30 listopada 2008

Po zdobyciu Sejmu

Piątek był pięknym dniem - ponad 200 kobiet z całej Polski przyjechało do Sejmu, by przypomnieć o fakcie 90-lecia uzyskania przez Polki praw wyborczych. Wydarzenie to zacne, a jednak w "Wiadomościach" w TVP 1 ważniejszą kwestią była również rocznica, tyle że... powstania polskiej marynarki, natomiast na Wiejskiej jeden Ludwik Dorn stanął na wysokości zadania spośród wielu zaproszonych polityków i przybył na dyskusję poświęconą temu wydarzeniu. Po wydarzeniach "za dnia" w Sejmie przyszedł czas na wieczornicę w Komunie Otwock, podczas której można było obejrzeć film o amerykańskich sufrażystkach, obejrzeć spektakl parateatralny i posłuchać debaty z udziałem kobiet, którym udało się pokonać lepką podłogę.

Prowadząca spotkanie Paulina Młynarska poprosiła panelistki o podanie "backgroundu", z którego przybyły. Katarzyna Piekarska, wiceprzewodnicząca SLD przypomniała, że działa w ruchu kobiecym już 18 lat, kiedy zakładała razem z Barbarą Labudą sekcję kobiecą ROAD. Po dziś dzień postulaty owego ruchu są aktualne. Katarzyna Król z Partii Kobiet stwierdziła, że jej powstanie było dla niej zaskoczeniem, ale to zaskoczenie sprawia, że ludzie podobni sobie mogą domagać się swoich praw. Agnieszka Grzybek, przewodnicząca Zielonych jest z kolei pod wrażeniem "superbabek polskiego feminizmu", dzięki którym jesteśmy tam, gdzie jesteśmy. Po doświadczeniu koalicji kobiet, dzięki którym w 2001 roku do parlamentu weszło więcej kobiet - ale głównie o poglądach konserwatywnych, stwierdziła, że jeśli chce się działać na rzecz praw kobiet, należy być w środku organów decyzyjnych. Dzięki temu trafiła do Zielonych, w których panuje parytet płci, a każda z nich ma zagwarantowanych po 40% pierwszych miejsc na listach wyborczych.

Na pytanie prowadzącej o wydarzenie, które zmieniło ich życie i skierowało na inne tory, liderka OZZPiP na Śląsku opowiadała o swoich doświadczeniach życiowych, jak przekonanie jej matki o tym, że "z dużo pupą zajdziesz daleko, a z dużą buzią nie", start w wyborach, a także własne życie rodzinne, w którym mąż i syn, choć dworują sobie z określenia "feminizm", rozumieją potrzeby kobiet i walkę o swoje prawa. Piekarska przypomniała wydarzenie z czasu, gdy miała 11 lat i oglądała w telewizji relację z wizyty jakiegoś premiera. Powiedziała wtedy do taty, że chciałaby być żoną premiera, na co jej ojciec odparł, że może lepiej jest być premierem, co całkiem się jej spodobało. Jako swoją mentorkę uznała Zofię Kuratowską, długoletnią działaczkę na rzecz praw człowieka, w tym równouprawnienia kobiet. Król powiedziała, że gdy Manuela Gretkowska ogłosiła swój manifest, a jednocześnie entuzjazm kobiet, przybywających do pierwszej siedziby Partii Kobiet, wtedy poczuła, że warto działać. Agnieszce Grzybek nie spodobało się zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej, a następnie wciągnęła się w spotkania o feminizmie z Marią Janion.

Czy odwaga kobiet jest chorobą? Piekarska przypomniała, że jedynym przypadkiem, kiedy kobiety zostały zaproszone do debaty politycznej w programie "Kawa na ławę", to... z okazji 8. Marca. Piekarska z kolei przypomniała o pewnej historii, w której brała udział, gdzie życzliwy dla niej dziennikarz spytał z nutką niepokoju w głosie "Ale Pani chyba nie jest feministką?". Król dodała, że problemem jest brak śmiałości w określaniu się mianem feministek, czego najlepszym przykładem jest stwierdzenie "Nie jestem feministką, ale...". Podczas dyskusji przypomniano także o bohaterkach walki o prawa kobiet dnia dzisiejszego - Alicję Tysiąc, Anetę Krawczyk, Annę z Olsztyna, walczącą z odwołanym już prezydentem Małkowskim, czy też Bożenę Łopacką, toczącą boje o poszanowanie praw pracowniczych w Biedronce.

Kiedy zapytano o to, co najbardziej je denerwuje w przestrzeni publicznej, przedstawicielka OZZPiP uznała, że jest to fałszywy podział na żeńskie i męskie role społeczne. Piekarska z kolei fakt trwania przekonania, że kobietom "wolno mniej" i że same kobiety często nie widzą potrzeby zmiany tego stanu. Król martwi się brakiem widoczności w przestrzeni medialnej kobiet-ekspertek. Agnieszce Grzybek wadzi z kolei seksualizacja kobiety, niezależna nawet od jej pozycji materialnej. Z tą opinią nie zgodziła się Kazimiera Szczuka, uznając, że szefowe nie bywają molestowane. Prawa kobiet bez kontekstu "bazy" są niewiarygodne, bo "nadbudowę" kolejne rządy mogą prowadzić "na niby". Partia Kobiet jej zdaniem jest próbą realizacji iluzji możliwości stworzenia enklawy, położonej z dala od brudu polityki. Małgorzata Tkacz-Janik, bez której tych hucznych obchodów by nie było stwierdziła, że "społeczeństwo obywatelskie" jest narzędziem patriarchatu, służącym rozdrabnianiu ruchów obywatelskich i prowadzeniem do kłótni w walce o pieniądze na działalność.

29 listopada 2008

Klimatyczne przykłady

Konferencja klimatyczna w Poznaniu zbliża się wielkimi krokami. Jest o niej coraz głośniej - pojawiają się doniesienia o wzmożonych działaniach policji, planowana na 6 grudnia demonstracja alterglobalistyczna ma szanse przyciągnąć parę tysięcy osób, a ilość medialnych doniesień na ten temat zaczyna coraz wyraźniej rosnąć. Nic dziwnego - będzie to bowiem kluczowe spotkanie, tuż przed podjęciem ostatnich ustaleń w Kopenhadze. Nowy ład ekologiczny, post-kiotowski, musi uwzględniać zarówno prawo państw Globalnego Południa do rozwoju, jak i wymagać od tych już rozwiniętych globalnych graczy poważnych redukcji gazów szklarniowych i pomocy krajom uboższym w dostosowywaniu się. Jeśli nie powstrzymamy wzrostu globalnej temperatury, to - jeśli wierzyć Raportowi Sterna - globalny PKB spadnie o 20% w wyniku strat społecznych, ekologicznych i ekonomicznych związanych z tym faktem. Niewesoła perspektywa, czyż nie?

Jak już wspominałem, zazieleniać świat mogą także samorządy lokalne - i to wykorzystując fundusze Unii Europejskiej. Czasem jednak brakuje pomysłów i wymiany dobrych praktyk, które - odpowiednio wdrożone - mogłyby poprawić jakość życia nam wszystkim, jednocześnie zmniejszając emisje CO2 i innych szkodliwych dla klimatu i zdrowia gazów. Szkoda, że nie ma tego typu platformy internetowej, na której samorządy mogłyby wymieniać uwagi, a lokalni politycy i polityczki - pozyskiwać informacje, przydatne w lobbowaniu za określonymi rozwiązaniami, tworzeniu lokalnych programów wyborczych etc. Zadanie to w jakimś stopniu spełnia broszura Instytutu na Rzecz Ekorozwoju "Jak chronić klimat na poziomie lokalnym?", a że jest dostępna w całości do ściągnięcia w Internecie, zatem zapoznać się z nią warto.

Poza praktycznymi informacjami dla decydentek i decydentów, obejmującymi m.in. analizę potrzeb i sposobu projektowania, jak również aplikowania o fundusze unijne (wraz z wyszczegółowieniem poszczególnych programów operacyjnych i priorytetów), główną osią 80-stronnicowej broszury jest 11 przykładowych inwestycji z całej Polski. Zakres tematyczny był możliwie szeroki, daje się jednak zauważyć, że najwięcej z nich związanych jest z produkcją energii lub podnoszeniem efektywności energetycznej. Obok miast dużych, takich jak Łódź i Katowice, przykładami służą takie miejscowości, jak Płońsk i Lubań, co pokazuje, że nasze metropolie nie mają monopolu na ekologię. Bardzo dobrze zresztą.

Dobrą inwestycją w klimat jest... stworzenie parku miejskiego, tak jak w Łodzi. Zdecydowano się tam na wykorzystanie 53 ha nieużytków i zamianę ich w miejsce dla ludzi. Kosztowało to niecałe 400.000 złotych, dzięki czemu posadzono ponad 15.000 drzew, zrekultywowano staw i przygotowano sieć ścieżek rowerowych i spacerowych. Warto przypomnieć, że drzewa są olbrzymimi "akumulatorami" CO2, a cały park pochłonie, wedle szacunków, 1250 ton tego gazu w ciągu 100 lat średniego życia drzew. Jest to polityka zupełnie odwrotna od tej forsowanej w Warszawie, gdzie czyha się już na Park Świętokrzyski, zamiast myśleć o jego rewitalizacji i o tworzeniu nowych miejsc zielonych w mieście.

Na Pomorzu, a konkretnie w Gdańsku, zdecydowano się na wdrożenie zintegrowanego systemu ścieżek rowerowych. Choć z planowanych 30 km wybudowano jedynie połowę, to jednak pozytywne doświadczenia z jego wdrażania, takie jak promocja aktywnego trybu życia i tym samym profilaktyki zdrowotnej, doskonała jakość nawierzchni ścieżek czy też spadek udziału ruchu samochodowego (szacuje się, że efektem tych działań będzie udział roweru w transporcie na poziomie 5-10%) są atrakcyjne dla innych miast. Mając świadomość tego, że na ścieżce rowerowej nie stoi się w korku, a pokonanie 5 kilometrów drogi zajmuje około 20 minut, jednoślad staje się atrakcyjną alternatywą. Szkoda tylko, że w stolicy mapa ścieżek wskazuje na to, że daleko nam do posiadania porządnej, zintegrowanej ze sobą sieci.

Z kolei pod Bochnią zdecydowano się na zaspokajanie potrzeb energetycznych basenu poprzez kolektory słoneczne i pompy cieplne. Koszt - 550 tysięcy złotych, sfinansowany w całości przez fundusze unijne i dotacje Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Dzięki tej inwestycji koszty eksploatacji obiektu spadły, głównie z powodu mniejszego zapotrzebowania energetycznego (ok. 190 MWh/rok) - szacunki mówią o spadku kosztów o 33 tysiące złotych rocznie, co jest dość znaczną kwotą. Wraz z tymi działaniami spada także poziom emisji gazów szklarniowych - i w żaden sposób nie da się udowodnić tezy przeciwników ekologicznej modernizacji o tym, że w jakikolwiek sposób tego typu inwestycja obniża jakość życia...

Podobnych przykładów jest w książce Instytutu więcej, nie ma zatem sensu ich wszystkich przytaczać, dużo lepiej jest ją po prostu przeczytać - i mieć nadzieję, że staną się inspiracją do odważnych inwestycji samorządów lokalnych.

28 listopada 2008

Reanimacja Placu Grzybowskiego

Poniżej wklejam treść listu, który wysłałem do redakcji stołecznej "Gazety Wyborczej" w reakcji na ich artykuł dotyczący debaty na temat zagospodarowania przestrzennego Placu Grzybowskiego, która ciągnie się niemiłosiernie i obfituje w emocje.

Nie jestem politykiem posłusznym "Gazecie Wyborczej", co insynuowali radni Prawa i Sprawiedliwości podczas ostatniej sesji Rady Miasta. Będąc wielkim zwolennikiem Dotleniacza Joanny Rajkowskiej, z radością odbieram każdą informację, przybliżającą nas do końca tej żenującej sprawy. Żenującej, bo pokazującej, że dla wielu lokalnych polityczek i polityków dbanie o wysoką jakość życia dla nas wszystkich nie jest tak istotne, jak wieczne rozpamiętywanie przeszłości. Rozpamiętywanie, nie mające nic wspólnego z prawdziwą troską o historię, ale pokazujące brak spójnej wizji rozwoju miasta.

Pomnik pomagających Żydom w czasie okupacji nie musi zajmować małego placyku, który i tak jest już dość silnie naznaczony przeszłością. Nie musi także stawać przy Muzeum Żydów Polskich, jeśli mają tam trwać prace wykopaliskowe. Można go w końcu postawić na prawym brzegu miasta, które po dziś dzień nie doczekało się miejskiego muzeum, nie ma na nim żadnych państwowych jednostek administracyjnych, a o Pradze przypomina decydentom chyba już jedynie budowany Stadion Dziesięciolecia. Położenie tego historycznego świadectwa w innym niż "sztampowe" miejscu mogłoby doprowadzić do wzrostu zainteresowania terenem, na którym został postawiony. W ten sposób wilk byłby syty, a owca cała.

Politycy, zapominający o żyjących i ich warunkach życia i funkcjonowania w mieście nie są żadnymi politykami. Trzeba aż reprezentantki placu Grzybowskiego, Olgi Branieckiej, by w końcu głośno powiedzieć to, co powinno być oczywistością - że prawdziwą pamiątką, jaką możemy wystawić cichym bohaterom II Wojny Światowej, jest rewitalizacja ulicy Próżnej, której dzisiejszy stan wystawia fatalne świadectwo miejskim decydentom. Artystyczny projekt Rajkowskiej zrobił to, co żadna z rządzących miastem ekip nie była w stanie zrobić - stworzyła wspólne miejsce spotkań i interakcji społecznych, zarówno między samymi mieszkankami i mieszkańcami placu, jak i pomiędzy nimi a odwiedzającymi plac ludźmi z całej Warszawy.

Tego typu instalacje są niezwykle popularną formą rewitalizacji w europejskich metropoliach, dbających o środowisko naturalne i jakość życia ludzi. Dla niektórych z naszych radnych są "kretynizmem", za którym muszą koniecznie stać jakieś "obce siły". Ten poznawczy dysonans pozwolę pozostawić sobie bez komentarza.

27 listopada 2008

Ale w szkole jest wesoło...

W teorii antropologii kultury istnieje termin "wielkiego podziału", porządkującego świat. Świat szkolny dość ściśle miałby porządkować podział na przedmioty ścisłe i humanistyczne. Podział w dużej mierze umowny, bowiem różni się w zależności od podejścia, niekiedy także ideologicznego. Na ten przykład ekonomia - u nas kojarzona z matematyką i innymi strasznymi dla humanistów rzeczami, na uczelniach Zachodu najczęściej nauczana jest w obrębie wydziałów humanistycznych, zbliżając się do socjologii i dopuszczając do dyskursu akademickiego rozliczne teorie w obrębie tej dziedziny. Poza tym już w liceum kategorie te, rzekomo dychotomiczne, często bywają przekraczane, czego przykładem różne najwymyślniejsze profile w liceum, np. matematyczno-językowe. Nie to, żeby były one czymś złym (w sumie wiele z nich brzmi ciekawie), ale pokazują najlepiej, że polski i matematyka nie są zbiorami zupełnie rozdzielnymi.

Wychowanie obywatelskie w antycznej Grecji było jeszcze bardziej skupione na dawaniu ogólnej wiedzy o świecie niż dziś. Przede wszystkim obok treningu ducha ceniono także hart ciała. My zrobiliśmy z tego swego rodzaju parodię, decydując się na ocenianie lekcji wychowania fizycznego. Efektem czego spora grupa chłopaków i dziewczyn nie rusza się wcale, załatwiając sobie zwolnienia lekarskie. Mało komu po dziś dzień przychodzi do głowy pomyśleć, że zgodnie z medycznymi zaleceniami osoby zajmujące się pracą intelektualną (a uczennice i uczniowie po tę kategorię niewątpliwie podpadają) powinny otrzymać warunki do tego, by ćwiczyć często - nawet każdego dnia - ale przede wszystkim dla przyjemności. Brak ocen nie tylko nie zdemotywował by do uczestnictwa (oceny z zachowania i sprawdzanie obecności w końcu nadal by zostały), ale wręcz przeciwnie - włączyłby zdolne z innych dziedzin dzieciaki do partycypacji, poprawiając ich krzepę i tym samym zmniejszając wydatki państwa na opiekę zdrowotną dzięki wprowadzeniu jednego z elementów spójnej polityki profilaktycznej.

Wracając do pola naukowego - matematyka na egzaminie dojrzałości nie jest najgorszym pomysłem. Oczywiście należy zastanowić się, co we współczesnym świecie młodemu człowiekowi płci dowolnej jest potrzebne - zapewne wyliczanie podatków, ale rachunek różniczkowy - może już niekoniecznie. Wiąże się to nieodmiennie z przemyśleniem tego, w jaki sposób i czego powinny uczyć szkoły. Dla mnie - stuprocentowego humanisty - kwestią kluczową jest to, by każda i każdy z nas znał i rozumiał dwie kwestie. Po pierwsze, poprzez wychowanie obywatelskie z prawdziwego zdarzenia czuł się obywatelem/obywatelką i by rozumiał/a świat, który go otacza i procesy, jakie w nim zachodzą. Po drugie, każda i każdy z nas musi rozumieć kontekst kulturowy, w którym operuje, stąd kanon lektur szkolnych i to, co w nim się znajduje, nie jest technokratycznym wyliczeniem, ale podstawowym kanonem cnót, jakie chcemy zafundować młodym ludziom. To, czy jest w nim miejsce dla Camusa czy Gombrowicza, czy też tylko dla Sienkiewicza i Jana Pawła II, ma kolosalne znaczenie dla naszej przyszłości jako wspólnoty politycznej.

Po przestudiowaniu tego i owego w życiu (nadal wiele przede mną w tej materii) dostrzegam, że na ten przykład elementy logiki są bardzo przydatne w życiu i porządkują wiedzę dość znacząco. Nie przesadzam tu z twierdzeniem, że po niej świat nie jest już taki sam - ale faktycznie tego typu kurs pomaga później uwrażliwić na manipulację, wystrzegać się wnioskowania pozbawionego przesłanek etc. Poprawa jakości języka, którym się posługujemy nie jest najłatwiejsza - ale wcale nie jest niemożliwa.

Zdecydowanie negatywnie oceniam jednak zmuszanie kogoś do edukowania się w taki, a nie inny sposób dlatego, że "po tym będziesz miał więcej kasy" albo "teraz jest takie zapotrzebowanie na rynku pracy". Szczęścia nie mierzy się li tylko ilością złotówek na koncie, które nie są w tym wypadku żadną jego gwarancją. Owszem, można zachęcać - na przykład poprzez stypendia - w żadnym jednak wypadku nie można łamać ludzkich charakterów dla zaspokojenia własnego ego. Nawet, jeśli dajmy na to rodzice mają wtedy dobre chęci, to największą ich ofiarą pada ich dziecko, które męczy się z przedmiotami, które zupełnie go nie bawią.

Społeczeństwu przydają się tak inżynierki, jak i filozofowie, tak informatycy, jak i noblistki z literatury. Ważne, by czerpać z tego, co się robi frajdę i by robić to dobrze. Opłaci się wszystkim, a kto wie, czy i w ten sposób nie pokażemy osobom lubującym się w fizyce, że dobra książka nie jest zła, zaś miłośniczki i miłośnicy poezji zadumają się nad teorią względności... Marzyć piękna rzecz.

26 listopada 2008

Zieloni w sprawie centrum miasta – Plan kompleksów, a nie rozwoju

Warszawscy Zieloni są niezadowoleni z planu zagospodarowania centrum miasta, ujawnionego w „Gazecie Stołecznej” który naszym zdaniem nie odpowiada potrzebom zrównoważonego rozwoju miasta, a jest jedynie wyrazem kompleksów rządzącej miastem ekipy – ekipy, która tworzy wizje, które – choć piękne na papierze – przyczynią się do obniżenia jakości życia Warszawianek i Warszawiaków.

- Wieżowce można narysować dosłownie wszędzie na planie miasta – problem w tym, że należy je później włączyć do tkanki miejskiej – mówi Bartłomiej Kozek, przewodniczący koła warszawskiego Zielonych. - W najbliższych latach w okolicach centrum miasta planowanych jest około dwudziestu drapaczy chmur, zatem władze powinny zastanawiać się nie nad tym, w jaki sposób budować kolejne, ale jak zapobiec kompletnemu paraliżowi komunikacyjnemu miasta. Ludzie jakoś do tych wieżowców będą musieli dojechać, a nie sądzimy, by miasto opatentowało już ich teleportacje do biur – ironizuje Kozek.

- Warszawa, jak tlenu, potrzebuje przestrzeni publicznej – tymczasem planuje się budowę biurowca na terenie Parku Świętokrzyskiego, dzięki któremu mieszkanki i mieszkańcy Centrum mają dostęp do świeżego powietrza – dodaje Irena Kołodziej, przewodnicząca koła. - W całej Europie odchodzi się od wysokiej zabudowy na rzecz tworzenia przestrzeni spotkań i odpoczynku, czego przykładem nowe, zielone skwerki Berlina i sadzenie drzew w Londynie w celu zmniejszenia emisji zanieczyszczeń przez miasto. Jeśli wizja, która przeciekła do prasy okaże się wizją miejską, podejmiemy wszelkie działania, służące ochronie zieleni i zapewnieniu dobrego zintegrowania komunikacyjnego nowego Centrum. Uruchomiliśmy już internetową petycję w sprawie ochrony parku.

Zieloni cieszą się z planu przywrócenia ciągłości ulicy Chmielnej. Uważamy jednak, że zamiast myśleć o kolejnych wieżowcach, lepiej spróbować odbudować choć częściowo zniszczoną przez wojnę strukturę miasta. W wypadku Centrum oznaczałoby to zatem budowę efektywnych energetycznie kamienic z przeznaczeniem na punkty usługowe i mieszkania i stworzenie wokół Muzeum Sztuki Nowoczesnej obszaru prezentacji kultury na świeżym powietrzu. Gdyby podobne działania przeprowadzono na placu Piłsudskiego, w ciągu kilku lat moglibyśmy choć trochę odbudować klimat dawnej Warszawy, jednocześnie nie korkując miasta. Wspieramy jednocześnie wszelkie działania, służące uprzywilejowaniu transportu publicznego w mieście.

Koło warszawskie Zielonych zwraca się do Hanny Gronkiewicz-Waltz z następującymi pytaniami:

- Jakie argumenty przemawiają za budową wieżowca na obszarze Parku Świętokrzyskiego?

- Czy wyliczenia ekonomiczne, zakładające jego „opłacalność” uwzględniają koszty zewnętrzne, np. wzrost zanieczyszczeń powietrza w wyniku wzrostu ilości stojących w korkach samochodów, wydłużenia okresu dotarcia do centrum osób spoza niego etc.?

- Czy jest Pani przekonana, że budowa ponad 20 nowych wieżowców w mieście nie spowoduje żadnych komplikacji w ruchu drogowym w mieście?

- Czy zamierza Pani przeprowadzić dalsze konsultacje społeczne w sprawie planu, czy też np. opinia ponad 90% mieszkanek i mieszkańców Warszawy, będących przeciwko zabudowie Parku Świętokrzyskiego nadal będzie ignorowana?

- W jaki sposób miasto planuje zrekompensować środowisku koszty ekologiczne tego typu zabudowy, w szczególności wyższe zużycie energii i większe zanieczyszczenie powietrza przy jednoczesnym zmniejszeniu powierzchni wchłaniającej szkodliwe gazy, czyli Parku Świętokrzyskiego? Czy przy nowych inwestycjach uwzględniane będą takie kwestie, jak efektywność energetyczna nowych budynków, instalowanie na ich dachach paneli słonecznych lub też roślin? Bez tego typu działań nie ma co mówić o poprawie jakości życia mieszkanek i mieszkańców miasta.

25 listopada 2008

Niemoralne księżniczki i świątobliwe prowokatorki

Tadeusz Iwiński obmacujący kobietę przy okazji zagranicznego spotkania. Były już prezydent Olsztyna podejrzewany o przymuszenie do seksu kobiety w ciąży. Aneta Krawczyk i jej powikłane losy. A do tego - tysiące mniej medialnych tragedii, kiedy godność jednej z płci szargana jest z powodu nieodpowiedzialności drugiej. Tragedie, mające swoje późniejsze kontynuacje w postaci niechcianych ciąż, problemów z aborcją, ewentualnym wychowywaniem dziecka, które przypomina o gwałcie.

Faceci mają łatwiej - nie mogą sobie bowiem nawet wyobrazić, co czuje osoba potraktowana w ten sposób. Ponieważ nie za bardzo mieści się to większości z nich w głowach, wymyślają najprzeróżniejsze "dowody" na to, że ewentualne złamanie prawa kobiety do jej integralności cielesnej to "wpadka" samej pokrzywdzonej. Najpierw, poprzez mass-media, pokazuje się jej, że by być piękną, musi nosić przykrótkawe spódniczki, a potem robi się jej z tego tytułu zarzut. Opowiada się bajki, że żeby być piękną, kobieta musi być chuda. Jest to sugestia tak potężna, że miliony dziewczyn i kobiet wpadają w anoreksję i bulimię - i czyni im się z tego zarzut. Zdominowana przez samców kultura tworzy reżim, tworzący z kobiet wpierw obiekty seksualne, a następnie - reproduktorki. To mężczyzna ma być inteligentny - kobieta już niekoniecznie. Ba, na kobietę, która zaczyna mówić o tym, jak podoba się jej ciało mężczyzny, patrzy się jako na osobę... lekkich obyczajów. Czy to nie przypadkiem podwójne standardy?

Nie chodzi tu o tworzenie jakichś zbędnych pruderii - chodzi o wyraźne rozgraniczenie sfery zawodowej od prywatnej. Nikt nie będzie zabraniał ostrej "jazdy po bandzie" gronu przyjaciół, w jakiejkolwiek konsfiguracji genderowej - dopóty, dopóki wszystkie strony danego zachowania, w pełni jego świadome, nie będą miały nic przeciwko. Jednak w pracy kobieta i mężczyzna mają prawo do równej płacy, równego traktowania i do szacunku. Łamanie tych praw powinno być zwalczane z całą skutecznością - chociażby przez Państwową Inspekcję Pracy. Nie może też być tak, by to matka z dzieckiem miała uciekać z domu przed przemocą faceta!

O tym, że lęk przed napiętnowaniem nie jest bezpodstawny, najlepiej świadczą dość regularne historie o tym, jak to policjanci naśmiewają się z ofiar. Czy to zgwałcona kobieta, czy też stołeczni geje, którzy padli ofiarą przemocy, schemat bywa ten sam - osoba w mundurze, zamiast pomagać w wyjściu z traumy, często ją wzmaga swoimi niedwuznacznymi sugestiami, że wszystko to jest winą ofiary. Nie mam zamiaru mówić, że wszyscy są tacy - z całą pewnością jest też wielu porządnie spełniających swoje obowiązki policjantów, niemniej jednak podobne przypadki z całą pewnością się zdarzają - i kto wie, o ilu podobnych przypadkach się nie dowiadujemy.

Swoją drogą zastanawiający jest już sam tytuł debaty na blog.pl, poświęconej temu tematowi. "Dlaczego Polacy molestują kobiety" - a czy kobiety nie są Polkami? Czy naród składa się wyłącznie z osobników płci męskiej? Brzmi to równie sztucznie jak "mężczyźni molestujący Polki" - nie wątpię, że nie jest to świadomy zabieg, jednak w pewien sposób odzwierciedla dominujący model kultury, podobnej do antycznej polis, w której kobiety nie są traktowane na serio jako "obywatelki". Efektem tego podejścia jest to, że dziś kobiety stanowią tylko około 20% składu Sejmu, podczas gdy minimalny wskaźnik, od którego zaczyna się uznawać, że dysproporcje są w akceptowalnych granicach, jest dwukrotnie wyższy. Wszelkie próby zapewnienia parytetu na listach wyborczych kończyły się do tej pory fiaskiem.

Jestem zatem wkurzony na przedstawicieli rodu męskiego. Nadal zbyt mało jest feministów, którzy szanują różnorodność i rozumieją, że demokracja bez kobiet to pół demokracji. Bez szacunku dla cielesności nie ma mowy o zmianach - pora zdać sobie z tego sprawę. I nie chodzi tu o odmawianie komukolwiek seksu, wymaga to jednak po prostu nauczenia się, że prawdziwą przyjemność sprawia on tylko wtedy, gdy zadowolone z niego są obydwie (a może i więcej) strony. Tak więc z głową, drodzy panowie, z głową - myślenie nie boli!

24 listopada 2008

Zamieńmy kapitalizm na lepszy model

Nie nawołuje do tego żaden wielki radykał - ba, autor książki "Kapitalizm 3.0 - Przewodnik po odzyskiwaniu wspólnoty", Peter Barnes jest długoletnim dziennikarzem i przedsiębiorcą. Kiedy pisał swoje dzieło, wizja kryzysu finansowego była dość odległa. Dziś czyta się ją jako bodaj najbardziej rozbudowaną alternatywę dla aktualnego, neoliberalnego kursu światowej ekonomii. Krytyk aktualnego stanu rzeczy mamy bardzo wiele, niewiele jednak z nich oferuje wiarygodną, rozbudowaną alternatywę dla teraźniejszego modelu - jednymi z wyjątków zdają się stanowiska Europejskiej Partii Zielonych i Cynthii McKinney, pomysł na "Zielony nowy ład" i bardziej radykalna wizja z deklaracji pekińskiej wielu organizacji pozarządowych. Choć nie jest to wizja idealna, to jednak jej spójność i atrakcyjność zdają się zachęcać do zapoznania się z nią. Co więcej, żaden z postulatów nie brzmi nierealistycznie - po kolei jednak.

Barnes przyznaje się do tradycji amerykańskiego liberalizmu - na standardy europejskie sytuuje się zatem gdzieś między socjalliberalizmem a socjaldemokracją. Wierzy w rolę rządu i w to, że nie należy tworzyć z niego "nocnego stróża", zdaje sobie jednak sprawę z faktu, że w dużej mierze jest on zależny nie od woli wyborczyń i wyborców, ale od dążenia do bycia wybranym na kolejną kadencję i zachęcanym przez lobbystów do zmian prawa, sprzyjających wielkim korporacjom. Efektem tego jest np. przedłużenie w Stanach Zjednoczonych praw patentowych z 28 (14 obowiązkowych z możliwością przedłużenia o kolejne 14) do 95 lat od patentu, co umożliwia firmom farmaceutycznym podbijanie cen leków, a Disneyowi - czerpanie wyłącznych zysków z praw do Myszki Miki, pozostającej poza wspólnym sektorem kulturowym.

Nie oznacza to oczywiście, że Barnes wierzy bezgranicznie w prywatną inicjatywę - wręcz przeciwnie, uważa, że deregulacja doprowadziła do bezprecedensowej akumulacji bogactwa - w USA 5% najbogatszych ma w swych rękach więcej, niż pozostałe 95% społeczeństwa. Najgorszym błędem, jaki popełniają firmy, jest według niego brak internalizacji kosztów zewnętrznych. Szkody, jakie nieodpowiedzialna działalność gospodarcza wyrządza społecznościom i środowisku nie są wliczane w kosztorys funkcjonowania przedsiębiorstw na rynku. Jest to zasadniczy problem obecnie istniejącego modelu kapitalizmu, który nazywa "Kapitalizmem 2.0" - gospodarką nadmiaru, która objawiła się po II Wojnie Światowej, zastępując gospodarczy niedobór "Kapitalizmu 1.0".

Co zatem robimy, kiedy dochodzimy do wniosku, że w "kod źródłowy" aktualnego systemu wpisane są immanentne cechy, które sprawiają, że szkodzi on środowisku i generuje nierówności nie do zaakceptowania? Wymieniamy go na nowy - mówi Barnes. Nie oznacza to u niego nacjonalizacji wszystkiego, co się rusza, podobnie jak oponuje on przeciw podobnej skali działań prywatyzacyjnych. Chodzi mu o wprowadzenie do nowego systemu - "Kapitalizmu 3.0" - algorytmu, który zapewni zrównoważenie interesów społecznych, ekologicznych i gospodarczych i równowagę między sektorem wspólnotowym a prywatnym. Tutaj widzi rolę rządów - zorganizowania nowego boiska do gry i ustalenia zasad, które ułatwią jej prowadzenie.

Co zatem zapewni rozwój społeczny? Autor książki nazywa ten nowy sektor "commons", co na polski, od biedy, możemy przetłumaczyć jako "wspólnoty" bądź też "spółdzielnie". Owe spółdzielnie dostałyby w swe ręce prawa własnościowe do takich dóbr, jak powietrze, woda czy też fale radiowo-telewizyjne. Nie byłaby to prywatyzacja, tylko wzmocnienie prawne i stworzenie instytucji, które w imieniu społeczności zarządzałyby dobrami wspólnymi. Regulaminy ich działań wyraźnie mają mówić, że ich władze nie działają dla zysku i mają obowiązek przekazać te dobra co najmniej w nienaruszonym stanie (a najlepiej - w jeszcze lepszym) przyszłym pokoleniom. Każda obywatelka i obywatel miałby swój udział w owych spółdzielniach i jeśli uznałby, że władze danej wspólnoty (wybierane np. przez państwo, instytucje społeczeństwa obywatelskiego etc.) nie przestrzegają zasad gry, mógłby żądać ich zmiany.

Owe władze skończyłyby zdaniem Barnesa z tym, że firmy bezkarnie korzystają z przestrzeni wspólnej dla maksymalizacji własnych zysków. Dla przykładu - wspólnota powietrzna ustaliłaby cenę za emisję gazów szklarniowych taką, by tak firmom, jak i odbiorcom indywidualnym opłacało się przejść na bardziej przyjazne środowisku technologie. Fundusz, jaki w ten sposób by pozyskiwała, w połowie szedłby na działania wspierające ekologiczną transformację gospodarki, w połowie zaś byłby wypłacany każdej obywatelce i każdemu obywatelowi w postaci corocznej dywidendy. Podobnie działałyby inne wspólnoty, np. ta, zarządzająca wodą. W ten sposób jednocześnie tworzy się społeczeństwo akcjonariuszy, jak również wprowadza się pewną formę dochodu obywatelskiego, ułatwiającego np. zmianę pracy czy też działającego na rzecz większej spójności społecznej.

To, co mamy wspólnego, to nie tylko środowisko naturalne - to także kultura. Mnóstwo prywatnych firm, przetwarzając tradycyjne wzorce osiąga zysk - przykładem wspomniany już Disney, który wziął z "domeny publicznej" np. Królewnę Śnieżkę, a nadal nie oddał do niej jakiejkolwiek wykreowanej przez siebie postaci. Skrajnym przykładem tego zjawiska są leki - patentowane już nie tylko z powodu zysków z ich sprzedaży, ale często z kalkulowania w zyski ewentualnych zwycięstw w procesach z producentami "generyków" - tańszych odpowiedników "markowych" farmaceutyków. W tym samym czasie obserwujemy drastyczne kurczenie się przestrzeni działań np. niezależnych artystek i artystów, czy tez umieranie przestrzeni publicznej w wielkich miastach.

Dla Barnesa "wspólnoty", odpowiednio finansowane, są odpowiednim rozwiązaniem problemu uciekania przez współczesną gospodarkę od problemu kosztów zewnętrznych. Po pierwsze, wpływają pozytywnie na decentralizację władzy i na wprowadzanie elementów demokracji gospodarczej i demokracji uczestniczącej. Tworząc je na tak niskim szczeblu, jak to tylko zasadne, poprawiamy jakość życia w lokalnych wspólnotach. Takimi pomysłami na poziomie gminnym mogą być np. wspólnotowe sieci internetowe wi-fi, kończące z asymetrią informacji i zapobiegające wykluczeniu cyfrowemu. Warto wspomnieć, że firmy telekomunikacyjne w USA protestują przeciw powszechnej w Europie praktyce poszerzania dostępu do sieci i wręcz postulują, by wprowadzić "dwa Internety" - szybszy dla firm gotowych za to płacić i wolniejszy - dla całej reszty, dążąc do petryfikacji szkodliwych monopoli ekonomicznych i informacyjnych. Interesującym przykładem na polepszanie dostępu do kultury jest tu z kolei działanie Kalifornii, która wprowadziła opodatkowanie hoteli i z pozyskanego w ten sposób podatku celowego finansuje niezależne teatry, sale koncertowe czy muzea.

Innym, bardzo ważnym przykładem przytoczonym w książce jest tzw. "Children Start-up Trust". W tym wypadku dokonujemy zmiany sensu podatku spadkowego, którego likwidację w Stanach Barnes bardzo krytykował. Zamiast tego osoby, których majątek jest większy niż 1-2 miliony dolarów miałyby obowiązek jego połowę przeznaczyć na Fundusz Dziecięcy, który następnie wypłacałby każdemu dziecku po osiągnięciu pełnoletniości taką samą ilość pieniędzy. Dzięki temu np. miałyby one szanse na podjęcie studiów albo na założenie własnego biznesu - w ten sposób jednocześnie poszerzylibyśmy zakres przyrodzonych praw jednostki, jak i zmniejszylibyśmy poziom ubóstwa. Barnes, zamiast tradycyjnej redystrybucji dochodu proponuje tujego predystrybucję, zwiększającą szansę - zmniejszanie dysproporcji zanim w ogóle powstaje dochód. Jego zdaniem, zamiast wprowadzać w redystrybucyjne poczucie zależności, predystrybucja będzie działać dużo bardziej wkluczająco. Podobne rozwiązanie już dziś funkcjonuje w Wielkiej Brytanii - tam każda i każdy po ukończeniu 18 roku życia otrzymuje równowartość 440 dolarów amerykańskich lub 880 dolarów - jeśli pochodzi z ubogiej rodziny.

Oczywiście jest to wizja śmiała, ale dość ciekawa na dzisiejsze, niespokojne czasy. Wymaga politycznej odwagi do jej wprowadzenia, jak również zastanowienia się nad pewnymi szczegółami. Barnes sugeruje na przykład, że wówczas nadal możliwa będzie maksymalizacja zysków - czy aby na pewno? Czy ta wizja przypadkiem nie pokazuje owej maksymalizacji sufitu, ponad który nie przeskoczy? To wszystko kwestia dyskusji, natomiast szczegóły nie zmieniają faktu, że ta przystępna językowo (nawet po angielsku) książka warta jest lektury i ustosunkowania się do niej. A jeśli sam autor umożliwia jej darmowe ściągnięcie z Internetu po angielsku, a po niemiecku to samo robi Fundacja Boella, to naprawdę warto skorzystać.

23 listopada 2008

Zdobądź Sejm razem z nami!

90-LECIE UZYSKANIA PRAW WYBORCZYCH PRZEZ POLKI

na otwarty dla publiczności jubileusz zapraszają

OBYWATELSKIE FORUM KOBIET i KOMUNA OTWOCK
KOBIETY ZDOBYWAJĄ SEJM!

28.11. 2008 Warszawa

DEBATA w Sejmie & WIECZORNICA w Komunie Otwock

Historia, której uczy polska szkoła, wciąż pozbawiona jest kobiecych bohaterek. Nie podkreśla, a wręcz pomija, wielki wkład kobiet w tworzenie niepodległej państwowości. Celebrowane na wszelkie sposoby 90-lecie odzyskania niepodległości po raz kolejny przemilcza znaczący wkład naszych prababek w ukonstytuowanie się nowoczesnego społeczeństwa w porozbiorowej Polsce.

Ruch na rzecz emancypacji i równouprawnienia kobiet w, z którego wywodzi się także polski feminizm, ma tradycję równie długą, jak inne nowoczesne ruchy społeczno-polityczne. Polki w XIX w. w ogromnym stopniu przyczyniły się do odzyskania niepodległości. Walczyły, czasem z bronią w rękach, o Polskę sprawiedliwą, w której wszyscy obywatele i obywatelki bez względu na status społeczny i pochodzenie byliby równo traktowani. Otworzyły drogę do zrozumienia sensu wolności obywatelskich i reguł demokracji.

9o lat temu historia polskich kobiet gwałtownie przyspieszyła. Dzięki wieloletnim wysiłkom ruchu kobiecego we wszystkich zaborach i konsekwentnej postawie Aleksandry Piłsudskiej, drugiej żony Marszałka, w Dekrecie Naczelnika Państwa o ordynacji wyborczej z 28 listopada 1918 roku znalazł się jednoznaczny zapis: „Wyborcą do Sejmu jest każdy obywatel państwa bez różnicy płci, który do dnia ogłoszenia wyborów ukończył 21 lat."

Program

11.00 – „Kobiety zdobywają Sejm!" – do gmachu Sejmu (ul. Wiejska 4/6/8) wchodzą kobiety uzbrojone w parasolki w strojach z epoki oraz goście i publiczność, przechodzą na I piętro do Sali 106. (inscenizacja i briefing dla mediów) CHCESZ ZDOBYĆ Z NAMI SEJM? PRZEBIERZ SIĘ W STRÓJ Z EPOKI (wystarczy kapelusz lub kamea) I WYŚLIJ SWOJE IMIĘ I NAZWISKO NA ADRES kanwa2@wp.pl najpóźniej do dnia 25.11.08 dostaniesz mandat – wpiszemy Cię na listę Gości. Nie zwlekaj, napisz i weź udział w historycznym wydarzeniu!!!

11.30 – „Od praw wyborczych do demokracji parytetowej (1918-2018)"- wykład prof. Małgorzata Fuszara

12.00 – Debata „Będziem posłankami"

Od czasu uzyskania przez Polki praw wyborczych minęło 90 lat. Jednakże w Sejmie i Senacie, a także na szczeblach samorządowych, kobiety nadal są niedoreprezentowane, stanowiąc zaledwie ok. 10 – 20% tych gremiów. Jak skutecznie zmieniać ten stan rzeczy? Jakie możemy założyć prognozy na wybory w 2018 roku w 100 lecie uzyskania praw wyborczych przez Polki? Prezentacja międzynarodowej inicjatywy europarlamentarzystek „Top jobs for woman" – którą poparły m. in. Panie komisarz Danuta Hübner, Neelie Kroes i Margot Wallström – czy w Polsce takie ponadpartyjne inicjatywy nie byłyby słuszne jako narzędzie aktywizacji publicznej i politycznej kobiet?

Moderacja: Małgorzata Tkacz-Janik i Kazimiera Szczuka

W debacie wezmą udział byłe Pełnomocniczki rządu ds. równego statusu kobiet i mężczyzn: m.in. Anna Popowicz, Izabela Jaruga-Nowacka, Magdalena Środa, Joanna Kluzik-Rostkowska oraz zaproszeni Goście. Informacje o jubileuszu przesłano do: Marszałków Sejmu i Senatu, parlamentarzystek i parlamentarzystów, do świata nauki i mediów, organizacji pozarządowych i związków zawodowych.

Program:

17.00 Projekcja filmu niespodzianki o Niezłomnych Kobietach w USA

Historia znanej amerykańskiej bojowniczki o prawa kobiet, Alice Paul. W 1913 roku Alice wraz z przyjaciółką powołały do życia komitet ds. obrony kobiet. Aby zwrócić uwagę opinii publicznej na drażliwą kwestię emancypacji, jego członkinie organizowały liczne akcje protestacyjne, w tym demonstracje pod Białym Domem. Najważniejszym celem sufrażystek było uzyskanie przez kobiety prawa głosu w wyborach.

Pokaz niekomercyjny.

18.40 Superprababki – live, scn. i reż. Marta Lewandowska

19.30 - 21.00 Spadek po Prababce – panel: kobiece prawa obywatelskie: wczoraj - dziś - jutro.

W panelu wezmą udział kobiety, które uprawiają działalność polityczną, związkową, społeczną, m.in. Henryka Krzywonos, Katarzyna Piekarska, Agnieszka Grzybek, Anna Kornacka, Dorota Gardias, Iwona Borchulska, Dorota Soczówka i in. Moderuje: Paulina Młynarska

Opieka merytoryczna: Katarzyna Kądziela

21.00 Świętujemy: tańce+ muza: Djka – mix pieśni sufrażystek "Bread & Roses" i inne przeboje. Bufet: napitki i przegryzki

Obywatelskie Forum Kobiet (OFK) – otwarta struktura, powstała w początkach 2008 roku, skupia kobiety z całego kraju, działające w organizacjach pozarządowych, związkach zawodowych, partiach politycznych, środowiskach akademickich oraz free ancerki, przygotowanie jubileuszu jest pierwszą publiczną akcją OFK.

Komuna Otwock (KO) - artystyczna wspólnota działań, istnieje od 1989 roku. Zajmuje się głównie działaniami z pogranicza teatru, teatru ruchu i sztuki performance'u. Realizuje również interdyscyplinarne działania wykraczające poza obszar sztuki, organizuje koncerty, wystawy, prelekcje, włącza się w kampanie społeczne

Matronat: FEMINOTEKA

Wejdź na strony:
www.komunaotwock.pl - - - www.feminoteka.pl - - - www.giga.slask.pl

Kontakt do organizatorów: Małgorzata Tkacz-Janik, 0 609 677 874, strefazieleni@tlen.pl

22 listopada 2008

Wybór ostateczny

Kiedy mieliśmy w Polsce sprawę ciężko chorego, który domagał się eutanazji, zrobiono wszystko, by uciąć debatę na ten temat. Do tej pory pozostawiony samemu sobie człowiek uzyskał niezbędną pomoc, po czym zrezygnowano z dalszej dyskusji, pomimo faktu, że spora grupa Polek i Polaków opowiedziała się za legalizacją eutanazji. Najwyraźniej zaburzało to starannie pielęgnowany wizerunek rzekomo "kulturowo konserwatywnego" kraju, w którym istnieje spore przyzwolenie na poluzowanie restrykcji antyaborcyjnych, coraz więcej ludzi bierze śluby wyłącznie cywilne, a i coraz bardziej zmniejsza się akceptacja dla lekcji religii w szkołach publicznych. Nad tego typu tematami dyskutuje się dzień, góra dwa po badaniach, po czym dołącza się do pisma medaliki z Janem Pawłem II i pokazuje się mapy najciekawszych miejsc pielgrzymkowych.

Każda sprawa dotycząca skrócenia sobie życia jest wyjątkowa. Za każda decyzją kryją się ludzkie dramaty. Co więcej, każdy i każda z nas ma własne przekonania w tej dziedzinie, które jednocześnie potrafią zmienić się dość drastycznie, kiedy sami stajemy w obliczu dajmy na to nieuleczalnej choroby. Pojawia się wtedy z jednej strony chęć zatrzymania kochanej osoby (w tym samego siebie) przy życiu, a z drugiej - lęk przed bólem i dążenie do zakończenia egzystencji dalekiej od marzeń. Oczywiście różne autorytety moralne będą mówiły, że należy "dźwigać swój krzyż" albo inne tego typu hasła, roztaczać wizję "cywilizacji śmierci", zdominowanej przez gejów z katalogu IKEA. Ba, będą wołać do zwolenniczek i zwolenników godnego odejścia "mordercy" - ot, standard współczesnej debaty publicznej.

Czy aby na pewno wszystko tu jest takie proste? Popatrzmy - dziewczyna nie ma siły na uporczywą terapię i chce pobyć z ludźmi, których kocha. Przypadek, który ściśle rzecz biorąc eutanazją nie jest. Trzynastolatka paradoksalnie chce żyć, chce tylko być wolna od wiecznego leżenia w szpitalu, chce spędzić czas z rodziną. Czy te parę miesięcy życia nie są przypadkiem bardziej "życiem" od kilkunastu latach, spędzonych w szpitalach z powodu nieuleczalnej choroby? Czy ma ona walczyć i ryzykować, że kolejny zabieg ją zabije, a ona nie będzie nawet w stanie pożegnać się z bliskimi, bowiem nie będzie miała jakiejkolwiek gwarancji, czy na przykład wybudzi się z operacji? Wydaję mi się, że jej decyzja - trudna, nie da się ukryć - jest nad wyraz przemyślana i niezwykle dojrzała. Choć ma jedynie trzynaście lat, powinna mieć do tego prawo, bo to ona odczuwa, co się z nią dzieje i wie, czego chce.

"Cywilizacja śmierci" w Holandii miała odnieść tryumf wtedy, gdy po legalizacji prostytucji, narkotyków i związków homoseksualnych nadszedł czas na eutanazję. Co roku z możliwości skrócenia sobie życia korzysta tam około 2.000 osób. Nie jest to specjalnie dużo - wydaje się to być liczbą odpowiednią do skali cierpiących z powodu bezsilności własnych ciał. Decyzję tego typu nie podejmuje się bez powodu, "bo tak" - często ma się porównanie jakości własnego życia przed daną chorobą i w jej trakcie. Czasem przeżywa się niemiłosiernie długie okresy pobytu w szpitalu, kiedy jedynym marzeniem staje się wyjście z niego. Trudno mi zatem odmawiać w tego typu sytuacjach prawa do wyboru.

Podobną sytuację można było obejrzeć w nagrodzonym Oskarem filmie "Inwazja Barbarzyńców". Główny bohater dostał szanse na to, by wyrwać się ze szpitala i spędzić ostatnie chwile swojego życia na łonie natury, w otoczeniu ludzi, których kochał. Owszem, są tacy, którzy wolą chwytać za wszelką cenę każdą chwilę - i mają do tego prawo. Uregulowania dotyczące eutanazji najczęściej wymagają od osoby, chcącej pożegnać się ze światem wyraźnego wskazania, że taka jest jej wola - niekiedy nawet kilkakrotnie. Ponieważ jest to proces nieodwracalny, tego typu "hamulce bezpieczeństwa" są konieczne.

Dziś osoby cierpiące pozbawione są wyboru. Kiedy proszą bliskich o pomóc w skróceniu cierpień, narażają je na reperkusje prawne z tym związane. Wydaje się, że dużo lepiej byłoby, gdyby takiego ryzyka nie było, a osoby nieuleczalnie chore miały prawo do godnego odejścia, wspierane przez bliskich i opiekę medyczną, zapewniającą ukojenie bólu. Tak jak niewielu z nas, dziś świadomych, chciałoby latami funkcjonować w stanie wegetatywnym, tak raczej niewielu chciałoby miesiącami przeżywać chroniczny, nie do zniesienia ból. Skoro tak, byłoby uczciwie nie kazać go odczuwać innym.

21 listopada 2008

Kto komu co i dlaczego

Miałem dziś ciekawą dyskusję z przyjaciółką, a dotyczyła ona prostytucji. Zastanawialiśmy się nad różnymi obliczami i konsekwencjami społecznymi. Przyjaciółka pokazywała trafnie, jak jest to także przykład dominacji klasowej, gdzie osoby uboższe są zmuszane przez okoliczności życiowe do zarabiania na sprzedawaniu własnego ciała osobom majętnym. Chwaliła też szwedzkie rozwiązania w tym zakresie - tam prawo ściga nie prostytutkę, ale osobę, chcącą uprawiać płatny seks, nawet, jeśli do zdarzenia tego doszło poza granicami tego kraju. Przypominała, że niewiele jest osób, świadomie i bez przymusu wybierających tego typu życie. Do tej pory raczej myślałem o tym, by wzorem Holandii zalegalizować proceder i zapewnić osłonę socjalną kilkudziesięciu, jeśli nie kilkuset tysiącom ludzi w naszym kraju. Z drugiej jednak strony dochodzić tam miało do takich kuriozalnych sytuacji, jak nakazywanie posiadania poduszki - najczęstszego narzędzia zbrodni, którym dusi się prostytutki...

Wśród feministek i feministów nie ma jednorodnej opinii w tej kwestii. By wyrobić sobie opinię w tej sprawie, należy zastanowić się, czy chcemy zaakceptować sytuację, w której ktoś sprzedaje swoje usługi seksualne za pieniądze. Jeśli jesteśmy do tego skłonni, powinniśmy jednocześnie pomyśleć o formach zabezpieczenia przed wyzyskiem i dominacją jednej płci nad drugą. Jeśli z kolei wolimy penalizować korzystanie z tego typu usług, powinniśmy zapewnić po pierwsze, że karani będą stręczyciele, a po drugie, że będziemy dążyć do zmniejszenia nierówności społecznych tak, aby nikt nie był zmuszany do wychodzenia na ulicę. Oczywiście, ten ostatni warunek jest ważny również dla osób, nie chcących karania procederu, przy czym jego osiągnięcie oznacza w tym wypadku, że prostytutkami, niezależnie od płci, będą tylko te osoby, które tego chcą.

Co ciekawe, ostatnimi czasy zaczyna się coraz głośniej mówić o męskich prostytutkach, ergo żigolakach. No, ewentualnie także tak zwanych utrzymankach, którzy jednak nie do końca odgrywają tę samą rolę. Czy coś z tymi panami jest nie tak? Chyba nie. Wielu z nich realnie ma szanse mieć zupełnie inną pracę, zatem wygląda na to, że tego właściwie chcą. Znajdują pewną niszę i w pewien sposób wykorzystują motyw "tradycyjnej męskości", by dobrze się bawić. Ponieważ jednak jest to swego rodzaju społeczne jeżdżenie po bandzie, niespecjalnie się tym chwalą.

Czy jednak aby na pewno jest to wyzwalające? Nadal mamy do czynienia z merkantylnym traktowaniem własnego ciała, a jedną dysproporcję płciową zamieniamy w drugą. Nie chodzi mi tu przy tym o potępienie ludzi, którzy na tego typu atrakcje życiowe się zgadzają. Nie jest to jednak wolna miłość - nie jest nią, bo pojawiają się w niej pieniądze. Stąd pytanie - czy te same osoby chciałyby uprawiać seks z "płatnikami", gdyby miał opierać się na darmowym, przelotnym nawet zauroczeniu.

Nie mam zamiaru moralizować - ich życie, ich wybór. Jeśli moga patrzeć się na siebie w lustrze, nie są od nikogo zależni i w każdym momencie mogą zrezygnować, wtedy jest dobrze. Jeśli jednak robią to pod wpływem przymusu - np. ekonomicznego, wtedy mamy do czynienia z pewnym istotnym problemem społecznym. Męska prostytucja to nie tylko "piękni trzydziestoletni", ale także dzieciaki z patologicznych domów, oddające się bogatym, by mieć na życie - lub też na narkotyki. Wiele z tych osób nie czuje się z tym, co robi swobodnie - i należy o tym pamiętać, niezależnie od tego, czy analizujemy dzieci z Dworca ZOO, czy też z Centralnego.

20 listopada 2008

Naomi Klein w Warszawie

Środowy wieczór, Auditorium Maximum pęka w szwach. Wszyscy czekają na Naomi Klein - guru alterglobalizmu, autorkę "No Logo" i ostatnio wydanej "Doktryny szoku". Ci, którzy byli, wychodzili zadowoleni, bowiem w kraju, będącym forpocztą neoliberalizmu, słowa, jakie powiedziała, brzmiały ożywczo i inspirująco.

Naomi Klein zaczęła od informacji o porannym wywiadzie w polskiej telewizji - pierwsze pytanie, jakie jej zadano, brzmiało "Czy jest Pani komunistką?". Walczy ona o to, by skończyć z kłamstwem, że istnieją tylko dwie drogi - rynkowy fundamentalizm i autorytarny komunizm. Istnieje demokratyczna alternatywa, którą musimy odkryć na nowo. Te alternatywy były, ale zostały usunięte z pamięci historycznej przez zwycięzców. Obecny, globalny kryzys jest ku temu dobrą okazją, bowiem nie poradzą sobie z nim pojedyncze państwo. Mamy szanse na opodatkowanie kapitału spekulacyjnego, na podatek Tobina - ale na razie nie słyszymy tego od rządów. Czas na zamknięcie rajów podatkowych i na harmonizację regulacji bankowych, by zamknąć "równanie w dół" standardów. Tymczasem, w ostatnich dniach, widzieliśmy retorykę, a nie prawdziwą zmianę.

W swojej książce zadaję pytanie, jak do tego doszło. Według pięknej bajki przyszła na skrzydłach wolności, które od Reagana i Thatcher przeleciała do Europy Wschodniej i do Chin. Tak naprawdę to uwolnienie kapitału od odpowiedzialności, które zaczęło się od ograniczania wolności w Chile, Urugwaju i Brazylii, gdzie "Chicago Boys" potrzebowali autorytaryzmu, by wyeliminować polityczną lewicę, nawet fizycznie, poprzez tortury i zrzucanie ludzi ze śmigłowców do morza. Po latach tego typu polityka doprowadziła do krachu w Argentynie. Tam tez powstała alternatywa, kiedy pracownicy upadających zakładów przemysłowych zdecydowali się je przejąć i wznowić produkcję, by utrzymać swoje miejsca pracy.

Paul Bremer, amerykański "namiestnik" Iraku, rozpoczął parcelowanie tego kraju, przypominającą aktualne europejskie trendy. Sprywatyzowano ochronę zdrowia i edukację, wprowadzono 15% podatek liniowy. Z dnia na dzień jedna z najbardziej zamkniętych gospodarek świata stała się łupem ponadnarodowych korporacji. Bremer miał w swych działaniach lojalnego sojusznika - był nim Marek Belka, wspierający likwidowanie dotacji żywieniowych w kraju galopującej biedy i bezrobocia. Wychodząc z założenia, że państwo nie powinno mieć cementowni, odmówiono im pomocy, preferując import surowca.

Istnieje wpływowa grupa neoliberalnych ekonomistów, wspierających neoliberalną globalizację w jej dążeniu do obniżania podatków, prywatyzacji i deregulacji. To, co przedstawiają jako sukces demokracji w Polsce - rok 1989 - było tak naprawdę jej zawieszeniem na potrzeby terapii szokowej. Terapię tę z zaciekawieniem obserwowali Chińczycy, już w latach 80. XX wieku wprowadzający reformy neoliberalne. Dzisiejsza najbardziej rozwijająca się gospodarka świata jest autorytarną dyktaturą, zadającą kłam teorii, że wolny rynek gwarantuje więcej wolności. W Rosji Jelcyn przeprowadził w 1993 roku zamach stanu po to, by móc zrealizować własną wersję terapii szokowej.

Byliśmy w kryzysie już wcześniej - a właściwie w wielu kryzysach: klimatycznym, żywnościowym, zdrowotnym, edukacyjnym. Jeszcze we wrześniu obawialiśmy się prezydentury McCaina (a właściwie, z racji jego wieku, Sary Palin), który prowadził w sondażach. Potem przyszedł kryzys, a wtedy ludzie poczuli, że proponując pieniądze instytucjom finansowym, ktoś chce im zaproponować ekonomiczny "Patriot Act". Obama zaczął mówić o zmianie gospodarczej, o "nowym zielonym ładzie", sprzeciwiającym się neoliberalnemu kierunkowi ostatnich lat. Ludzie zaczęli zastanawiać się, dlaczego są pieniądze dla finansistów, a nie ma ich na ubezpieczenia medyczne czy na dobrą edukację. Ważne, by zapał ruchu na rzecz zmian nie został zaprzepaszczony - mamy bowiem obowiązek odpowiedzieć na to wyzwanie.

Odpowiadając na pytania z publiczności, Klein stwierdziła, że przy polskiej transformacji zaprzepaszczono szansę na realizację planu ekonomicznego "Solidarności" z 1981 roku - przyjęty plan Sachsa uniemożliwił wszelką dyskusję. Nigdy nie odważyłaby się przyjść do obcego kraju i opowiadać, jak ma on zmienić swoją gospodarkę. Nie wierzy, że te same pomysły będą działać tak samo dobrze niezależnie od tego, gdzie się je wprowadza. Obama może spełnić pewne pokładane w nim nadzieje - jest centrystą, zatem należy przesuwać centrum w swoją stronę. Aktualnie nie mamy walki państwa z korporacjami - mamy państwo korporacyjne. W Kanadzie, gospodarce mieszanej, dzięki publicznym mediom istnieje inna kultura, są państwowe szkoły i ochrona zdrowia, bo społeczeństwo uznało, że pewne dziedziny należy pozostawić poza grą rynkową. Oczywiście sama regulacja nie uzdrowi sytuacji i nie zmniejszy nierówności - musi być sprzężona z innymi działaniami.

Neoliberalizm zainfekował nawet nasze myślenie o zmianach klimatycznych - przykładem pomysł handlu emisjami. Należy przejść na myślenie o długu ekologicznym, który państwa bogate będą płacić biednym. Pomysł ten jest coraz bardziej popularny w krajach Ameryki Łacińskiej. Bogaci powinni płacić za to, by biedni nie truli, a nie po to, by finansować ich emisje. Kopenhaga, w której decydować się wkrótce będzie klimatyczny nowy ład, może stać się ważnym elementem dalszej budowy ruchu alterglobalistycznego.

19 listopada 2008

Mocowanie się z systemem

100 stron, a jakie treściwe. 100 lat dystansu między fikcyjnymi wydarzeniami a dzisiejszą mediokracją - i nadal niewiele różnic. Tak wtedy jak i tu - traktowanie ludzi niczym bezwładnej tłuszczy, której jest się w stanie wcisnąć wszystko. Wczoraj - w tłumaczenia się z rozdmuchanej afery. Dziś - z afery Rywina. Jak wiele zatem musiało zmienić się na świecie, żeby wszystko zostało po staremu...

Stanisław Brzozowski w swym krótkim dramacie porusza podstawy funkcjonowania świata "człowieka masowego", tworząc swego rodzaju preludium do Gasseta. Pokazuje, że za wielkimi ideami nierzadko kryją się fałszywe alternatywy. Pod osłoną starcia nowoczesności z zaściankiem rozgrywa się pojedynek osobowości, oparty o małe, ludzkie zawiści. Starzy wykorzystują idealizm młodych, by wyrównać własne rachunki. Mobilizują opinię publiczną wokół kwestii czystości zachowań i intencji po to, by pogrążyć przeciwnika. To nie agon - ten zakłada dyskusję i swego rodzaju dialog. Tu nie ma dialogu - jest ślepa przemoc, nieważne, że bardziej psychiczna niż fizyczna.

Wymyślona historia to starcie redaktorów dwóch dzienników - "postępowego" i "zachowawczego", które dalekie jest od świata idei. Przypomina raczej tarmoszenie się "Gazety Wyborczej" z "Dziennikiem", ostatnimi czasy polegające na prezentacji wyników sprzedaży egzemplarzowej tak, by udowodnić fatalną kondycję konkurencji. To tylko bardziej wysublimowana forma ekscesu, jaki opisuje Brzozowski. Tamten jest rozdęty celowo, by na kilkudziesięciu kartach powieści skondensować wszelkie różnice między głównymi antagonistami - Mirskim i Walczakiem. Jeden ma tradycyjną rodzinę, rodem z opowieści Ligi Polskich Rodzin, drugi używa życia zgodnie z własnymi zasadami gry. Ich walka nie ma jednak zbyt wiele z poglądami, które głoszą.

W dzisiejszej demokracji medialnej nie brakuje przykładów na to, jak można skazać kogoś na izolację. Spójrzmy na wyroki wydawane przed wyrokami sądowymi przez rozliczne redakcje, udowadnianie, że istnieje "jedynie słuszna" linia w gospodarce, polityce zagranicznej czy też na przykład polityce społecznej - to tylko pierwsze z brzegu przykłady. Nie ma co zatem rozpisywać się na ten temat - trzeba tylko patrzeć się szeroko otwartymi oczami i myśleć. Najlepiej po przeczytaniu "Mocarza", lektury, która pokazuje, że czas podobnego kreowania rzeczywistości trwa dużo dłużej, niż moglibyśmy przypuszczać.

A skoro lektura treściwa, jak już wspomniałem, to i recenzja nie musi być rozwlekła. Na koniec warto polecić uwadze ilustracje Pawła Althamera, naprawdę wydobywające sedno akcji surową kreską.

18 listopada 2008

Żyję, nie biję

Nie jest łatwo nauczyć się tłumić własną agresywność. Ba, przez lata młodzieńcze zdaje się to być niemożliwością, chyba, że potrafi się swój gniew skanalizować dajmy na to na grach komputerowych i nie przesuwać go w kierunku świata rzeczywistego. Po tym okresie "burzy i naporu" można jednak zacząć panować nad sobą, uspokoić się, pić dużo melisy i ogólnie rzecz biorąc brać pewne rzeczy na wstrzymanie. Można kupić sobie worek treningowy, dużo biegać, popływać, a nawet zapisać się na kurs sztuk walki. Wszystko to może pomóc w opanowaniu skołatanych nerwów - nie ma zatem potrzeby, by ofiarą naszego przemęczenia padały dzieci.

Całkiem niedawno "Gazeta Wyborcza" w formie szokującej ciekawostki podała informację o tym, że oto w Szwecji odebrano dzieci polskim rodzicom na podstawie przepisu, zabraniającego przemocy domowej. Co ciekawe, do tej pory dość przychylna tego typu rozwiązaniom gazeta nagle zmieniła front, chyba wyłącznie z powodu tego, że mamy do czynienia z "obcym", który zabiera dzieciaka "swoim". A że obcy jest szwedzkim państwem, które - jak wiadomo - dla "Wyborczej" jest wrogim modelem społecznym, to materiał na dobry, tabloidowaty tekst jak znalazł. Wielka szkoda, że nie tłumaczy on niczego.

Badania wskazują, że sprawcy przemocy domowej sami byli bici w dzieciństwie. Pozornie niewinny klaps pokazuje naszą bezsilność w obliczu próby wytłumaczenia świata małym - i już nieco większym - istotom. Lubimy czarno-białe scenariusze, dlatego przyjmujemy sztuczną dychotomię pt. "Jak dostanie, to się nauczy, jak nie dostanie, to się rozpuści". Tak, jakby nie było oczywistością, że dla osoby nastoletniej dużo bardziej dotkliwy będzie zakaz gry na komputerze albo wychodzenia z domu niż prosta, wręcz prostacka przemoc. Małe dziecko owszem, jest dużo trudniejszym stworzeniem, ale i ono czasem da się ubłagać. Dawanie klapsa pokazuje jedynie naszą bezsilność, którą maskujemy poczuciem siły.

Jest jeszcze jedna, pomijana dość często kwestia przy okazji przemocy wobec dzieci. Przemocą posługują się częściej mężczyźni i akceptacja bicia dzieci znacząco zwiększa ich "pole rażenia". Nic bowiem nie stoi na przeszkodzie temu, by, mając przyzwolenie na "karcenie" istoty ludzkiej, może przecież skierować swoją agresję na kobietę - najpierw będąc nietrzeźwym, a potem już bez pomocy alkoholu. Gdyby było inaczej, nie byłoby problemu domów dla matek, uciekających przed przemocą męży i konkubentów. Najczęściej z dziećmi, bowiem i one wówczas padają ofiarami ojca czy ojczyma. Zmiana stosunków rodzinnych z równoprawnych na podporządkowane i umożliwienie dominacji przez przemoc na poziomie rodzic-dziecko bardzo często ułatwia później silniejszej stronie zdominowanie relacji partnerskiej. Należy mieć to na uwadze.

Dzieci buntowały się, buntują i buntować będą. Nic w tym specjalnie szokującego. Dużo lepiej zatem pokazywać spokój i wzorzec rodzinnego opanowania, za którym podążą, gdy już się ustatkują. Wstyd przed mówieniem dzieciom o problemach finansowych czy własnym zmęczeniu po pracy tworzy atmosferę odrealnienia rodzica i bycia odległą figurą w życiu dziecka. Skoro ma ono problemy, to czemu ma ich nie mieć mama czy tato? Bez przyjaźni w rodzinie nie będzie zbyt wiele miłości, a bez niej będzie bardzo trudno młodej osobie wejść w życie ze znajomością reguł gry.

Nie da się wychowywać bez stresów, bo stres jest wywoływany przez samo życie. Nie musi jednak być to stres ojcowskiej czy matczynej ręki. Zieloni zawsze byli zdania, że nie ma to sensu i wielokrotnie na ten temat się wypowiadali - czy to poprzez oświadczenia, czy to poprzez akcje uliczne. Wydaje się, że powoli nastawienie do klapsów się zmienia i społeczne przyzwolenie maleje. I bardzo dobrze - bólu na tej planecie nam wszystkim nie brakuje, więc jego zwiększanie po prostu nie ma sensu.

17 listopada 2008

Subiektywne wojaże warszawskie - odc. 13 - Helsinki

Zobaczenie miasta partnerskiego i tego, jak radzi sobie ono z wyzwaniami współczesności, dla Warszawy może być pouczające. Skierowanie się na północ i zobaczenie, że proekologiczna polityka nie tylko nie hamuje rozwoju, ale wręcz przeciwnie - rozwój ten umożliwia i warunkuje. W miejscowości mającej pół miliona mieszkanek i mieszkańców, która jest centrum aglomeracji skupiającej 1,2 miliona osób, nie trzeba o tym mówić dwa razy. Kierunek jest z grubsza ten sama, inna jest jednak optyka spojrzenia. Wiele formacji ostatnimi czasy pozuje na "zielone", jednak ludzie wybierają oryginał zamiast kopii, dzięki czemu dziś Zieloni mają tam 23% poparcia i 21 osób w 65-osobowej Radzie Miasta.

Czy widać efekty działań tej formacji na szczeblu lokalnym? Gdyby nie było, to prawdopodobnie nie stałaby się ona drugą siłą w lokalnej polityce, wyprzedzającą tamtejszych socjaldemokratów. Wystarczy spojrzeć na parkingi rowerowe - u nas nadal walczymy o jak największą liczbę stojaków, podczas gdy wystarczy przepłynąć Morze Bałtyckie, by znaleźć się w strefie porządnych parkingów rowerowych na kilkadziesiąt dwukołowców. A nie jest to jedyny sukces w tej materii. W Helsinkach jest nieużywana trakcja kolejowa, zbędna w obliczu rozwoju transportu publicznego. Chciano na niej zrobić drogę, ale Zieloni przeforsowali, by znalazła się tam ścieżka rowerowa. Plan przeszedł i teraz nie wątpię, że może to być całkiem przednia atrakcja turystyczna. O tym, że powstają nowe linie tramwajowe, a także kolej z położonego 20 km od centrum lotniska do środka miasta jedynie napomknę.

Nie samą jednak polityką człowiek żyje i czasem przyda się nieco odpoczynku od niej. Nie było z tym łatwo, zważywszy na fakt, że każdego wieczora mojego pobytu lało. Po prostu tak bywa - i tak warunki klimatyczne nie były specjalnie srogie, a temperatura wahała się od 6 do nawet 11 stopni na plusie. Fińscy znajomi opowiadali mi, jak to przyjechali do nich ludzie z innego krańca Europy, przygotowawszy na wizytę ciepłe kurtki. Okazało się, że temperatura podczas ich pobytu wynosiła około 30 stopni, był to bowiem środek krótkiego, ale jednak nie najgorszego lata...

Urokliwych miejsc tu nie brakuje. Być może ścisłe centrum nie oszałamia swoją urodą, skupiając się bardziej na funkcjonalności, jednak już pewne obrzeża cieszą oczy. Skały wyrastające z ziemi z porostami na swej powierzchni, pagórki, parki - miejsc odpoczynku i kontemplacji nie brakuje. Design budowli czynionych ludzką ręką potraf również przykuć wzrok. Dużo tu "konwencjonalnych" kamienic, ale też drewnianych domków tuż przy wodzie albo na wzgórzach, co tworzy niesamowite wrażenie. Ciepło pewnych budynków i przestrzeń, tworzona przez drzewa przy liniach tramwajowych, skontrastowana jest z antycznym ascetyzmem budynku parlamentu czy też zdumiewającym mrokiem pewnego kościoła na północ od centrum.

Współczesna bryła i wystrój wewnętrzny ma w sobie coś z zen - łączy bowiem geometrię, prostotę i naturę. W pokoju hotelowym, w którym przebywałem, nie czuć było przytłoczenia kolosalną ilością sprzętów. Wszystko miało swoje miejsce i swoje przeznaczenie. Nawet sklepy potrafiły być pomyślane tak, by ze skromności uczynić cnotę. Nie dotyczy to może Stockmanna - ichniego Harrodsa - ale już mniejsze placówki i owszem. W hipermarkecie, robiąc badania terenowe, widać było najlepiej, co oznacza kultura chłopska. Fińskie ozdoby świecą brokatem i sztucznymi brylantami. I dobrze, wychodzą na tym lepiej niż nasze wieczne odwoływanie się do spuścizny Sarmatów...

Paradoksalnie nie trzeba czuć tam kompleksów - porównanie nie wygląda miażdżąco źle dla nas. Dużo dobrych praktyk dopiero jest wprowadzanych i mamy nadal szansę wziąć udział w tej szlachetnej, zielonej rywalizacji. Na pewno dworzec kolejowy wygląda zacnie, podobnie jak i lotnisko - tutaj jednak czuje się różnicę. Mieszane uczucia mam za to co do budynku Eduskunty - z zewnątrz nasz Sejm bije go na głowę, jednak w środku poziom komfortu i wystroju a la art deco jest oszałamiająco piękny. Ciekawa jest sala główna izby - nie ma tam fińskiej flagi, jest za to kilka posągów nagich mężczyzn i kobiety z dzieckiem. Co ciekawe, nikt nie oderwał im jeszcze przyrodzeń, jako "miejsc nieobyczajnych", nikt nie zawiesił też krzyża w sali pod nieobecność całego parlamentu. Widać różnicę temperamentów - i to bardzo.

Pobyt był owocny zarówno merytorycznie, jak i zwyczajnie - ludzko. To miło zanurzyć się w świecie, gdzie nie myśli się o użyciu siły wobec związkowców, gdzie państwo funkcjonuje i ma się dobrze, każda i każdy może liczyć na pewne bezpieczeństwo socjalne, a mimo to jakoś nie są oni "nierobami", gdzie dzieciaki mają za friko ciepłe posiłki w szkołach i ogólnie zbyt wielu problemów nie ma. Cóż, przed nami długa droga, jeśli chcemy kiedykolwiek zbliżyć się do podobnego poziomu. Wygląda na to, że to, co w tym momencie najbardziej potrzebuje modernizacji, to nasze głowy...

16 listopada 2008

Gaszenie pożaru benzyną

Powrót do rodzimej rzeczywistości polityczno-społecznej po pobycie poza granicami Polski może być intensywnym doznaniem poznawczym. Kiedy bowiem wraca się z Finlandii, kraju, który jeszcze 100 lat temu był całe wieki za naszym krajem pod względem rozwoju, a dziś jest w czołówce państw cieszących się dobrobytem i innowacyjną gospodarką, do kraju, w którym nadal wierzy się w wielu kręgach, że wyjściem z kryzysu neoliberalnego kapitalizmu jest jeszcze więcej neoliberalnego kapitalizmu, potrafi być to szokujące. Ba, ciężkie do wytrzymania dla receptorów nerwowych, które wcześniej analizowały poziom zabezpieczeń społecznych, równouprawnienia płci czy też polityki ekologicznej w gościnnej krainie. Naszym wzorem gościnności dużo bardziej okazuje się Lech Wałęsa, który nawołuje do siłowego wypędzania związkowców z biura poselskiego Donalda Tuska.

Zanalizujmy pokrótce sytuację - lider "Solidarności", laureat pokojowej Nagrody Nobla stwierdza, że najlepszą formą dialogu społecznego i reagowania na działania związkowców jest siła. Osoba, która sama była pracownikiem, teraz, po osiągnięciu określonego statusu społecznego, odmawia go innym, ba, przechodząc "tam, gdzie stało ZOMO". Jeszcze niedawno postulował przyznanie pracodawcom prawa do lokautu, mówiąc, że "czasy się zmieniły". Owszem, zmieniły się - poziom uzwiązkowienia to jakieś 15%, a wielu prywatnych pracodawców, łamiąc prawo, ogranicza lub wręcz odbiera prawo do pracowniczego samoorganizowania się. Wyzysk w supermarketach był już opisywany na setki sposobów i nie muszę się w tej kwestii powtarzać. Stosunek siły między obydwiema grupami, nierówny już poprzez siłę kapitału, stojącą za zatrudniającymi, zaburza się wtedy jeszcze bardziej.

Odróżnijmy tu dwa poziomy dyskusji - postulaty protestujących od ich zachowania. Możemy mieć wątpliwości, czy ich postulaty są sensowne czy też nie. Istnienie tak licznych grup, przechodzących na wcześniejszą emeryturę nie wydaje się sensowne w nowoczesnej gospodarce. Joseph Stiglitz, któremu daleko od neoliberalizmu, zaleca wręcz wydłużanie czasu emerytalnego. Z drugiej zaś strony chce się zabrać prawa nabyte, przysługujące różnym grupom społecznym. Tak ważna decyzja musi być zatem efektem autentycznego dialogu społecznego, w którym wspólnota polityczna, jaką tworzymy, zdecyduje, na co nas stać, a czego zapewnić w tym momencie nie możemy. Nie uważam na przykład, by w imieniu fałszywie pojętej solidarności dajmy na to dziennikarze mieli szybciej przechodzić na emeryturę.

Jednocześnie nie mam najmniejszej wątpliwości, że Donald Tusk nie jest reformatorem. Zapraszając na rozmowy jednocześnie twierdzi, że nie ustąpi. Arogancja władzy wychodzi tu na wierzch. Połowiczne klajstrowanie systemu nie zapobiegnie jego krachowi w perspektywie długookresowej. Udaje się wrażliwość społeczną, odwołując się do szczytnych haseł "Flexicurity". Panie Premierze, jeśli dobrze rozumie Pan ten termin, to oczekuję przy okazji tej reformy przygotowania pakietu ustaw, w których wydłuży się czas otrzymywania zasiłku dla bezrobotnych do 3 lat i jego wysokości do 90% wynagrodzenia z ostatnich 12 miesięcy pracy danej osoby i zapewni się finansowane przez państwo szkolenia przekwalifikowujące. Tak system działa w Danii, gdzie w zamian uelastyczniono kodeks pracy. Związki zawodowe się zgodziły. Dziś bezrobocie jest tam dużo poniżej 3% (a przed reformą wynosiło ponad 9%), a zasada "złotego trójkąta" zapewnia równowagę na rynku pracy. Wszelkie posunięcia, które zakładają jednostronny wzrost dyspozycyjności pracowników bez zwiększania ich możliwości zmiany pracodawcy bez lęku przed degradacją społeczną z modelem "Flexicurity" nie mają nic wspólnego.

Odrębną kwestią jest model działania związkowców. I tu znowu - nie trzeba się z nim zgadzać, by uznać, że grupa społeczna X czy Y ma prawo do obrony swoich uprawnień w sytuacji, kiedy władza jej je odbiera. Metody, które stosuje, mogą być skrajne, ale ich stosowanie nie musi świadczyć o warcholstwie, ale wręcz przeciwnie - o wzorcowym spełnianiu swoich zadań jako grupy interesu. O ile rzucanie kamieni w szyby sklepowe zakrawa na absurd, o tyle okupacja kancelarii premiera bądź też jego biuro poselskiego jest jak najbardziej na miejscu. Oskarżanie o "zakłócanie miru domowego" w miejscu pracy i kontaktu osoby publicznej z obywatelkami i obywatelami jest jakąś wyrafinowaną formą politycznego zidiocenia. Czy Donaldowi Tuskowi protestujący związkowcy zakłócili spokój, kiedy jadł niedzielnego schabowego ze swoją rodziną w niedzielne popołudnie?

Związki zawodowe mają za swój cel dbanie o interesy pracownic i pracowników, by równoważyć wpływy pracodawców i w ten sposób wynajdywać "złoty środek", akceptowalny dla obydwu stron. Co zatem według krytyków ich działań powinny robić? Chyba proponować jeszcze większe zwolnienia, cięcia zarobków i wzrost pensji dla kierownictwa niż same kierownictwo - tyle można wywnioskować z żalów niezadowolonych. I znowuż - do zgodzenia się z tego typu opinią nie trzeba być ślepym miłośnikiem uciśnionych. W Polsce przekleństwem jest brak myślenia w kategoriach wspólnotowych i w aktualnych protestach widzę bardziej obronę partykularnych interesów niż jakąś większą wizję bardziej sprawiedliwych stosunków w miejscach pracy. Jednak tak rzą, jak i pracodawcy nie są tu lepsi - czemu np. nauczyciele nie mogą mieć prawa do tzw. sabbaticali, czyli belgijskiego pomysłu na to, by po każdych sześciu latach pracy mieli roczny płatny urlop wypoczynkowy, z czego jego połowę mieliby wykorzystywać na szkolenie i samodoskonalenie? Gdzie tu dbanie o kapitał społeczny i innowacyjną gospodarkę?

Należy stworzyć warunki do tego, by prawo do godnego życia miały nie tylko korporacyjne "białe kołnierzyki", ale i szpitalne "białe czepki". Regulowany czas pracy i równowaga między pracą a odpoczynkiem zmniejsza występowanie stresu i innych chorób cywilizacyjnych, a tym samym - wydatki na ochronę zdrowia. Nie jest wstydem bycie sprzątaczką - powodem do wstydu jest jednak to, kiedy zmusza się ją do pracy w nadgodzinach i płaci się jej śmieszne pieniądze. Kiedy czy to państwo, czy to prywatny przedsiębiorca nie zapewnia poczucia godności, pracownica czy pracownik ma prawo do strajku. O to przecież mieliście podobno walczyć w 1980 roku, panowie Wałęsa i Tusk, czyż nie?

14 listopada 2008

Jak to robią... w Finlandii

Z gory przepraszam za brak polskich znakow, ale pisze ten artykul prosto z siedziby Ligi Zielonych Finlandii, gdzie trudno o klawiature z polska wersja jezykowa, ale za to ma ona pare innych, interesujacych znaczkow. Dzis skonczylo sie szkolenie, majace na celu zwiekszenie aktywnej partycypacji obywatelek i obywateli Unii Europejskiej w polityce na szczeblu kontynentalnym - roboty bylo calkiem sporo, tak wiec na chwile obecna mialem niewiele czasu na aktywne zwiedzanie Helsinek - mimo to relacja powstanie, bo trudno taka okazje przegapic. Jednak tematem tego postu bedzie przede wszystkim formacja, ktora nas ugoscila i ktora powoli wyrasta na czwarta sile w finskiej polityce, o czym pisalem zupelnie niedawno. Serce rosnie, kiedy przyjezdza sie na teren, gdzie zdobycie ponad 20% w lokalnych wyborach nie jest niczym specjalnie zdumiewajacym...

Po II Wojnie Swiatowej w Finlandii zapanowal polityczny konsensus miedzy glownymi silami - konserwatystami, centrystami i socjaldemokratami. Po dzis dzien maja one zblizone poparcie, utrzymujace sie w granicach 20-25%, a kazda koalicja rzadowa w praktyce sklada sie z min. 2 z tych najwiekszych partii. W takiej sytuacji pojawienie sie alternatywy bylo jedynie kwestia czasu. Tak tez stalo sie z Zielonymi, ktorzy w latach 80. wprowadzili do parlamentu wpierw 2, potem 4, a nastenie stopniowo coraz wieksza liczbe przedstawicielek i przedstawicieli (finska izba sklada sie z 200 osob). W 1987 roku zdecydowano sie na przeobrazenie ruchu w partie polityczna, ktora Zieloni sa po dzis dzien.

W chwili obecnej posiadaja oni ponad 3.000 czlonkin i czlonkow i 14 miejsc w parlamencie. Biorac udzial w centroprawicowym rzadzie konserwatystow, centrystow i mniejszosci szwedzkiej, Liga Zielonych posiada 2 kobiety we wladzy wykonawczej, zajmujace sie ministerstwem sprawiedliwosci i pracy. W kwestiach spolecznych oponuja pomyslom zmierzajacym do oslabienia modelu panstwa dobrobytu i samopozycjonuja sie pomiedzy socjaldemokratami a socjalistami. Istnieje tam tez zasada, ze jedna osoba moze byc przewodniczaca/przewodniczacym maksymalnie przez 6 lat, a na innych stanowiskach - tylko 4.

W swej helsinskiej centrali zatrudniaja obecnie okolo 20 osob i mimum 1 w kazdym z regionow wyborczych. Do dyspozycji maja okolo 2 miliony euro rocznie, zdobywane glownie poprzez dotacje budzetowe. Sama struktura helsinska dysponuje w ciagu roku 150.000 euro. Pieniadze te umozliwiaja miedzy innymi wydawanie wlasnego tygodnika, Vihrea Lanka, tak jak wszystkie pozostale partie reprezentowane w parlamencie. Wszystko to mozliwe bylo dzieki bardzo inkluzywnemu systemowi wyborczemu, gdzie nie ma partyjnego progu. Tym, ktorzy uwazaja, ze takie dzialanie konczy sie chaosem przypomne, ze aktualnie w Eduskundzie, czyli tamtejszym parlamencie, wystepuje jedynie 8 formacji.

Oczywiscie nie zawsze bywa idyllicznie. W tym momencie na przyklad Zieloni zajeci sa dbaniem o wysoka jakosc polityki energetycznej rzadu, w ktorym ich sprzeciw wobec energetyki atomowej nie jest mile widziany. Od czasu do czasu przychodzi tez dbac o ochrone wysokiej jakosci polityki spolecznej, poprzez opowiadanie sie np. za podniesieniem poziomu urlopu macierzynskiego albo przeciwko obnizaniu akcyzy na alkohol, co sprawilo, ze mieli przeciwko sobie wszystkie partie poza... chrzescijanskimi demokratami.

Wizyta w swietnie zorganizowanej i znakomicie funkcjonujacej partii politycznej, bedacej czescia finskiego systemu politycznego, robi wrazenie, podobnie jak roczny wzrost poziomu jej czlonkowstwa o 13% co roku, podczas gdy pozostale sily traca baze czlonkowska. Posiadanie wlasnej, silnej fundacji ViSiO rowniez robi swoje - organizuje ona bowiem szkolenia nie tylko dla wlasnej formacji, ale tez dla Zielonych z calej Europy. Jak zatem widac, Niemcy nie sa (wbrew stereotypom) jedynym krajem, w ktorym zielona polityka znajduje znaczacy posluch.

13 listopada 2008

Subiektywne wojaże warszawskie - odc. 12 - Lublin

Cykl obieżywarszawski staje się powoli prawdziwie obieżyświatowy. Trudno bowiem powiedzieć, by Lublin, stolica bądź co bądź dużego, sąsiedniego województwa, leżał specjalnie blisko stolicy. Wystarczą jednak trzy godziny pociągiem pospiesznym i znajdujemy się w nieco innym świecie. Nie chodzi tu o rozróżnienie między Polską A a Polską B - tutaj wcale go nie widać. Chodzi raczej o interesującą mieszankę mieszczańskiego Krakowa i orientalnych Kresów w przyjemnej, zielonej otoczce. Miasto żyje i wiele wskazuje na to, że ma szanse stać się istotnym ośrodkiem miejskim w skali kraju. Patrząc się na liczbę mieszkańców - już nim jest, jednak nie widać jeszcze pełnego wykorzystania tego potencjału. Po kolei jednak.

Kiedy ma się oficjalne miasteczko studenckie, dwa bardzo istotne na akademickiej mapie kraju uczelnie - UMCS i KUL - o bardzo dobrym poziomie nauczania i około 100.000 młodych ludzi, korzystających ze szkolnictwa wyższego, to jest to atut, którego nie można zmarnować. Nie jest bowiem tak, że każde miasto, chcące być metropolią, zapewnia tak rozwiniętą infrastrukturę edukacyjno-rozrywkową. Warszawa, choć domów akademickich, budynków uczelni czy też pubów ma mnóstwo, to jednak rozrzucone są one nierzadko po całym mieście, więc mając do wyboru spędzenie czasu w podróży albo pójście do najbliższego lokalu, często wybiera się to drugie. Efektem jest niska innowacyjność rozrywkowa, tymczasem mając w zasięgu paru minut piechotą pełną gamę wszelakich przybytków, można eksperymentować z dużo większą śmiałością.

Wielokulturowość również jest znaczna. Być może nie w kategoriach zagranicznych studentek i studentów, ale już w codziennej praktyce życiowej - jak najbardziej. Kiedy idzie się na cmentarz, zaraz obok ma się bramę cmentarza ewangelickiego. Raz na jakiś czas wskrzesza się tradycje żydowskie miasta, organizując festiwale czy też koncerty. Prawosławnych czy grekokatolików również tu nie brakuje, a to wiąże się z kolei z faktem współwystępowania obok siebie różnych narodowości. Lublin zawsze był miastem handlowym, tak więc warunki sprzyjały wzajemnym kontaktom i różnorodności.

Samo miasto ma w sobie coś przyjemnego - szczególnie, jeśli idzie się na Stare Miasto od strony Placu Litewskiego. Wąskie, miejskie uliczki Starówki urzekają, ale chyba największe wrażenie robi widok na tętniące życiem miasto nocą z poziomu pokościelnych ruin blisko zamku. Choć sam zamek wygląda zgoła bajkowo i mi na przykład do gustu nie przypadł, to jednak całe otoczenie i - przede wszystkim - pagórkowaty teren - jest szalenie urozmaicone. Aż żałuję, że wówczas mój komórkowy aparat został w akademiku (o naprawdę wzorcowym wyposażeniu i stanie) i samodzielnie nie uwieczniłem najciekawszych krajobrazów.

Trolejbusy również tworzą specyficzny klimat miasta. Ten ekologiczny środek transportu jest sukcesywnie rozwijany i ma w najbliższych latach docierać do nowych, dynamicznie rozwijających się dzielnic miasta. Szkoda, że w Warszawie linię do Piaseczna zdecydowano się zlikwidować, bowiem jest to z pewnością niezła alternatywa dla transportu indywidualnego, szczególnie przy nadal relatywnie niskich cenach biletów - przynajmniej tych jednorazowych, bo z tych korzystałem. Także przestrzeń zielona nie pozostawia wiele do życzenia - wystarczą bowiem nierówności terenu i drzewa po to, by niepozorny kawałek ziemi stawał się piękny i dawał możliwość odpoczynku.

Jak wszystko dobrze pójdzie, to kolejnym plusem Lublina będzie fakt, że powstanie tam koło Zielonych. Trwają intensywne prace nad tym, okazało się, że znaleźli się śmiałkowie, gotowi wskrzesić struktury i rozpocząć poważną dyskusję na temat przyszłości tego miasta. Młodych ludzi, jak już pisałem, nie brakuje, być może zatem czas zapytać się ich, w jakim mieście chcieliby zostać i co może sprawić, że nie wyjadą stamtąd? Poprawa jakości życia i zrównoważony rozwój mogą tutaj okazać się zatem kwestiami zasadniczymi.

12 listopada 2008

Pałac nasz Saski

No i kolejne święto odzyskania niepodległości mija nam przy pustym Placu Piłsudskiego. Wydawało się przez chwilę, że coś w tym miejscu stanie - że w końcu doczekamy się pałacu Saskiego, w którym pomieści się cały miejski Ratusz, że pałacyk Bruhla i kamienice od strony Królewskiej ożywią to stojące teraz nieco na uboczu miejsce. Odkopanie zabytkowych piwnic wbrew pozorom, poprzez wzniecenie społecznego zainteresowania, mogło przyczynić się do wzrostu nacisków na szybką odbudowę. Tak się jednak nie stało i po wpierw zdumiewającym przetargu na drugą nitkę metra, a potem kolejnej dotacji na rzecz Legii miasto nie ma już raczej szans na szybkie odtworzenie tego fragmentu miasta. To, co odkopano, zasypano piaskiem, by czekało kilkanaście lat na kolejną szansę.

Smutny to fakt, bowiem miastu jak tlenu brakuje łączności z przeszłością. Powojenne zniszczenia umożliwiły niesamowitą inżynierię na organizmie miejskim i realną transformację jego przestrzeni. Nie wszystkie zmiany okazały się nietrafione - na przykład socrealistyczny Plac Konstytucji potrafi być uznawany za miejsce na swój sposób urokliwy. Z drugiej zaś strony niekończące się dyskusje, dotyczące zagospodarowania centrum miasta wskazują na to, że Pałac Kultury i Nauki okazał się być dość niejednoznacznym dziedzictwem. W tego typu sytuacji tam, gdzie bez większych kontrowersji można by odbudować przedwojenną przestrzeń, przestrzeń ową odbudować należy. Niestety, przekonanie to nie jest podzielane przez miejskich decydentów.

Dziś przy placu hula wiatr. A wcale nie musi. Kawiarenki na parterach kamienic mogłyby ożywić tę przestrzeń. W końcu w okolicy znajduje się Zachęta, a Krakowskie Przedmieście czy Plac Zamkowy są tylko o rzut beretem. W ciągu paru lat to dziś smutne miejsce miałoby szansę ożyć na nowo. Na pierwszy ogień tymczasem kładzie się kwestie pomnika papieskiego, który owszem, jest najłatwiejszym elementem tej urbanistycznej układanki do zrealizowania, ale jednocześnie niewiele w funkcjonowaniu miasta zmienia. Nikt chyba nie wyobraża sobie, że turystki i turyści, a także sami mieszkańcy i mieszkanki zaczną tabunami walić w pusty plac tylko dlatego, że pojawi się tam nawet niekoniecznie sztampowa instalacja.

Urząd Miasta w jednym budynku, to tego termoizolowanym i z panelami słonecznymi na dachu sprawiłby, że inwestycja mogłaby zwrócić się szybciej, niż moglibyśmy się spodziewać. Dziś wiele kwestii do rozpatrywania między poszczególnymi wydziałami wymaga np. przewożenia dokumentów. Oznacza to wzrost ilości spalin i podrożenie kosztów działalności. Oszczędny urząd powinien być priorytetem, tym bardziej, że oszczędności tego typu nie obniżają jakości funkcjonowania administracji samorządowej, ale wręcz przeciwnie - ułatwiają komunikację z obywatelkami i obywatelami i zmniejszają konieczność przemieszczania się po całym mieście od jednej do drugiej jednostki samorządowej.

Tego typu decyzje nie wymagają wielkiego wysiłku - oznaczają jedynie konieczność wygospodarowania odpowiednich zasobów pieniężnych, by w długoterminowej perspektywnie przynieść realne oszczędności i wzrost przychodów, np. z tytułu wynajmu mieszkań czy powierzchni dla podmiotów gospodarczych. Odpowiednie zaplanowanie zapobiegłoby przeistoczeniu się nowych kamienic w siedliska np. banków, które przestrzeni publicznej raczej nie ożywią. Trzeba do tego głowy, ale cóż, tu nie można postawić wieżowca (chyba, bo ludzka wyobraźnia nie zna granic...), więc krótkoterminowe zyski dla miasta stają się ważniejsze od myślenia w szerszej perspektywie. Gdyby Starynkiewicz albo Starzyński mysleli w ten sposób, kanalizację mielibyśmy dużo później, a Las Kabacki już dawno byłby historią...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...