani wśród "liberałów", podejrzewających takową osobę o socjalistyczne naleciałości, ani wśród ideowych lewicowców, dla których skupienie na jednostce i jej samorealizacji wydaje się fanaberią. Tragizm sytuacji uzmysłowiłem sobie, kiedy na dość głupim teście na Facebooku znajomym o umiarkowanych poglądach zaczął wychodzić rezultat "komuna". Cierpieli - a ja wraz z nimi. Musiał chyba być robiony w Polsce, tutaj każdy przejaw troski o drugiego człowieka wykraczający ponad Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy wydaje się być podejrzanym.

Tak być nie musi. Przeglądając swoje wyniki na europejskiej osi światopoglądowej EUProfiler, zajrzałem pod zakładkę bliskich mi partii. W Belgii takową okazała się (obok Zielonych, rzecz jasna) Partia Socjalliberalna, zwana wcześniej SPIRIT. Skrót ten tłumaczyła hasłami, określającymi główne jej "cechy charakteru": społeczna, progresywna, międzynarodowa, regionalna, demokratyczna i patrząca w przyszłość. Konia z rzędem komuś, kto racjonalnie uargumentuje, że któraś z "wielkiej czwórki" polskich partii politycznych spełnia wszystkie wyżej wymienione cechy. Dla flamandzkiej SLP, patrząc się na jej program, jest raczej jasne, że warto inwestować w infrastrukturę edukacyjną, ekologia to istotna kwestia, a prawa pracownicze nie powinny padać ofiarą dążenia do poprawy konkurencyjności. W rodzimych warunkach tego typu formacja byłaby chyba na lewo od SLD.

Patrząc się na problem z bardziej politologicznego punktu widzenia, dość często pojawiają się głosy o rozdwojeniu dawnego liberalizmu. Prawe jego skrzydło zdecydowało się na porzucenie progresywnego, emancypacyjnego charakteru i skupiło się na ekonomii. Lewe z kolei, poza tradycyjnym dążeniem do wzmocnienia samodzielności jednostek, zdecydowało się na wejście w dialog z socjaldemokracją i socjalizmem. Okazało się, że człowiek jest częścią większej społeczności i niezależnie od tego, jak bardzo będzie się starał, nie będzie w stanie osiągnąć modelu autarkicznego. Co więcej, przekonało się, że poziom społecznych interakcji zmusza do przeinterpretowania zakresu zasady, że każda i każdy powinien być wolny aż do momentu, w którym wolność ta krzywdzi innego człowieka. W ten oto sposób okazało się, że zagrożeniem dla wolności jest nie tylko wszechpotężne państwo, ale też np. wykorzystujący pracowników pracodawca czy też truciciel, który wyrzuca śmieci do lasu. Nagle okazało się, że do tej pory traktowane z ukosa państwo może - jeśli rzecz jasna dobrze zaprojektuje się jego architekturę prawną - służyć poszerzaniu sfery wolności, a nie jej ograniczaniu.

Zieloni - stojący w poprzek dotychczasowych ideologii - dorzucili do tego ogródka większą rolę kwestii ekologicznych, praw człowieka i demokratyzacji społeczeństwa. Część zielonych formacji w Europie (np. w Niemczech czy w Finlandii) jest dość bliska temu sposobowi myślenia. Widać to na przykładzie niedawnego zjazdu Związku'90/Zielonych, gdzie na wielkiej ścianie wyborczej obok siebie widniały hasła "sprawiedliwość" i "wolność". Trudno bowiem uznawać za wolnych osoby w ciężkiej sytuacji materialnej - niezależnie od niezliczonych mantr wołających, że "to wszystko ich wina" rzeczywistości nie da się zakląć w ten sposób. Wiele osób tkwi w biedzie nie z własnej winy, szerzy się zjawisko "śmieciowej pracy", nie zapewniającej przeżycia, patologie rodzinne, takie jak przemoc domowa, niszczą ludzkie życia, a niski kapitał kulturowy, spowodowany słabszym dostępem do wysokiej jakości edukacji, zdewastowanym otoczeniem przyrodniczym czy kiepskim dostępem do usług publicznych utrudnia wyjście z tego zaklętego kręgu. Mówienie w takiej sytuacji o "nierobach" staje się co najmniej nieprzyzwoite.

Nasze życie gospodarcze cierpi od lat nie tylko z powodu kryzysu. Brakuje poczucia zaufania i odpowiedzialności. Lata komunizmu i transformacji ustrojowej zrobiły tu swoje. Dziś lokalne samorządy mają problemy z akceptacją handlu innego niż hipermarketowy, zwiększa się liczba wypadków przy pracy i problemów z wypłatami wynagrodzeń. Ofiarami mogą tu padać zarówno pracownicy, jak i pracodawcy - nigdy nie wiadomo, o co czepić się może urząd skarbowy, za to Państwowa Inspekcja Pracy cieszy się słabszą renomą, na czym nierzadko cierpi zdrowie osób pracujących. Brak przejrzystych reguł gry morduje przedsiębiorczość, brak związków zawodowych w wielu zakładach prywatnych utrudnia zrównoważenie interesów obydwu stron. Jak widać, wystarczyło zlekceważenie przez XVIII i XIX-wiecznych myślicieli zjawiska korporacji międzynarodowych i potencjału, jaki mają obecnie (budżety większe niż PKB niejednego nieźle rozwiniętego kraju i tendencje do monopolizowania rynku kosztem konsumentek i konsumentów), by misterne konstrukcje ekonomicznych teorii zaczęły się wykrzywiać. Może zatem czas zejść na ziemię i stwierdzić, że świat nie kończy się na rynku?

Silne instytucje i równie silna kontrola nad nimi jest bardzo potrzebna. Państwo, spychane do roli "nocnego stróża", chętnie wzięła na siebie tę rolę i rozpoczęło proces przepoczwarzania się w strukturę policyjną, pełną nieufności i inwigilacji. Brak spójnej polityki społecznej, tworzącej bardziej egalitarną społeczność, w której jak największe grono osób może cieszyć się wolnością, to woda na młyn kontynuowania tego podejścia. Nic dziwnego, że w Stanach Zjednoczonych, gdzie po dziś dzień nie ma powszechnego ubezpieczenia medycznego więzienia są przepełnione. Jednocześnie naiwnością byłoby sądzić, że proste wprowadzenie zasady "więcej państwa" automatycznie zacznie skutkować większym poziomem powszechnego szczęścia. Najważniejsze, by w debacie "ile rynku, ile państwa" aktywny udział brały obywatelki i obywatele, do tej pory redukowani do trybików maszyny, realizującej różnorakie, dominujące w danym okresie ideologie.

Społeczny liberalizm nie ma problemu ani z uznaniem równości wszelkich form własności (wystarczy spojrzeć chociażby na program holenderskich Demokratów 66), ani też nie zamierza uznawać, że usługi publiczne należy prywatyzować za wszelką cenę. Mam wrażenie, że tego typu postawa powoli już u nas kiełkuje - mimo olbrzymich trudności, związanych z rozprzestrzenieniem się neoliberalnej mantry, która dla społecznego liberalizmu stanowi - paradoksalnie być może - największe zagrożenie. Dziś zamiast "wolności dla wszystkich" mamy raczej do czynienia z koncepcją "wszystko można kupić" - co widać szczególnie w kwestiach światopoglądowych. Społeczność homoseksualna może kupić sobie tolerancję (jeśli zechce sprowadzić się do stereotypu "przegiętych" i "babochłopów", bowiem inne modele zbyt daleko odbiegają od stereotypów), kobieta - aborcję, ateista - wolność religijną. W takiej sytuacji łatwo zapomina się o tych, którzy takiej możliwości nie mają - wystarczy pojemna łatka pt. "sami sobie winni".

Nie czarujmy się - w naszym kraju jednakowo źle działa tak sektor publiczny, jak i prywatny. Warszawskie autobusy płoną niezależnie od przewoźnika, wyzysk czy molestowanie seksualne zdarzają się tak w urzędach, jak i u "prywaciarzy", a biurokracja obciąża zarówno wyniki i jakość usług w sektorze państwowym, jak i możliwości inicjatywy prywatnej. W takiej sytuacji niezbędne jest wspomniane powyżej przywrócenie zaufania poprzez zrównoważenie interesów społeczności, tworzącej państwo, pracowników i pracodawców. Silne związki zawodowe są potrzebne równie mocno, jak sprawne instytucje i odpowiedzialny, etyczny biznes. W tej sieci naczyń połączonych gdy jedno z naczyń jest pęknięte, zagrożony jest cały system. Jego agoniczności nie da się usunąć - jest wbudowana w napięcia społeczne. Nierównowaga w tym trójkącie niszczy również jednostkę, jej poczucie stabilności i kontroli. Zbędna biurokracja uprzykrza życie, brak regulacji rynku pracy prowadzi do wyzysku, zaś źle funkcjonujące państwo marnuje potencjał osób, chcących dawać innym pracę.

Brzmi lewacko? Jak na polskie warunki - chyba tak. Jeśli jednak przyjąć tę interpretację, połowa europejskiej prawicy musiałaby chyba zmienić barwy na czerwone. Niektóre grupy polityczne (np. UPR) w taką interpretację rzeczywistości zresztą dość mocno wierzą. Ich zapewne przekonać się nie da - ale czy nie warto próbować przekonać ludzi, którzy polskiej polityki w jej obecnym kształcie mają dosyć? Zieloni, jak sądzę, mogą być tu dobrą alternatywą, bowiem zawsze dowartościowują oni tak indywidualną wolność, jak i fakt, że tworzymy społeczeństwo i jesteśmy współodpowiedzialni za jego stan. W końcu trudno mówić o zrównoważonym rozwoju i o harmonii między człowiekiem a ekosystemem, jeśli stosunki społeczne wewnątrz gatunku homo sapiens dalekie są od ideałów wolności i równości. Stanisław Wokulski byłby rad, że ktoś w końcu nie widzi sprzeczności między wspieraniem drobnych sklepikarzy, takich jak on, z walką z biedą, którą na własne oczy widział podczas spacerów na warszawskim Powiślu.

16 maja 2009

Zielona Europa - już dziś!

Unia Europejska musi podjąć rolę, o której marzyły osoby ją zakładające. Europejski sen wymaga wybudzenia się z koszmaru dwóch wielkich kryzysów – ekonomicznego i ekologicznego. Przyczyniają się one do wzrostu napięć międzynarodowych, tragedii imigrantów, wojen o zasoby i rosnącej przepaści między biednymi a bogatymi – tak w skali globalnej Północy i Południa, jak i wewnątrz społeczeństw, w których żyjemy.

Problemów zmian klimatycznych i kryzysu finansowego nie rozwiążemy przy pomocy dotychczasowym narzędzi. Unia Europejska w obecnym kształcie okazuje się bezradna wobec problemów, takich jak kryzys w dostawach gazu z Rosji, zapewnienie kontynentowi bezpieczeństwa energetycznego czy też dyplomatyczne rozwiązanie konfliktu na Bliskim Wschodzie i kryzysu humanitarnego w Darfurze. Te problemy można rozwiązać jedynie poprzez współpracę sił progresywnych i proeuropejskich – taką siłą są Zieloni.

Polki i Polacy mogą dziś na własne oczy zobaczyć, w których dziedzinach Europa spełnia swoją rolę. Swoboda podróżowania, podejmowania pracy i nauki są dla rosnącego grona ludzi cennymi dowodami na to, że integracja europejska zdaje egzamin. Największym wyzwaniem w najbliższych latach będzie wykorzystanie europejskich funduszy do modernizacji naszego kraju, która respektować będzie zasadę zrównoważonego rozwoju społecznego, ekologicznego i ekonomicznego.

Pięć lat członkostwa Polski w Unii Europejskiej pokazuje, że nasz kraj wiele skorzystał na integracji kontynentu. Jednocześnie zauważamy, że polska dyplomacja nie traktuje Wspólnoty jako istotnej wartości, lecz jedynie skarbonkę służącą zaspokajaniu narodowych egoizmów. Zbyt często polscy politycy woleli umierać, niż na serio budować wspólną Europę. Chlubne wyjątki, takie jak pomoc w demokratyzacji Ukrainy, nie przysłaniają naszego rozczarowania z powodu niewykorzystanych szans na stanie się liderem i filarem europejskiej integracji. Nie chcemy, by nasz kraj hamował integrację – chcemy jej przyspieszenia i nadania jej nowego kierunku.

W kończącym swą kadencję Parlamencie Europejskim grupa Zielonych była obrończynią prawa do czystego środowiska, prawa mieszkanek i mieszkańców Europy do informacji, jak przy pracach nad dyrektywą dotyczącą środków chemicznych REACH. Zieloni – czwarta siła europarlamentu – bronili praw człowieka niezależnie od szerokości geograficznej, walczyli o prawa kobiet i mniejszości, zapobiegli dumpingowi socjalnemu dyrektywy Bolkensteina, dbali o to, by każda i każdy z nas miał prawo do równowagi między pracą a czasem wolnym, optując za uśrednionym maksymalnym czasem pracy na poziomie 48 godzin tygodniowo. Zieloni 2004 – partia, będąca członkinią Europejskiej Partii Zielonych – startuje w wyborach do Parlamentu Europejskiego, by wesprzeć te działania.

Potrzebny jest nam Zielony Nowy Ład – tylko wsparcie dla inwestycji w oszczędzanie energii, podnoszenie efektywności energetycznej i odnawialne źródła energii, a także przywrócenie nadwątlonych latami deregulacji uczciwych reguł gry w gospodarce i sektorze finansowym może zapewnić zrównoważoną przyszłość nam i naszym dzieciom. Nowy Zielony Ład to szansa na nowe, wysokiej jakości miejsca pracy i na czyste środowisko. To także szansa na zwiększenie globalnej solidarności i podniesienie z nędzy milionów ludzi, obdartych ze swych praw do świeżej wody, edukacji i godnego życia. Już czas, by ta wizja stała się rzeczywistością.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...