31 stycznia 2010

Raport sondażowy - styczeń 2010

Na wstępie należy uczynić pewną ważną konstatację - sondaże, które uśredniałem, pochodzą z czasu przed rezygnacją ze startu w wyborach prezydenckich Donalda Tuska. Najbliższe badania pokażą, czy będzie istniało jakieś przełożenie między wyborami prezydenckimi a partyjnymi, chociaż do tej pory było ono dość słabe. Wystarczy porównać dla przykładu wyniki Andrzeja Olechowskiego z wynikami SD. Z drugiej jednak strony wskaźniki poparcia dla Platformy mogą ulec pewnej zmianie - decyzja premiera spotkała się ze społecznym zrozumieniem, więc być może uda jej się poprawić nieco notowania.

W tym miesiącu większych zmian nie ma i pozostają one dość marginalne. Minimalnie zmniejszył się dystans między Platformą a PiS, PSL zaś tym razem znalazło się pod progiem. Nadal żadna z partii spoza "wielkiej czwórki" nie zbliża się do progu wyborczego, trochę lepszych notowań miała w tym miesiącu Liga Polskich Rodzin. Ot, wszystko, w przeciwieństwie do wczorajszych wykresów te bywają dość monotonne - pytanie, na ile będą one przekładalne na wybory samorządowe, będzie jednym z ważniejszych w tym roku.

30 stycznia 2010

Wyścig wyborczy wreszcie się zaczął!

Tak naprawdę wiele nie zdarzyło się wraz z samą deklaracją Tuska, że nie wystartuje w wyborach prezydenckim - nie był to może scenariusz najbardziej prawdopodobny, ale jednak dyskutowany, więc osoby komentujące tego newsa mogły przygotować swoje przemyślenia już wcześniej. Pierwszą jaskółką tego, że coś może się zmienić w naszej dotychczas zabetonowanej scenie politycznej to wyniki trzech sondaży, zleconych przez TVN, Gazetę Wyborczą i Rzeczpospolitą, których uśrednienie prezentuję z boku. Rzecz jasna nie jest ono idealne (w tym wypadku chodzi tu głównie o trójkę słabszych kandydatów, którzy pojawili się jedynie w 2 z 3 sondaży, więc ich wyniki mogą być zaniżone), a sam fakt przeprowadzenia badania w dzień ważnego wydarzenia może nosić ze sobą obciążenie brakiem skrystalizowanych poglądów osób pytanych na zaistniałą sytuację, jednak nie będzie już chyba zbytnim uproszczeniem założyć, że tak naprawdę wyścig prezydencki zamiast samotnego sprintu Tuska zaczął się dopiero teraz. To potencjalnie dobry dzień dla rodzimej demokracji.

Wystarczy rzut oka na wykres by spostrzec, że druga tura jest raczej nieunikniona. Realne szanse na wejście do niej ma trójka kandydatów, Jerzy Szmajdziński nie stoi zaś jeszcze na straconej pozycji, by do niej doskoczyć. Tak naprawdę wyniki wspomnianych powyżej trzech badań nie są jednoznaczne, poza bardzo zbliżonym w nich poparciem dla Komorowskiego cała reszta waha się dość znacznie. Na chwilę obecną widać, że Lech Kaczyński i Andrzej Olechowski idą łeb w łeb. Ma tu zapewne znaczenie kandydatura PO - Komorowski uważany jest za przedstawiciela skrzydła konserwatywnego, więc część elektoratu przechodzi na stronę byłego tenora tej partii, dziś wspieranego przez SD. Gdyby zsumować poparcie tej dwójki, otrzymalibyśmy w przybliżeniu słupek poparcia dla samej PO. To dla partii rządzącej ważna informacja - Tusk do tej pory był jedyną osobą ponad owymi skrzydłami, więc wraz z wyczerpywaniem się Platformy w procesie rządzenia widać, że osoby o centrowych i centrolewicowych poglądach mogą przechodzić do Stronnictwa Demokratycznego. Ponieważ Tusk wreszcie zrozumiał, że urząd premiera jest ważniejszy od prezydenckiego, chce zapewne uniknąć tej sytuacji i starać się utrzymywać wizerunek "wszechstronnej" PO.

Ledwo 2 punkty procentowe różnicy między Kaczyńskim a Olechowskim znajdują jako trend potwierdzenie w badaniach opinii. Kto wie, czy ten drugi faktycznie nie zyskał na pewnej separacji od Piskorskiego, być może zresztą ludziom przestał się podobać pomysł na ściganie szefa SD po 12 latach od ewentualnego popełnienia przestępstwa i wielokrotnych orzeczeniach sądowych, nie znajdujących jego winy. Kaczyński będzie zatem musiał postarać się nieco bardziej, niż jedynie za pomocą spotkania z Dodą - być może zresztą Tusk miał tego typu dane z tyłu głowy, gdy podejmował decyzję o starcie. Pojedynek Komorowski-Olechowski z punktu widzenia kwestii ekonomicznych nie ma znaczenia, trudno sobie wyobrazić, by Olechowski miał wetować np. wprowadzenie podatku liniowego. Być może za jakiś czas znów umorzeniu ulegnie sprawa Piskorskiego, kiedy okaże się, że chcąc przyspieszyć proces demontażu państwa Platforma stwierdzi, że lepiej nieco stracić i mieć za koalicjanta SD niż broniące KRUS-u PSL.

Z drugiej zaś strony nie odrzucałbym zupełnie szans Kaczyńskiego. Raczej między bajki można włożyć pomysły Krasnodębskiego na jego zwycięstwo w I turze, ale już sukces z Komorowskim nie jest nie do wyobrażenia. Taka perspektywa, choć niespecjalnie mnie radująca, być może w dłuższym okresie w końcu pozwoliłaby na społeczne przebudzenie. Obserwując bowiem powoli rodzące się, np. na portalach społecznościowych inicjatywy (od sprzeciwu wobec zmian personalnych w radiowej Trójce, poprzez walkę z cenzurą w sieci, na "apolitycznej grupie sprzeciwu wobec PiS") widzę jedynie negację istniejącego stanu rzeczy, połączoną z silnym wstrętem wobec dokonania realnego wyboru politycznego (obojętnie jakiego - z prawa bądź lewa). W taki sposób państwa obywatelskiego nie zbudujemy...

W uśrednieniu nie widać kilku rzeczy, które wychodzą w pojedynczych badaniach, natomiast brak na razie ich potwierdzenia. W tych sporządzonych przez TVN różnica między Szmajdzińskim a Nałęczem maleje, a sam kandydat SDPL i PD notuje aż 5% poparcia. Co więcej, w ogóle go nie traci nawet w sytuacji startu Cimoszewicza, przez co w takim scenariuszu wyprzedza marginalizowanego kandydata SLD. Wysoki poziom popularności Cimoszewicza zbiera dla ewentualnego kandydata Platformy elektorat lewicowy, nie czyni za to większej szkody Olechowskiemu. Nie ma za to istotnych różnic między wsparciem dla Komorowskiego a innego typowanego, Radka Sikorskiego. W sondażach Rzeczpospolitej i Wyborczej z kolei silną, 8-procentową pozycję ma Waldemar Pawlak - sam do tej pory raczej nie chciał kandydować, chociaż być może ośmieli go nieco rezygnacja Tuska. Żadna osoba z PSL raczej nie ma szans na podobny wynik, w tym typowana do tej pory Ewa Kierzkowska.

Zrobiło się ciekawie - pytanie, czy te wybory rzeczywiście staną się pierwszym krokiem do zmian na scenie politycznej i tego, w jakim kierunku one pójdą, pozostaje nadal otwarte. Tak jak do tej pory prezydenckie sondaże raczej mnie nie interesowały, tak fascynująco będzie czekać na pierwsze wyniki badań po pierwotnym szoku z decyzji Tuska.

29 stycznia 2010

Dlaczego róże nie lubią słoneczników?

Metody budowania sojuszy w obrębie polskich ruchów społecznych - niezależnie od ich ideowej podbudowy - prawie zawsze utwierdzają mnie w przekonaniu, że Polki i Polacy tworzą naród wybrany. Obawiam się jednak, że niekoniecznie do wielkich czynów, ale do spektakularnego samounicestwienia. Jednym z symptomów takiego stanu rzeczy staje się dyskusja na temat szeroko pojętej lewicy i jej przyszłości. W jej obrębie każda, mająca jakiekolwiek sukcesy inicjatywa musi koniecznie zostać zdezawuowana, uznana za kawiorową, marginalną albo - co gorsza - reakcyjną. Nie chodzi tu już wyłącznie o ideową słabość tego czy owego projektu, ale znacznie bardziej o posługiwanie się paternalizmem i językiem wykluczenia, z którym rzekomo się walczy. Niestety, taki sposób myślenia w tekście Piotra Szumlewicza obserwuję.

Prawidłowość wydaje się dość standardowa - w zeszłorocznych wyborach do Parlamentu Europejskiego Europejska Partia Zielonych dzięki jednolitej kampanii i spójnemu przekazowi - idei Zielonego Nowego Ładu - zdobywa rekordową liczbę deputowanych. Grupa Zielonych/Wolnego Sojuszu Europejskiego jako jedyna rośnie w liczbę (pomimo zmniejszenia się liczebności samego europarlamentu) i staje się czwartym największym klubem, minimalnie większym od tego założonego przez PiS i brytyjskich Torysów. Wszystko to w momencie, kiedy szaleje kryzys ekonomiczny i wszyscy analitycy stwierdzają, że kwestie ekologiczne zejdą na drugi plan. Tak się nie stało. Jaki z tego wniosek powinna wyciągnąć lewica? Z tekstu Piotra wynikałoby, że powinna uznać Zielonych za nowego wroga klasowego i rozpocząć zmasowaną akcję przeciwko tej rodzinie politycznej, którą rozpocząć należy od przepisania historii.

Zacznijmy zatem od początku. W latach 70. XX wieku doszło do kryzysu energetycznego i kryzysu państwa dobrobytu. To fakt. Trudno mi jednak zgodzić się z tezą, że świat przed rokiem 1968 był idylliczną, beztroską krainą, w której sojusz robotniczo-burżuazyjny doprowadził do ładu społecznego. Po pierwsze, o czym sam Szumlewicz powinien pamiętać (wszak pisał sporo ciekawych tekstów na temat patriarchalnych modeli polityki społecznej), świat kapitalistyczny był światem nierówności płci, związanych z promowaniem męskiej aktywności pracowniczej i konserwowania kobiet w sferze niedocenianej pracy domowej. Był to świat bez szerokiego dostępu do antykoncepcji, w niektórych krajach kobiety otrzymały prawa wyborcze dopiero po zakończeniu II Wojny Światowej, jak we Francji, również z dostępnością aborcji nie było wesoło. Po drugie, keynesistowskie państwa dobrobytu nadal prowadziły imperialistyczną politykę - USA w Wietnamie, USA i Wielka Brytania w Iranie, obalając tam demokrację i gwarantując despotyczne rządy szacha, Wielka Brytania i Francja w Kanale Sueskim. Dekolonizacja rozpoczęła się na dobre, gdy państwa zachodnie spostrzegły, że mogą kontrolować kraje globalnego Południa równie efektywnie ekonomicznie, by mniejszych bezpośrednich kosztach. Po trzecie w końcu na poważnie zaczęto obserwować, że ekosystem zaczyna nie radzić sobie z podtrzymywaniem systemów życia wraz z rosnącą industrializacją i idącym za nią wzrostem oddziaływania człowieka na środowisko.

Wszystkie te problemy musiały wybuchnąć.

Duch "elastyczności" i "kreatywności", znany z ruchu 1968 roku był dla kapitalizmu głównego nurtu atrakcyjny i faktycznie został przez niego przejęty. Trudno mi jednak ubolewać nad tym, że zniknęły tradycyjne, w dużej mierze paternalistyczne powiązania (roztopiło się pojęcie wspólnoty narodowej, czy jednolitości klasowej), bowiem nie są one moim zdaniem jedyną formą samorealizacji. Robotnicza wspólnota, często podszyta stereotypami, jak bywało w bloku wschodnim, może być równie opresywna, jak nieograniczony wolny rynek. W całej dyskusji na lewicy dużo bywa wielkich słów, a mało rozpoznania, że pewne pojęcia i idee muszą ulegać zmianie, tak jak zmianie ulega kontekst społeczny, ekonomiczny i polityczny. Inaczej wyglądał kapitalizm czasów Adama Smitha, inaczej - Karola Marksa, jeszcze inaczej wygląda dziś, gdy deregulacja doprowadziła do olbrzymiej koncentracji władzy i w wielu wypadkach wręcz zamordowania rynku przez monopole. Prawa i dominujący "duch czasu" muszą odzwierciedlać te zmiany, inaczej następuje rozejście się społecznych oczekiwań z państwową organizacją. Państwo opiekuńcze lat powojennych padłoby bez pomocy Zielonych - nie mówiąc już o tym, że owej pomocy wcale tak wiele znowu nie było...

Szumlewicz pomija milczeniem pewien istotny fakt - wieczne finansowanie usług publicznych i samego państwa poprzez rosnące zadłużenie i eksternalizację kosztów zewnętrznych jest zwyczajnie niemożliwe. Długi trzeba kiedyś spłacić, a środowisku zapewnić czas na regenerację. Niedostrzeganie tych problemów świadczyć może nie o empatii, lecz o niebezpiecznym redukcjonizmie, lekceważącym los i prawo do wysokiej jakości życia także dla przyszłych pokoleń. Robienie problemu z faktu, że rynek dostrzegł emancypację i wykorzystał ją do swoich celów jest dla mnie niepojęte. Idąc tym torem myślenia można by uznać, że umoczony jest również socjalizm, bo kapitalistyczny model państwa dobrobytu wprowadził w swój obręb pewne formy redystrybucji i pomocy społecznej. Nie mam jednak zwyczaju dowodzić takich tez, sądzę bowiem, że znacznie lepiej jest poszukiwać sojuszy i dróg porozumienia, niż obrzucać się nawzajem błotem.

Mam jeszcze jeden problem z tym tokiem rozumowania. Państwo, rynek, polityka społeczna - to tylko narzędzia, nie zaś dobra same w sobie, którym należy oddawać cześć i uwielbienie. Podłóżmy pod wyraz "kapitalizm" słowo "nóż" - może on służyć zarówno do krojenia chleba, jak i do zabijania ludzi, proporcje jego zastosowania w poszczególnych sytuacjach są plus minus znane. Mamy obecnie do czynienia z dyskusją, w której neoliberałowie uznają, że "niewidzialna ręka rynku" zawsze i wszędzie pokieruje tym nożem tak, by zaspokoić jednocześnie indywidualny egoizm i dobro wspólne, zaś radykalna lewica opowiada, że należy znieść stosowanie noży, bo oto ktoś za ich pomocą morduje niewinnych ludzi. Poziom zacietrzewienia w tej dyskusji sprawia, że kiedy mówi się, że nożem można zarówno kroić chleb, jak i zabijać, i że należy ograniczyć te drugie sytuacje, obydwie strony sporu wpadają w histerię. Kończy się to tym, że jednocześnie stajemy się neoliberałami i komunistami, co jest dość trudne, nie mówiąc o tym, że nieprawdziwe.

Tak, to prawda że Zieloni krytykowali państwo opiekuńcze, co nie oznacza, że była to krytyka pozbawiona sensu. Jego bierność wobec kwestii imigracji czy też dyskryminacji kobiet i ekologicznych ograniczeń rozwoju była łatwa do zauważenia. Chęć reformy nie oznaczała jednak chęci jego demontażu, dużo bliżej zaś jej było, by użyć gombrowiczowskich porównań, do przejścia z koncepcji "masy nad człowiekiem" do "człowieka między ludźmi" - stworzenia warunków do rozwoju zarówno dobrostanu jednostek, jak i społecznego dobra, nietożsamego z neoliberalną atomizacją. Po dziś dzień kwestie socjalne są jednym z najważniejszych elementów zielonej polityki. Pisanie o "liberalizmie gospodarczym" EPZ wynika z niezrozumienia zarówno odmiennej formy myślenia o rzeczywistości, uwzględniającej w analizie ekonomicznej zarówno środowisko naturalne, jak i gospodarstwo domowe. Wystarczy sprawdzić na stronie VoteWatch.eu wyniki poszczególnych głosowań frakcji w PE i sprawdzić, z którymi z nich Zieloni najczęściej zachowywali wspólnotę poglądów. Dla podpowiedzi dodam - z grupą Europejskiej Lewicy/Nordyckiej Zielonej Lewicy i z socjaldemokratami. Faktycznie - neoliberalne formacje pełną gębą, podobnie jak i konkretne działania grupy Zielonych, takie jak np. sprzeciw wobec dyrektywy Bolkesteina...

Niektóre wstawki Piora Szumlewicza w jego tekście wręcz mrożą krew, jak na przykład informacja o tym, że Zielonych w Wielkiej Brytanii współtworzył konserwatysta. Problem w tym, że nie dopowiedział, że jest to dziś chyba najbardziej lewicowa odnoga zielonego ruchu na kontynencie - wystarczy zerknąć na program wyborczy. Minimalny dochód gwarantowany, ochrona praw pracowniczych, wzrost płacy minimalnej, ochrona publicznej służby zdrowia i poczty - to wszystko znajduje się w planach Zielonych Anglii i Walii, nie zaś np. Partii Pracy. Caroline Lucas, jej szefowa, ma realną szansę pokonania trudności systemu westminsterskiego i dostania się do brytyjskiego parlamentu. Nie oceniałbym również jednoznacznie negatywnie koalicji z prawicą, ich rezultaty bowiem nie tak jednoznaczne, jak chciałby to widzieć autor artykułu "Zielone dziecko kryzysów". To prawda, że w wielu wypadkach nie były to pomysły trafione, dość przypomnieć akceptację czeskich Zielonych dotyczącą tarczy antyrakietowej. Z drugiej zaś strony nie zaobserwowałem np. rozkładu fińskiego państwa dobrobytu - może dlatego, że Zieloni w tamtejszym centroprawicowym rządzie mają w swych rękach ministerstwo pracy i polityki społecznej?

Nie będę ukrywał - niektóre osoby o lewicowych poglądach bywają równie nieżyczliwe wobec pomysłów ekologicznych, jak i te prawicowe. Doskonałym tego przykładem jest oddawanie czci bożkowi energii atomowej, która centralizuje władzę w obrębie koncernów energetycznych. W Hamburgu, w którym doszło do uznawanej za mezalians koalicji Zieloni-CDU dużo łatwiej jest o realizację działań proekologicznych, takich jak ponowne otwarcie sieci tramwajowej (jak wiadomo, tramwaje nie dają miejsc pracy, więc niedawna walka lokalnej społeczności Gliwic, Zielonych i związkowców o ich uratowanie była bez sensu), niż z rzekomo przejmującymi się tematami ekologicznymi SPD i Die Linke. W Kraju Saary weszli oni w alians z CDU i FDP nie tylko dzięki gwarancjom ekologicznym, ale też obietnicy zniesienia czesnego za studia. Zamykanie zielonego ruchu politycznego w niszy ekologicznej jest powszechnym uproszczeniem, podczas gdy wystarczy wziąć do ręki program polityki społecznej Sojuszu'90/Zielonych, by spostrzec, że partia tego typu na polskiej scenie politycznej byłaby znacząco bardziej "na lewo" przy tradycyjnym ujmowaniu sceny politycznej niż SLD. Jednocześnie potrafi ona skutecznie uwodzić wyborców, ceniących sobie np. konserwatywne przywiązanie do przyrody czy też odpowiedzialność fiskalną. Czy to źle? Czy tego typu wyborcy zasługują na pogardę i na spędzenie do szeregów CDU i FDP? Czy to, że na partię ekologiczną, głoszącą konieczność poniesienia najwyższej stawki opodatkowania z 42 do 45% w Niemczech głosują osoby dobrze zarabiające, a jednak czujące się odpowiedzialne za drugiego człowieka, mają zostać spędzeni do prawicowego getta przez licytowanie się na to, kto więcej zabierze bogatym? Z pewnością zwiększy to szanse emancypacyjnej polityki...

Przechodząc teraz na polskie podwórko, warto przybliżyć nieco badania dotyczące rozwoju potencjału energetycznego naszego kraju. Badania - między innymi Instytutu na rzecz Ekorozwoju i Greenpeace wskazują, że źródła odnawialne, stawiane wyłącznie w miejscach nie objętych ochroną przyrodniczą (odrzucamy zatem np. stawianie wiatraków na trasach przelotowych ptaków) są w stanie, przy dzisiejszych technologiach, zaspokoić aż do 40-45% naszego zapotrzebowania na energię - bez jakiegokolwiek udziału energetyki jądrowej. Dalszy odsetek może zostać zapewniony przez utworzenie ERENE - Europejskiej Agencji Energetyki Odnawialnej, zajmującej się finansowaniem projektów transgranicznych, w tym europejskiej sieci przesyłowej. Wraz z upowszechnianiem się tych technologii maleją koszty wytworzenia energii (związane z krzywą uczenia się i efektem skali), a także tworzy się nowe miejsca pracy. W Niemczech, w okolicach 2025 roku zielonych miejsc pracy (już dziś jest ich ćwierć miliona) ma być więcej niż zatrudnionych w przemyśle motoryzacyjnym. To wielka zmiana technologiczna, która nie oznacza wyrzucania ludzi z pracy - po pierwsze, proces ten, zdaniem Zielonych, przeprowadzany będzie stopniowo i musi wiązać się z czasem przejściowym, w czasie którego węgiel - chociaż oczywiście według coraz bardziej efektywnych technologii - będzie wykorzystywany. Po drugie zaś potrzebne jest publiczne finansowanie tej transformacji, które w wypadku górników oznacza pieniądze na przekwalifikowanie. Jeśli Piotr oczekuje ode mnie, że będę bronił miejsc pracy groźnych dla życia i zanieczyszczających środowisko (co generuje np. większe koszty opieki zdrowotnej), kiedy można dokonać technologicznego skoku do XXI wieku odpowiadam jasno - nie będę bronił prawa ludzi do umierania w kopalniach.

Nie będę opowiadał niestworzonych historii o tym, jak to jestem w najlepszej partii na świecie, jest kolorowo i bezproblemowo. Nie jest. To oczywiste - widać to nawet w Internecie - że ścierają się w jej obrębie różnorodne frakcje, z którymi nie muszę ani się zgadzać, ani też utożsamiać. Mam jednak poczucie, że to zielona polityka, dużo bardziej oddolna i przyziemna, jest kluczem do odpowiedzi na wyzwania współczesności. Na najróżniejszych polach - począwszy od produkcji przemysłowej, w której efektywne wykorzystywanie coraz droższych surowców ogranicza koszty produkcji, tym samym zmniejszając presję pracodawców na zwalnianie pracowników z pracy, poprzez flexicurity (aż dziw bierze, że opowiadając o "elastyczności" Szumlewicz nie wspomniał o duńskim przykładzie, przywoływanym chociażby przez Tomasza Borejzę, gdzie daje się pogodzić elastyczność rynku pracy z hojnym systemem zabezpieczeń socjalnych), a na globalnej sprawiedliwości i pomocy rozwojowej dla globalnego Południa skończywszy. Szkoda tylko, że część środowisk lewicowych boi się wejść w dialog z wyzwaniami współczesności, sądząc, że przeczytanie Marksa zasadniczo załatwia refleksję nad rzeczywistością. Szczęśliwie dzięki innym środowiskom (takim jak Młodzi Socjaliści) mogę mieć nadzieję, że z tej lewicowej mąki będzie jeszcze jakiś chleb.

28 stycznia 2010

Sieć w sieci Tuska

Dobry, światły premier pragnie spotkać się z internautkami i internautami i ich wszystkich uspokoić, że oto walczyć pragnie z pedofilią, a nie wolnością słowa. Z tego co wiem, to już dziś policja namierza osoby korzystające z pornografii dziecięcej, ma do tego narzędzia i dość regularnie z nich korzysta. Po cóż zatem rejestr? Czyżby walka z hazardem, która przyjmuje coraz bardziej interesujące formy (zakazać wszystkiego, może poza kasynami, ale tam z kolei należy się rejestrować) wiązała się jakoś z pedofilią? Czy to przypadek, że w ostatnim czasie ujawniono plany nowelizacji kodeksu pracy, która umożliwiłoby pracodawcom badanie związkowej przeszłości osób aplikujących do pracy albo testy siatkówki?

Moim zdaniem niekoniecznie. Na początku tego roku na własne oczy widzimy, w jaki sposób wieloletnie przyzwolenie na rosnący nadzór naszego postępowania doprowadził do wyrodzenia się potencjalnie niebezpiecznych pomysłów. Ruch piracki pojawił się w samą porę, kiedy wraz z rozwojem Internetu zaczęliśmy zdawać sobie sprawę z dotychczasowej ograniczoności dostępu do informacji w mediach tradycyjnych. Dodajmy do tego "środki bezpieczeństwa", zaostrzające się od 2001 roku, które okazały się tak dziurawe, jak i dotychczasowe - przykładem udaremniony w czasie świąt Bożego Narodzenia zamach terrorystyczny w amerykańskim samolocie. Latami, tworząc atmosferę zagrożenia, wprowadzano takie pomysły, jak wzrost ilości kamer monitoringu miejskiego.

Teraz coraz więcej z nas zdaje sobie sprawę z tego, że potrzeby bezpieczeństwa da się zaspokajać rzetelną profilaktyką, walką z wykluczeniami społecznymi, degradacją ekologiczną i wprowadzaniem większej ilości elementów demokracji uczestniczącej, takimi jak sprawiedliwość naprawcza. Tak jak drogą donikąd jest spirala coraz bardziej surowych kar za łamanie prawa czy ściganie za posiadanie niewielkiej ilości trawki albo picie piwa w miejscu publicznym, tak samo jest z walką o większą kontrolę nad globalną siecią internetową. Pomysł na rejestr stron niedozwolonych czy też wcześniejsze - na poziomie unijnym - umożliwiające segregację pod względem szybkości dostępu różnych pakietów danych, mają szansę nie na ucywilizowanie Internetu, ale co najwyżej na ograniczenie wolności słowa i kreatywności. Osobom, głoszącym poglądy niezgodne z prawem, można już dziś mocno utrudnić życie - przykładem walka (trudna, ale odbyta) z serwisem faszystowskim RedWatch. Jaką mamy mieć gwarancję, że na indeks nie trafi np. portal lewica.pl?

Wszystkie zmiany w formie internetu, promowane przez rządy czy medialne koncerny, nie służą niczemu innemu, jak tylko zmniejszeniu zakresu swobody w korzystaniu z niego. Coraz bardziej ścisły sojusz tronu i portfela odpowiada za absurdalne w sytuacji tworzenia gospodarki opartej na wiedzy pomysły na dalsze restrykcje wobec wymiany plików czy usztywniania prawa autorskiego. To w odpowiedzi na takie działania powstają coraz bardziej śmiałe manifesty domeny publicznej, domagające się, by za stan docelowy uznać, że tworzone przez autorkę/autora dzieło trafiało do domeny publicznej, chyba, że sama osoba zainteresowana pragnęłaby ochrony swoich interesów. Obecna sytuacja, kiedy prawa do dzieła wygasają dopiero po 70 latach od śmierci osoby, która stworzyła jakąś treść, chronią raczej monopole koncernów wydawniczych niż prawa autorki/autora.

Walka o wolność w sieci nie jest walką o prawa przestępców - ci, jak już wielokrotnie wspomniałem, mają czego się bać już dziś. To walka o prawo ludzi do informacji i do kultury, zamiast robienia z nich kryminalistów z powodu ściągnięcia jakiegoś pliku. To nie tylko zresztą kwestia tzw. "piractwa internetowego" - coraz większe są naciski np. na wydłużenie okresu retencji danych billingowych z rozmów telefonicznych (ostatnia taka próba miała miejsce za rządów PiS, wtedy udało się ją storpedować dzięki... Samoobronie), a ostatnio wprowadzane na lotniskach "nagie skanery" są już naprawdę skrajnym przejawem tego, jak daleko pozwoliliśmy zajść inwigilacji naszego życia. Być może tym razem nie damy sobie wmówić, że Wielki Brat jest jedynym wyjściem dla ochrony naszej wolności - przyszło nam żyć w czasach iście orwellowskiej nomenklatury nazewniczej...

27 stycznia 2010

Przestrzeń ma znaczenie

Trochę mi niewesoło ze świadomością, że odsunie się w czasie rewitalizacja dwóch obszarów zielonych blisko Wisły. Jak zawsze problem tkwi w pieniądzach - brakuje 33 milionów złotych na Park Kazimierzowski i Rydza-Śmigłego. Wielka szkoda, że - jak donoszą media - czeka nas co najmniej 5 lat bierności w tych kwestiach. Nie chodzi tu o skrupulatne wyliczanie korzyści pt. "zieleń przyspiesza proces wychodzenia ze szpitala, poprawia produktywność pracy, chłonie zanieczyszczenia powietrza, a więc wpływa na zmniejszenie się ilości absencji w pracy" etc. - takie wyliczenia zresztą istnieją. Chodzi tu o coś innego - o miejskie priorytety. Przez 4 lata rządząca miastem ekipa chwaliła się przede wszystkim wielkimi inwestycjami i wielkimi wydatkami, czego kulminacją były spore dotacje na stadion Legii. Te mniejsze inwestycje - blisko ludzi, dotyczące ich podwórka czy poprawy jakości infrastruktury społecznej (żłobki, przedszkola) owszem, pojawiały się, jednak ich zakres nie bywał satysfakcjonujący. Konieczność walczenia o pieniądze na przykład na Muzeum Pragi i Fort Sokolnickiego czy też masowego protestu, by ekipa Hanny Gronkiewicz-Waltz zrezygnowała z pomysłu na wieżowiec w Parku Świętokrzyskim pokazują, że potrzeba dbałości o jakość życia lokalnych społeczności nie zawsze była dla władz oczywistością.

Znowuż - nie chodzi tu o frontalną krytykę jednej formacji politycznej. PO jest mi ideowo daleka, co nie znaczy, że wierzę, że ekipa z PiS rządziłaby znacząco lepiej. Także lewicowe etykietki, chociaż dają jakieś szanse na bliższe ludziom spojrzenie, nie dają takowych gwarancji. Wszystko zależy od poszczególnych ludzi i ich świadomości dotyczącej miasta jako struktury, w której pracujemy i żyjemy. Rzecz jasna w jednych partiach stężenie trzeźwo myślących bywa większe niż w innych, co automatycznie zwiększa szanse współpracy. Ważna jest jednak przede wszystkim odpowiednia perspektywa. Aktualnie dominuje XX-wieczne podejście do modernizacji, zakładające, że im więcej dróg, betonu i wieżowców, tym lepiej. Imitacje bierze się zatem raczej z Ameryki niż z Europy Zachodniej, chociaż jej mentalna i geograficzna bliskość nie pozwala o sobie zapomnieć. Toczy się zatem - także na poziomie dyskusji między mieszkankami i mieszkańcami - spór na temat tego, w jaki sposób rozwijać się ma miasto. Dwie główne strony tego sporu to zwolenniczki i zwolennicy modelu technokratycznego, dla których najważniejszymi wskaźnikami są np. wielkość inwestycji czy rozbudowa infrastruktury technicznej po jednej stronie, a osobami myślącymi bardziej oddolnie, proekologicznie i prospołecznie.

Budżet miasta nie jest z gumy - to oczywiste. Problem z niedoborem pieniędzy w stosunku do inwestycji należałoby rozwiązywać znacznie wcześniej - na poziomie ustalenia miejskich priorytetów. To nierzadko trudne wybory, na dodatek dokonywane między często do tej pory nieporównywalnymi inwestycjami. Kasa na miejskie centrum konferencyjne czy na przedszkola? Na miejskie parki czy remonty dróg? Centrum przedsiębiorczości, telepracy i równych szans czy może miejski stadion? Do tej pory nie było dyskusji - najczęściej obowiązywała zasada "zastaw się a postaw się", premiująca wydatki spektakularne, często pozostawiające problemy po ich zrealizowaniu. Równie często zapewniano, że owe inwestycje przyczynią się do rozwoju swojej okolicy, ba, czasem nawet połowy miasta, jak to miało być z Euro 2012. Teraz już nawet nie robią na nas wrażenia kolejne znikające projekty rewitalizacyjne, niezrealizowane pomysły i zastępowanie generalnych zmian podrasowaniem dworców w Photoshopie przez PKP. Problemy zaś, jak były, tak będą.

W 2006 roku, po 4 latach rządów PiS, miasto faktycznie potrzebowało szarpnięcia za cugle. Poczucie zastoju w sytuacji rosnących apetytów i chęci udowodnienia swej "europejskości" stymulowały licytowanie się na ilość stadionów czy wysokość wieżowców. Mam jednak wrażenie, że w 2010, po 4 latach PO-SLD, nie odczuwamy już potrzeby leczenia swoich kompleksów w stosunku do reszty Europy. Bardziej - jak wskazują rozliczne inicjatywy społeczne, protesty i interwencje - zależy nam na wysokiej jakości życia, na prawie do odpoczynku w czystym otoczeniu, możliwości miejskiej mobilności za pomocą transportu zbiorowego i na bogatej ofercie kulturalnej. Z pewnością do tego zestawu dochodzi jeszcze dobra jakość edukacji i opieki nad dziećmi, począwszy od żłobków i przedszkoli. Coraz więcej osób, decydując się na dziecko, zaczyna zwracać uwagę na to, że nie wieżowiec czy stadion, ale zadbany park z placem zabaw i bezpieczna droga do szkoły stanowią o tym, w jaki sposób żyje się w wielkim mieście. Nie sztuka chwalić się imprezami kulturalnymi, na które wielu z nas nie stać (nawet, jeśli średnio zarabiamy więcej niż w reszcie kraju, to jednak koszty życia również nie należą do małych) - sztuka tworzyć przestrzeń do wypoczynku, nie dyskryminującego ze względu na grubość portfela, a także budzić ludzką aktywność, by społeczności lokalne kwitły.

Dwa zarysowane powyżej modele modernizacji reprezentują dwa główne podejścia do zmiany społecznej - jedna jest odgórna i centralistyczna, druga zaś - bardziej oddolna i demokratyczna. Powoli, ale skutecznie rodzi się kultura demokratycznego współuczestnictwa w tworzeniu wspólnej przestrzeni - konsultacje społeczne, konflikty wokół planów zagospodarowania, alternatywne wydarzenia kulturalne pokazują to aż nadto dobitnie. Wcześniej głównymi indykatorami postępu były efektywność pracy, poziom zainteresowania inwestorów, wskaźniki ekonomiczne. Teraz coraz głośniej domagają się uznania czynniki rozwoju społecznego i ekologicznego, takie jak dostęp do wysokiej jakości usług publicznych, poprawa jakości miejskiego powietrza i obniżenia poziomu hałasu czy też ilość zieleni w otoczeniu miejsca zamieszkania. I bardzo dobrze - pokazuje to, że mamy alternatywę. Te dwie opcje wyboru i rezultaty ich długofalowego zastosowania doskonale opisują dwa teksty - Macieja Gduli na temat zamkniętych osiedli, plagi Warszawy, które nie zapewniają ani poczucia bezpieczeństwa (histeria wokół tej kwestii nie znika nawet pomimo odgrodzenia się od świata), ani poprawy jakości więzi społecznych w ich obrębie, i Ewy Charkiewicz na temat alternatywnych sposobów mierzenia rozwoju ekospołecznego na szczeblu lokalnym. Warto się z nimi zapoznać i stwierdzić, którą Warszawę uznajemy za miasto naszych marzeń i aspiracji.

Warto marzyć, szczególnie, jeśli stawką naszych marzeń i kształt niemal dwumilionowego miasta.

26 stycznia 2010

Ekonomia i status quo

Ucząc się do egzaminu ze wstępu do ekonomii wiedziałem, że w naszym kraju jej nauka nie będzie niczym przyjemnym. Mimo to nie spodziewałem się, że będę mógł przeczytać na temat podstaw ekonomii tyle jednostronnych opinii, co przy tej okazji. Nie mam zamiaru dokonać osobistego napiętnowania autorów, bowiem na dobrą sprawę równie dobrze mógłbym natrafić na inną pozycję z podobnymi danymi. Niech więc informacje na ten temat pozostaną anonimowe, ważne jest tu bowiem samo zjawisko replikowania pewnych przekonań dotyczących życia gospodarczego niż to, kto tym razem je spostrzega. Zresztą personalne podchodzenie do sprawy nie byłoby najlepszym pomysłem, wszak nawet i w czytanej przeze mnie pozycji były rozdziały lepsze i gorsze. Ogólne wrażenie jednak było z mej strony dość negatywne, szczególnie po wszystkich moich dotychczasowych lekturach dotyczących ekonomii ekologicznej i feministycznej.

Nie jestem jakimś wielkim kontestatorem kapitalizmu jako takiego - dość konsekwentnie twierdzę, że rynek, jeśli wprowadzić w jego obręb kwestie ekologiczne i społeczne, może być sprawnym narzędziem do tworzenia stabilnych społeczeństw, żyjących w obrębie ograniczeń ekologicznych. Niestety, wystarczy zlekceważyć dość intensywną krytykę dotychczasowych, mocno przesiąkniętych ekonomią neoklasyczną założeń, by cała konstrukcja dotychczasowej gospodarki opierać się zaczęła na głęboko niesprawiedliwych założeniach. Niby w dzisiejszych czasach można powiedzieć, ba, nawet napisać w podręczniku, że założenia w rodzaju egoistycznego homo oeconomicus nie odzwierciedlają pełnej złożoności ludzkich zachowań, ale zaraz potem i tak podaje się oparte na tym założeniu tezy. Maksymalizacja zysków przez przedsiębiorstwa czy też użyteczności przez gospodarstwa domowe nie tłumaczy zjawisk, takich jak wielkie imprezy charytatywne. Pozornie rozwiązać by ten problem mogła socjologia ekonomii - problem polega jednak na tym, że o ile wskaźniki badań interdyscyplinarnych rosną, to nadal częściej inne nauki społeczne korzystają z ekonomii niż na odwrót, co nie pozostaje bez wpływu na "rozjeżdżanie się" dominujących do tej pory przekonań z rzeczywistością społeczną.

Nie chodzi mi o to, by nagle autorki i autorzy zaczęli bić się w piersi i obiecywać poprawę. Chodzi mi raczej o bardziej obiektywne prezentowanie różnych stanowisk, co następuje w zależności od osoby piszącej. Brak mi na przykład feministycznych ujęć gospodarstwa domowego, ale skoro nie ma w książce osobnej części poświęconej temu zagadnieniu (jest tylko o konsumentach), nie muszę jeszcze tak bardzo się denerwować. Rozdziały poświęcone handlowi międzynarodowemu i globalizacji podniosły mi jednak ciśnienie dość mocno. Wady (albo - jak kto woli - efekty uboczne) globalizacji są widoczne gołym okiem, powstała na ich temat obszerna literatura, kiedy zatem zbywa się nią cynicznymi żarcikami, oznacza to, że osoba pisząca nie ma pojęcia, czym są międzynarodowe stosunki gospodarcze. Nie byłem w stanie uwierzyć w prezentację "krytyków wolnego handlu" - są to bądź to populiści, chcący zdobyć głosy wyborców, bądź to nie znający się na gospodarce moraliści, którzy przeszkadzają biznesowi w tym, co umie najlepiej - zarabianiu pieniędzy. Ba, jest się w stanie bez żenady przytoczyć tabelkę, z której wynika, że ochrona pracownicza i dbałość o środowisko naturalne szkodzą wzrostowi PKB, który ma być gwarantem równomiernego wzrostu dobrobytu. Cóż, w takim bądź razie nie pozostaje mi nic innego jak cieszyć, że piszący takie niestworzone historie facet nie poznaje uroków nieskrępowanego wolnego handlu w chińskich wytwórniach odzieży albo też nie traci zdrowia w zdegradowanych niszach ekologicznych globalnego Południa.

Przy dobrych chęciach można zaprezentować dane statystyczne w taki sposób, by udowodnić nawet najbardziej kuriozalną tezę. Przykład? Na własne oczy widziałem tabelkę, w której podzielono najbardziej rozwinięte kraje w 1990 roku (jakże aktualne dane jak na podręcznik mający ze 4-5 lat...) na 3 grupy: te, w których udział sektora publicznego w kreacji PKB wynosił ponad 50%, te ze wskaźnikiem na poziomie 40-50% i te poniżej 40%. Dane prezentuje się takie, by móc uzasadnić wniosek, że wysoki udział państwa w tworzeniu PKB jest zbędny i nie wpływa na jakość życia. Dowód? W Szwecji i Australii mamy podobny wskaźnik analfabetyzmu, wynoszący ok. 1%... Cóż, wydawać by się mogło że istnieją lepsze mierniki rozwoju, chociażby nieszczęsny stosunek finansowania edukacji do ilości rejestrowanych patentów. Co więcej, w grupie 50%+ znalazły się tak zróżnicowane kraje, jak wspomniana wyżej Szwecja a Włochy, które faktycznie nie słyną z efektywnego wydatkowania publicznej kiesy. Gdyby zatem autorka doszła do wniosku, że wysoki poziom wydatków publicznych nie gwarantuje automatycznie lepszej jakości życia, trudno by mi było się z tym twierdzeniem się nie zgodzić. Nie pada ono jednak, zastąpione przez sugestię, że wydatki publiczne nie są do niczego potrzebne.

Dużo pisze się w książce na temat potencjalnej nieefektywności sektora publicznego, zapominając jednak, że jakość jego funkcjonowania nie jest dana z góry i pozostaje wypadkową stosunków społecznych, poziomu społecznego kapitału, zaufania etc. Zupełnie inaczej działa własność publiczna w kraju egalitarnym i uodpornionym na korupcję, z jawnie działającymi wedle transparentnych przepisów instytucjami publicznymi, a inaczej - tam, gdzie nepotyzm i mafijne koligacje biorą górę. Co ciekawe, korupcja jest zła wtedy, gdy paraliżuje możliwości rozwoju prywatnej przedsiębiorczości, podczas gdy w wypadku własności publicznej brak efektywności i społecznej kontroli traktuje się niemal jako oczywistość. Warto przypomnieć, że do niedawna taką samą oczywistością była "tragedia wspólnego pastwiska", a więc założenie, że własność wspólna zostanie zniszczona przez egoistyczne jednostki. Elinor Ostrom w wielu swoich pracach odwiodła, że nie jest to żadna oczywistość, tylko założenie, maksymalnie upraszczające społeczną rzeczywistość.

Poziom zawierzenia neoliberalizmowi bywa tak duży, że pojawiają się sprzeczności między poszczególnymi rozdziałami. W jednym możemy zatem przeczytać o tym, jak podatki progresywne i system pomocy społecznej stanowią automatyczne stabilizatory na czas kryzysu, podczas gdy kilkadziesiąt stron dalej inny autor prezentuje swoje zalecenia dotyczące polityki sprzyjającej inwestycjom zagranicznym, w których walczy z płacami minimalnymi i promuje podatek liniowy. Parę stron wcześniej pisze on zresztą o przykładach na publiczne oszczędzanie pieniędzy, dając przykład ZSRR i kolektywizacji rolnictwa, która zabiła 6 milionów osób. Cóż, rozumiem znowuż że kapitalizm nigdy nikogo nie zabił i nie wyzyskiwał, dzieci nie pracowały w kopalniach, a 8-godzinny dzień pracy spadł z nieba... Tak, to prawda że interwencja publiczna nie zawsze jest dobra, ale najpierw wyzywać alterglobalistki i alterglobalistów od moralizowania, a następnie samemu się tak bawić? Czemu się jednak dziwić, skoro - zdaniem owego autora, który pewnie nawet ma jakiś tytuł akademicki - Europa doszła do bogactwa własną zaradnością, filozofią życia i wszystkim, tylko nie np. kolonializmem czy handlem ludźmi, o czym w podręczniku nie przeczytamy.

Po raz pierwszy zacząłem cieszyć się na myśl, że osoby uczące się mogą nie korzystać z podręcznika. Ponieważ wykład prowadzony był tak, by korzystanie z niego nie było koniecznością, jest ku temu spora szansa. Dodatkowym czynnikiem zniechęcającym bywają także ceny, które dla osób studiujących są nierzadko dość zaporowe. Teraz nie dziwię się jednak, że z zieloną polityką nad Wisłą nie jest łatwo się przebić. I wcale mnie to nie cieszy...

25 stycznia 2010

Sztuczne przygody

Uwielbiam skandale - szczególnie takie, które nigdzie na świecie skandalami by nie były, ale nad Wisłą rozpalają wyobraźnię do czerwoności. Może przesadzam z tym retorycznym optymizmem, dotyczącym kondycji ludzkiej, ale zastanawiam się bardzo poważnie nad tym, jak w szerszym dyskursie publicznych traktuje się sztukę. Oto pewna pani zagospodarowała artystyczną przestrzeń stacji Metra Marymont na latające, dmuchane baranki, poruszające się po przestrzeni Warszawy. Nazwała swą instalację "Baranki Boże" - no i zaczął się raban. Nagle okazało się, że są to akcesoria erotyczne i że wiedzą o tym nawet dzieci, których rodzice chcą bronić przed zgorszeniem. Tak przynajmniej twierdzą "zdegustowani rodzice" - ja szczerze mówiąc nie miałem pojęcia, że to gadżet z sex shopu, a specjalnie pruderyjny nigdy nie bylem. Cóż, nie wiem skąd ta wiedza, ja podobne zabawki widziałem np. u osób, korzystających w wypoczynku nad wodą, dołączam nawet stosowne zdjęcie, dbając o to, by anonimowość przedstawionej postaci była zachowana. Zapewne jak z każdym przedmiotem codziennego użytku da się z czymś takim zrobić coś zdrożnego albo i nie, ale cóż - osoby zbulwersowane wiedzą lepiej. Widać muszę się jeszcze dokształcić w tej kwestii.

I znów - zero dyskusji na temat koncepcji autorki, Julii Curyło, na temat infantylizacji katolickiej popkultury, której skrajnością mogłyby być baranki z sex shopu. Trzeba bronić czci i wiary ojców, dziadów etc. (bo matek czy babć już nie, Polak-katolik jest mężczyzną, nawet, jeśli to kobieta modli się bardziej żarliwie, a facetowi bliżej do sarmaty-hulaki) i zapobiec zgorszeniu. Pojawił się zatem wypisany sprayem napis "chłam nie sztuka". Nawet jeśli założymy, że to prawda, co w dzisiejszych czasach jak nigdy jest kwestią gustu a nie odgórnie zadekretowanego sądu, to co z tego? Wygląda na to, że bardzo nierówno cenimy ludzką pracę - górnik haruje, copywrighter, wymyślając na nas reklamowe pułapki, to wzór do naśladowania, ale artystka, jeśli nie zapewni nam obrazka idealnie dopasowanego do naszego wyobrażenia "wsi spokojnej, wsi wesołej", staje się heretyczką.

Szczerze mówiąc, zaczyna to być irytujące. Ludzie usiłujący w taki sposób powstrzymać dyskusję, albo chociaż utrudnić innym zapoznanie się z muralem, traktują ludzi jak nieforemne ameby, które, gdy tylko go zobaczą, stracą wiarę i porzucą życie rodzinne na rzecz seksu z gumowym barankiem. To już nawet nie smutne - to żałosne. Tu nie ma miejsca na dialog - rzekomi "zbulwersowani" nie mają na celu np. zorganizowania debaty z twórczynią, w trakcie której strony mogłyby wymienić się wrażeniami. Chodzi im o nowy "zakaz myślenia" - Denkverboten - który ma zapobiec wyrażaniu przekonań, które odstają choć trochę od koncepcji wyboru pt. "Bóg albo rynek". Szczególnie łączenie się tych dwóch sfer, stanowiące zagrożenie dla liberalnej demokracji, staje się stabuizowane. Moralność rodem z rodziny Dulskich musi zatriumfować, bo inaczej straci swą rację bytu. Jak długo jeszcze?

To coś podobnego do sporów o wystawę sztuki homoerotycznej w Muzeum Narodowym. Posłowie PiS argumentują, że instytucja ta finansowana jest z pieniędzy podatników, którzy nie życzą sobie "homoseksualnej propagandy". To dziwne, bo jeszcze niedawno sondaż wskazał, że 60% z nas nie miałaby nic przeciwko, gdyby osoba nieheteronormatywna została premierem naszego kraju - poziom akceptacji społecznej dla zachowań, które zdaniem części Prawa i Sprawiedliwości byłyby z pewnością "obnoszeniem się" nie jest zatem marginalny. Poza tym wedle mojej wiedzy podatki nie płacą wyłącznie osoby heteroseksualne. Geje i lesbijki, osoby bi i transseksualne mają pełne prawo do domagania się od instytucji publicznych poważnego traktowania ważnej dla nich dziedziny życia. Wyjątkowo mogę pozwolić sobie na zgodzenie się z ministrem kultury, Bogdanem Zdrojewskim, który stwierdził, że gdyby stosować tego typu cenzurę to Muzeum Watykańskie należałoby zamknąć.

Dla tej mniej pogodzonej z modernizmem prawicy kluczem do poznania świata i kontroli nad społeczeństwem staje się historia - stąd tak duża dbałość o przekazywanie takiego, a nie innego obrazu np. powstania warszawskiego. Wystawa homoerotyczna w Muzeum Narodowym jest dla nich niebezpieczna, bo pokaże jasno, że kwestie odmiennych preferencji seksualnych to nie aberracja naszych czasów, ale odwieczna różnica między ludźmi, tak jak prawo- i leworęczność. Uznanie tej kwestii za oczywistą byłoby gwoździem do trumny dla ich pomysłu na wspólnotę narodową, stąd tak wściekle potrafią - niezgodnie z faktami medycznymi - przyrównywać np. homoseksualizm i zoofilię. Wydaje im się, że mają szansę wygrać tę walkę, ale nie jest to prawdopodobne. Modernizacja kulturowa powoli, ale skutecznie zachodzi, a wystawa w Muzeum Narodowym daje szansę, że o alternatywach wobec heteronormy będziemy w końcu rozmawiać otwarcie i bez aury skandalu. No, chyba że jakiś wierny "tradycji i obyczajom" zaatakuje dzieła sztuki sprayem, nie mogąc pogodzić się z faktem, że świat nie skończył się na Sarmacji...

24 stycznia 2010

30 lat zmieniania Niemiec

Niemieccy Zieloni rozpoczęli świętowanie jubileuszu 30-lecia powołania do życia ogólnokrajowego ugrupowania ekologicznego. Już w 1982 roku pierwsze osoby z tej partii pojawiły się w Bundestagu, zadziwiając sztywnych chadeków, liberałów i socjaldemokratów swoim sposobem bycia, bezpośredniością i silnym oddaniem ideom, w które wierzyły. Wśród fundatorów partii był m.in. artysta Joseph Beuys, nagrodzony Noblem pisarz Heinrich Boell i ekofeministka Petra Kelly. We wczesnej fazie istnienia zastanawiano się, jak poradzi sobie na scenie politycznej formacja, grupująca dość eklektyczne zdawać by się mogło ruchy społeczne, takie jak ekologiczne, feministyczne, działające na rzecz sprawiedliwości społecznej i praw mniejszości. Na początku jej istnienia wyszły z niej osoby o konserwatywnych poglądach kulturowych, tworząc własną, małą partyjkę. Okazało się jednak, że podstawy do wzajemnego zrozumienia i opracowania spójnego projektu zielonej polityki były na tyle silne, że dziś Zieloni w Niemczech zdobywają w skali kraju ponad 10% głosów, mają ponad 20 wybieranych w bezpośrednich wyborach burmistrzów i w nadchodzących wyborach w samym Berlinie ścigają się o pierwsze miejsce z CDU, SPD i Lewicą.

Skąd wzięła się wśród ruchów społecznych potrzeba stworzenia własnej partii? Po pierwsza, żadna z dotychczasowych nie interesowała się nimi, okopując się w obrębie bądź to klasy robotniczej, bądź osób wierzących albo chociaż zainteresowanych jakąś formą "ładu moralnego", bądź też niemieckiego biznesu. Rok 1968 i studenckie niepokoje ówczesnego okresu pokazały, że istnieje rosnąca grupa ludzi, na pytania których CDU, SPD i FDP nie odpowiadały. Rosnąca rola wartości postmaterialnych, wzrost świadomości ograniczeń ekologicznych, w obrębie których rozwija się ludzkość, nierówność płci i zaduch obyczajowy, tłumiony za pomocą skupiania się na wskaźnikach ekonomicznych, wyścig zbrojeń - wszystko to złożyło się na atmosferę, która zachęciła do upartyjnienia i upolitycznienia tych kwestii. Świadomość klęski innych metod zmiany społecznej - czy to skupiania się wyłącznie na ulicznym proteście, czy też terrorystycznych działań RAF - również pomogła w podjęciu decyzji.

Bywały okresy, kiedy projekt ten wydawał się skończony. Sama Kelly mawiała, że Zieloni dążą do stworzenia społeczeństwa, w którym partia tego typu nie będzie już potrzebna. W 1990 roku wpadli na kuriozalny pomysł rozgrywania kampanii pod hasłem "wszyscy mówią o Niemczech, my mówimy o klimacie", co sprawiło, że zachodnia część partii wypadła z Bundestagu. Doświadczenie to jest po dziś dzień pamiętane w partii, nauczyło ją to, że kierowany do ludzi przekaz nie może być oderwany od realnych problemów, przed którymi stają. Fala neoliberalnej, globalnej restrukturyzacji gospodarczej, przetaczająca się przez świat w latach 80. XX wieku podminowała stabilność życia wielu ludzi - na to zjawisko Zieloni musieli odpowiedzieć.

Zadanie to było tym bardziej naglące, że w 1998 roku, po raz pierwszy w historii Niemiec, weszli do rządu federalnego w koalicji z SPD. Świadomość konieczności kompromisów, nierzadko bardzo bolesnych, a także niezadowolenia bazy społecznej, z której się wyrosło, bywała bardzo bolesna. Kosowo i Afganistan wyznaczyły punkty szczytowe kryzysu wewnątrz formacji, związanego z rozumieniem pacyfistycznych podstaw zielonej filozofii. Reformy socjalne zainicjowane przez SPD czy kwestie wewnątrzpartyjnej demokracji również dołożyły swój udział do kociołka z problemami. Pojawiały się analizy, które - po kolejnych klęskach w wyborach w landach - wieszczyły koniec tego projektu politycznego. Tak jednak się nie stało, Zieloni zrozumieli, co było nie tak, a do tego mogli pochwalić się realnymi zmianami, związanymi z realizacją swoich haseł wyborczych, takich jak rozwój energetyki odnawialnej, wzrost ilości zielonych miejsc pracy, poprawa ochrony konsumenckiej i przede wszystkim - przeforsowanie stopniowego wyłączenia wszystkich elektrowni atomowych w tym kraju.

Dziś, jak pisze Ralf Fuecks, dyrektor fundacji Heinricha Boella, kolor zielony na dobre zadomowił się w niemieckim społeczeństwie, będąc awangardą zmian w sposobie myślenia i życia. Być może rządy czarno-żółtej koalicji spowolnią zmiany na lepsze, ale nie są ich w stanie zatrzymać. Wedle najnowszych sondaży Zieloni wracają na pozycję trzeciej największej siły politycznej w kraju, co jest dobrą prognozą przed kolejnymi wyborami regionalnymi. Po ich stronie stoi kompetencja ekologiczna, społeczna i ekonomiczna, którą promują pod hasłem Zielonego Nowego Ładu. Coraz silniej stają się obecni także na obszarze byłej NRD, gdzie do tej pory trudno było im przekroczyć próg 5%. Wszystkie te fakty sprawiają, że można być optymistycznym - wszak zielony to kolor nadziei. Życzę zatem niemieckim koleżankom i kolegom wszystkiego najlepszego, mając nadzieję na to, że pewnego dnia podobny proces zajdzie i w Polsce.

23 stycznia 2010

Wydarzenia na koniec miesiąca

Rektor WSHiFM zaprasza na spotkanie pt.

Zmiany klimatyczne w aspekcie protokołu z Kyoto i konferencji kopenhaskiej oraz pokaz slajdów z komentarzem Antarktyda Wschodnia – biała kraina.

Wydarzenie odbędzie się w czwartek 28 stycznia, o godz. 17:00 w Centrum Dydaktycznym WSHiFM: Al. Jerozolimskie 65/79 (Centrum LIM – budynek Marriott).

Więcej informacji na stronie www.wshifm.edu.pl

W spotkaniu wezmą udział m.in.

J. E. Andrzej Łupina

1975-1985: Szef Działu Współpracy Gospodarczej z Zagranicą w Instytucie Kształtowania Środowiska, Warszawa,

1977-1978: konsultant UNEP w Nairobi,

1986-1990: st. specjalista w Instytucie Gospodarki Przestrzennej,

1990-1996: Ambasador RP w Zairze,

1996-1997: st. radca ministra w Departamencie Stosunków Ekonomicznych w Ministerstwie Spraw Zagranicznych,

1998-2002: Ambasador RP w Algierze,

2003-2005: Ambasador tytularny w Departamencie Strategii i Planowania Polityki Zagranicznej w Ministerstwie Spraw Zagranicznych,

2005: mianowany Ambasadorem w Senegalu. Obecnie zajmuje się także kwestiami klimatu w MSZ.

prof. dr hab. Maciej Sadowski - Przewodniczący Rady Naukowej w Instytucie Ochrony Środowiska. Wieloletni przedstawiciel Polski podczas wszystkich międzynarodowych spotkań Państw Członkowskich Międzynarodowej Konwencji w sprawie Zmian Klimatu. Doradca Ministra Ochrony Środowiska.

dr Szymon Ostrowski – geolog, uczestnik wyprawy na Antarktydę Wschodnią w roku 2007/2008, wieloletni wykładowca na Wydziale Geologii Uniwersytetu Warszawskiego, obecnie pracownik Przedsiębiorstwa Badań Geofizycznych.

***

Praca domowa kobiet w Polsce: potrzebne nowe prawo!

Nieodpłatna praca kobiet w domu, zwłaszcza niepracujących zawodowo, które nie mają żadnego zabezpieczenia na przyszłość, to palący problemem społeczny. Jej wartość deprecjonowana jest zarówno przez społeczeństwo, decydentów politycznych, jak też same kobiety. Aby przerwać dyskryminację gospodyń domowych potrzeba systemowych rozwiązań w zakresie polityki rodzinnej.

Marek Balicki, poseł na Sejm RP oraz Fundacja MaMa serdecznie zapraszają na konferencję poświęconą sytuacji kobiet pracujących w domu, która odbędzie się 26 stycznia o godz. 11:00 w Sejmie RP, sala nr 24, budynek G.

Podczas konferencji przekazane zostaną rekomendacje dla Sejmu i Senatu dotyczące domowej pracy kobiet oraz nastąpi uroczyste wręczenie Społecznego Nobla 2009 nowej członkini Ashoki, która aktywnie działa na rzecz poprawy sytuacji matek w Polsce.

Wszystkie osoby, które chciałyby wziąć udział w przekazywaniu rekomendacji proszone są o wysłanie maila z imieniem i nazwiskiem na adres: sylwia(at)fundacjamama.pl do piątku (22.01), do godziny 20.00.

***

Manifestacja przeciwko ograniczaniu wolności w sieci

W dniu 23.01.2010 o godzinie 12:00 rozpocznie się manifestacja, mająca na celu zwrócenie uwagi na to, że ingerowanie w internet działa tylko i wyłącznie na szkodę użytkowników. Obecnie rząd ma nadzieję, że po nałożeniu cenzury na internet wszystko się zmieni. Wszelkie próby/pomysły cenzurowania internetu, odcinania użytkowników od sieci i tym podobne, odbierają nam prawo do prywatności, a co za tym idzie pozbawiają nas konstytucyjnych praw. Nie możemy się na to zgodzić chociażby ze względu na naszych przodków, którzy walczyli abyśmy mogli żyć w wolnym kraju.

Manifestacja: 23.01.2010 – 12:00 – Plac Zamkowy w Warszawie. Manifestacja prawdopodobnie przejdzie pod Sejm, gdzie krótkim wystąpieniem Prezesa Partii Piratów zostanie ona podsumowana i zakończona. Zapraszamy wszystkich, a zwłaszcza tych, którym los Polskiego Internetu nie jest obojętny.

Wraz z Blackouteurope.pl w ramach przygotowań do manifestacji 23 stycznia 2010 prosimy, abyście zabrali ze sobą myszki i klawiatury, by pokazać co zostanie nam odebrane wraz z cenzurą internetu i dozwolonym użytkiem.

Informacja ze strony polskiej Partii Piratów.

22 stycznia 2010

W zielonej sieci - odc. 18

Blogi:

- Peter Tatchell, wieloletni aktywista praw człowieka, w tym praw mniejszości seksualnych, należący do Zielonych Anglii i Walii, został uznany za "Liberalny Głos Roku" poprzez osoby z... Liberalnych Demokratów. Wiele na ten temat pisze Adrian Windisch.

- Stuart Jeffery o tym, jak brytyjski rząd zawodzi osoby na emeryturze.

- U Bardzo Publicznego Socjologa interesująca (także w polskim kontekście) analiza, dotycząca wpływu liderów na poparcie partii politycznych.

- W okresie, gdy jest dużo śniegu, należy zadbać o odśnieżanie - Zieloni w Brighton, jak donosi Ben Duncan, działają na rzecz zwiększenia możliwości jego samoorganizowania przez społeczność lokalną. O śniegu dużo też pisze się na blogu New Economics Foundation, zaś David Young tłumaczy, dlaczego za problem ten mogą odpowiadać zmiany klimatu.

- Glenn Vowles tłumaczy, dlaczego w Anglii warto głosować na Zielonych - np. dobrowolnie zobowiązują się do zrzeczenia się mandatów w wypadku otrzymania wotum nieufności od elektoratu.

- Richard Lawson zadaje ważne pytanie - o zdolność Ziemi do pomieszczenia rosnącej populacji ludzkiej.

- Jim Jepps pokazuje wyniki badań, z których jasno wynika, że "zazielenienie" Konserwatystów to ściema.

- Tom Harris z kolei argumentuje, dlaczego ani Partia Pracy, ani Partia Konserwatywna nie są dobrym wyborem dla brytyjskiej służby zdrowia.

Partie:

- Niemcy: Rozpoczyna się sezon skandali finansowych z udziałem FDP - pieniądze od hotelarzy za obniżkę podatków.

- Austria: Debata nad prawem imigranckim trwa.

- Europa: Europejska Partia Zielonych wskazuje na problemy z falą rasizmu we Włoszech, a Zieloni w PE przypominają o konieczności rewizji traktatu handlowego Unii Europejskiej z krajami rozwijającymi się.

- Anglia i Walia: Zieloni walczą z koncentracją na rynku słodyczy.

- Irlandia: Będą szczepionki na raka.

- Australia: Wezwania do referendum ws. ogłoszenia kraju republiką coraz głośniejsze.

- Nowa Zelandia: Zieloni krytykują pomysły na reformę podatkową, mogące zwiększyć poziom nierówności w tym kraju.

- Holandia: Zielona Lewica chwali się sukcesami w samorządach, inaugurując swoją kampanię.

21 stycznia 2010

Feminizm, lewica, dialog

Ostatnimi czasy trwa dyskusja na temat tekstu Agnieszki Graff na temat NGO-izacji społeczeństwa obywatelskiego, w tym ruchów feministycznych. Szczerze mówiąc wcale mnie ta sytuacja nie dziwi, jest bowiem pochodną procesów transformacyjnych, odbierających nam - jak pisze w najnowszym przewodniku Krytyki Politycznej po ekologii Adam Ostolski - czas wolny, tworzących mniej stabilne podstawy naszego życia i tym samym utrudniające społeczne zaangażowanie. Trudno też marzyć o zmianie, kiedy pamięta się zlekceważenie ponad miliona podpisów z wnioskiem o referendum w sprawie aborcji we wczesnych latach 90., a także, gdy obok zmagania się z własnymi wydatkami w gospodarstwie domowym trzeba też myśleć o znalezieniu pieniędzy na opłacenie np. czynszu biurowego. Nie oznacza to, że krytykuję stanowisko Agnieszki Graff - jest ono zasadniczo trafne. Problem polega na tym, że trudno nam wszystkim - czy to funkcjonującym w organizacjom pozarządowym, czy też w pozbawionych dotacji budżetowych partiach politycznych - wyobrazić sobie jakąś całościową alternatywę. Zielona polityka na szczęście daje taką bazę, która umożliwia dalsze działanie w niesprzyjających warunkach, jeszcze bardziej niesprzyjających pod względem finansowym niż u NGO. Wydaje mi się zatem, że jednak społeczeństwo obywatelskie tkwi przyczajone w owych organizacjach i czeka na lepsze czasy.

Kiedy one nadejdą? Trudno powiedzieć. W wypadku organizacji feministycznych część z nich nabrała wiatru w żagle po Kongresie Kobiet. Debata na temat znaczenia tego i towarzyszących mu wydarzeń - w tym kongresów regionalnych i zbiórki podpisów pod ustawą parytetową - trwa. Dość nowy tekst na lewica.pl, będący przedrukiem dyskusji w "Zadrze" pokazuje, że środowisko kobiece, tak jak i każde inne, dalekie jest od jednomyślności. Sam z ciekawością przeczytałem i opisałem publikację wydaną w związku z Kongresem i to pod jej kątem dokonywałem oceny wydarzenia. Daleki jestem od jego totalnej krytyki, jak również bezrefleksyjnego chwalenia, zatem każdy głos w tego typu dyskusji czytam z ciekawością.

W dyskusje te dość dobrze wpisuje się przeczytany przeze mnie tekst Katarzyny Szumlewicz "Wątki lewicowe we współczesnym ruchu kobiecym w Polsce". Ma on już swoje lata, ale to z ich perspektywy możemy ocenić, czy coś zmieniło się w kwestii kładzionych przez feministki i feministów akcentów. Szumlewicz zwraca w nim uwagę na omijanie przez część z nich kwestii systemowych przemian i ich wpływu na pogorszenie się sytuacji kobiet. Jej zdaniem poddanie się jednostronnej krytyce minionego ustroju poważnie utrudniło zdiagnozowanie istniejącej w naszym kraju biedy i wykluczenia, dotykającego znacznie częściej i mocniej kobiety niż mężczyzn.

Wydaje się z perspektywy roku 2010 że pewna część tych diagnoz uległa dezaktualizacji. Chyba najlepszym przykładem jest tu pewna ewolucja poglądów Magdaleny Środy. Jeszcze 2 lata temu wspierała ona pomysły, takie jak ułatwienie zwalniania kobiet w ciąży przez pracodawców, podczas gdy ostatnimi czasy nie ma problemu ze zwracaniem uwagi na to, że nie wszystko w PRL było gorsze niż obecnie, jeśli chodzi o sytuację kobiet, że rząd powinien wydawać więcej na żłobki i przedszkola zamiast na zbrojenia, zaś w zeszłorocznych wyborach do Parlamentu Europejskiego kładła silny nacisk na kwestię stworzenia socjalnej Europy. Także zarzuty wobec portalu Feminoteki wydają mi się przesadzone - w jego publicystyce widać przeróżne odcienie feminizmu, zaś w promowanych zaproszeniach nie brakuje imprez o wydźwięku wyraźnie krytycznym wobec aktualnej sytuacji w kraju.

Nie chodzi mi tu o to, by z paternalistycznych pozycji lekceważyć głosy krytyczne wobec głównego nurtu jednego z nurtów społeczeństwa obywatelskiego. Wiele z nich jest bardzo ciekawych i wartych dyskusji - tak jak dostępny na stronach Think Tanku Feministycznego tekst Szumlewicz. Istnienie alternatywnych narracji tworzy warunki do debaty, z której wnioski mogą pomóc - jeśli będzie ona prowadzona na zasadzie równego dostępu stron - w dalszym planowaniu działań ruchu. Rozumiem też, skąd biorą się głosy zniecierpliwienia, sam bowiem dochodzę do wniosku, że niezależnie od tego, co by się robiło, i tak ktosia/ktoś będzie niezadowolona/y. Być może, co nie zwalnia nas z dyskusji. Angażując energię i zapał w jakieś przedsięwzięcie, możemy nie dostrzegać jego luk i wad, które widzą osoby postronne. Chwila dialogu może pozwolić nam na uniknięcie raf i pójście do przodu - a na tym zależy chyba nam wszystkim.

20 stycznia 2010

Ruch "Nie przez miasto" pisze do europosłanki Evy Lichtenberger

Ogólnowarszawski Ruch na Rzecz Obwodnicy Pozamiejskiej “NIE PRZEZ MIASTO”

Szanowna Pani
,

Piszemy do Pani ponieważ potrzebujemy Pani pomocy i Pani wsparcia.

Warszawa jest jednym z najbardziej zanieczyszczonych miast w UE. Od wielu lat przekraczane są tutaj normy PM10, NO2 i ostatnio benzo(α)pirenu. Sprawę tę podnieśliśmy w petycji do Parlamentu Europejskiego nr 0553/2007. Aglomeracja Warszawska była objęte Planami Ochrony Powietrza (po raz pierwszy w roku 2003, a potem w roku 2007). Mimo tego, jakość powietrza w Aglomeracji Warszawskiej ciągle się pogarszała. Ostatnio, Komisja Europejska Decyzją K(2009)989 z 11.12.2009 r. odrzuciła wniosek Polski o przedłużenie terminu na wdrożenie norm NO2 do roku 2012 (punkt 25 Decyzji). Jeśli chodzi o PM10, Komisja stwierdziła, że władze polskie nie wykazały, że środki podjęte przed rokiem 2005 były właściwe (punkt 35 Decyzji).

Tymczasem, najbliższych latach, za 30 mld PLN (8 mld €), drogi czterech międzynarodowych korytarzy transportowych: Nr I (Via Baltica), Nr II (EW), Nr VI (NS) i projektowanego korytarza A, przenoszące ciężki tranzytowy, przetną się w granicach administracyjnych miasta, w gęsto zaludnionym terenie ( patrz Mapy 1 i 2). Wariant ten jest kilkakrotnie (wg niektórych szacunków nawet dziewięciokrotnie) razy droższy od kosztu wybudowania obwodnicy pozamiejskiej. Taki pierścień wewnątrz miasta, razem z nowobudowanymi drogami lokalnymi i blisko czterdziestoma wielopoziomowymi skrzyżowaniami zredukują Metropolię do roli zaplecza logistycznego dla międzynarodowego transportu i tranzytu samochodowego.

Pomimo, że dyrektywa SAE 2001/42/WE wymaga, żeby wpływ takich przedsięwzięć na środowisko był oceniany całościowo, projekt został podzielony na wiele mniejszych zadań (niebieskie linie na załączonej mapce pokazują granice projektów cząstkowych), co powoduje że zaniedbuje się wzajemne oddziaływanie sąsiednich odcinków oraz kumulację skutków, a wpływ skrzyżowań na środowisko nie jest zwykle w ogóle rozpatrywany.

Realizacja tego projektu spowoduje nadmierny wzrost transportu samochodowego kosztem innych rodzajów transportu. Na drogi tranzytowe nie będą miały wstępu autobusy miejskie. Poprzerywane zostaną połączenia lokalne, co spowoduje znaczne pogorszenie mobilności i komunikacji w mieście.

W petycjach 483/2006 i 884/2007 do Parlamentu UE, w skargach do Komisji Europejskiej (2005/4966,SG(2005)A/9413 and ADONIS A (07) 4084) i w listach uzupełniających, pokazaliśmy liczne przypadki naruszanie dyrektyw Unii Europejskiej. Niestety, mamy niewiele informacji na temat skutków naszych wystąpień.

Przedkładając powyższe, chcieliśmy zaprosić Panią i Pani kolegów z Grupy GREENS/EFA z na wizję lokalną w Warszawie lub bylibyśmy wdzięczni gdybyśmy mogli spotkać się z Panią w Brukseli, lub w Strasburgu aby bardziej szczegółowo przedstawić problemy z jakimi spotkają się mieszkańcy Warszawy.

Łączymy wyrazy szacunku

Stowarzyszenie Ekologiczne Światowid - Krystyna Kowalska
Stowarzyszenie Sąsiedzkie Załuski-Stasin - Andrzej Kacperski
Stowarzyszenie Ekologiczny Ursynów - Danuta Cesarska
Chomiczówka Przeciw Degradacji - Maciej Tomaszewski
Liga Ochrony Przyrody Oddział Warszawa-Południe - Beata Nowak
Stowarzyszenie Zielone Osiedla - Anna Horoszkiewicz
Stowarzyszenie Na rzecz Ochrony Środowiska i Zasobów Naturalnych „Woda i Przyroda” WIP - Zofia Olędzka
Ogólnowarszawski Ruch na Rzecz Obwodnicy Pozamiejskiej “NIE PRZEZ MIASTO” - Piotr Kędzierzawski

19 stycznia 2010

Do czego przydaje się troska?

Kiedy zapowiadałem właśnie pisaną recenzję, napisałem, że to jedna z ważniejszych dla polskiego feminizmu i zielonej polityki książek wydanych ostatnimi czasy. Po przeczytaniu jej do końca nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Aż człowiekowi się przykro robi, kiedy myśli o tym, że nad "Genderem i ekonomią opieki" nie toczy się żywa debata w ruchu. Nieco to dziwi, bo stołeczna Cykloza przy okazji premiery publikacji pod redakcją Ewy Charkiewicz i Anny Zachorowskiej-Mazurkiewicz pękała w szwach. Kiedy słuchałem prelegentek, ogarniał mnie pewien smutek - mówiły kompetentnie i rzeczowo, w przeciwieństwie do osób obecnie zajmujących się rządzeniem w tym kraju. Rządzeniem, którego rezultaty dla jakości życia kobiet i mężczyzn w innych krajach książka opisuje w znakomity sposób. Smutek, że to nie one decydują o kierunku polityki ekonomicznej i społecznej w naszym kraju.

Staram się wręczać jak najwięcej egzemplarzy osobom, które wiem, że zrobią z nią coś dobrego. Tak to już jest - wszyscy w ruchu społecznym muszą radzić sobie z ograniczeniami finansowymi (wpływającymi np. na wysokość nakładów tworzonych w jego obrębie publikacji) i logistycznymi. Jednocześnie przy tego typu działalności wydawniczej, obejmującej tworzenie i upowszechnianie nowych idei zamiast wznawiania starych dzieł, łatwo popaść w kolejną mieliznę. Tak często bowiem dochodzimy do wniosku, że musimy przygotowywać "podręczniki", "elementarze" i inne "przewodniki" dla początkujących, że nie starcza czasu, pieniędzy i energii na samorozwój i twórczą reinterpretację wyznawanych idei. Ta pułapka często kończy się tym, że dostajemy do ręki książki, pisane z "wysokiego c" i tak naprawdę niewiele z nich pojmujemy. Szczęśliwie "Gender i ekonomia opieki" unika obydwu tych raf, będąc fascynującym wyborem tekstów, zajmujących się sporą ilością zagadnień. Osobom zaczynającym przygodę z genderem i polityką feministyczną może wydać się momentami trudny, ale do zrozumienia. Co więcej, pokazuje na empirycznych dowodach, że kwestie kulturowe i ekonomiczne są ze sobą nierozerwalnie związane, a bez zrozumienia tego faktu poszukiwanie realnych, emancypacyjnych alternatyw jest bardzo trudne, jeśli nie niemożliwe.

Na początek dostajemy teksty teoretyczne, zwracające uwagę na znaczenie opieki w ekonomii. Neoklasyczny jej model z założenia traktuje pracę niepłatną jako nieistotną (wszak nie zwiększa ona PKB), pomimo faktu, że bez zachodzącej w gospodarstwach domowych reprodukcji społecznej istnienie pracy płatnej i ekonomii w ogóle nie byłoby możliwe. Nie chodzi tu tylko o biologię, ale też i o cały proces wychowawczy, a nawet robienie zupy po pracy. Działania te w wyniku kulturowych uprzedzeń pełnią głównie kobiety, które w wyniku procesów restrukturyzacyjnych w gospodarce i braku równego podziału obowiązków w domu są coraz bardziej narażone na przemęczenie. Coraz bardziej obciążające nas tempo życia zagraża gospodarce, podmywając podstawy jej reprodukowania się. To właśnie tutaj - w tekście Daniela Engstera, znajdujemy interesujące rozważania powiązane z koncepcją wolności. Zamiast atomizacji proponuje on uznanie, że jako istoty społeczne jesteśmy ze sobą wzajemnie powiązane i powiązani, skąd wywodzi obowiązek opieki. To bardzo przekonywujący wywód, bowiem oparcie wolności na egoizmie wypacza jej sens i wykrzywia znaczenie, służąc do zalegitymizowania naszego dobrego samopoczucia pomimo istniejących nierówności.

Praktyczne znaczenie opieki widać na przykładzie pielęgniarek. To one opiekować się muszą osobami chorymi, w polskich warunkach za dalece niewystarczające pieniądze. Ich znaczenie społeczne będzie wzrastać, jak pokazuje Lise Isaksen. Neoliberalizm dąży do reprywatyzacji i ponownego utowarowienia usług publicznych, co w wypadku opieki nad dziećmi czy osobami starszymi oznacza przerzucanie odpowiedzialności z państwa na kobiety. Opóźnienie się okresu urodzenia dziecka i wydłużanie się czasu życia sprawia, że np. dla kobiet w okolicach 50. roku życia pojawia się presja na zajmowanie się zarówno wnuczętami, jak i własnymi rodzicami. Wyniszcza to fizycznie kobiety, a także zmniejsza prawdopodobieństwo podjęcia przez nie pełnoetatowej pracy. Jeśli zapewnienia o dbałości o "kapitał społeczny" miałyby mieć pokrycie, to rząd Donalda Tuska, mając na uwadze doświadczenia Zachodu, powinien zwiększać finansowanie opieki zdrowotnej.

Jak pokazuje w swym tekście Julia Kubisa, nic takiego nie ma miejsca. Owszem, nie jest już aż tak źle jak kilka lat temu, kiedy w szczycie chaosu związanego z reformami zdrowia w naszym kraju pielęgniarka zarabiała 900 zł na rękę. Nadal jednak istnieją spore dysproporcje zarobkowe (na rękę, w zależności od regionu i rodzaju szpitala, od 1,7 do 4 tysięcy) w zawodzie, kobiety często wyjeżdżają (np. do wspomnianej wyżej Norwegii, gdzie pomimo dobrych zarobków stykają się z uprzedzeniami etnicznymi) lub pracują na dwa etaty. Słabe inwestowanie w personel, szczególnie pielęgniarski, powoduje, że w Polsce na 1000 osób przypada 5 pielęgniarek/pielęgniarzy, podczas gdy w Czechach - 8,1, na Węgrzech - 8,6, a w Niemczech - 9,6. Historia protestów pracowniczych w tej dziedzinie, z głodówkami i okupacjami, robi naprawdę niezłe wrażenie w kontekście tego, że np. na polską obecność militarną w Afganistanie pieniędzy nigdy jakoś nie brakuje.

Ponieważ kwestie opieki łączy się z kobiecą troską, rzekomo "naturalną", zatem ich pracę często traktuje się jako "oczywistą", a więc nie zasługującą na dobrą płacę. Przykładem może być tu "globalny łańcuch opieki" - globalne zmiany ekonomiczne stworzyły warunki do demontażu instytucji państwa opiekuńczego, przez co chcące zachować swój status kobiety z Północy często wynajmują pochodzące z Południa au pairs. Rachel Kurian pokazuje to zjawisko na przykładzie Filipinek w Holandii, które z powodu lęku przed deportacją (w kraju tym panują surowe przepisy migracyjne) godzą się na wyzysk, a nawet na bycie ofiarami przemocy, w tym seksualnej. Wszystko dla swoich rodzin, którym transfery finansowe pozwalają nierzadko na przeżycie.

Neoliberalizm, w różnych formach, uderzył społeczeństwa na całym świecie, a ponieważ wiązał się on z likwidacją egalitarnych instytucji opiekuńczych, oznaczał pogorszenie jakości życia kobiet na całym świecie. W Chile dyktatura Pinocheta stworzyła nowy system ubezpieczeń medycznych, dzięki któremu - jak szczegółowo opisuje Christina Ewig - fundusz publiczny jest chronicznie niedoinwestowany, zaś fundusze prywatne potrafiły oferować kobietom fundusze o dużo wyższym poziomie opłat (nawet, jeśli w kuriozalny sposób wyłączano z niego kwestie związane z rozrodczością) niż mężczyznom. Niepewność sytuacji kobiet i ich słabsza pozycja ekonomiczna sprawiała, że w roku 2000 do funduszu publicznego należało 63,7% mężczyzn i 69,1% kobiet, podczas gdy do funduszy prywatnych już na początku ich funkcjonowania przeszło 48% ogólnej sumy składek.

Zmiany w takim systemie nie są łatwe, ale nie są też niemożliwe. W Chile ruchowi kobiecemu udało się doprowadzić, pomimo sprzeciwu konserwatywnej prawicy, do uchwalenia minimalnych gwarancji dotyczących świadczonych usług medycznych niezależnie od formy własności funduszu. W Kanadzie, w której konserwatywny rząd na przełomie lat 80. i 90. XX wieku przeprowadził ostre cięcia socjalne, feministki zaczęły otwierać się na tematy i grupy nie uważane do tej pory za typowe dla ruchu kobiecego, takie jak pacyfizm. Reorganizacja i przemyślenie strategii jest w tym momencie potrzebne na całym świecie - problemy, o których mówi książka, są bowiem problemami globalnymi, wpływającymi na naszą jakość życia i zdolność do przetrwania. Właśnie z powodu tego, że książka ta proponuje nowe podejście, opierające się na empatii i wywodząca z niej prawa człowieka - także te socjalne, jest mi tak bliska. Polecam lekturę, a część z tekstów znajdujących się w "Genderze i ekonomii opieki" znaleźć można na stronach Think Tanku Feministycznego, do odwiedzenia których serdecznie zachęcam.

18 stycznia 2010

Sprawa Jeziorka Czerniakowskiego pokazuje pilną konieczność powstania raportu o konfliktach w przestrzeni publicznej

Koło warszawskie partii Zieloni 2004 solidaryzuje się ze społecznością lokalną wokół Jeziorka Czerniakowskiego, która jest zaniepokojona inwestycjami, mogącymi wpłynąć na jakość przestrzeni publicznej i stan środowiska naturalnego w tej części Mokotowa.

- Mieszkanki i mieszkańcy mają pełne prawo do wątpliwości – mówi Irena Kołodziej, przewodnicząca koła warszawskiego Zielonych. - Lokalna społeczność jako ostatnia dowiedziała się o planach deweloperskich, istnieją podejrzenia co do braku obowiązkowych dokumentów związanych z wydaniem odpowiedniej decyzji inwestycyjnej, takich jak procedura środowiskowa i decyzja środowiskowa. Sprawia to, że trudno jest jednoznacznie stwierdzić brak negatywnych skutków budowy i eksploatacji terenu, leżącego w otulinie rezerwatu przyrodniczego.

- Po raz kolejny mamy dowód na to, że konieczne jest powstanie raportu dotyczącego konfliktów w przestrzeni publicznej, o który apelowaliśmy przy okazji walki o Pole Mokotowskie. – dodaje przewodniczący koła, Bartłomiej Kozek. - Przy braku pokrycia sporej części miasta planami zagospodarowania przestrzennego dokument tego typu, zbierający w całość wszystkie miejsca potencjalnych konfliktów między inwestycjami a ochroną środowiska i jakości życia społeczności lokalnych pozwoliłby dzielnicom i miastu w zwróceniu szczególnej uwagi na te miejsca w procesie konsultacji społecznych i wydawania zgód inwestycyjnych. Tego typu analizy można przygotować np. na bazie już istniejących doniesień miejskiego Biura Ochrony Środowiska. Wysyłamy do radnych Mokotowa list z apelem o rozpoczęcie prac nad takim raportem, ufając, że najludniejsza dzielnica miasta ustanowi wzór do naśladowania dla pozostałych.

***

Warszawa, 14.1.2010

LIST OTWARTY DO RADNYCH DZIELNICY MOKOTÓW

Szanowne Radne, Szanowni Radni

Zwracamy się do Państwa z prośbą o pilne rozpoczęcie prac nad powstaniem raportu o konfliktach w przestrzeni publicznej w dzielnicy Mokotów. W raporcie tym powinny zostać odnotowane wszelkie spory między inwestorami a lokalnymi społecznościami, dotyczące wyglądu i zagospodarowania wspólnej przestrzeni. Uważamy, że raport ten pozwoliłby władzom dzielnicy na rozpoznanie terenów, które priorytetowo potrzebować będą planów zagospodarowania przestrzennego. W ich tworzeniu – od samego początku – powinna uczestniczyć lokalna społeczność, aby uniknąć niefortunnych, mogących obniżyć jakość życia czy przyczynić się do degradacji ekologicznej inwestycji. Pełny udział społeczeństwa w tym procesie pozwoliłby także na uniknięcie ewentualnych nieporozumień.

Naszą sugestię argumentujemy naszymi doświadczeniami we współpracy z lokalnymi społecznościami. Najnowszym przykładem jest naszym zdaniem Jeziorko Czerniakowskie. Opóźnienia w procesie uchwalania planu mogą doprowadzić do inwestycji niezgodnych z jego założeniami, a brak odpowiednich informacji prowadzi do niepokoju mieszkanek i mieszkańców, obserwujących działania w otulinie Jeziorka. Przypominamy, że zgodnie z art. 5 Konstytucji Rzeczpospolita Polska „(...) zapewnia ochronę środowiska, kierując się zasadą zrównoważonego rozwoju”. Jednocześnie, zgodnie z konsultowanym niedawno miejskim programem ochrony środowiska Jeziorko – największy zbiornik wodny tego typu w mieście – jest obszarem odpoczynku i rekreacji, a także miejsce bytowania wielu gatunków zwierząt. Jego degradacja była społeczną i ekologiczną katastrofą, dlatego należy przedsięwziąć wszelkie środki zapobiegawcze, by ewentualne inwestycje nie doprowadziły do takiego stanu rzeczy.

Uważamy, że Mokotów powinien stanowić wzór dla innych dzielnic i jako pierwszy przygotować tego typu raport. W jego stworzeniu pomocne byłyby np. otwarte spotkania informacyjne, możliwość zgłoszenia konfliktu drogą internetową, analiza doniesień medialnych czy też badania nad konfliktami między inwestycjami a ochroną przyrody, takie jak prezentacje Biura Ochrony Środowiska.

Z poważaniem
Bartłomiej Kozek – przewodniczący koła warszawskiego partii Zieloni 2004
Irena Kołodziej – przewodnicząca koła warszawskiego partii Zieloni 2004

17 stycznia 2010

W zielonej sieci - odc. 17

Blogi: - New Economics Foundation pisze o wielu ciekawych sprawach w tym tygodniu, ale dwie warte są szczególnej wzmianki: po pierwsze, post o Roku Bioróżnorodności i tym, jaką rolę pełni w naszym istnieniu kapitał przyrodniczy, a także poświęcony niedawnemu ochłodzeniu w Wielkiej Brytanii, które już zachęca niektórych sceptyków do podważania zmian klimatycznych.

- Adrian Windisch donosi o rezygnacji kandydata Liberalnych Demokratów z ubiegania się o mandat posła po pewnej aferze internetowej i pokazuje, że LibDemsi nie grają czysto w tej kampanii...

- ...a Jim Jepps pokazuje, że partia ta jest coraz bardziej podzielona co do kierunku, w którym wiedzie ją Nick Clegg, zapowiadający "po progresywnemu" kolejne cięcia budżetowe.

- Richard Lawson już ładnych parę tygodni intensywnie rozprawia się ze sceptykami klimatycznymi - oto kolejny post w tym temacie, a także zajmuje się pomysłami na ochłodzenie Bieguna Północnego.

- Ben Duncan pisze o emerytach, których sytuacja zmusza do palenia książek, by było im ciepło w zimie - kraj kontrastów... Sam Duncan może się cieszyć, bo jeden z blogów politycznych w Brighton uważe, że na fali poparcia dla Caroline Lucas warto go wesprzeć by powstrzymać konserwatystów.
- Dwaj Doktorzy o rozwoju energetyki odnawialnej w Szkocji.

- David Young w liście do prasy stwierdza - Zieloni nie są partią przyszłości, tylko dnia dzisiejszego.

Partie:

- Niemcy: Zieloni obchodzą jubileusz 30 lat istnienia.

- Austria: Więcej równości w stosunkach między bankami a konsumentkami i konsumentami, apelują Zieloni.

- Europa: Zieloni w Parlamencie Europejskim nie są ustatysfakcjonowani nowymi komisarkami Unii Europejskiej, Catherine Ashton odpowiedzialną za dyplomację i Rumianą Jelevą, mającą zajmować się polityką rozwojową.

- Anglia i Walia: Konserwatywne pomysły na zmiany w opodatkowaniu małżeństw dyskryminują mniejszości seksualne.

- Australia: Zieloni podpisują się pod deklaracją do rządu, domagającą się zwrócenia większej uwagi (w tym finansowej) na kwestie bioróżnorodności.

- Czechy: Bez wsparcia dla pomysłów lewicy, które będą zwiększać deficyt budżetowy - ale za to ze staraniami o włączenie w jego ramy ulg rodzinnych.

- Holandia: premier Balkenende atakowany za wojnę w Iraku przy okazji nowych danych na temat kulisów wejścia tego kraju do operacji militarnej Stanów Zjednoczonych.

Google Video:

Zapraszamy na fragment dokumentu poświęconego kobietom i warunkom pracy w specjalnych fabrykach w Meksyku, których produkcja przeznaczona jest na rynek Stanów Zjednoczonych.

16 stycznia 2010

Bezdomność zwierząt – zamiast leczyć skutki, zapobiegajmy na serio!

W ostatni czwartek warszawscy radni zajęli się na sesji m.in. problemem bezdomności zwierząt. Warszawskie koło partii Zieloni 2004 zwraca uwagę, iż projekt uchwały ”w sprawie przyjęcia programu zapobiegania bezdomności zwierząt na terenie miasta stołecznego Warszawy”, który był poddany pod głosowanie, w rzeczywistości koncentruje się na leczeniu skutków, a nie na przeciwdziałaniu przyczynom bezdomności.

- Czipowanie i sterylizacja są potrzebne, jednak w promocyjnym, dość skromnym zakresie nie zapewnią właściwych efektów! - mówi Irena Kołodziej, przewodnicząca warszawskiego koła Zielonych 2004. - Bez nałożenia na właścicieli obowiązku zewnętrznego oznakowania zwierząt – metalowej adresatki – nic się nie zmieni, jeśli chodzi o skalę bezdomności. Trudno pojąć, dlaczego stolica wciąż się broni przed tym najbardziej skutecznym, sprawdzonym w innych krajach rozwiązaniem. Czipowanie ma sens tylko w przypadku istnienia jednolitej, ogólnokrajowej bazy danych – zwierzęta nie znają przecież podziałów terytorialnych i potrafią pokonywać wielkie odległości. W Polsce mamy jak na razie szereg niespójnych, wzajemnie niekompatybilnych baz. Sporo czasu minie, zanim doczekamy się ogólnokrajowego systemu ewidencji elektronicznej, a tymczasem do warszawskiego schroniska każdego dnia trafiają dziesiątki nowych pensjonariuszy – psów niczyich! Ogłoszenia w mediach dowodzą, jak powszechny jest brak wyobraźni właścicieli – skutkujący gubieniem podopiecznych w skali masowej. Nawet najlepsze programy adopcji tu nie pomogą, bo zwierząt przybywa więcej, niż ubywa. Wprowadzenie obwarowanego karą obowiązku oznakowania zewnętrznego rozwiązałoby część problemu od ręki.

- Oznakowanie zewnętrzne jest nie tylko skuteczne, ale także najtańsze i najprostsze! – dodaje Bartłomiej Kozek, przewodniczący warszawskich Zielonych. – Finansowanie liczącego tysiące pensjonariuszy schroniska pochłania nieustannie znaczne środki z miejskiej kasy. Trudno zrozumieć, dlaczego miasto tak uporczywie broni się przed wprowadzeniem obowiązku adresatki – oraz podatku od posiadania psa. Zaoszczędzone i zgromadzone w ten sposób środki można by przeznaczyć na inne cele związane z opieką nad zwierzętami! Nie wolno też zapominać, że drastyczne już teraz przepełnienie „Palucha” nie sprzyja humanitarnym warunkom bytowania zwierząt – a co będzie dalej?

15 stycznia 2010

Zielony Nowy Ład - inwestować, nie ścinać

Pomstowanie na deficyt w czasie kryzysu zdaje się niekiedy przyjmować dogmatyczne rozmiary. Nie chodzi o to, by zadłużać się ponad miarę, ale trudno jest zakładać, że w erze spowolnienia gospodarczego łatwo będzie zachować budżetową równowagę. Coraz więcej w przestrzeni publicznej dyskusji (całe szczęście) pojawia się takich głosów, jak ten Jerzego Osiatyńskiego, byłego ministra finansów, który nawołuje do tego, by rząd podniósł składkę rentową i przywrócił 40-procentową stawkę podatkową, by zapobiec cięciu wydatków w budżecie państwa. Zwracając uwagę na konieczność przeprowadzenia ważnych reform (m.in. KRUS) mówi jasno - założenie, że im mniej państwa w gospodarce, tym lepiej, to demagogia. Również jego większa obecność nie gwarantuje sama z siebie cudów. Dopiero przemyślana polityka ekonomiczna daje szanse na zmiany na lepsze.

Jedną z propozycji nowej architektury ekonomicznej jest Zielony Nowy Ład, o którym pisałem tu już wielokrotne. Tym razem wspominał o nim przy okazji kolejnej publikacji New Economics Foundation, analizującej pod zielonym kątem coraz głośniej artykułowane na brytyjskiej scenie politycznej postulaty ścinania wydatków publicznych - jak zatem widać, trwa tam debata dość podobna do naszej. Zespół redakcyjny "The Cuts Won't Work", w którym znajduje się m.in. szef działu ekonomicznego dziennika "Guardian", były szef Friends of the Earth i szefowa Partii Zielonych Anglii i Walii uważa te pomysły za nie tylko nietrafione, ale potencjalnie niebezpieczne dla procesu wychodzenia z recesji. Ich zdaniem dotychczasowe działania stymulujące przyczyniają się do powrotu koniunktury, jednak dalekie są od doskonałości. Potrzeba nam nie pomysłów w stylu podnoszących konsumpcję i poziom emisji gazów szklarniowych premii za złomowanie, ale działań stymulujących zarówno zatrudnienie, jak i zazielenianie gospodarki.

W kontekście historycznym i porównań do sytuacji w Stanach Zjednoczonych okresu New Dealu nie da się zlekceważyć przestróg zespołu przygotowującego publikację. W 1936 roku, kiedy USA powoli podnosiły się z okresu Wielkiego Kryzysu dzięki rozpoczętemu w 1933 roku Nowemu Ładowi (jego rezultatem było powstanie m.in. ponad 122 tysięcy mostów, niemal 39 tys. szkół i 8 tys. basenów), w wyniku kłopotów politycznych i prawnych związanych z częścią legislacji i towarzyszącego uszczuplenia przychodów budżetowych zdecydowano się na cięcia w programach socjalnych i infrastrukturalnych. Efekty można było zaobserwować rok później - wskaźnik Dow Jones spadł o 40%, najwięcej od 1929 roku, między kwietniem a październikiem, w ostatnich 4 miesiącach 1937 2 miliony ludzi straciło pracę, a w pierwszych 3 miesiącach kolejnego roku - dalsze 3 miliony. Procesy te powstrzymał dopiero kolejny pakiet stymulacyjny, dzięki któremu spadło bezrobocie i wzrosła produkcja przemysłowa. Tego doświadczenia historycznego, zdaniem autorek i autorów NEF, nie powinniśmy powtarzać.

Co ciekawe, w publikacji przytoczone są dane, że największy spadek poziomu długu publicznego przypadał nie na czasy "odpowiedzialnych fiskalnie" rządów prawicy w USA i Wielkiej Brytanii, ale podczas okresów określanych jako "interwencjonistyczne" i skore do wydawania pieniędzy z budżetu. Niedawny przypadek przejedzenia nadwyżki budżetowej z epoki Clintona przez ekipę George'a W. Busha jest tu najlepszym przykładem. Politycy straszący wielkim deficytem zapominają, że dziś na Wyspach jego wartość odpowiada 70% PKB, podczas gdy w w okolicach roku 1950 wynosił 250%. Deficyt - to prawda - zaciągany jest na poczet przyszłych pokoleń, ale nie oznacza to, że przyszłe pokolenia docenią stan równowagi budżetowej, jeśli, jak mówi z wywiadzie dla "Pulsu Biznesu" Osiatyński "będziemy mieli policję bez radiowozów i policjantów, szpitale bez krwi, a szkoły bez kredy". W sytuacji, gdy olbrzymie zadłużenie gospodarstw domowych na Zachodzie (coraz częściej zresztą podobnie bywa i nad Wisłą) utrudnia rozbudzanie przez nie popytu, to rządy mają szanse na to, by poprawić sytuacje gospodarczą - oczywiście sukces możliwy jest wtedy, kiedy inwestycje okażą się trafne...

Ekipa NEF proponuje zatem - czas zainwestować publiczne pieniądze w walkę ze zmianami klimatu, która może dawać zatrudnienie i przynosić dość szybko zwrot pieniędzy. Duża w tym rola efektu mnożnikowego - dla przykładu budowa elektrowni wiatrowej zmniejsza emisje gazów szklarniowych, daje prace, przez co budżet, zamiast wypłacać zasiłek, otrzymuje pieniądze z podatków, poza zaś samą elektrownią pojawia się popyt na rynku, generujący kolejne miejsca pracy - np. u podwykonawców albo w usługach, z których korzystają po godzinach pracy osoby zatrudnione. Jak to zwykle bywa w publikacjach New Economics Foundation, wszystko jest dokładnie policzone i oszacowane - tylko pozazdrościć takiego think-tanku...

Jakie działania stymulacyjne proponuje się nam w "The Cuts Won't Work"? Jest ich całkiem sporo i uwzględniają np. zróżnicowanie emitowanych obligacji o np. "obligacje klimatyczne", w których obok zysku inwestorzy mieliby zapewnione, że ich pieniądze pójdą na inwestycje służące przeciwdziałaniu zmianom klimatu, uszczelnienie systemu podatkowego, dające szanse na odzyskanie chociaż części z 25 miliardów funtów, jakie brytyjski skarb państwa traci na unikaniu opodatkowaniu (zmniejszyłby się tym samym nacisk na zwiększanie deficytu), wprowadzenie podatku Tobina, z którego pieniądze szły by na finansowanie Zielonych Nowych ładów w krajach rozwijających się i utworzenie zielonego banku inwestycyjnego, którego kapitał mógłby pomagać prywatnym inwestorom w rozruszaniu działań np. w sektorze efektywności energetycznej i energetyki odnawialnej. To tego typu inwestycje powinny otrzymywać ulgi podatkowe, podczas gdy w ramach zapewniania odpowiedniego poziomu redystrybucji dla osób zarabiających określone, duże kwoty pieniężne, powinny zostać uchwalone minimalne poziomy opodatkowania, zapobiegające wykorzystywaniu ulg do uszczuplania budżetu państwa.

Pomysłów jest rzecz jasna więcej - wymagają one m.in. podziału banków "zbyt dużych, by upaść" i polityki niskich stóp procentowych, bez której gospodarstwa domowe nie będą w stanie zmniejszyć poziomu swojego zadłużenia. Bardzo ciekawym pomysłem na zapobieganie "kreatywnej księgowości" przez duże korporacje jest wprowadzenie obowiązku, by informowały one osobno o zyskach w każdym z krajów, w którym prowadzą działalność. Bardzo ważne jest stwierdzenie, by skończyć z traktowaniem w identyczny sposób podmiotów tak różnych, jak małe przedsiębiorstwo i międzynarodowy koncern - działalność tych pierwszych powinna być wspierana poprzez np. prostsze metody rozliczania. Myślę, że warto samodzielnie poświęcić się lekturze i przekonać się, że ekonomia może być inna.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...