30 czerwca 2009

Nazizm - zwyczajne i niezwyczajne

Kiedy słucham o tym, jak to powinno się dyskutować z pewnymi poglądami politycznymi, zakładającymi nierówność ludzi ze względu na ich pochodzenie etniczne, ogarnia mnie przerażenie. W liberalnej demokracji spektrum wyrażanych opinii potrafi być niezwykle szerokie, jest miejsce na debatę o wielu sposobach urządzania wspólnoty obywatelskiej. Kiedy jednak proponuje mi się debatę z formacjami, które żerują na ludzkim strachu, snując przerażające wizje "rasowego zagrożenia", stanowczo odmawiam. Demokracja wymaga, by aktywnie jej bronić, zaś uprawomacnianie poglądów w stylu Brytyjskiej Partii Narodowej albo też rodzimego, protestującego przeciw badaniom naukowym Aliny Cały Obozu Wielkiej Polski brzmi jak jakieś koszmarne niezrozumienie idei liberalizmu. Zakłada ona w swej podstawie, że można robić to, co się komu żywnie podoba, dopóty, dopóki nie czyni się komuś krzywdy. Kiedy druga strona wyraźnie nie zamierza wchodzić z nami w dialog i atakuje podstawy prowadzenia debaty w demokratycznym państwie, nie musimy czuć się zobowiązani do dyskutowania. Byłoby to równie absurdalne, jak oczekiwać od osoby atakowanej przez napastnika, by zaczęła z nim rozmawiać w nadziei, że przekonają go racjonalne argumenty. Cóż, ludzie nie zawsze kierują się w swym życiu racjonalnymi kryteriami i warto to szanować, zamiast bawić się w moralizowanie - a uwierzcie mi, opinie o tym, że z OWP należy dyskutować widziałem na własne oczy.

Kiedy widzimy brunatne, tudzież czarne koszule, nieodzownie przypomina się jedna z większych tragedii współczenego świata - tragedia XX-wiecznych totalitaryzmów. Ambitne projekty zupełnej przebudowy społeczeństw przyniosły wiele milionów ludzkich śmierci. Bolszewizm, faszyzm, kolonializm - wszystkie te idee, mające na celu "uratowanie człowieka", pokazały, jak głęboki jest potencjał do degeneracji stworzonej przez człowieka kultury. Po dziś dzień zrozumienie niektórych idei i postaw wobec idei dla nas wydających się sprzecznymi ze zdrowym rozsądkiem wydaje się skrajnie trudne. Jeszcze trudniej, pomimo rozlicznych opracowań, uwierzyć w to, że wizja świata promowana np. przez Adolfa Hitlera mogła porwać tłumy. Jeśli ktoś chciałby spróbować zmierzyć się z tym intelektualnym problemem, nie sposób nie polecić świeżo przeczytanej przeze mnie książki Rosy Sali Rosy - "Krytyczny słownik mitów i symboli nazizmu".

Autorka, katalońska romanistka i germanistka już na wstępie wskazuje, że badania nad nazizmem nie należą do najprostszych. Angażując się w nie, trudno relacjonować z naukowym chłodem nazistowskie zbrodnie, irracjonalną dla nas machinę śmierci, której kres przyniosła dopiero II Wojna Światowa i zwycięstwo aliantów. Rosa proponuje zmierzenie się z systemem poprzez najważniejsze dla niego hasła, ułożone w encyklopedycznym, subiektywnym katalogu autorki. Poznawanie historycznego podłoża głównych idei hitleryzmu skłania do zastanowienia nad tym, jak bardzo hasła te dziś zdają się dla nas absurdalne. A jednak w swej absurdalności nadal potrafią oczarowywać - sam zetknąłem się z tym problemem, kiedy wraz z Ireną Kołodziej zbieraliśmy podpisy przeciwko budowie na terenie Polski amerykańskich instalacji militarnych, gdy pewien starszy pan usiłował nam udowodnić, że Hitler tak naprawdę nie miał nic przeciwko Polakom, tylko nie znosił Żydów i Romów. Cóż, nie przekonał nas co to swojej teorii.

Popatrzmy na tylko kilka kwestii z bogatego nazistowskiego skarbca "aryjskiej wiedzy" - całkiem poważnie w III Rzeszy sądzono, że świat powstał w wyniku uderzenie w pierwotną kulę ognia jakiegoś sporego lodowca, przez co powstało słońce i poszczególne planety, Jezus Chrystus był Aryjczykiem, bowiem w czasach rzymskich w Galilei miało nie być Żydów, a sami Aryjczycy mieli pochodzić od dawnej cywilizacji Atlantydy, po której ślady chcialno szukać w Boliwii i Tybecie? A wszystko jak najbardziej serio - na badania w obrębie departamentu SS "Dziedzictwo Przodków" wydawano całkiem spore sumy, przydatne na przykład w poszukiwaniu... Graala. Tego typu badania miały pokazać odwieczność i świetność kultury germańskiej i stworzyć podstawy do nowej religii neopogańskiej, odrzucającej chrześcijańskie miłosierdzie.

Sama ideologia nazistowska w dość unikalny sposób łączył to, co racjonalne, z tym, co irracjonalne. Nie odrzucała wiary, przy czym chrześcijańskiego, antropomorficznego Boga miały zastąpić siły przyrody. Nowa, "aryjska nauka" miała być oczyszczona z nieprawomyślnych elementów, takich jak fizyka einsteinowska, czy też z książek żydowskich autorów, palonych przed uniwersytetami. Chciała tworzyć nowy, spójny system myślenia, aczkolwiek daleko było mu do doskonałości. Przykładem kwestia długotrwałego przeżycia narodu żydowskiego w diasporze - zgodnie z brutalnie stosowanymi zasadami ewolucji ich wysoki stopień przeżywalności, dobra higiena etc. powinny świadczyć o byciu "rasą wyższą" (bo za odrębną rasę zaczęła uważać ich kolejna, XIX-wieczna fala europejskiego antysemityzmu) - hitlerowcy tłumaczyli to inaczej, uznając zdolność do dostosowania się do otoczenia niczym... pasożyty. W ten oto sposó cała grupa etniczna, mająca rzekomo "złą krew", miała być skazana na zagładę i wyjęta poza nawias społeczności ludzkiej i zwierzęcej.

Hitlerowskie idee rzuciły cień na sporą grupę ciekawych zjawisk kulturowych, na które dziś patrzy się z podejrzliwością. Swastyka, święty znak życia i szczęścia w hinduizmie, w europejskim kręgu kulturowym jest nie do odzyskania dla neutralnego myślenia o niej - trudno zresztą się dziwić. Także podejście nazizmu do środowiska sprawiło, że po dziś dzień ekonazizm funkcjonuje - szczęśliwie na absolutnym politycznym marginesie. Poczucie przegranej, upowszechnienie mitu o ciosie w plecy, tendencje rewanżystowskie wśród niemieckiej prawicy - wszystkie te czynniki złożyły się na stworzenie atmosfery gotowości do akceptacji nowej, mającej nieść zbawienie ideologii. Wiara w nią potrafiła przyjmować tak karykaturalne formy, jak przekonanie towarzyszące alianckim bombardowaniom, że ściany na których wiszą portrety Adolfa Hitlera nie ulegną zawaleniu. Jeśli chcecie wiedzieć więcej - polecam lekturę, satysfakcjonującą intelektualnie i zarazem szokującą poznawczo.

28 czerwca 2009

Nie likwidujcie buspasów po zakończeniu remontów!

Koło warszawskie Zielonych apeluje do drogowców i do władz miasta o podjęcie działań, które przyczynią się do zachowania przygotowanych na czas remontów głównych arterii komunikacyjnych miasta buspasów. Sprawa dotyczy między innymi alei Jana Pawła II przy okazji remontu skrzyżowania przy kinie Femina.

- Buspasy są niezbędnym elementem zrównoważonej strategii transportowej miasta – mówi przewodniczący koła warszawskiego, Bartłomiej Kozek. - Władze miasta już prawie od dwóch lat snują ambitne plany dotyczące znaczącego zwiększenia ich ilości i – niestety – w większości wypadków na obietnicach się kończy, chociażby jeśli popatrzymy na Trasę Łazienkowską czy zakorkowaną Świętokrzyską. Potrzebujemy szybkich działań, które zapobiegną nawarstwianiu się problemów komunikacyjnych i wydłużaniu się korków w mieście. Buspasy, które mają rozładować korki na remontowanych ulicach, nie mogą zniknąć wraz z zakończeniem prac drogowych. Tego typu działanie byłoby szkodliwe dla rozwoju transportu zbiorowego w mieście.

- Musimy skończyć z sytuacją, kiedy użytkowniczki i użytkownicy transportu publicznego – taniego i ekologicznego – cierpią z powodu faworyzowania transportu samochodowego. - dodaje Irena Kołodziej, przewodnicząca warszawskich Zielonych. - Niedawno opublikowane wyniki Barometru Warszawskiego pokazują, że głosujemy nogami i biletami za komunikacją zbiorową. 64% z nas codziennie lub prawie codziennie korzysta ze środków komunikacji zbiorowej, takich jak tramwaj, metro czy autobus, podczas gdy z samochodu jako kierowca - 17%. Z komunikacji publicznej w ogóle nie korzysta 5% warszawianek i warszawiaków, podczas gdy z prowadzenia samochodu – 46%. 70% badanych uważa, że transport zbiorowy powinno się uprzywilejować kosztem samochodowego. Te liczby nie wymagają komentarza – wymagają działania!

27 czerwca 2009

Warszawa zmierzona Barometrem

Rzadko kiedy wyniki badań sprawiają, że na mojej twarzy pojawia się uśmiech. Szczęśliwie czasem tak się dzieje i od razu chęć do działania znacząco rośnie. Całe miasto z zapartym tchem czekało na ujawnienie wyników badań Barometru Warszawskiego, na bazie którego (podobno) podejmowane są decyzje w kluczowych dla miasta sprawach. Korzystając ze szczęśliwego końca sesji zagłębiłem się w lekturę i przeżyłem pozytywne zaskoczenie. Chociaż intuicja i tak zwany chłopski rozum podpowiadały mi, że nie jest możliwe, byśmy chcieli mieszkać w zabetonowanym, brudnym mieście, to jednak dopiero te badania potwierdziły moje wrażenia. Mogę z całą pewnością stwierdzić, że Warszawa jest gotowa na zielone idee - i to na poziomie znacząco wyższym, niż do tej pory się zdawało. Do tej pory bowiem łatwo było oponentom zielonych rozwiązań sprowadzać zwolenniczki i zwolenników zrównoważonego rozwoju miasta do poziomu kolejnej, konsumenckiej niszy, kierującej się specyficznym stylem życia. Teraz, po lekturze setek tabelek z twardymi danymi liczbowymi powiedzieć można jedno - większość mieszkanek i mieszkańców miasta popiera zdecydowaną większość naszych postulatów.

Z konieczności skupię się tylko na kilkunastu wskaźnikach, zachęcając do zapoznania się z całością Barometra. Patrząc się na uznane przez mieszkanki atuty naszego miasta na pierwszy ogień idzie... kultura - dobry dostęp do niej to ważna kwestia dla 31% pytanych, tyle samo, co zsumowane dwie kolejne odpowiedzi - łatwość znalezienia pracy i jej dochodowość. Największy problem? Korki (38%) i hałas (12%) - tak więc o transporcie w tejże notce będzie dość sporo. Niestety, ponad połowa z nas nie interesuje się za bardzo (53% raczej nie i 8% w ogóle) informacjami o działalności lokalnych władz, co sprawia, że dość słaba jest kontrola społeczna nad decyzjami, wpływającymi na jakość życia w Warszawie. Zielone opinie na temat poszczególnych posunięć można najczęściej znaleźć w prasie lokalnej i Internecie - media te są źródłem wiedzy odpowiednio dla 38 i 16% z nas (za każdym razem, gdy pojawiają się w badaniu dane starsze i nowsze powołuję się na te nowsze).

Co ciekawe, działania władz miasta nie są oceniane aż tak dobrze, jak wydawało się z prasowych sondaży, np. dotyczących poparcia dla poszczególnych partii politycznych w wyborach do Rady Miasta czy też ewentualnych osób startujących na urząd prezydencki naszego miasta. 49% ocenia dobrze Radę Miasta i jej działania (47% - źle), a Hannę Gronkiewicz-Waltz - 53%, podczas gdy 42% źle. Oznacza to, że nie ma wcale jednoznacznego przekonania mieszkanek i mieszkańców Warszawy o tym, że aktualny układ polityczny dobrze spełnia swoją rolę - potwierdza to zresztą przekonanie aż 56% badanych, mówiących, że władze miasta raczej bądź zdecydowanie nie realizują przyjętych przez siebie zobowiązań i 60%, mówiących o nieuwzględnianiu opinii społecznej w pracach miejskich włodarzy.

Dla 55% z nas rozwój miasta jako całości jest najważniejszym celem dla władz miasta, co oznacza, że widzimy potrzebę skoordynowanej polityki miejskiej. Trzy najważniejsze priorytety na teraz również nie szokują - to metro, zmniejszenie korków i budowa obwodnicy (przy czym nie zadano żadnego pytania na temat jej wariantu - wydaje się, że ludziom chodzi o rozładowanie problemów transportowych bardziej niż o umieranie za konkretny, w tym wypadku szkodliwy społecznie i ekologicznie, wariant). Najważniejsze inwestycje, które przez miasto powinny być realizowane, to kultura (61%), turystyka (57%) i komunikacja (33%) - widać zatem, że istnieje realna potrzeba życia w dynamicznym mieście, tętniącym życiem i innowacyjnością. Wysoko w tej hierarchii znajduje się tez budownictwo komunalne, istotne zarówno dla osób w trudnej sytuacji materialnej, jak i "na dorobku" (32% wskazań, można było wybrać kilka odpowiedzi).

Wiele kwestii związanych ze zrównoważonym rozwojem miasta leży odłogiem. Choć ponad 58% deklaruje segregowanie odpady, to jednak nadal na przeszkodzie do zwiększenia tej grupy leży brak wyrobionych nawyków (a co za tym idzie - miejskiej edukacji) i brak odpowiednich pojemników do segregacji w okolicy (ponad 22% wskazań). Jeszcze ciekawiej jest w miejskim transporcie - Barometr Warszawski wyraźnie pokazuje, że możemy skończyć z polityką wspierania samochodowego terroru kosztem zakorkowania miasta. 64% z nas codziennie lub prawie codziennie korzysta ze środków komunikacji zbiorowej, takich jak tramwaj, metro czy autobus, podczas gdy z samochodu jako kierowca - 17%. Z komunikacji publicznej w ogóle nie korzysta 5% warszawianek i warszawiaków, podczas gdy z kierowania samochodem - 46%. Uważam, że nie widać jakiejkolwiek refleksji na ten temat wśród władz miasta, w którym nowe buspasy pojawiają się dopiero wtedy, gdy trzeba wyremontować jakąś ulicę, i to pomimo faktu, że 70% z nas uważa, że transport zbiorowy powinno się uprzywilejować kosztem samochodowego!

Nie lepiej jest zresztą z rowerami - 73% pytanych negatywnie odpowiada na pytanie, czy Warszawa jest miastem przyjaznym dla tego środka transportu. Jeździmy rzadko i wskazujemy (w ponad 62% przypadków) na brak odpowiednich ścieżek rowerowych jako podstawową przyczynę tego stanu rzeczy.

Odczuwamy, że w naszym mieście brakuje pewnej grupy obiektów - grupy, która dla Zielonych jest niezwykle istotna. 62% warszawianek i warszawiaków sądzi, że jest za mało ścieżek rowerowych, 67% - że za mało placów zabaw dla dzieci, 64% - parków i skwerów zieleni (tak, tak - a właśnie te obszary są szczególnie zagrożone przez brak miejskich planów zagospodarowania przestrzennego i napór deweloperów). Dla 70% z nas mało jest też obiektów sportowo-rekreacyjnych - rozwiązywanie tego problemu za pomocą Stationu Narodowego nie jest chyba najlepszym pomysłem... Jeśli zaś chodzi o rynek pracy, to jesteśmy realistkami i realistami - 63% pytanych nie daje się nabierać na cukierkowy świat telenowel i odpowiada, że nie zawsze można tu znaleźć taką pracę, jaką by się chciało. 40% z nas dostrzega problem nierówności dostępu kobiet do rynku pracy (to tylko o 3 punkty procentowe mniej wskazań od opinii, że nie ma korelacji między płcią a szansą na pracę).

Szczęśliwie czujemy się dość bezpiecznie i raczej nie damy się nabrać na bajki o grasującej w Warszawie przestępczości. Oczywiście stopeiń bezpieczeństwa zmniejsza się im bardziej oddalamy się od domu, ale nie jest chyba źle, jeśli 2/3 z nas nie boi się chodzić po swojej okolicy po zmroku, a 59% udziela podobnej wypowiedzi w odniesieniu do centrum miasta. Co niepokoi, to niskie wskaźniki aktywności społecznej - najpopularniejsze jej formy, takie jak podpisanie petycji w jakiejś sprawie, ledwo przekraczają 20%. O polityce dużo częściej rozmawiamy z rodziną i znajomymi (81%) niż bierzemy udział w kampaniach politycznych (5%) albo w spotkaniach z lokalnymi polityczkami i politykami (10%).

Warto na koniec wspomnieć o jeszcze jednej, pocieszającej liczbie. Aż 68,7% mieszkanek i mieszkańców miasta, mając do wyboru mieszkanie w Warszawie lub w dowolnym innym miejscu na świecie, wybrało stolicę Polski. To znak, że istnieje spory potencjał do budowania poczucia lokalnego zakorzenienia i wspólnoty, co z kolei może doprowadzić do poprawy słabych wyników uczestnictwa w miejskim społeczeństwie obywatelskim. Świadomość istnienia bardziej skomplikowanych "zielonych" problemów, takich jak wymieranie ulic handlowych, zastępowanych przez banki (casus Placu Wilsona), istniejący w świadomości co trzeciej pytanej osoby upewnia mnie w przekonaniu, że zielona polityka w stolicy ma przed sobą świetlaną przyszłość - czas pokazać, że to uniwersalistyczny, pozytywny plan na miasto - plan, który nie kłóci się z tak zwanym "zdrowym rozsądkiem" typowej mieszkanki czy mieszkańca miasta.

26 czerwca 2009

Wesołe (?) jest życie studenta

Wreszcie wakacje - czas odpoczynku po trudach sesji. W moim wypadku okres wzmożonej nauki ciągnął się 2 miesiące - już bowiem od maja intensywnie siedzieć trzeba było nad lekturami. Nic dziwnego, wszak bez wysiłku umysłowego nie napisze się recenzji, dwóch prac rocznych i nie zaliczy 5 egzaminów kolokwium semestralnego i zaliczeniowego. Nie zazdroszczę tym, którzy decydują się na łączenie dwóch lub więcej kierunków - poziom harówki zdecydowanie przekracza wtedy możliwości zaliczenia wszystkiego w terminie czerwcowym. Ja osobiście mam serdecznie już dosyć siedzenia do 2-3-4 nad ranem, budzenia się o 8-9 rano z powodu stresu, mdłości zaraz przed egzaminami - niewątpliwie czas na zasłużony odpoczynek, tym bardziej, że oceny wyszły mi nie najgorsze. Szczęśliwie kierunek, na którym studiuje, bardzo mnie pasjonuje, więc trudy "kampanii czerwcowej" traktuję niczym realizację świetlanej frazy "przez naukę do gwiazd".

Na nieszczęście nie każda/y może do tego podejść w ten sposób. Niektórym wypadki losowe uniemożliwiły studiowanie bądź też zmusiły do ich przerwania. Jeszcze inni męczą się na kierunkach wybranych bez zastanowienia, czasem nie do końca z własnej woli. Są też tacy, co przełykają frustracje związane z koniecznością studiowania w mniejszym ośrodku od tego, który dla siebie wymarzyli. Do tego wszystkiego przychodzi zmaganie się z własnymi ambicjami, wymogami rynku pracy, ciężką nauką życia... Oj, jest czym się frustrować.

Myślę, że od czasu do czasu mogę pozwolić sobie na nieco bardziej osobistego posta. Pisałem już o tym, jak to nie podobał mi się mój poprzedni kierunek - prawo - po czym w komentarzach doświadczyłem niemal prokuratorskiego śledztwa, przypominającego mi o wszystkim, od czego uciekłem. Ale też nie mogę powiedzieć, by to doświadczenie nie okazało się płodne poznawczo. Przede wszystkim czas pierwszego roku był czasem nawiązywania od zera społecznych interakcji, uczenia się dorosłego życia, początkiem zaangażowania politycznego i... walką z brudem. Gdy w jednym mieszkaniu na Przyczółku Grochowskim mieszka czwórka facetów w podobnym wieku może nie być z tym łatwo. Szczęśliwie udawało się czasem, w zrywie rozpaczy doprowadzać mieszkanie do stanu używalności. Dziś idzie mi to jednak ciut lepiej - taką przynajmniej mam nadzieję.

Przybycie do wielkiego miasta może bywać szokiem, ale niekoniecznie być nim musi. Pewne oderwanie się od dotychczasowego środowiska (nawet, jeśli się je uwielbia - z przyjaciółkami i przyjaciółmi z czasów licealnych nadal utrzymuję kontakt) umożliwia przewartościowanie dotychczasowego życia, dokonania pewnych korekt w zachowaniu, które mogą ułatwić codzienną egzystencję. Ktoś może się uśmiechnąć pod nosem, myśląc "ale cóż za przewartościowania może dokonywać osoba młoda, ledwo wchodząca w dorosłe życie?". Oj, może - 3 lata szkoły ponadgimnazjalnej tworzą więzi i nawyki, które potrafią mocno wyryć swe piętno w głowie.

Kiedy nagle większość kwestii swojego codziennego życia musimy zacząć wykonywać samodzielnie, zdumiewająco szybko znika pojęcie czasu wolnego. Poznajemy na przykład gorzki smak kompromisu między dajmy na to chęcią wyjścia na miasto a koniecznością nauki. Mała ilość czasu utrudnia też znalezienie chwili dla wewnętrznej równowagi, niezmiernie ważnej, jeśli chce się pomyśleć o sobie i o pomysłach na przyszłość. Nawet wakacje coraz częściej nie dają chwili wytchnienia - albo wraca się w rodzinne strony, albo szuka pracy tudzież studenckich praktyk, dających pewną nadzieję, że oto może znajdzie się po nich pracę. Czasem złudną, czasem słuszną - w zależności od instytucji.

Zmieniają się też relacje łączące nas z rodzinnymi stronami. Z jednej strony trwa tęsknota, ale z drugiej oswajamy się z nową rzeczywistością. Ale i tu poruszamy się nieco we mgle, miast zakorzeniać się łapać klimat miejsca, w którym przyszło nam żyć. Radosny konglomerat ludzi z różnych stron kraju spotyka się na chwilę, zaraz potem rozjeżdżając się po świecie. Na głębsze relacje zdaje się brakować czasu - nie zawsze, na szczęście. Czy to tylko specyfika dużego miasta? Być może, tu puls życia czuje się na całego. Nawet jednak w mniejszym ośrodku zaczyna się dążyć do uniezależnienia, opuszczenia rodzinnego gniazda. Pęd ten domaga się zaspokojenia i trudno przed nim uciec. Można się rzucić na głębszą wodę nowego miasta, albo też stopniowo zmieniając swoje warunki życia w obrębie "małej ojczyzny".

Ponieważ są już wakacje, nie ręczę za regularność wpisów, ale postaram się coś skrobać. Przede mną nadrabianie zaległości czytelniczych, dużo pracy, ale też i odpoczynku, w tym wyjazd do Przemyśla. A że widzę, że i oglądalność spada (co w okresie wakacyjnym jest zjawiskiem naturalnym) to sądzę, że od intelektualnych wyzwań odpocząć chcemy wszyscy.

22 czerwca 2009

Skoro metro może działać w nocy - to muzea też!

Post opublikowałem pierwotnie na forum Kongresu Kultury Polskiej - zapraszam do lektury i udziału w dyskusji na stronach KKP!

Noc Muzeów jest przykładem tego, jak powinno wyglądać nocne życie kulturalne miasta. Placówki kulturalne zbyt często działają w obrębie godzin pracy, kiedy większość ludzi pracuje lub się uczy. Tego typu inicjatywy pokazują, że istnieje realne zapotrzebowanie na kontakt z kulturą, a jej wypromowanie nie jest takie trudne. Skoro warszawskie metro w weekendy może jeździć do 3 nad ranem, nic nie stoi na przeszkodzie, by chociaż raz w miesiącu (a najlepiej raz w tygodniu) muzea czynne były do późnych godzin nocnych, a w zamian otwierały swoje podwoje później.

Noc muzeów dowodzi jeszcze jeszcze jednej kwestii - przy tak dużym poziomie zainteresowania możliwa jest dyskusja nad obniżeniem cen biletów, co stymulowałoby popyt na usługi kulturalne. Większa dostępność galerii i muzeów dla kieszeni Kowalskiej czy Nowaka może czynić te przestrzenie znacznie bardziej atrakcyjnymi. Ubolewamy nad komercjalizacją przestrzeni publicznej i nad faktem, że coraz mniej osób ma czas na czytanie książek - jeśli jednak chcemy tworzyć alternatywy dla galerii handlowych zarówno pojedyncze placówki, jak i władze samorządowe powinny prowadzić politykę wspierającą dostępność kultury dla jak największego grona ludzi. Skoro przedszkola wydłużają czas pracy, dostosowując się do zmian na rynku pracy i do potrzeb zabieganych rodziców, tak samo postępować powinny obiekty, aspirujące do rangi centrów kultury.

Oczywiście jest kwestią dyskusyjną, czy podobną frekwencję co w tegorocznej nocy muzeów dałoby się osiągnąć, jeśli byłaby ona częściej niż raz na rok. Kto jednak nie eksperymentuje, ten traci. W wypadku placówek kulturalnych stroną ponoszącą straty staje się całe społeczeństwo, a cena, jaką płacimy za zachowawczą politykę kulturalną, jest bardzo wysoka.

21 czerwca 2009

List do "Rzeczpospolitej"

Ze smutkiem zauważyłem, że Państwa gazeta zdecydowała się opublikować "satyryczny" rysunek przyrównujący homoseksualizm do zoofilii. Moim zdaniem tego typu krok zdecydowanie obniża wiarygodność Państwa gazety, jest niedopuszczalnym uproszczeniem, by nie powiedzieć zakłamaniem rzeczywistości. Stawia to Państwa w jednym szeregu z "obrońcami chrześcijańskich wartości", rzucającymi jajkami na tegoroczną Paradę Równości. Paradę, która co roku pokazuje, że idą w niej ludzie o różnej orientacji seksualnej, statusie materialnym, często osoby starsze i rodzice z dziećmi. Jestem przerażony, że przesłanie poszanowania różnorodności potrafią Państwo przedstawić w taki sposób. Obniża to jakość debaty publicznej i redukuje stronę, z poglądami której Państwo się nie zgadzają do nierównorzędnej kategorii już nawet nie "dziwaków", ale "zboczeńców". Przypominam, że homoseksualizm nie figuruje w rejestrze chorób Światowej Organizacji Zdrowia i żadne zaklęcia doktora Camerona tego faktu nie zmienią.

Zdumiewa mnie jeszcze jeden fakt w tej sprawie. Uwielbiają Państwo pisać pełne namaszczenia teksty o wiecznie atakowanym przez "cywilizację śmierci" chrześcijaństwie. Jednocześnie nie mają Państwo problemu z publikacją tekstów i rysunków, tworzących atmosferę nieufności i odrazy w stosunku do grup mniejszościowych w naszym kraju. Jako członkowi Zielonych 2004, partii, która sprzeciwia się łamaniu praw człowieka zarówno ze względu na orientację psychoseksualną, jak i wyznawany światopogląd uważam tego typu działania za smutny przejaw braku tolerancji. Nie ma obowiązku zgadzać się z postulatami środowisk LGBTQI, ale etyka dziennikarska nakazywałaby przynajmniej okazywanie szacunku dla jednej ze stron debaty publicznej. Żałuję, że tego szacunku zabrakło, podczas gdy bardzo lubią Państwo krytykować "obrażające uczucia religijne" instalacje artystyczne Doroty Nieznalskiej.

Przykro mi, że skądinąd prezentująca interesującą tematykę "Rzeczpospolita" zdecydowała się na tego typu publikację. Mam nadzieję (być może płonną, ale wiara w człowieka pomaga czasem w życiu na tym ziemskim łez padole), że tego działania w stylu "Komentarza satyrycznego" nie służą debacie publicznej i wiarygodności Państwa gazety.

Wysłany do redaktora naczelnego, Pawła Lisickiego dnia 16 czerwca 2009.

20 czerwca 2009

Bez słów - Czarnobyl









Fotografie - Maciej Kurzyk. Serdecznie dziękuję autorowi za ich udostępnienie. Zachęcam do zobaczenia pełnej galerii zdjęć razem z krótkimi informacjami na ich temat.

19 czerwca 2009

Pole Mokotowskie - pierwszym przystankiem na drodze do budowy miasta dla ludzi!

Koło warszawskie Zielonych z zadowoleniem przyjęło jednogłośną decyzję Rady Miasta o przyjęciu planu zagospodarowania Pola Mokotowskiego. Dziękujemy wszystkim warszawiankom i warszawiakom, którzy podpisali się pod naszym listem otwartym w sprawie pilnego uchwalenia planu, jak również tym, którzy dziś przyszli pod Ratusz, aby wyrazić swój sprzeciw wobec działań służących odwleczeniu przyjęcia planu. To nasz wspólny sukces!

- Sprawa Pola Mokotowskiego pokazuje jedno – zaczyna nam zależeć na jakości przestrzeni publicznej w naszym mieście – mówi Bartłomiej Kozek, przewodniczący koła warszawskiego Zielonych. - To wielki dzień dla naszego miasta, w którym do tej pory w podobnych okolicznościach niemal zawsze wygrywali wielcy inwestorzy. Tym razem wygrał zdrowy rozsądek – przekonanie, że nie da się żyć w mieście betonu. Początkowe doniesienia nie zapowiadały dzisiejszego happy endu, ale społeczna presja zrobiła swoje. Warszawa może być zielona – dziś wykonaliśmy ku temu pierwszy krok.

- Kwestia wsparcia dla stadionu lekkoatletycznego Skra obnażyła przykry fakt – nasze miasto nie wie, jak radzić sobie ze stołecznym sportem – dodaje przewodnicząca warszawskich Zielonych, Irena Kołodziej. - Rozwoju kultury fizycznej w mieście nie dokona się poprzez budowę orlików, Stadionów Narodowych i półmiliardowe dotowanie stadionu Legii. Kluby sportowe, stojące na krawędzi upadku, często szukają pomocy inwestorów, chcących przy okazji zarobić. Miasto powinno takim jednostkom sportowym zapewnić wsparcie – na przykład w pozyskiwaniu funduszy unijnych albo odpowiedzialnych społecznie inwestorów, którzy nie będą wywracać do góry nogami planów zagospodarowania terenu. Interesy zdrowia fizycznego i jakości przestrzeni miejskiej nie tylko nie stoją ze sobą w sprzeczności, ale wręcz przeciwnie – wzajemnie się uzupełniają.

- Dzisiejsza sesja Rady Miasta udowodniła jeszcze jedno – pilnie potrzebujemy opracowania przez władze miasta raportu dotyczącego konfliktów społecznych w przestrzeni publicznej – puentuje Agnieszka Grzybek, przewodnicząca partii. - W przeciwnym wypadku władze będą jedynie gasić pożary, zamiast systemowo rozwiązywać problemy tego typu. W sytuacji, gdy jedynie ok. 20% miasta ma plany zagospodarowania przestrzennego, jest to konieczność. Debata publiczna wymaga prawa obywatelek i obywateli do informacji. Zieloni w najbliższym czasie rozpoczną rozmowy ze stowarzyszeniami lokalnymi – chcemy, by na ich bazie powstała merytoryczna podstawą tego typu raportu. Wierzymy, że zrównoważony rozwój Warszawy – równoważący interes społeczny, ekologiczny i ekonomiczny - jest możliwy!

18 czerwca 2009

Kto chce nam odebrać studia?

Minęły eurowybory, więc można już nieśmiało pokazywać przykre reformy. Dopiero co pisałem o pomysłach Jerzego Hausnera na rozprawienie się z kulturą (oczywiście pod szczytnymi hasłami zwiększenia dostępu do kultury), a już wypływają na wierzch pomysły przybyłej z prywatnego szkolnictwa wyższego minister Barbary Kudryckiej. W ramach zwiększania dostępności studiów myśli ona o wprowadzeniu odpłatności za studiowanie więcej niż jednego kierunku. Ma się do tego wykorzystać sławetne dziecko procesu bolońskiego, czyli punkty ECTS - ktoś lub ktosia dostanie określoną ich pulę, wystarczającą na zaliczenie pięcioletniego, dwustopniowego cyklu szkolnictwa wyższego, z drobnym "bonusem", umożliwiającym jednorazową pomyłkę w wyborze studiów, do poprawy w przeciągu semestru. A że niektóre kierunki oferują ceny dość nieziemskie za studia płatne (np. prawo na UW 7 tysięcy złotych za rok), pojawia się kwestia sprawiedliwości obecnego systemu, jak również proponowanych zmian.

Owa "wielka patologia" studiowania na więcej niż na jednym kierunku dotyczy raptem co dziesiątego studenta i studentki, część z nich (jeśli rzeczywiście są oni tymi "zamożnymi, co studiują bezpłatnie, blokując miejsca biednym a zdolnym", jak zdarza się nam słyszeć w mediach) zapewne za dodatkowe studia zapłaci, więc ilość zwolnionych miejsc nie będzie powalać na kolana. Szkodliwy precedens w postaci dalszego ograniczania prawa do bezpłatnej nauki prezentuje się jako zbawienie dla szkolnictwa wyższego. Jakoś nikomu z władz nie przyszedł do głowy pomysł odwrotny, który znacznie bardziej świadczyłby o trosce o "ubogich a zdolnych" - wprowadzenia bezpłatnych studiów wieczorowych i zaocznych. Koszty, jak zauważył Bartosz Machalica w felietonie na stronie "Krytyki Politycznej", to mniej niż państwo straciło na niedawnej obniżce składki rentowej. O tym za głośno się nie mówi - łatwiej ludziom obniżać podatki, by potem brali kredyty studenckie i "napędzali koniunkturę", zamiast zapewnić im darmową edukację...

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że szczytne hasła rządu stają tak jaskrawo w sprzeczności z zasadami, którymi rzekomo się kieruje. Jedną z nich jest dbanie o podnoszenie poziomu kapitału społecznego. Kto plus minus orientuje się w rynku pracy ten wie, że jeden kierunek studiów wyższych nie daje już gwarancji zdobycia pracy marzeń. W czasach mozolnej budowy społeczeństwa informacyjnego dostęp do wiedzy jest koniecznością i decyduje w dużej mierze o życiowym sukcesie lub porażce. Ograniczanie tego prawa pod pretekstem ochrony przed "wiecznymi studentami" przypomina ograniczanie praw obywatelskich pod płaszczykiem walki z terroryzmem.

Niestety, strategia Kudryckiej może zostać uznana przez część środowiska studenckiego za emancypacyjną. Grupa najbardziej przy wszelkich wyborach wspierająca Platformę Obywatelską w dużej mierze dziś musi za studia płacić. "Wieczorowcy" i "Zaoczniacki" mogą dojść do wniosku, że skoro oni płacą, to "Dzienne i Dzienni" również powinni. To jednak droga w dół, podczas gdy potrzeba nam raczej równania w górę. Już dziś zjawisko studentka czy studenki studiów stacjonarnych łączących naukę z pracą z powodu finansowej konieczności nie należy do rzadkości. Kto wie, czy dla części z tych osób darmowe studia wieczorowe nie byłyby atrakcyjną alternatywą, bo dziś konieczność płacenia za nie tworzy błędne koło braku pieniędzy. Zmuszanie młodych ludzi do brania kredytu na swoją naukę - już na samym początku dorosłego życia obciążanie konta - dla mnie wydaje się dość specyficznym sposobem na promowanie nauki.

Nie dajmy sobie po raz kolejny mówić, że na tego typu propozycje nie ma alternatywy. Są - trzeba tylko chcieć je widzieć. Darmowe studia nie są luksusem, a ich ograniczanie w epoce społeczeństwa informacyjnego jest strzelaniem sobie w stopę. Zapewne nie pierwszy i nie ostatni, sądząc po niewielkim poziomie poruszenia z tytułu coraz bardziej dziwacznych pomysłów PO.

17 czerwca 2009

Transport tam i sam

Wakacje zbliżają się coraz większymi krokami, co zresztą widać w mediach. Coraz większa ilość powtórek zwiastuje już czas, kiedy zacznie się polityczna kanikuła. Jeszcze trwają jakieś podrygi, jeszcze obrzucanie sie błotem przez dwa największe ugrupowania zdaje się być zabawne, ale jednak ludzie bardzo chcieliby odpocząć. W lokalnych środkach przekazu coraz więcej mówi się o kulturalnej ofercie, mającej ukoić zszargane obserwowaniem politycznej pyskówki nerwy. Autobusy szczęśliwie już nie płoną, do remontów dróg jesteśmy skłonni się przyzwyczaić - dobrze jest. A czy nie może być lepiej? I czy owe "lepiej" może nie być wrogiem "dobrego", przynajmniej, jeśli chodzi o transport w mieście?

Wydaje się, że w Warszawie można zrobić jeszcze znacznie więcej, by poruszanie się po mieście było łatwiejsze. Taka myśl przemknęła mi przez głowę, gdy przeczytałem krótki, ale treściwy plan transportowy Zielonych w Londynie, prezentowany rok temu przez kandydatkę na burmistrzynię tego miasta, Sian Berry. Komunikacyjne problemy współczesnych aglomeracji z grubsza wyglądają podobnie, zatem pewne dobre praktyki warto poddać pod rozwagę miejskim decydentom. Pielęgnowanie jednego modelu transportu - indywidualnego transportu samochodowego - wcale nie poprawia jakości życia i mobilności. Kto jeździ w godzinach szczytu, ten o tym wie.

Co zatem zmienić można i warto? Berry proponowała rozwiązania, które pomogłyby w razie ich realizacji w zdywersyfikowaniu sposobów poruszania się po mieście, byłyby bardziej przyjazne dla środowiska i zwiększałyby dostępność przystępnego cenowo transportu zbiorowego. Pierwszy z postulatów znamy dobrze w naszym mieście - to powstanie biletu godzinowego, który umożliwiałby swobodne przesiadki w obrębie limitu czasowego. Zieloni sugerują także obniżki cen biletów, aby zwiększyć ich atrakcyjność. W Warszawie udało nam się doczekać działania dokładnie odwrotnego, za którym idą teraz inne miasta, tłumaczące się wzrostem kosztów eksploatacyjnych. Ich redukcje można osiągnąć innymi, metodami, takimi jak wymiana taboru na nowy, napędzany np. silnikiem hybrydowym albo wodorowym. Brak adekwatnej ilości buspasów w stolicy również utrudnia oszczędzanie - stojące w korkach pojazdy marnują w tym czasie olbrzymią ilość paliwa. To, że szczególnie to drugie działanie (trudno uznać je za szczególnie drogie we wprowadzeniu) mimo szumnych zapowiedzi stanęło w miejscu pokazuje, jak wielki potencjał oszczędności bez uszczuplania portfeli użytkowniczek i użytkowników marnujemy każdego dnia.

Wystarczy spojrzeć na niektóre chodniki w ścisłym centrum miasta by stwierdzić, że robi się wiele w kierunku zniechęcania ludzi do zmiany nawyków transportowych. Chodzenie po mieście nie jest niczym zdrożym, jednak utrudnia je zarówno stan nawierzchni, jak i tarasujące przestrzeń dla pieszych samochody. Sporą zachętą do wyboru tego typu podróżowania może być zamykanie ulic dla ruchu kołowego - chociażby na weekendy. Nie jest to zadanie łatwe - na Nowym Świecie umożliwia to regularne stawianie sceny na środku jezdni - jednak pokazujące, że auta nie mogą anektować całej przestrzeni miejskiej dla siebie. Tego typu działania mają pozytywny wpływ nie tylko na nasze nawyki i na zdrowie (dzienne "wychodzenie" jednego kilometra więcej zmniejsza ryzyko nadwagi o 5%), ale i na lokalną gospodarkę, bowiem wędrującym pieszym dużo łatwiej jest zmienić stronę ulicy i odwiedzić podczas spaceru lokalny sklep. Zmniejszanie ilości zbędnych znaków drogowych i - uwaga - zmniejszanie wysokości chodnika wpływa pozytywnie na poprawę bezpieczeństwa drogowego, zmuszając kierowców do bardziej ostrożnej jazdy. Tego typu działania, przeprowadzone w angielskim Kensington (na Wyspach Brytyjskich coraz bardziej popularne jest zrównywanie wysokości chodnika i jezdni) zmniejszyło ilość wypadków drogowych o 35%.

Zachowanie niskiej prędkości na większości ulic również zdaje się, patrząc się na efekty podobnych działań w innych miastach europejskich ,służyć poprawie bezpieczeństwa. W austriackim Grazu wprowadzenie limitu 30 km/h w 1992 roku doprowadziło do zmniejszenia się ilości poważnych obrażeń na drogach o 24%, a zderzeń pieszych z pojazdami - o 17% w ciągu 10 lat. Nie oznacza to zupełnego wyklęcia samochodów - w strategii transportowej dla Londynu Zieloni zaproponowali na przykład upowszechnienie wypożyczalni samochodów, które mogłyby zmniejszyć zapotrzebowanie na zakup własnych pojazdów, a konieczność płacenia za ich użytkowanie niwelowałaby ilość zbędnych podróży samochodem. Alternatywą może stać się rower - systemy wypożyczania jednośladów upowszechniają się w całej Europie i dobrze by było widzieć je także nad Wisłą. Darmowe na krótszych odcinkach czasowych (najczęściej do pół godziny), miejskie rowery mogłyby również przysłużyć się ograniczeniu liczby korków w mieście. By tak było, należałoby jednak skupić się na rozbudowie siatki ścieżek rowerowych i ich łączeniu w system daleki od dzisiejszej fragmentacji. Skoro w Kopenhadze co trzecia osoba podróżująca do pracy albo do szkoły czyni to za pomocą roweru, czemu podobnie miałoby nie być i w Warszawie?

Wystarczy chcieć. Czy władze stolicy chcą? Mam wątpliwości. Masa Krytyczna zwróciła niedawno uwagę na słaby postęp w rozwoju ścieżek rowerowych. Jakiś czas temu okazało się również, że mogą być problemy z tramwajem na Białołęce. Nie jest u nas może tak źle jak w Gliwicach, gdzie trakcję tramwajową... likwiduje się, natomiast widoczny jest brak inwestycji w rozwój tej formy transportu, która przydałaby się na przykład dla Wilanowa. Miejscy urzędnicy podglądali rozwiązania komunikacyjne z miast Europy Zachodniej i wyrażali się z uznaniem np. o zielonej fali dla komunikacji zbiorowej. Czy na zachwytach się skończy? Mam nadzieję, że nie, inaczej podróże po mieście z miesiąca na miesiąc będą stawać się coraz mniej przyjemne, a z powodu stania w korkach - nieuchronnie dłuższe.

16 czerwca 2009

Kultura - towar czy usługa publiczna?

Szykuje nam się kolejna wielka reforma. Tym razem - w sferze kultury, o czym niedawno w "Gazecie Wyborczej" opowiedział Jerzy Hausner. Kto pamięta reformy Buzka ten wie, że po takich zapowiedziach trudno spodziewać się czegoś dobrego. Już pierwsze słowa artykułu zdają się przepowiadać, co się święci i jaki jest główny cel owych zmian. Słyszymy zatem o skostniałych strukturach rodem z socjalizmu, miałkości, braku innowacji, ducha konkurencji i czego jeszcze można sobie życzyć. Brzmi jak znajoma śpiewka z magicznego czasu transformacji? Całkiem słusznie. Ponieważ w budżecie ciąć kulturę można lekko, łatwo i przyjemnie, aplikowanie "lekarstwa" może się udać. Ponieważ filharmonicy, dyrektorki domów kultury, muzycy czy aktorki raczej rzadko wychodzą na ulicę palić opony, a typowe potrzeby kulturalne nie przekraczają często kolejnego odcinka "M jak miłość", aplikacja będzie mogła być zapewne przeprowadzona w białych rękawiczkach. Oponujących uzna się za "nierobów" i "roszczeniowców" i podzielą dolę rodzimych górników, uznanych w dyskursie za wichrzycieli, zajmujących się swym partykularnym interesem.

Reforma brzmi banalnie prosto - wrzucamy w kulturę więcej konkurencji i wolnej amerykanki i patrzymy, co się dzieje. Tego typu recepta, jak domniemuję, wymagała głębokich intelektualnych przemyśleń. Opierając się na przedstawionym w "Wyborczej" artykule nie mogę wypowiedzieć się na każdy możliwy detal programu, jednak wyłaniająca się z jego łamów wizja wcale mnie nie cieszy. Dość zgodne - co zaskakujące - były osoby komentujące artykuł, zwracający uwagę na wydźwięk wypowiedzi Hausnera, w którym nie dało się odczuć znaczącej troski o kulturę i jej wysoką jakość.

Żeby jakikolwiek pomysł na zmiany miał ręcę i nogi, należy umiejętnie odpowiedzieć na pytanie, jak jest teraz, jak również wiedzieć, jaką funcję społeczną pełnić ma kultura w naszym kraju i jak najlepiej ową funkcję realizować. Stoję na stanowisku, że kultura to bardzo wrażliwa sfera aktywności społecznej, którą śmiało możemy nazwać usługą publiczną i której skuteczność nie można oceniać li tylko pod kątem generowanego przez nią zysku lub strat. Kultura w sposób naturalny łączy się z takimi słowami-kluczami, jak wolność, samorealizacja i demokratyczny dialog. Te słowa pasują do niej znacznie bardziej niż np. do pasztetów, najnowszej kolekcji odzieżowej albo do sieci telefonii komórkowej. Skoro tak, wszelkie zmiany w jej zakresie muszą być podejmowane z głową, mając na uwadze ewentualne negatywne skutki proponowanych zmian.

W ostatnim czasie obok wizji Hausnera, opowiadającej o "socjaliźmie w kulturze", pojawiła się inna, zaprezentowana w publikacji "Zoom na domy kultury". Badano tego typu placówki na terenie województwa mazowieckiego - kto zna to województwo wie, że poza Warszawą wcale nie płynie ono mlekiem i miodem. Rzetelnie przeprowadzony raport pokazuje dość jasno - nie jest idealnie, trochę warto zmienić, jednak nie brakuje także dobrych praktyk, które sprawiają, że instytucje te służą lokalnym społecznościom. Więcej myślenia projektowego, demokratycznej partycypacji wspólnot lokalnych, elastyczność w kwestii opłat, nierzadko ograniczających dostęp do zajęć stałych - to tylko niektóre z zawartych tam zaleceń. Wiele z tam poruszonych uwag da się zaaplikować do innych instytucji kulturalnych. Jest z czego czerpać dobre pomysły.

Rząd tymczasem ma zupełnie inne kryteria, na podstawie których pragnie "zmieniać świat na lepsze". Ustami Jerzego Hausnera słyszymy zatem o skostniałych placówkach i o potrzebie większej konkurencji. Nagle okazuje się, że samorządy wcale nie muszą utrzymywać bibliotek, jeśli nie widzą takiej potrzeby, a pojawi się dajmy na to instytucja społeczna chętna do przejęcia tego typu obowiązków. Mam wrażenie, że ktoś nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, jak wygląda sytuacja poza Warszawą. Tak samo jak rząd, tak i samorządy, nie mając solidnych, odrębnych podstaw do finansowania placówek kulturalnych, równie chętnie ogranicza ich finansowanie. Do tego zapomina się nagle o wszystkich utyskiwaniach, mówiących o niskim poziomie kapitału społecznego i społecznych interakcji - wychodzi się zapewne z założenia, że zwiększy się go poprzez grożenie lokalnej społeczności zamknięciem kina albo domu kultury. Doprawdy interesujący sposób radzenia sobie z problemem.

Należałoby się zatem zapytać, jaka jest przesłanka uznania konkurencyjności za najważniejszą wartość w kulturze? Moim skromnym zdaniem w kulturze najważniejsze jest tworzenie warunków do samorealizacji, a w takim ujęciu "wolna amerykanka" wcale nie musi być najlepszym modelem organizacji działalności kulturalnej. Oczywiście minister Hausner zaraz wskaże Amerykę, jednak mam pytanie - w jakich rejonach USA kultura najchętniej wspierana jest przez prywatnych inwestorów i jaka jest to kultura? Czy instalacja w stylu Doroty Nieznalskiej miałaby duże szanse na dofinansowanie w Salt Lake City, mormońskiej stolicy konserwatywnego stanu? Czy w sytuacji sporego wpływu Kościoła na rzeczywistość społeczną mogłaby liczyć na prywatną galerię sztuki, której sponsor zapewne zagroziłby wycofaniem finansowania, obawiając się bojkotu konsumenckiego napędzanego przez "Frondę"? Warto czasem zastanowić się nad tego typu długofalowymi efektami tego typu pomysłów dla wolności słowa, i tak już ograniczanej przez lokalnych, nadambitnych samorządowców.

To, że nie jest dziś idealnie, to fakt, tylko czy pełna konkurencja o fundusze publiczne automatycznie gwarantować będzie poprawę jakości funkcjonowania placówek kulturalnych? Szczerze w to wątpię. Kto pracuje w organizacjach pozarządowych ten wie, że konieczność ubiegania się o środki finansowe nierzadko potrafi petryfikować działanie danego stowarzyszenia czy fundacji, a dostępność środków na określone cele ma duży wpływ na sposób układania działań priorytetowych. "Wolna amerykanka" wcale nie wyzwalać musi energii i innowacyjności, a już z całą pewnością nie będzie remedium na rzekome "przerosty zatrudnienia" (widać, że Tusk bardzo chciałby się pozbyć problemu budżetówki) - konieczność aplikowania i wypełniania nierzadko trudnych formularzy wymaga zatrudnienia lub przeszkolenia osoby, która musiałyby się zajmować tylko tą kwestią.

Również groźnie brzmi brak parytetów przy planowanym funduszu kulturalnym. Oznacza to, że dla rządu nie jest jakąkolwiek wartością zachowywanie sfery publicznej w kulturze, wykraczającej ponad 20-30 najważniejszych (zapewne głównie stołecznych) instytucji. Jeśli władze uważają, że wszystkie formy własności są równe, powinny zagwarantować, że np. po 20% fundzuszy będzie szło odpowiednio na instytucjie publiczne, społeczne i prywatne, zaś pozostałe 40% mogłyby być obiektem konkursu otwartego dla wszelkich form kulturalnej organizacji. Brak tego typu zapisu nie daje żadnych gwarancji, że większość pieniędzy nie będzie trafiać do np. instytucji kościelnych, co znacząco ograniczyłoby swobodę artystycznej ekspresji. Dla konserwatywnego rządu Tuska nie byłby to chyba żaden problem.

Nie oznacza to, że w pomysłach Hausnera nie widać żadnych ciekawych pomysłów. Odseparowanie rozdysponowywania funduszy od Ministerstwa Kultury i przekazanie ich w ręce osobnej agendy nie brzmi głupio, pod warunkiem, że fundusz ten przyznawałby pieniądze w sposób przejrzysty, miałby zagwarantowaną niezależność od politycznych nacisków i uwzględniał w swych władzach udział środowisk twórczych, organizacji pozarządowych etc. Także pomysł odliczania 1% CIT na instytucje kulturalne sam z siebie nie jest zły - chyba, że rząd uzna to teraz za główne źródło pieniędzy dla kultury, a wtedy grozi to uzależnieniem instytucji kultury od widzimisię przedsiębiorców. Warto szukać innych podobnych źródeł dochodów dla kultury, najlepiej poprzez podatki celowe. W Kalifornii zdecydowano się na przykład na promowanie młodych artystów poprzez fundusz, finansowany z symbolicznego podatku hotelowego. Taka symboliczna opłata (powiedzmy 1 euro za dzień pobytu), wpływająca na konto samorządu, pozwoliłaby na wzrost finansowania kultury na poziomie lokalnym. Bogatsza oferta mogłaby skutecznie zachęcać do przybycia turystki i turystów, więc hotele byłyby w stanie odbić sobie ową opłatę z nawiązką.

W całej dyskusji Romana Pawłowskiego z Jerzym Hausnerem zabrakło mi jednego - dyskusji o demokratyzacji instytucji publicznych. Większy wpływ lokalnych społeczności, organizacji pozarządowych i społeczeństwa obywatelskiego na sposób funkcjonowania i sugestie dotyczące programu lokalnych placówek powinny być utwierdzone w prawie, a nie pozostawać w gestii dobrej woli tego czy owego dyrektora. Poczucie współodpowiedzialności zwiększać będzie poziom kapitału społecznego i demokratyczną kontrolę nad instytucjami, którymi jesteśmy współwłaścicielkami i współwłaścicielami. W takiej sytuacji, gdzie nierzadko sprzeczne interesy są artykułowane i rozwiązywane dzięki dialogowi, zapobiega zostawianiu płazem politycznych nacisków. W ten sposób kultura może wspierać demokrację. Propozycja rządu, jeśli wierzyć Jerzemu Hausnerowi, stoi w jawne opozycji do deklaracji na temat budowania społeczeństwa wiedzy. Brakuje w niej zarówno społeczeństwa, jak i wiedzy.

14 czerwca 2009

Powyborcze podsumowanie warszawskie

Choć od wyborów do Parlamentu Europejskiego minęło już nieco czasu, to jednak nadal warto zanalizować parę istotnych wskaźników, jakie mogliśmy w ich trakcie zaobserwować. Ich analiza dla wszystkich sił politycznych, chcących za rok odnieść sukces w wyborach samorządowych będzie bardzo pomocnym narzędziem. Choć na bazie tak ogólnych wskaźników, jak poziom poparcia w zależności od dzielnic nie można wyciągać zbyt daleko idących wniosków (wszak pomimo posiadania ogólnych rysów w ich obrębie mamy do czynienia z dość zróżnicowanym profilem socjodemograficznym), to jednak pewne ogólne tendencje, potwierdzane zresztą wieloletnimi spostrzeżeniami, zdają się krystalizować. Warto się zatem im przyjrzeć.

To, że PO wygrała we wszystkich stołecznych dzielnicach zasadniczo nie dziwi. Również dzielnice, w których partia Donalda Tuska odnosi największe sukcesy, zdają się oczywiste - to Ursynów, Wilanów i Białołęka, a więc obszary nowego budownictwa, zamieszkałe przez młodych ludzi, mających potencjał stania się rodzimą klasą średnią. PiS w żadnej części miasta nie zdołał przekroczyć 30% - największe poparcie uzyskał na prawym brzegu miasta, traktowanym przez władze samorządowe po macoszemu. Obok Pragi Północ wyróżnić możemy też Targówek i Wawer. Poparcie dla tych partii jest ze sobą ściśle powiązane - najsilniejsze dzielnice Platformy są zarazem najsłabszymi Prawa i Sprawiedliwości i odwrotnie. Rozrzut poparcia dla tych partii jest dość spory - PO zdobywa od 47,8% do 62,1%, a PiS - od 15,9 do 27,7%.

Analizując z kolei poparcie dwóch list lewicowych - SLD-UP i CentroLewicy - możemy spostrzec, że Sojusz Lewicy Demokratycznej zdobywa większe poparcie w dzielnicach demograficznie starszych - a więc na Mokotowie, Bemowie i Rembertowie, podczas gdy PdP obok silnego wsparcia na Ochocie i Mokotowie pochwalić się może większą popularnością w skali miasta na Ursynowie. Porównując jednak 5 dzielnic najprzychylniejszych tym formacjom zauważymy, że nie różnią się one tak znacząco. Dla CentroLewicy życzliwszy okazał się słabszy dla SLD Żoliborz. Ogólnie, patrząc na przedział poparcia w żadnej z miejskich dzielnic PdP nie przegoniło SLD-UP, zdobywając od 3,3 do 4,8% - partia Grzegorza Napieralskiego z kolei oscylowała od 6,6 aż do 14,5%. Złośliwi mogą stwierdzić, że Mokotów to dzielnica w której sporo jest "beneficjentów poprzedniego ustroju", jednak nie tym mam zamiar się zajmować.

Kiedy z poparcia dla PdP wydestylujemy głosy oddane na Zielonych (a więc Agnieszkę Grzybek i Krystiana Legierskiego), wychodzi nam dość ciekawa prawidłowość. Wychodzi nam bowiem, że jesteśmy... "partią metra warszawskiego" - 4 z 5 dzielnic, w których mieliśmy największe poparcie, leży właśnie przy tym środku lokomocji, co w obliczu planów jego poszerzania o kolejną nitkę pozwala z optymizmem patrzeć w przyszłość:) Serio zaś mówiąc - pokazuje to dość spore pole rażenia zielonej polityki, jak również i to, że kryterium wyróżniającym obecny elektorat jest bardziej wykształcenie niż wiek, zbliżone poparcie (między 0,52 a 0,62%) notujemy zarówno na młodym Ursynowie, jak i na "starszych" - Żoliborzu i Mokotowie. Wyskie wsparcie na Pradze Północ, poza byciem dzielnicą Agnieszki Grzybek, można z kolei wytłumaczyć faktem stawania się "trendy" obszarem, do którego ciągną środowiska artystyczne i młoda inteligencja, bardziej skora do głosowania na zielone idee.

Wydaje się, że zróżnicowanie terytorialne "zielonego głosu" tworzy swego rodzaju oś centrum-peryferia, przy czym centrum, bardziej niż ściśle geograficznie, jest tutaj zorganizowane wokół metra. W tej koncepcji Ursynów do centrum należy, natomiast zbliżona demograficznie Białołęka albo geograficznie - Wilanów - już nie, co tłumaczyłoby złabszy wynik tamże (odpowiednio 0,42% i 0,37%). Trzy dzielnice, w których osiągnęliśmy najgorsze wyniki (0,2-0,25%) to Wesoła, Ursus i Wawer, a więc obszary, na których trudno dotrzeć bezpośrednio do wyborców i w skali miasta dość peryferyjne. Jeśli ktoś w tych dwóch pierwszych nie mieszka przy stacji kolejowej, przekonuje się o tym na własnej skórze.

Biorąc pod uwagę małą wielkość liczby osób głosujących na Zielonych trudno wyrokować na temat potencjalnej przyszłej strategii. Warto jednak przypomnieć, że w 2006 roku, podczas wyborów samorządowych, 59 osób startujących z naszych list osiągnęło łączny wynik 11.210 głosów. Tym razem, przy mniejszej liczbie osób głosujących (niecałe 590 tysięcy w porównaniu do prawie 670 tysięcy 3 lata temu) dwójka osób kandydujących zdołała zdobyć prawie 2.700 głosów - w sytuacji, gdy cała lista w Warszawie zdobyła ich niecałe 24 tysiące. W dużej mierze "najpopularniejsze" dzielnice z 2006 i 2009 pokrywają się - wówczas największe poparcie mieliśmy w okręgu ursynowsko-wilanowskim, w Śródmieściu, na Woli i Bemowie, Pradze Północ i Białołęce oraz w okręgu żoliborsko-bielańskim. Tym razem zachodnią część miasta zastąpił Mokotów.

Wydaje się - patrząc na te dane - że głównymi obszarami, na których w najbliższym czasie Zieloni będą mogli liczyć na większe wsparcie, to dzielnice leżące wzdłuż metra, ale też Praga Północ i Białołęka. Szczególnie mocno należy nastawić się na dwie grupy ludzi - "młodą inteligencję", rozumiejącą kwestie zrównoważonego rozwoju, dziś głównie wspierającą PO, a także osoby z wyższym wykształceniem, zamieszkujące "starsze" dzielnice, takie jak Mokotów czy Żoliborz, bardziej skore do tej pory do oddania głosu na SLD. Śródmieście, zarówno ze względu na naturalny potencjał "agitacyjny" i na życzliwość mieszkanek i mieszkańców również nie powinno być zapomniane. Niezależnie jednak od tego, gdzie popiera nas więcej osób, a gdzie mniej, jedno jest pewno - musimy mieć ofertę, która odpowiada na potrzeby całego miasta i nie zostawia nikogo z tyłu. Bez tej konstatacji zielona polityka nie istnieje.

13 czerwca 2009

Ekonomia, głupcze, czyli manifest Zielonych Anglii i Walii

Zieloni "za kanałem" odnotowali wzrost poparcia. Niestety nie przełożyło się to na wzrost ilości mandatów, jakie partia będzie miała w Brukseli i w Strasburgu - w niektórych okręgach byli oni dosłownie "o włos". Kto wie, czy wynik ich i innych formacji spoza "wielkiej trójki" (Konserwatyści, Partia Pracy, Liberalni Demokraci) nie zacznie skłaniać Brytyjki i Brytyjczyków do zmiany swojego podejścia i do bardziej odważnego głosowania na nie w wyborach do parlamentu krajowego. Te mają odbyć się do 2010 roku, przy czym niewykluczone jest przedterminowe głosowanie. Izbę Gmin dotknął bowiem skandal korupcyjny, związany ze skandalicznymi wydatkami posłanek i posłów. Wydatkami - dodawać chyba nie trzeba - z pieniędzy podatników. Poziom niestabilności tamtejsze sceny politycznej jest już tak duży, że w jednym z sondaży - po raz pierwszy od 22 lat - labourzyści spadli na trzecie miejsce, za Liberalnymi Demokratami. Przed wyborami europarlamentarnymi rozchwianie było jeszcze większe, bowiem poza zwycięstwem konserwatystów każda inna partia w każdym sondażu miała zupełnie inny wynik. Stabilnie poparcie układało się tylko Zielonym, przy czym wyniki na poziomie 9-11% gwarantowały różną pozycję w partyjnym peletonie.

Na wybory do Europarlamentu Zieloni Anglii i Walii przygotowali przeszło 30-stronnicowy dokument programowy, który już po tytule wskazywał na główny temat ich kampanii. "Ekonomia, głupcze", bo o nim mowa, powstawał w okresie, gdy było już wiadomo o skali recesji, jaka dotknie Wyspy Brytyjskie. Odpowiedzią Partii Pracy na nią był pakiet antykryzysowy, który w sposób znikomy uwzględniał inwestycje ekologiczne i który skupiał się przede wszystkim na pobudzaniu konsumpcji. Dla Zielonych, którzy zawsze zwracali uwagę na to, że obecny model gospodarki nie spełnia kryteriów zrównoważonego rozwoju, tego było już za wiele. W ostatnich latach "New Labour" decydowało się na wątpliwe ze środowiskowego punktu widzenia inwestycje, takie jak wsparcie dla programów sekwestracji węgla czy też plany rozbudowy lotniska Heathrow. Spełnienie kryteriów zmniejszenia emisji gazów szklarniowych oddalało się coraz bardziej, pomimo coraz bardziej niepokojących doniesień naukowych o przyspieszeniu procesu zmian klimatu.

W takiej sytuacji potrzeba alternatywy - a program Zielonych nieźle się w tę potrzebę wstrzelił. W sytuacji wzrostu poparcia dla eurosceptycznej Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa i - co gorsza - ksenofobicznej Brytyjskiej Partii Narodowej - celem partii Caroline Lucas było zachęcenie do siebie rozgoryczonych wyborców o poglądach centrolewicowych. Wedle badań osobami najbardziej podatnymi na głosowanie na Zielonych byli tym razem LibDemsi bardziej niż zwolennicy partii premiera Browna. To efekt skrętu liberałów w prawo, przez co z jednej strony zaczęli oni podbierać centrowy elektorat konserwatystom i Partii Pracy, z drugiej zaś - stracili swoje lewe skrzydło, przywiązane do bardziej egalitarnej polityki poprzednich liderów partii. Zieloni - konsekwentnie pokazujący związek między dobrą polityką ekologiczną a miejscami pracy, obiecujący inwestycje w sektory "zielonych kołnierzyków", które mogą stworzyć nawet do miliona miejsc pracy w ciągu pięciu lat, okazali się wiarygodni dla osób głosujących w wyborach 4 czerwca.

Początek monifestu, dość standardowo, wskazuje na otaczającą nas rzeczywistość kryzysu klimatycznego, rosnących nierówności społecznych i ekonomicznego. Odpowiedzią jest Zielony Nowy Ład, a więc silne inwestycję w efektywność energetyczną i odnawialne źródła energii, regulacja i nadzór nad systemem bankowym, transport zbiorowy, szkolenia zawodowe w celu stworzenia wykwalifikowanych "zielonych kołnierzyków", nowe, bardziej sprawiedliwe stosunki handlowe Europy ze światem, ochrona praw pracowniczych i ekologiczna reforma podatkowa. Zieloni Anglii i Walii są za wzmocnieniem lokalnych społeczności, np. poprzez odpowiednią politykę podatkową w stosunku do inicjatyw ekonomii społecznej czy też działania na rzecz zniesienia na poziomie Unii Europejskiej zakazu promowania lokalnych produktów przy zamówieniach publicznych. Opowiadają się także za oszczędnościami w systemie prawnym poprzez wprowadzenie systemu sprawiedliwości naprawczej, sprzeciwiają się prywatyzacji więzień. Nie brakuje w tu także działań na rzecz praw człowieka (przyjęcie Karty Praw Podstawowych) czy praw zwierząt (wygaszanie możliwości hodowli przemysłowej).

Całość programu - tradycyjnie - dostępna jest na stronach internetowych partii. Istotne jest w nim zwracanie uwagi na kontekst nie tylko ekologiczny, ale też i społeczny sytuacji obecnie panującej na Wyspach Brytyjskich. Co czwarta osoba na emeryturze żyje poniżej progu ubóstwa, poziom nierówności majątkowych nadal wzrasta, a ponad cztery miliony osób musi pracować w nadgodzinach. Zieloni chcą bronić prawa do bezpłatnej opieki medycznej i wierzą, że ich reformy, wprowadzone jednocześnie (większa uwaga na profilaktykę, zmiana nawyków żywieniowych, poprawa warunków pracy i skrócenie godzin pracy) poprawią stan zdrowia społeczeństwa. O wielu innych pomysłach, takich jak zniesienie VAT na urządzenia efektywne energetycznie, wprowadzenie podatku lotniczego, podatku Tobina czy też wsparcia dla rolnictwa organicznego już tylko wspominam - zachęcam (również tradycyjnie) do lektury.

12 czerwca 2009

Junior Trouble

Obecnie, niemiłosiernie nam panujący model polityki policyjnej jest dziwrawy niczym sito i prezentuje sobą niewesołe efekty prowadzenia polityki neoliberalnej. Polityka ta - na co zwraca uwagę między innymi David Harvey - nie oznacza bynajmniej zupełnego redukowania roli państwa. Przekształca ją jednak tak, że opiewany przezeń "nocny stróż" staje się opresyjnym katem, którego utrzymywanie się jest możliwe dzięki rozmontowywaniu polityki społecznej. Transfery socjalne zastępowane są przez transfer siły w kierunku np. policji, mającej na celu zaleczanie efektów rozpadu myślenia o państwie jako o wspólnocie. Liberalna demokracja zmienia się na własne życzenie w oblężoną twierdzę, a swój ratunek widzieć zaczyna w dalszym eskalowaniu przemocy. W ten sposób ulice, po których się poruszamy, jawić się zaczynają jako miejsca niebezpieczne. Zamykamy się zatem we własnych czterech ścianach, grodzimy osiedla, napędzając jeszcze bardziej spiralę alienacji i obcości. Co więcej, sami zaczynamy sądzić, że policja powinna surowo rozprawiać się z przestępcami, przez co legitymizujemy ciągłe nalewanie pieniędzy z naszych podatków do dziurawego wiadra.

Jakiś już czas temu z mojego osiedla zniknęła ławka, na której gromadziła się lokalna młodzież. Widać ktoś uznał, że jej spotykanie się stanowi zagrożenie. Teraz spotykają się na schodach. Wiedząc, że traktuje się jako ciało obce, powstaje niebezpieczny dystans społeczny, uniemożliwiający pracę na rzecz wspólnego dobra. Zamiast dyskusji nad organizacją przestrzeni, która mogłaby służyć wszystkim grupom, zdecydowano się na jednostronne wykluczenie jednej z nich. Potem, gdy tak potraktowani młodzi zaczną sprawiać jakieś problemu, uzna się to za potwierdzenie słuszności obranej drogi. Obłędna spirala kręcić się będzie dalej...

By zobaczyć mechanizm jej działania, najlepiej przeczytać publikację "Young people and crime: busting the myths", przygotowaną przez Jenny Jones - londyńską radną Partii Zielonych Anglii i Walii. Część podanych tam przykładów uprzedzeń w stosunku do ludzi młodych i przejaskrawiania ich patologicznych zachowań brzmieć będzie dla wielu z nas podejrzanie znajomo. Pamiętam przełom wieków, kiedy media dzień za dniem lubowały się w historiach o gangsterskich porachunkach, a "marsze milczenia" przemierzały kolejne polskie miasta w odruchu solidarności z zabijanymi na ulicach, najczęściej młodymi, ludźmi. Był to czas, kiedy można było zadać jedno, proste, fundamentalne pytanie - dlaczego? Dlaczego młodzi ludzie czynią zło? Polityka transformacji wygenerowała olbrzymie obszary nędzy i wykluczenia, potęgowane przez nadal wówczas niewesołą sytuację ekologiczną. Biedni mieli wegetować na obrzeżach społeczeństwa, nadal niepewnego, czy za chwil parę nie powiększy grona "przegranych roszczeniowców". Społeczny lęk w 2001 roku zaspokoił sojusz SLD-UP, który jednak nie spełnił pokładanych w nim nadziei.

Odpowiedzią na sytuację - oczywistą porażkę w istotnym sektorze polityki - system zdecydował się załatać poprzez znalezienie "szeryfa". Jerzy Buzek wydobył z politycznego niebytu Lecha Kaczyńskiego i uczynił go ministrem sprawiedliwości. Szybko zaczął on cieszyć się społecznym poparciem, obiecując ludziom bezpieczeństwo. Stygmatyzował osoby dopuszczające się wykroczeń wobec prawa, co - jak zawsze - znalazło poklask. Nawet jego zdymisjonowanie nie było w stanie przerwać politycznej kariery. Jeśli ktoś dziś tak bardzo narzeka na "wstrętne kaczory", powinien zdawać sobie sprawę z faktu, że to spora część dzisiejszej Platformy Obywatelskiej umożliwiła mu późniejsze sukcesy wyborcze. Myślę, że wiele więcej na ten temat dodawać nie muszę.

W Polsce zapanował pewien milczący konsensus w sprawie polityki karnej. "Kompromisem" okazał się wymuszony przez wymogi UE brak kary śmierci, natomiast penalizacji poddano posiadanie niewielkiej ilości narkotyków, podobne plany dotyczyły też pornografii. Podwyższanie kar za przestępstwa idealnie wpisywało się w wizję opresyjnego państwa-stróża, nie podejmującego poważnych prób profilaktyki przestępczości, zainwestowania w proces resocjalizacji etc. Brak poważnej reformy polityki społecznej (odmiennej od obniżania poziomu świadczeń i utrudnianiu dostępu do nich) dopełnił dzieła. Dziś, choć wskaźniki przestępczości są szczęśliwie dość stabilne, nadal trudno w polityce dostrzec rys na "kompromisie karnym". Jeśli gdzieś widać wyłomy, to raczej są to pomysły bliżej ułatwiania dostępu do broni palnej niż służące autentycznej, społecznej zmianie na lepsze.

Potrzebna nam jest autentyczna profilaktyka przestępczości, szczególności na obszarach największej biedy i wykluczenia społecznego. Problemów lokalnych społeczności nie da się rozwiązać zamykając wszystkich w więzieniach. Tam, gdzie młodzi mają gorsze szanse edukacyjne, słaby dostęp do zróżnicowanej infrastruktury kulturalnej i sportowej czy też doradztwa zawodowego, tam występek staje się akceptowalną alternatywą dla mizerii własnego losu. Instytucje społeczne nie mogą już dłużej biernie czekać na "potrzebujących", lecz podejmować muszą aktywne działania na rzecz reintegracji lokalnych społeczności. Uświadomienie, że przekroczenie prawa wiążę się z krzywdą wobec konkretnej osoby, a nie tylko ze złamaniem zakazu nadanego przez abstrakcyjne "państwo" ma szansę poważnie ograniczyć poziom przestępczości, jak wskazują badania w Wielkiej Brytanii. Instytucja sprawiedliwości naprawczej pozwala na rzeczywiste wynagrodzenie szkód ofiarom i lokalnej wspólnocie i jej wdrażanie powinno zostać rozpoczęte.

Nie obędzie się bez pieniędzy - jednak tak samo, jak i w wypadku opieki zdrowotnej zapobieganie jest znacząco tańsze niż leczenie. Inwestowanie w lokalną infrastrukturę musi uwzględniać potrzeby młodzieży, rozwijać jej pasje i umożliwiać samorealizację. Nie może być to jedynie odgórne zrzucanie kolejnego "Orlika" - kluczową rolę w procesie decyzyjnym odgrywać powinni sami zainteresowani oraz organizacje pozarządowe. Oddolne inicjatywy powinny uzyskiwać wsparcie logistyczne i finansowe. Skończyć musimy z postrzeganiem instytucji państwowych i samorządowych jako statycznych organizacji - muszą one uczyć się nowoczesnej polityki społecznej i jej praktycznej realizacji od organizacji pozarządowych - i vice versa. Dynamiczna i elastyczna polityka w tym zakresie, wkluczająca lokalne społeczności, jest jedynym realnym rozwiązaniem kwestii przestępczości w naszych dzielnicach i miastach.

Partycypacja w procesie decyzyjnym może oznaczać na przykład powołanie młodzieżowej rady miejskiej, mogącej opiniować projekty przedkładane "zwykłej" RM, jak również prezentującej własne rekomendacje, a także - na szczeblu centralnym - obniżenie wieku otrzymania czynnego prawa wyborczego do 16 lat (tak jak w Austrii, gdzie Zieloni popierali ten pomysł). Dostępność do szkoleń zawodowych i informacje na temat możliwości podejmowania rozmaitych ścieżek edukacyjnych powinny być rozwijane już od okresu końca gimnazjum. Należy zapobiegać dziedziczeniu biedy, gwarantując jak największej grupie możliwość cieszenia się autentyczną wolnością.

Przede wszystkim jednak nie dajmy się zwariować medialnym mitom. W Londynie straszono wzrostem przestępczości wśród młodocianych, kiedy wskaźniki... spadały, rozprzestrzenianiem się "kultury gangów ulicznych", kiedy zjawisko dotyczyło... 0,12% młodzieży miasta, a także oskarżano ich o bycie leniwymi nierobami, zapominając o olbrzymiej biedzie będącej udziałem wielu z nich (szczególnie w dzielnicach imigranckich. Rozpatrywanie problemu w oderwaniu od jego kontekstu nie jest dobrą drogą. Nie idźmy nią.

11 czerwca 2009

Konsumenckie układy z Europą

Jesteśmy już po wyborach do Parlamentu Europejskiego, można zatem zacząć monitoring działań nowo wybranych przedstawicielek i przedstawicieli. Na pewno na swoim oku będą ich mieć wszelkie organizacje pozarządowe, które prosiły wielu z nich o wsparcie dla ich postulatów. Najbardziej widocznymi inicjatywami były m.in. ILGA-Pledge, a więc zobowiązanie do wspierania postulatów mniejszości seksualnych, akcja na rzecz praw zwierząt i na rzecz bardziej przejrzystych stosunków ekonomicznych w Europie. W tym poście opowiem o jednej z tych inicjatyw - z dziedziny, o której za często na "Zielonej Warszawie" nie piszę, a jest dość istotna. To prawa konsumenckie, mające kluczową rolę w poprawianiu naszej pozycji w stosunku do producentów dóbr i dostawców usług wszelakich.

Jeśli mamy cieszyć się rzeczywistą wolnością wyboru, legislacja na poziomie unijnym musi umożliwiać równe prawa dla konsumentek i konsumentów na terenie całej UE. Tu nie ma miejsce na "Europę dwóch prędkości" - wspólnemu rynkowi muszą towarzyszyć wspólne prawa. Z tym bywa różnie, na przykład na polskim rynku energetycznym, czysto teoretycznie, możemy wybrać sobie dostawcę energii, ale brak informacji na ten temat sprawia, że do tej pory z możliwości przełamani lokalnych monopoli skorzystało raptem kilkaset osób. Konsumentka i konsument, co oczywiste, potrzebują wsparcia w zmaganiach ze znacznie silniejszymi od nich podmiotami gospodarczymi. Działania, zaproponowane w "Pakcie konsumenckim" europejskich organizacji zajmujących się tą kwestią, warte są poparcia.

By prawa konsumenckie nie pozostawały martwą literą, potrzebne są silne struktury regulujące w szczególnie wrażliwych na monopolizację sektorach (najlepszym przykładem jest tu energetyka), prawo do rzetelnej informacji dotyczącej świadczonych usług (znowuż, patrząc się na sektor energetyczny - informacje o zużyciu energii, umożliwiające efektywne zarządzanie naszymi rachunkami), możliwości bardziej zrównoważonej konsumpcji, itak dalej, i tak dalej. Kryzys finansowy pokazał potrzebę regulacji sektora finansowego. W sytuacji, gdy rośnie konsumenckie uzależnienie od kredytów, umowy i ich zasady - jak nigdy - powinny być proste, czytelne, zrozumiałe i bez "haczyków". Zwiększenie dostępności niezależnego poradnictwa finansowego również powinno być priorytetem, ułatwiającym także i najsłabszym grupom konsumenckim podejmowanie racjonalnych decyzji ekonomicznych. Skorzystają na tym ludzie i gospodarka.

Tego typu kwestii jest dużo więcej, obejmują nie tylko umowy, ale też np. świadczenie transgranicznych usług medycznych, prawo do rzetelnej informacji na temat wartości odżywczych spożywanej żywności i dostępności naturalnego jedzenia dla słabszych grup konsumenckich, zredukowanie marketingu skierowanego do dzieci, a dotyczącego "śmieciowego jedzenia". W społeczeństwie wiedzy musi także istnieć zagwarantowana prawnie możliwość odstąpienia od usług świadczonych drogą cyfrową, uniemożliwienie dostawcom internetowym pełnienia funkcji policyjnych poprzez odcinanie klientkom i klientom dostępu do sieci, a także respektowane być musi prawo do prywatności poprzez ochronę danych osobowych.

To tylko mały wycinek spośród postulatów proponowanych przez Europejską Organizację Konsumentów, do której w Polsce należy Federacja Konsumentów i Stowarzyszenie Konsumentów Polskich. Warto sprawdzić odpowiednią listę na specjalnie otworzonej stronie BEUC, sprawdzić, kto z właśnie wybranych polskich europarlamentarzystek i europarlamentarzystów podpisał się pod owymi postulatami, pilnować ich realizację, a jeśli zawiodą - sprawdzić, kto wśród osób kandydujących jeszcze owe pomysły wspierał. Zielonych na tej liście nie brakuje.

10 czerwca 2009

Most to dopiero początek!

Z wielkim zadowoleniem i dumą przyjmujemy wiadomość, że prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz planuje nazwanie mostu północnego imieniem Jana Pawła II. Jesteśmy bowiem przekonani, że liczba ulic, placów, alej, szkół, szpitali i pomników upamiętniających Największego Polaka w dziejach ludzkości jest dalece niezadowalająca, więcej - robi wrażenie, jakby pewnym czynnikom w naszym kraju zależało na wymazaniu śladu po Janie Pawle II z przestrzeni publicznej i z naszej narodowej pamięci. Dlatego nazwanie nowego mostu Jego imieniem będzie wyraźnym znakiem, że czas zacząć wreszcie mówić prawdę o polskiej historii.

Gratulujemy Pani Prezydent odwagi i nonkonformizmu, zapewniając zarazem, że może liczyć na nasze wsparcie i solidarność, gdyby ta odważna decyzja naraziła ją na jakiekolwiek prześladowania.

Sprawa ta skłania również do głębszej refleksji. Czyż każda ulica, plac, aleja, szkoła, szpital czy most, który nie nosi jeszcze imienia Papieża Polaka nie jest krzyczącym oskarżeniem naszej obojętności? Czyż nie jest skutkiem działania wrogich Polsce sił, które chciałyby odciąć naszą ojczyznę od Ojca Świętego, od Chrystusa? Jeśli w jakimś mieście istnieje ulica Jana Pawła II, a obok ulica Tulipanowa, czyż nie wygląda to w oczach świata, że Ojciec Święty jest dla nas niewiele ważniejszy niż byle jarzyna? Stąd apel do Hanny Gronkiewicz-Waltz: nie zatrzymujmy się w pół drogi! Nie pozwólmy, by ktoś pomyślał, że ulegamy naciskom takiego czy innego sprzymierzonego przeciw Polsce lobby. Nie tylko każdy most, ale każda szkoła, każda ulica, każdy szpital, każdy trawnik niech przypomina nam o Naszym Największym Rodaku.

Wdzięczni wyborcy

9 czerwca 2009

Parlament Europejski - dobre i złe wieści

Zacznę chyba od tych lepszych, bo o tych złych media informują znacznie intensywniej. Dla Zielonych te wybory są wielkim sukcesem na kontynentalną skalę - jako jedyna już istniejąca grupa w Parlamencie Europejskim odnotowaliśmy wzrost liczebności - i to w sytuacji zmniejszenia się ilości mandatów w PE! W mijającej kadencji było nas 43 - teraz wszystko wskazuje, że osób w grupie Zielonych/Wolnego Sojuszu Europejskiego będzie 52. W okresie 2004-2009 stanowiliśmy 5,5% składu izby - tym razem będzie to 7,1%. Zielony Nowy Ład okazał się koncepcją w wielu krajach bardzo przekonywującą, dużo bardziej interesującą dla wyborczyń i wyborców niż rozchwiana socjaldemokracja czy antykapitalistyczne alternatywy. Okazuje się, że nie daliśmy się zamknąć w fałszywiej alternatywie "ekologia albo rozwój" i pokazaliśmy skutecznie, że alternatywa wygląda zupełnie inaczej - "ekorozwój albo recesja".

Kilka wyników warto tutaj wspomnieć z nieukrywaną dumą. W belgijskiej Walonii i Brukseli Ecolo zdobyło ponad 23% głosów, we Francji Europa Ekologiczna pod wodzą Daniela Cohn-Bendita zatrzęsła tamtejszą sceną polityczną, zdobywając ponad 16% głosów, tylko o niecały jeden punkt procentowy mniej niż mająca wieloletnie tradycje Partia Socjalistyczna. Po raz pierwszy szykują się nam reprezentanci Grecji, będzie też być może Portugalczyk bądź Portugalka. Jedynymi krajami, w których w porównaniu do sytuacji pięć lat temu będziemy mieli mniejszą reprezentację, to Austria i Włochy - w tym drugim kraju potrzeba będzie przemyśleć strategię wyborczą po tym, jak kolejny lewicowy sojusz nie był w stanie przekroczyć progu wyborczego, wynoszącego 4%. Było blisko, ale 3,2% to jednak nieco za mało.

Największe reprezentacje w PE w naszej frakcji wystawią Niemcy i Francja - po 14 osób. Wynik w Niemczech jest pozytywnym zaskoczeniem - wprawdzie liczono się z dobrymi wynikami, obawiano się jednak, że wystarczą jedynie na 10-12 mandatów, nie zaś na wzrost reprezentacji o 1 osobę w porównaniu do kadencji 2004-2009. W Berlinie, z wynikiem 23,6%, Zieloni stali się drugą siłą polityczną, ustępując chadekom jedynie o 0,9 punkta procentowego. Kraje Beneluksu będą miały 7 reprezentantek/reprezentantów, Skandynawia przyniesie ich prawdopodobnie szóstkę, a więc o jednego więcej, niż Wielka Brytania, zaś z krajów Morza Śródziemnego szykują się 4 osoby. Dodajmy do tego reprezentantkę mniejszości rosyjskiej z Łotwy i Ulrike Lunacek z Austrii i mamy 52 osoby. Być może frakcja ulegnie jeszcze wzmocnieniu, na przykład jeśli przystąpi do niej szwedzka Partia Piratów, która zdobyła historyczny mandat w Szwecji.

W Europie Środkowo-Wschodniej utrzymała się tradycyjna słabość Zielonych. W Czechach do niedawna współrządząca partia ledwo przekroczyła 2%, co powinno być sygnałem ostrzegawczym dla jej władz - powrót do głównych założeń zielonej polityki (które partia traktowała dość swobodnie) wydaje się konieczny. Na Węgrzech zielona "Polityka może być inna" otrzymała 2,6% głosów - więcej, niż ponownie współrządzący krajem liberałowie. Podobne wyniki zanotowaliśmy w Słowenii i Estonii. Klęskę podobną do Czechów ponieśli Irlandczycy - jeszcze miesiąc temu mieli 7%, teraz - raptem 2, więc głosy o konieczności wyjścia z prawicowej koalicji będą zapewne się nasilać. Niestety, mimo olbrzymich nadzei Zielonym Anglii i Walii nie udało się powiększyć swojego stanu posiadania - udało się za to utrzymać dwójkę reprezentantek - Caroline Lucas i Jean Lambert - a także znacząco zwiększyć społeczne poparcie - z 6,2% do 8,6%, w sytuacji ostrego spadku poparcia dla Partii Pracy, umiarkowanego - dla Liberalnych Demokratów i wzrostu nastrojów eurosceptycznych i ksenofobicznych - reprezentowanych odpowiednio przez UKIP i Brytyjską Partię Narodową.

I właśnie ogólnoeuropejskie wyniki są tutaj powodem zgryzoty. W najbliższej kadencji siła frakcji progresywnych znacząco stopniała, zwiększają się za to wpływy konserwatywnej prawicy. Europejska Partia Ludowa prawie nie zmieniła swego procentowego stanu posiadania, za to już socjaliści spadli z 27,6% do jedynie 21,9%. Chadecy coraz częściej, zamiast szukać porozumienia w ramach "wielkiej koalicji" będą szukać wsparcia aliansie z nową grupą konserwatywną, do której należeć będzie PiS, a także z liberałami (razem mieć będą ponad połowę miejsc w PE). Może to oznaczać więcej neoliberalnych pomysłów ekonomicznych i więcej konserwatywnego backlashu, a mniej - Europy społecznej, troszczącej się o ludzi i o środowisko. W wielu krajach sukcesy odniosła skrajna prawica - wystarczy wymienić Austrię, Holandię i Wielką Brytanię - w tej ostatniej faszyzująca BNP zdobyła aż 2 mandaty, a dobre wyniki podobnych sił politycznych mogą zwiastować powstanie nowej, skrajnie prawicowej frakcji w europarlamencie. Trudno, by taki obrót wypadków miał budzić zachwyt.

Socjaldemokraci dali plamę - wielkie koalicje, tak na szczeblach krajowych (Niemcy), jak i w PE, w których prawica dyktowała warunki gry, osłabiły siłę przekazu lewicy. Przestała ona być atrakcyjną alternatywą i wielu jej wyborców zdecydowało się na przejście do Zielonych. Oznacza to, że głosy oddane na zieloną politykę utrzymywały stan posiadania "obozu progresywnego", natomiast nie udało się go zwiększyć. Nie przekonała Europejki i Europejczyków bardziej radykalna lewica. Wyniki pokazują jasno, że Zielony Nowy Ład jest w tym momencie jedyną liczącą się alternatywą dla kontynuacji polityki komisji Barroso. Wspieranie prawicowego komisarza przez socjalistów w PE może skończyć się dalszym osłabianiem znaczenia tej grupy w PE. Zieloni, jak przypuszczam, będą mieli w tej kadencji co robić - skala ataków na dotychczasowe zdobycze europejskiego modelu społecznego, liberalizmu światopoglądowego i standardów ekologicznych będzie większa niż do tej pory. Mało kto spodziewał się, że taki czarny scenariusz będzie aż tak realny...

8 czerwca 2009

Gorące impresje z gorącego wieczoru

Nic nowego nad Wisłą. Jeśli porównywać pierwsze wyniki, zaprezentowane przez TVN24 z wyborami parlamentarnymi z 2007 roku, to różnice w poparciu są bardzo niewielkie. PO, zdobywając 45,3% poparcia, poprawiła swoje notowania niemal o 4 punkty procentowe, co jest jak na naszą scenę polityczną bezprecedensowym sukcesem. Pomimo dwóch lat rządów opozycji nie udało się przekonać do siebie większych grup elektoratu. Prawo i Sprawiedliwość otrzymało 29,5%, co oznacza spadek o 2,5 punkta procentowego, jednak jest to wynik wyższy niż przewidywany w większości sondaży przedwyborczych. Podobnie z koalicją Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Unii Pracy - 12 procent to jednak nadal ciut niżej, niż dwa lata temu udało się osiągnąć punkt procentowy więcej. Listę partii, które przekraczają 5%, zamyka Polskie Stronnictwo Ludowe - 7,9% to nadal silny wynik, chociaż o punkt procentowy mniej niż rok temu. Oczywiście oficjalne wyniki mogą nieco się różnić, ale wahnięcia nie powinny być duże. Status quo na polskiej scenie politycznej zdaje się utrzymywać. Wedle tych wyników niemal połowę mandatów - 24, zgarnia PO, 16 - PiS, 6 - SLD i 4 - PSL.

Kartelu "wielkiej czwórki" nie udało się przełamać żadnej innej formacji. CentroLewica, największy komitet spośród tych "pod kreską" zdobyła 1,3%, UPR - 1,1%, Samoobrona i Libertas - po 1%, Prawica Rzeczypospolitej - 0,6% a Polska Partia Pracy - 0,4%. Jak już wspominałem, ten wynik może ulec zmianie, na przykład, jeśli wierzyć sondażom prezentowanym przez TVP, w Poznaniu i w Warszawie PR zdobyła poparcie w okolicach 3%, podobnie, jak CentroLewica w stolicy i we Wrocławiu. Wygląda więc na to, że mniejsze komitety ostatecznie nieco zwiększą swój stan posiadania (ciekawe, kosztem której z większych partii). Wygląda więc na to, że w najbliższym czasie żyć będziemy w zabetonowanej przestrzeni rodzimej sceny politycznej.

Dobrze, że chociaż lekko zwiększyła się frekwencja wyborcza, np. w Warszawie z 31,6% do prawie 39%. W wieczorze wyborczym TVP najwięcej emocji budzi metoda badawcza, bo wyniki raczej nie zaskoczyły. W wyniku kryzysu nie doczekaliśmy ogólnopolskich badań exit-polls, TVN24 przygotowała obejmujące cały kraj badanie... telefoniczne, natomiast telewizja publiczna owszem, za pośrednictwem TNS OBOP zapytała wychodzących z obwodowej komisji, ale jedynie w 5 okręgach. Oficjalne wyniki podane przez Państwową Komisję Wyborczą będą więc nieco różniły się od badań niedzielnych.

Podsumowując - polscy wyborcy zdecydowali się na wsparcie w Parlamencie Europejskim trzech grup: chadeckiej, socjalistycznej i nowej, konserwatywnej. Wynikom w skali europejskiej poświęcę osobnego posta. Jako osobie, która kandydowała, smutno mi widzieć, że na chwilę obecną trudno znaleźć jakiś wyłom w murze rodzimego status quo. Na całym kontynencie doszło do znaczących zmian politycznych, osłabienia socjaldemokracji, wzrostu Zielonych, ale też kolejnej rekordowo niskiej frekwencji. Cóż tu mówić więcej? Jacek Żakowski zdaje się mieć rację - na dzień dzisiejszy jeśli ktoś chce zmienić polityczną agendę w tym kraju, musi przejąć władzę w którejś z większych partii.

Te wybory pokazują coś jeszcze - niezależnie od typu wyborów kończy się okres wygrywania "na twarze". Ludzie coraz bardziej głosują na partie - nawet, jeśli nie mają one klarownych programów politycznych, to jednak wizualizujemy swoje przekonania i przenosimy je na formacje, które traktujemy jako "mniejsze zło". Nie widzimy alternatyw - ale czy w ogóle one istnieją? A jeśli już istnieją, to czy obowiązujące w Polsce ordynacje wyborcze umożliwiają tym alternatywom zaistnienie? To pytania, na które w najbliższym czasie muszą odpowiedzieć sobie wszyscy, którzy myślą o rozbiciu kartelu "wielkiej czwórki".
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...