31 stycznia 2009

Polska zieleń nadal kwitnie

Lektury bywają ciekawe lub nie - truizm tudzież pustosłowie. Kiedy jednak dość niepozorna książeczka jest w stanie na dzień przed egzaminem przykuć moją uwagę i sprawić, bym nie spał do 3 nad ranem, warto jej poświęcić nieco uwagi. Na listach dyskusyjnych rozpoczęła się zażarta dyskusja po opisanym niedawno spotkaniu promocyjnym "Polskich odcieniów zieleni", co chyba najlepiej wskazuje na to, że jest o czym rozmawiać.

Kiedy patrzy się na przyczyny, dla których Zieloni w Polsce nie są tak liczącą się siłą, jak siostrzane partie w Europie Zachodniej, można odwołać się do wyników badań, które przytaczają Przemysław Sadura i Agnieszka Kwiatkowska. Lata komunizmu i transformacji zrobiły swoje - ludzie nie chcą interesować się polityką. Kiedy już to robią, spora grupa ich poglądów wskazuje na "neoliberalne ukąszenie". Kiedy jednak popatrzy się na polską scenę polityczną i na dominujące na niej nastroje fakt, że już teraz istnieją grupy, które są gotowe płacić więcej za służbę zdrowia, byle dobrze działała, domagają się liberalizacji ustawy antyaborcyjnej i cenią sobie możliwość życia w czystym środowisku naturalnym istnieje przestrzeń na prowadzenie zielonej polityki. Rysując w ciemnych barwach efekty badań zapomina się o ogólnym społecznym przechyle na prawo w stosunku do Europy Zachodniej. W polskich warunkach grupa, której poglądy gospodarcze określono jako socjalliberalne jest grupą całkiem mocno lewicowo-liberalną.

Gdy czyta się historię ruchów społecznych i ich dzieje w Polsce i za granicą, przepaść wydaje się olbrzymia - jednak nie tam, gdzie ją się maluje. Z tekstu Ewy Charkiewicz widać, że aktywność obywatelska w latach osiemdziesiątych XX wieku i jeszcze na początku transformacji była całkiem spora. Nurty sceptyczne tak wobec "przewodniej siły PZPR", jak i stojące na uboczu w stosunku do "Solidarności" były całkiem silne - przykładem ruch ekologiczny, "Wolę Być", Pomarańczowa Alternatywa czy Wolność i Pokój. Nowa władza część spośród postulatów łyknęła (stąd nie mamy elektrowni atomowej w Żarnowcu), część zaś czynnie spacyfikowała (niczym pacyfistów) - transformacja ustrojowa zdołała zatem skutecznie uniemożliwić rozmaitym nurtom ruchów społecznych połączenie się ze sobą. Osoby zaangażowane w dążenie do zmiany społecznej skończyły w organizacjach pozarządowych, o czym opowiedziała w wywiadzie z Przemysławem Sadurą Agnieszka Graff.

Kiedy w 2003 roku pojawili się Zieloni, SLD sięgało dna kompromitacji. Wydawało się, że świeża siła na politycznej scenie zdoła dokonać radykalnego przewietrzenia - piszą o tym we wspólnym tekście przewodniczący Zielonych, Agnieszka Grzybek i Dariusz Szwed. Okazało się jednak, że rzeczywistość jest dużo bardziej skomplikowana, a wszelkie ordynacje wyborcze w tym kraju mają za zadanie maksymalne ograniczenie możliwości wejścia innym niż obecnie funkcjonujące w politycznym głównym nurcie. W pierwszej fazie działalności przyprawiano Zielonym gębę "partii gejów i feministek", teraz ostrze krytyki skierowane zostało w kierunku rzekomego "ekoterroru". Funkcjonowanie w takich warunkach nie należy do zajęć najprostszych.

Gdzie zatem widzi się szanse na zmianę aktualnej sytuacji? Maciej Gdula z "Krytyki Politycznej" sugeruje, by lepiej łączyć kwestie lokalnej polityki z jej globalnym wymiarem, prezentując ekologię odwagi zamiast ekologii strachu. Edwin Bendyk z "Polityki" wskazuje na olbrzymi potencjał ekologicznej modernizacji - wielkiego projektu skoku cywilizacyjnego, który warto skutecznie podjąć. Jacek Żakowski z kolei dość brutalnie sugeruje, by "odczepić się od żab" i prezentować zieloną politykę jako projekt holistyczny. Dobra informacja dla wszystkich piszących - Zieloni wszystkie te sugestie starają się realizować i liczymy na to, że będzie to widoczne.

30 stycznia 2009

Atrakcyjny Kazimierz kontratakuje

W Polsce zaczynamy odczuwać konsekwencje kryzysu gospodarczego. Bezrobocie zaczyna wzrastać, pojawia się coraz więcej zwolnień grupowych, presja na obniżanie płac dotyka każdego, poza posłami w Sejmie, prognozy wzrostu gospodarczego zdają się marne... A tu wyskakuje nam sprawa Atrakcyjnego Kazimierza, który ma mieć kochankę, rozwodzić się i w ogóle zmieniać swoje życie na lepsze. Super. Rewelacja. Fascynujące...

Kazimierz Marcinkiewicz był dla mnie zawsze nieodgadnioną zagadką. Średnio sprawny polityk dzięki marketingowym chwytom stał się bożyszczem tłumów, bo oto jeździł na nartach albo też wykonywał masę podobnych sztuczek PRowych. Teraz znów pojawił się wśród błysków fleszy, by wziąć udział w prawdziwym lub domniemanym "skandalu towarzyskim". Skandalu, który wypłynął zapewne dlatego, że PO zastanawia się nad tym, czy były członek PiS nie byłby przypadkiem świetnym kandydatem na "jednykę" w Warszawie w najbliższych eurowyborach. Może i lepszym byłby Paweł Zalewski, też onegdaj "Prawy i Sprawiedliwy"? Któż to wie, na cóż i po cóż taką wieść gminną puszczono.

Szczerze mówiąc nie chce mi się o tej sprawie pisać więcej - więc pisał nie będę. Mi tam wsio rybka, czy kolejny polityk okazał się być "prawdziwym chrześcijaninem" czy też nie. Wszystko to marność, jako pisał już Kohelet - aż dziw bierze, że ktoś się w tym babra. No, ale już pisał Gasset w "Buncie Mas", więc odsyłam tamże. Chociaż z reguły notki piszę dłuższe, to jednak ta sprawa na takową nie zasługuje.

29 stycznia 2009

Billboardy i demokracja

Poniżej nasze świeże stanowiska - koła w sprawie reklam w przestrzeni publicznej i własny artykuł do mediów na temat pomysłu Prawa i Sprawiedliwości zmniejszenia ilości radnych w Radzie Warszawy.

Stołeczni Zieloni czekają na uwolnienie miasta od płacht reklamowych

Warszawskie koło Zielonych z zadowoleniem przyjmuje informacje o prowadzonych w ministerstwie infrastruktury pracach, które dają szanse na to, że warszawianki i warszawiacy będą w przyszłości mogli oglądać swoje miasto, a nie krzykliwe reklamy wielkopowierzchniowe, odcinające ludziom w oplakatowanych blokach i kamienicach dostęp do światła słonecznego.

- Już dwa lata temu opracowaliśmy dla władz miasta propozycje, które zmniejszałyby poziom inwazyjności przestrzeni reklamowej w Warszawie – przypomina Bartłomiej Kozek, przewodniczący warszawskich Zielonych. - Proponowaliśmy m.in. ustalenie maksymalnego stopnia zagęszczenia różnych form reklam w zależności od obszaru miasta i szybkie przyjmowanie planów zagospodarowania przestrzennego. Przestrzeń publiczna nie jest śmietnikiem, a mieszkający w zasłoniętych kamienicach i blokach mają prawo do wolności od odoru farby drukarskiej i do naturalnego światła.

- Wygląd miasta jest istotnym elementem jakości życia jego mieszkanek i mieszkańców – dodaje Irena Kołodziej, przewodnicząca koła. - Agresywne billboardy, wokół których w tajemniczy sposób wycinano gałęzie drzew czy reklamy w zabytkowej okolicy były najbardziej skrajnymi przykładami zjawiska, które wymknęło się spod kontroli. W zielonym, rozwijającym się w sposób zrównoważony mieście, o jakim marzymy, na takie zachowania nie może być miejsca. Cieszymy się, że czekające nas zmiany prawne zostały zainicjowane na wniosek władz Warszawy – miasta, które reklamy szpecą najbardziej.

***

Przedstawiony wczoraj pomysł stołecznego Prawa i Sprawiedliwości na zmniejszenie ilości radnych w Warszawie z 60 do 30 może wydawać się racjonalny, jednak jego konsekwencje uderzą w sam sens demokracji - w reprezentatywność ciała uchwałodawczego, jakim jest Rada Miasta.

Aktualnie w największym okręgu wyborczym w mieście - Mokotowie - możemy wybrać 8 radnych. PiS już raz pozwolił sobie na zniekształcenie ordynacji wyborczej i reprezentatywności samorządów poprzez blokowanie list. Nawet i bez niego możliwość wejścia nowych sił politycznych, a także samorządowych ruchów społecznych do Rady Miasta jest znacząco ograniczona. Poza tym, że lista musi w skali całego miasta przekroczyć próg 5%, to w samych dzielnicach musi zdobyć jeszcze większe poparcie, by móc liczyć na jakąkolwiek reprezentację. Jeśli chodzi o rzeczony Mokotów, próg nadziei (badany statystycznie próg, poniżej którego nie ma co liczyć na mandat) wynosi 6,25%, a próg wykluczenia (powyżej którego mandat jest pewny niezależnie od wyników innych ugrupowań) to aż 11,1%. Już dziś istnieje zatem możliwość, by ugrupowanie, które w danej dzielnicy popiera co dziesiąty wyborca, nie otrzymało ani jednego mandatu.

Pomysł PiS oznacza zmniejszenie liczby radnych o połowę i - co za tym idzie - prawdopodobne zmniejszenie ilości mandatów w poszczególnych okręgach wyborczych tak, że w największym z nich do wyboru pozostawałoby 4-5 radnych. Jeśli nie doszłoby do fuzji okręgów, mogłoby zdarzyć się tak, że w rzeczonym Mokotowie próg nadziei wzrósłby do około 11%, a wykluczenia - do 22%.

Jakie są zatem prawdziwe cele stołecznej ekipy Prawa i Sprawiedliwości? Nie chodzi im o usprawnienie działania Rady Miasta. Pod pozorem oszczędności kryje się dążenie do ostatecznego spetryfikowania polskiej sceny politycznej, jednej z najbardziej hermetycznych w Europie. Prawu i Sprawiedliwości jest bardzo na rękę, by warszawianki i warszawiacy mieli ograniczony wybór na politycznym rynku i by oligopol PO i PiS został za wszelką cenę utrzymany. W wielu krajach kontynentu to właśnie od samorządu rozpoczął się proces formowania się nowych sił politycznych, będących reprezentacją nowych sił społecznych. Prawu i Sprawiedliwości nie zależy na demokracji, bowiem jest im wygodnie z pozostawianiem ludziom alternatywy między budowaniem wieżowca zacieniającego park Świętokrzyski a dekomunizowaniem stołecznych ulic. To nie jest polityka, na jaką Warszawa zasługuje.

Małe, lokalne komitety wyborców już dziś muszą walczyć z wielkimi, marketingowymi machinami, finansowanymi z budżetu państwa. Polityzacja samorządu sprawiła, że w Radzie Miasta i w sporej części dzielnic brakuje lokalnych komitetów, dla których sprawy dzielnicy czy miasta są w centrum uwagi. Pomysły PiS zniszczyłyby jedne z ostatnich szans na autentyczne, społeczne uczestnictwo w polityce samorządowej, dopuszczając sytuację, kiedy poparcie na poziomie 10-15% nie gwarantowałoby reprezentacji w Radzie Miasta - na to nie może być zgody.

28 stycznia 2009

Europejskie odcienie zieleni

Wczorajszy wieczór zdominowany był przez kolor zielony. Na spotkaniu poświęconym historii i teraźniejszości działania Zielonych w Polsce i w Europie przeszło 60 osób słuchało moderowanej przez publicystę tygodnika "Polityka", Jacka Żakowskiego, dyskusji, której główne elementy chciałbym przedstawić w poniższej notce.

Na pytanie moderatora, dlaczego zielonej polityce jest tak ciężko, Dariusz Szwed, przewodniczący polskich Zielonych, przypomniał o panującym w przestrzeni politycznej monopolu neoliberalnej i neokonserwatywnej prawicy. Spowodował to konformizm SLD - partii, która przegrała kredyt społecznego zaufania. Polska polityka wyklucza - mniejsze partie, kobiety, mniejszości, co dodatkowo osłabia i tak niski kapitał społeczny, rzbity przez transformację lat 90. XX wieku i wcześniejszy okres PRL. Zieloni działają w postpolitycznym społeczeństwie, w którym obywatelstwo zastępuje się konsumeryzmem.

Przemysław Sadura, współautor i redaktor publikacji "Polskie odcienie zieleni" przypomniał, że badania Fundacji Heinricha Boella, które ową broszurę zainspirowały, sprawdzały zielony potencjał, a nie realne poparcie. Zieloni są partią drugiego wyboru dla 3% wyborców. Na chwilę obecną braskuje jednak ściśle zielonego elektoratu, łączącego w sobie kwestie liberalizmu światopoglądowego, wrażliwości społecznej i ekologicznej. Zieloność redukowana jest do ekologii. Jednocześnie zrozumieniem cieszą się kwestie świeckiego państwa i równouprawnienia płci. Te dwa komponenty zdają się być najbardziej kompatybilne, jednocześnie idąc w parze z dążeniami promodernizacyjnymi. Należy zwiększać świadomość ekologiczną i pokazywać, że nie jest ona anty-, lecz promodernizacyjna. Istnieją środowiska prawicowe, które grają kartą ekologiczną. Jego zdaniem alternatywą jest bądź to odwoływanie się do istniejącego elektoratu, bądź też tworzenie własnego ruchu społecznego.

Ladislav Vrchovsky z czeskiej Partii Zielonych nakreślił różnice między doświadczeniami z Europy Środkowej a tymi z Zachodu. Tam Zieloni oparli się na dziedzictwie roku 1968, natomiast w Czechach Strana Zelenych powstała w 1992 roku. Od razu jej pracę zaczęli sabotować ludzie powiązani z dawnymi komunistycznymi służbami specjalnymi. W 2006 roku nastąpił przełom, gdy 6,3% poparcia w wyborach przełożyło się na 6 z 200 mandatów poselskich i na wejście do centroprawicowego rządu, w którym mają oni aż 4 ministrów. 4 lata wcześniej wynik partii był znacznie niższy - tylko 2%. W tym czasie pojawiła się szczelina ciut na prawo od centrum, w którą Zieloni wstrzlili się z programiem "jakości życia", znacznie szerszym niż dotychczasowy, oparty niemal wyłącznie na ekologii. Dziś w partii jest 2.000 osób, a jej elektorat stanowią głównie osoby z wysokim poziomem wykształcenia. Na czas kryzysu proponują program rozwoju alternatywnych źródeł energii i dotacje dla osób tracących pracę.

Ulrike Lunacek, współprzewodnicząca Europejskiej Partii Zielonych uważa, że nalezy patrzeć na różnice w zielonych potencjałach, a także w sytemach wyborczych - np. w Wielkiej Brytanii, gdzie ordynacja większościowa utrudnia rozwój tamtejszym Zielonym. W 2004 roku EPZ bardzo zabolał fakt, że w żadnym z nowych państw członkowskich nie udało się wprowadzić osoby do Parlamentu Europejskiego.

W latach 70. XX wieku, gdy formowały się zielone siły polityczne, stwierdzono, że poza oparciem się o społeczeństwo obywatelskie niezbędne jest wejście do istniejących instytucji. Zaletą Zielonych jest duża odporność na pokusy korupcji, a także pewna doza bezkompromisowości. Problemem, który każda z osobna partia musi rozwiązać, jest umiejscowienie się na politycznym spektrum - nie da się ukryć, że większość z nas pozycjonuje się na lewicy, co może być trudne dla społeczeństw postkomunistycznych. Zmieniają się także polityczne alianse - koalicje z prawicą, do niedawna niewyobrażalne, dziś są rzeczywistością w wielu krajach. Nasz elektorat to wykształceni mieszczanie z klasy średniej, częściej kobiety, chcący, by społeczeństwo troszczyło się także o biednych. Nie boimy się przejęcia naszych haseł przez inne partie, bowiem nie robią nawet połowy tego, co my. Zbliża się kampania europarlamentarna, łącząca ekonomię i ekologię - Zielony Nowy Ład.

Szwed dodał, że latami byliśmy utrzymywani w komie przez PO i PiS, które to partie twierdziły, że wszystko trzymają pod kontrolą. Tragedią polskiej polityki jest jej centralizacja i monopolizacja. Nowy Zielony Ład przekierowuje aktywność gospodarczą na nowe tory, a modernizacja dokonuje się na naszych oczach, jak w wypadku telekomunikacji. Zieloni nie są siłą antyrynkową - uważają jednak, że istnieją sektory, w których musi zostać on poddany kontroli ze względu na to, że prowadzi w nich do obniżenia standardów ekologicznych i społecznych. Jedyną szansą na dziś jest budowa koalicji politycznych i aliansów ze społeczeństwem obywatelskim.

Odpowiadając na pytania szef Zielonych stwierdził, że warto współpracować ze wszystkimi środowiskami "na lewo od PO". Neokonsumpcyjne postawy społeczne można wykorzystać do działań związanych z promowaniem np. etycznej konsumpcji. Chcemy "wyciągać górników na słońce", stopniowo przerzucając ich w inne sektory gospodarki.

27 stycznia 2009

Z archiwum "Zielono i w poprzek" - Świat za kotarą

Wiara w to, że za zamkniętymi drzwiami politycznych gabinetów dzieje się dużo więcej, niż spekulują światowe media, istniała od zawsze. Dzięki Internetowi przeżywa ona swą drugą młodość.

Nierzadko wydaje nam się, że nie rozumiemy logiki prezentowanych nam wydarzeń. Bywa też wręcz przeciwnie - wszystko układa się w tak zdumiewająco przejrzysty sposób, że trudno uwierzyć w przypadkowość tak dalece posuniętą. Na tym drugim przekonaniu opiera się cała logika teorii spiskowych. Uważają one, że ciąg zdarzeń dziejowych nie jest tylko szczęśliwym (lub też nie) zbiegiem okoliczności, ale spreparowanym procesem, w którym maczają swoje palce tajemne organizacje. Ich nazwy i cele zmieniają się przez wieki, a za pierwowzór służą tajemniczy templariusze, którzy w ogarniętej szałem krucjat Europie zakładali swoje klasztory i mieli gromadzić bogactwa, o których śmiertelnikom się nie śniło. Chcący je opanować władca Francji, Filip IV Piękny, doprowadził do ich rozwiązania przez papieża Klemensa V w 1312 roku, preparując dowody na czczenie przez nich bożka Bafometa. Pozbywszy się organizacji, u której był dość potężnie zadłużony, dał też nieświadomie początek całym rozbudowanym teoriom na temat tego, kto naprawdę pociąga za sznurki na tym ziemskim łez padole.

Widziałem znak

Do dziejów templariuszy niejednokrotnie odwoływała się masoneria, która począwszy od Oświecenia zaczęła grupować ludzi dążących do samodoskonalenia ponad podziałami stanowymi, religijnymi i narodowymi. Lista wolnomularzy jest doprawdy imponująca i zasługuje na obszerny, osobny artykuł, skupmy się zatem na jednej z odnóg ruchu. W 1776 roku w Bawarii powstał tajny Zakon Iluminatów, założony przez Adama Wieshaupta. Stawiał on sobie za cel powstrzymanie wpływów jezuickich i został dość szybko rozwiązany przez władze kraju. Nie wszyscy wierzą jednak w koniec tego ruchu. W Internecie aż roi się od artykułów i filmików, mających udowodnić ich dalsze istnienie i działanie. Owe tajne bractwo miało stworzyć podwaliny obecnych Stanów Zjednoczonych. Niedawno amerykańskie władze zorganizowały nawet specjalny pokaz, tłumaczący symbolikę banknotów dolarowych, bowiem coraz popularniejsze były twierdzenia, że słynna piramida z "Okiem Opatrzności" (All-seeing Eye) jest dowodem na masońskie źródła amerykańskiego ustroju politycznego. Nic to, że owe oko jest powszechnym motywem w ówczesnej sztuce, także sakralnej (czego przykładem fragment ewangelicko-augsburskiego kościoła Świętej Trójcy w Warszawie) - zwolennicy spisku wiedzą lepiej.

Spoza tego świata

Symbolika ezoteryczna ma być widoczna wszędzie - na jednym z popularnych, krążących w sieci filmików udowadnia się mistyczny układ budowli w Waszyngtonie, a także to, że Pentagon jest zmodyfikowanym pentagramem. Wpływy tajnych stowarzyszeń mają sięgać najbardziej nieoczekiwanych miejsc, w tym Watykanu - na jednej z fotografii zwolennicy poznania prawdy pokazują fotel papieski Jana Pawła II, na którym ma się znajdować... odwrócony krzyż. To wszystko ma dowodzić, że zdecydowana większość instytucji ładu światowego to tak naprawdę zakamuflowane formy utrzymywania kontroli nad całą ludzkością. Kontroli realizowanej w formie Nowego Ładu Światowego (New World Order), który dąży do dominacji globalnej elity na planecie pozbawionej państw. Przejawami tegoż procesu ma być m.in. powołanie Północnoamerykaństkiej Strefy Wolnego Handlu i Unii Europejskiej. Jeśli sądzicie, że jest to dość karkołomny sposób widzenia skomplikowanych przekształceń polityczno-społecznych na Ziemi, co powiecie na to - rządzą nami żarłoczni Reptillianie z Gwiazdozbioru Smoka, którzy na naszej planecie są w stanie przyjmować ludzką postać pod warunkiem, że żywią się krwią homo sapiens. Mocne, czyż nie? Jest to wypowiedziane jak najbardziej serio twierdzenie Davida Icke'a, jednego z guru ruchu zwolenniczek i zwolenników teorii spiskowych. Według niego to właśnie ta obca rasa pociąga za sznurki na globie, a jej najbardziej prominentnymi przedstawicielami mają być m.in. Tony Blair, George W. Bush i Hillary Clinton. Ponoć sam widział transformację jednego z Reptillian do swej ludzkiej postaci.

Paranoje nie we dwoje

Momentem przełomowym w najnowszych dziejach świata, który przyniósł prawdziwy renesans wszelkim badaczom Nowego Ładu Światowego był 11 września 2001. Zburzenie wież WTC zmieniło globalną sytuację polityczną, co do czego nikt nie ma wątpliwości. Zdarzenia obserwowane przez miliony widzów na całym świecie wydawały się czymś tak nieprawdopodobnym, że wielu z nich niezależnie od siebie zaczęło analizować ciąg zdarzeń, z jakimi mieliśmy wówczas do czynienia. Jednym z najbardziej znanych efektów takich amatorskich śledztw był dokument Loose Change. Jego internetowa popularność i wątpliwości w nim zasiane okazały się przekraczać ramy zwykłych intelektualnych dywagacji i w dużej mierze przyczyniły się do popularyzacji teorii spiskowych. Osią dokumentu jest przeświadczenie, że rząd amerykański mógł maczać w tych zdarzeniach swe palce. Świadczyć o tym mają m.in. wybuchy przed zawalaniem się kolejnych pięter wież World Trade Center i sposób, w jaki się zawalały, przypominający dużo bardziej robotę ładunków wybuchowych niż wypełnionego paliwem samolotu. Swoją drogą sam fakt ich zawalenia się był dość kuriozalny - był to pierwszy w historii budownictwa wypadek, w którym jakaś budowla zawaliła się z powodu stopienia się stalowych elementów konstrukcji. Nie udawało się to nawet wieżowcom, w których pożar trwał 3 dni. Również rozmiar dziury w Pentagonie ni w ząb nie odpowiadał wielkości samolotu, czy też wygląd miejsca upadku innego samolotu, który miał trafić w Biały Dom - na przykład brak jakichkolwiek szczątków w postaci foteli czy elementów pokoju sterowania.

Czas apokalipsy

Dla mentorów conspiracy theories wydarzenia 2001 roku stały się pretekstem do amerykańskich inwazji na ważne geopolitycznie kraje, takie jak Afganistan czy też Irak. Nie to jednak było dla nich ważne - istotnym okazał się bezprecedensowy atak na wolności obywatelskie, z niesławnym Patriot Act na czele. Ma to być początek tworzenia zupełnie nowego społeczeństwa, złamanego moralnie i podporządkowanego "globalnej elicie". Łączy się to z konserwatywno-libertariarnym podejściem do świata głównych teoretyków i wyznawców, będących zwolennikami prawa do posiadania broni i państwa-minimum. Ich sprzeciw wobec niektórych kuriozalnych pomysłów administracji Busha i inwazji ponadnarodowych koncernów w ludzkie życie bywa jednak doprawdy kuriozalna. Jedna z najnowszych produkcji Alexa Jonesa, która o dziwo wylądowała także na serwerach lewicowego Alterkina, opowiada o rządowym spisku dążącym do połączeniu USA z Kanadą i Meksykiem, wprowadzeniu nowej waluty - amero, a także wielkiego planu transkontynentalnych autostrad, które mają ze sobą łączyć wielkie miasta, w których trwać w najlepsze ma bezprecedensowa inwigilacja. Reszta kraju ma być wysiedlona i zalesiona, czemu ma służyć... mówienie o zmianach klimatycznych! Jak widać, teorie spiskowe idą z duchem czasu. Nierzadko korzystają one ze słusznych obaw przed globalnymi zmianami po to, by odwrócić kota ogonem. W taki też sposób nawet do Polski, w postaci publikacji "Naszego Dziennika", trafiła lista uczestników Grupy Bilderberga - corocznych spotkać czołowych biznesmenów, polityków i innych notabli. Obrosła ona czarną legendą wśród zaniepokojonych "spiskiem Iluminatów". Globalizacja nie jest tu złem niszczącym lokalne gospodarki i wpływającym na spadek jakości miejsc pracy - jest tylko dowodem na to, że tajemnicze grupy dążą do zabrania władzy ludziom i dokończenia procesu zmieniania ich w bezwolne marionetki.

Bogowie sceptyków

Największymi sławami ruchu są David Icke i Alex Jones. Ten pierwszy był niegdyś znanym ekologiem, który jednak w pewnym momencie zaczął opowiadać o swoich wizjach i mówić o tym, jak to Zieloni są ruchem zmierzającym do ograniczenia liczebności populacji ludzkiej iście maltuzjańskimi metodami. Napisał ponad 20 książek tłumaczących jego przekonania i potrafił nawet wskrzesić "Protokoły Mędrców Syjonu", słynną antysemicką fałszywkę carskich władz z XIX wieku, którą uznał za kolejny dowód na zbrodnicze działanie Iluminatów. Spore kontrowersje wzbudzają jego kontakty z prawicowymi grupami, wiele z jego przekonań, szczególnie dotyczących żydowskich bankierów stanowiących trzon "globalnej elity" uznaje się za antysemickie. (www.davidicke.com) Jego amerykański kolega, Alex Jones, twórca niezwykle popularnej stron internetowych infowars.com i prisonplanet.com, jest paleokonserwatystą, który prowadzi swój własny radiowy talk-show. Jego filmy narobiły sporo zamieszania, a szczególnie jeden - "Dark Secrets: Inside Bohemian Grove". Udało mu się przedrzeć na coroczne spotkanie amerykańskiej śmietanki polityczno-biznesowej, biesiadującej gdzieś w lesie Kalifornii. Ukrytą kamerą sfilmował ceremonię Kremacji Care'a, podczas której aktorki i aktorzy dokonywali symbolicznej ofiary wobec kilkumetrowego posągu wielkiej sowy. Jones uważa, że jest to okultystyczny zwyczaj, wywiedziony jeszcze z Babilonii.

Dobre pytania, złe odpowiedzi

Oglądając czy też czytając sporą część relacji nie sposób nie wejść w klimat, nierzadko podkreślany przez mroczną muzykę. Odpowiednio zaserwowany, pozwala uwierzyć we wszystko, włącznie w to, że wprowadzenie federalnego podatku dochodowego czy też zniesienie oparcia dolara na złocie były kolejnymi spiskami, mającymi na celu ujarzmienie ludzkości. Całkiem nieświadomie przemycana jest tu ideologia ocierająca się o nacjonalizm, a rzekoma walka o wolność staje się pretekstem do kpienia z teorii ewolucji i uznawania jej za kolejny szatański wymysł. Bardzo bogaty, spiskowy rynek dziejów zagospodarowuje umysły wielu ludzi, którzy poczuli się zawiedzeni byciem opuszczonymi przez swych dotychczasowych przedstawicieli. Jest to szczególnie dobrze widoczne w Stanach Zjednoczonych, o czym pisze Thomas Frank w ksiązce "Co z tym Kansas". Jest to skrajna forma niewiary w polityczne elity, już nie tylko demokratyczne, ale też i republikańskie. Z drugiej strony tego typu produkcje nierzadko pomagają rządzącym portretować ich przeciwników jako niebezpiecznych ekstremistów, wrzucając do jednego worka "spiskowców" i alterglobalistów. Ich wizje z pewnością są interesujące, jednak ocierają się o paranoje i nierzadko proponują rozwiązania cofające nas w czasie. Co wcale nie znaczy, że podczas lektury nie łapie się gęsiej skórki.

26 stycznia 2009

Bielany, Praga Północ, Wola i... Trójmiasto

Warszawscy Zieloni wspierają działania na rzecz drogi poza Laskiem Bielańskim

Koło warszawskie Zielonych przyjmuje z dezaprobatą informację o kolejnych cięciach w niezbędnych inwestycjach miejskich. Tym razem ograniczone zostały fundusze na budowę dojazdu do Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego od strony Wisłostrady.

- Brak tej inwestycji oznacza zgodę na dalsze użytkowanie przez ruch samochodowy ulicy Dewajtis – mówi przewodniczący koła, Bartłomiej Kozek. - Ruch ten wpływa negatywnie na jakość ochrony Lasku Bielańskiego i wymaga pilnego ograniczenia. Jednocześnie rozumiemy potrzebę zapewnienia wysokiej jakości dostępu studentek i studentów na teren własnej uczelni. Obcięcie funduszy na tę inwestycję jest kolejnym smutnym przykładem na to, że w aktualnym budżecie miejskim większą rolę odgrywają inwestycje w drogie igrzyska, takie jak stadion Legii, niż zapewnienie mieszkankom i mieszkańcom Warszawy wysokiej jakości życia. Po spotkaniu prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz z fanklubem stołecznej Polonii obawiamy się, że w przyszłym roku z budżetu miasta zniknie kolejne 240 milionów złotych – chyba, że tym razem miasto zdecyduje się na pomoc w poszukiwaniu inwestora, a nie na wykładanie pieniędzy z miejskiego budżetu. Pieniądze te mogłyby być skierowane na przykład na fundusz termoizolacyjny, wpływający na ograniczenie zużycia energii i mniejsze rachunki za prąd.

- Po wielkim sukcesie związanym z wprowadzeniem biletu aglomeracyjnego miasto zaliczyło tym razem wpadkę. – dodaje Irena Kołodziej, przewodnicząca koła warszawskiego Zielonych. - Tak jak nie możemy doczekać się obwodnicy kolejowej, którą prezentuje się nam na infografikach już od 2 lat, tak trudno jest rozwiązać „węzeł gordyjski" na Bielanach. Chcemy doczekać czasów, kiedy wybudowana zostanie droga, nie pogarszająca stanu środowiska naturalnego w okolicy. Chcemy, by osoby korzystające z uczelni czy też kościoła w lasku miały zapewniony do nich dostęp. Liczymy też na to, że będzie to inwestycja, która zostanie przywrócona w wydatkach budżetowych z listy rezerwowej – tak samo, jak liczymy na znalezienie się funduszy na Fort Sokolnickiego i Muzeum Pragi.

Zachęcamy mieszkanki i mieszkańców miasta do pisania listów do decydentów, wspierających działania na rzecz zrównoważonego transportu w okolicach Lasku Bielańskiego. Wzory i adresy elektroniczne znaleźć można na stronach Zielonego Mazowsza.

***

Warszawska Koalicja Rowerowa podpowiada władzom Pragi Północ miejsca na stojaki rowerowe

Warszawska Koalicja Rowerowa, do której należą stołeczni Zieloni, Stowarzyszenie Młoda Socjaldemokracja i Socjaldemokracja Polska, w odpowiedzi na apel władz dzielnicy Praga Północ prezentuje listę miejsc na tym obszarze, na których warto będzie postawić nowe stojaki rowerowe. Trzymamy kciuki za jak najszybszą realizację inwestycji w tej dziedzinie i deklarujemy współpracę w działaniach służących poprawie jakości transportu rowerowego. Jest to także kolejna po Śródmieściu dzielnica, która uzyskuje wsparcie merytoryczne ze strony WKR.

Proponowane przez nas lokalizacje obejmują postawienie stojaków rowerowych (po minimum 5) w następujących lokalizacjach:

- Centrum Wileńska
- skrzyżowanie Jagiellońskiej i Kłopotowskiego przy Urzędzie Skarbowym, Urzędzie Gminy i kinie Praha
- basen na Namysłowskiej
- Fabryka Trzciny na Otwockiej
- Tzw. „zagłębie klubowe" na ul. 11 Listopada
- Zakład Ubezpieczeń Społecznych na ul. 11 Listopada
- Ogród Zoologiczny – od strony ulicy Starzyńskiego i Parku Praskiego
- Plac Hallera – przy przystankach komunikacji zbiorowej

Powyższe propozycje zostały wysłane do mediów i do Urzędu Dzielnicy.

***

Uwagi do projektu miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego rejonu Lasku na Kole

W związku z konsultacjami ws. w/w projektu warszawskie koło Zielonych 2004 wnosi o nieprzekształcanie południowej części Lasku na Kole w tereny zabudowy mieszkaniowej (dot. terenu oznaczonego jako 6-MN) i nieprzedłużanie ul. Dobrogniewa w kierunku wschodnim. Uważamy, że zgodnie z uchwałą Rady m.st. Warszawy z dn. 12 września 2005 r. teren ten powinien zachować status terenu zieleni miejskiej z przeznaczeniem na wypoczynek, sport i rekreację – „przy zachowaniu charakteru leśnego terenu i istniejących zasobów przyrodniczych”.

Wspomniana Uchwała przewidywała „urządzenie wokół wartościowego drzewostanu ciągów rowerowych i pieszych, tras narciarstwa biegowego i wypoczynku „pod siodłem”, wzbogaconych urządzeniami do gier i zabaw oraz małą architekturą”. Jesteśmy zdania, że rozwiązania planu zagospodarowania przestrzennego powinny iść w kierunku realizacji powyższych zaleceń.

Uszczuplenie terenu leśnego poprzez przeznaczenie go na działki budowlane zmniejszy możliwości korzystania z niego przez okolicznych mieszkańców, zwiększy ruch samochodowy w okolicy i może stanowić przyczółek do kolejnych zmian w kierunku zabudowywania terenu. Zieleń i świeże powietrze to walory bezcenne w gęsto zaludnionym i zanieczyszczonym mieście, a umiejętnie wykorzystane jako jego wizytówka – mogą stać się długofalowo źródłem dochodu przekraczającego wartość handlową działek przeznaczonych pod zabudowę.

***

Na koniec zaś pozwalam sobie zaprezentować filmik, pokazujący, jak kultura przegrywa z komercją na przykładzie trójmiejskich kin, sprzedawanych na inwestycje niekoniecznie związane ze sztuką filmową. Brzmi dziwnie znajomo? Powinno. Pomorze-Warszawa, wspólna sprawa!

25 stycznia 2009

Pożytki płynności płci

Muszę przyznać, że ostatni temat debaty na szacownej stronie blog.pl mocno mnie zaszokował. Teza wydaje się być przerażająca - oto grozi nam katastrofa dużo gorsza, niż kryzys finansowy albo też zmiany klimatyczne. Oto kobiety przestają już tylko potulnie zmywać naczynia i wychowywać dzieci, ale wychodzą na zewnątrz, zaczynają zarabiać, i to - o proszę! - czasem nawet więcej niż mężczyźni. Co gorsza - niektórzy mężczyźni zaczynają zostawać w domu i sami sprzątają i chowają dzieci. Zadam proste pytanie - no i?

Mężczyźni to dziwna grupa - wiem, bo sam do niej należę. Już w starożytności, domuniując nad życiem społecznym i politycznym w antycznych Atenach, wymyślali przerażające mity o barbarzyńskich Amazonkach, ba, pisali komedie o państwie, rządzonym przez kobiety, w kontekście zupełnego ośmieszenia płci przeciwnej. Jak widać, minęło dwa i pół tysiąca lat, a nadal pewne stereotypy pokutują dość mocno. Stereotypy, które krzywdzą nie tylko kobiety - także tych mężczyzn, którzy mają daleko i głęboko zarzynanie się w wielkiej korporacji po to, by tracić czas na obładowywaniu się robotą.

Aktualny model społeczny, który właśnie kompromituje się na naszych oczach, premiował patriarchalny model rzeczywistości społecznej i gospodarczej, gdzie miernikiem sukcesu była pozycja w hierarchii i grubość portfela. W Polsce znalazł on niezłe podłoże dzięki antyfeministycznym tradycjom Sarmacji (z targaniem kobiet za włosy po mokrej ziemi włącznie). Dzięki temu można karmić się iluzją, że prawdziwym mężczyzną jest się dzięki byciu dyrektorem korporacji. Jakość życia - którejkolwiek z płci - nie gra tu roli - cóż bowiem z tego, że para X ma kilkanaście tysięcy złotych miesięcznie do dyspozycji i piękne mieszkanie, skoro spędza ze sobą czas od święta, a poziom przepracowania w całej Unii Europejskiej (a w Polsce szczególnie) rośnie w niebotycznym tempie.

Faceci, którzy sami z siebie zostają w domu albo korzystają z urlopu tacierzyńskiego, są dziś forpocztą zmian społecznych w tworzeniu nowoczesnego, egalitarnego społeczeństwa. Możliwość wyboru, dajmy na to, zawodu przedszkolanka czy jakiegokolwiek aktualnie sfeminizowanego (i dziwnym trafem najczęściej słabiej płatengo), nie jest przymusem. Jeśli ktoś wybiera taki model życiowy, to ma do tego święte prawo i nie tylko nie jest "gorszym facetem", ale wręcz przeciwnie - tworzy swoim wyborem przestrzeń dla innych, chcących dokonać podobnego wyboru życiowego ludzi. Paradoksalnie okazuje się zatem, że dzisiaj najwięcej testosteronu może wyzwalać przekraczanie tego typu zasiedziałych, przestarzałych modeli życiowych.

Bardzo istotne jest tu jeszcze jedno - zmienia się, także dzięki kobietom, pewien typ pojmowania rzeczywistości, przekazywania wiedzy czy też dystrybucji władzy. Widać to nawet w niektórych firmach, w których pojawia się kooperatywny model wypracowywania rozwiązań. W takim modelu standardowa, przeważnie męska dominacja nie jest możliwa w swej skrajnej formie. Także ambicje i chęć rywalizacji nie muszą oznaczać "wyścigu w dół" i konieczności upokarzania oponenta, by poprawić własne samopoczucie. Niektórzy faceci chcieliby, żeby życie firmowe przypominało pojedynki rycerskie. Warto przypomnieć, że mamy XXI wiek - czas zatem na dokonanie pewnych przewartościowań.

Płynność płci kulturowej jest faktem - nie ma zajęć "typowo męskich" i "typowo kobiecych" - wystarczy zbadać dawne obyczaje już w obrębie naszego kręgu cywilizacyjnego i tego, jak zmieniała się rola kobiety i dominujące modele rodzinne. Skoro tak, możemy czynnie kształtować go w kierunku, w którym piętnowanie kogoś za jego wybory życiowe (jeśli nie krzywdzą drugiego człowieka) pozbawione będzie racji bytu. Zamiast zatem zazdrościć, że oto nagle pojawiają się rodziny, w których kobieta zarabia więcej od mężczyzny (co nie jest znowu tak częste, skoro wedle badań nadal kobieta zarabia raptem 85% tego, co facet za tę samą pracę), czas cieszyć się życiem. Zamiast się zatem kneblować, warto uwolnić się od sztywnych więzów - i żyć.

24 stycznia 2009

Urzekająca historia kawy za złotówkę

Czas na omówienie stołecznego pomysłu, który urzekł mnie nieodwołalnie. Na Żoliborzu tamtejsza opieka społeczna zdecydowała się na fundowanie tamtejszym seniorkom i seniorom w dzielnicowych lokalach do godziny 14.00 ciepłego napoju za złotówkę. Ponieważ tego typu przyjemność wszędzie, poza może barami mlecznymi, potrafi kosztować od 3 do nawet okolic 10 złotych, tego typu działanie nie sposób nie pochwalić. Pomysłem już zainteresowały się inne miasta, trzymam kciuki, by podobne działania jak najszybciej wprowadzono i w innnych dzielnicach. Okolice Placu Wilsona idealnie nadają się do wprowadzenia tego typu zmian - według danych GUS to właśnie tam występuje największy odsetek ludzi w wieku poprodukcyjnym - aż 27,4%.

Problem starzenia się miast stał się w ostatnich dniach jednym z bardziej zajmujących w lokalnej prasie. W związku z tym nie da się już dłużej lekceważyć kwestii jakości życia osób starszych i nazywać emerytów "darmozjadami", jak to zdarzało się jeszcze w latach 90. XX wieku.Wprawdzie Krajowej Partii Emerytów i Rencistów nie udało się z końcem minionego wieku wstrzelić do politycznego mainstreamu (może dzięki sabotażowi podobnie brzmiącej organizacji satelickiej KPN), jednak formacje, które będą lekce sobie ważyły losy osób po 65 roku życia ryzykują spore straty w wyborach.

Emeryt czy emerytka nie muszą być nałogowymi widzami Telewizji Trwam czy też odbiorcami Radia Maryja. Jeśli takimi się stają, to raczej nie z własnej winy, tylko z poczucia, że ich problemy nie są rozwiązywane przez nikogo poza być może ojcem Rydzykiem i Jarosławem Kaczyńskim. Jeśli progresywna część sceny politycznej chce jeszcze kiedykolwiek ów elektorat odwojować, a nie konserwować, musi zacząć zwyczajnie o niego dbać poprzez podnoszenie jego jakości życia. I nie chodzi tu jedynie o to, by przy cyfryzacji naziemnego nadawania telewizyjnego zapewnić ludziom uboższym odpowiednie dekodery...

Jeśli widzimy, że lubimy wyjść na koncert, poczytać książkę albo posiedzieć na kawie doprawdy trudno dziwić się, że osoby starsze również mogą mieć tego trypu potrzeby. Ceny, które dla nas nierzadko (w okresie kryzysu szczególnie) zdają się być trudne do przełknięcia, dla ludzi, którzy mają miesięcznie po 1.400 złotych wydają się być wzięte z kosmosu. Kiedy zatem mają do dyspozycji talony, dzięki którym za cenę jednej kawy mogą pójść do lokalu nie raz, ale 5-10 razy w miesiącu, od razu poprawia się ich samopoczucie.

Idealnie nie jest, a barier, z jakimi mają do czynienia osoby starsze, nadal jest wiele. Rozmówcy "Gazety Stołecznej" wymieniają ich całe mnóstwo - to np. brak wind przy metrze (jeden z samorządowych postulatów Zielonych), mała czcionka napisów kinowych i lokalnych gazet... Z drugiej zaś strony powoli rośnie oferta na spędzanie wolnego czasu - to np. kursy doszkalające w obsłudze komputera czy też Uniwersytety Trzeciego Wieku. Nic zatem dziwnego, że poziom zrozumienia dla dajmy na to liberalizmu światopoglądowego jest w stolicy całkiem wysoki - i to nie tylko dzięki dużej ilości ludzi młodych.

Tak więc wiek również jest zjawiskiem politycznym - należy zatem zrobić wiele, by poprawić los osób starszych. Zamykanie ich w standardowej roli osób zabawiających dzieci pod nieobecność rodziców raczej nie poszerza ich możliwości życiowych wyborów. Uznanie, że jedyną słuszną pozycją społeczną jest oglądanie telewizji, tudzież kończenie swoich żywotów po to, by dzieci odziedziczyły interesującą lokalizację w centrum miasta nie wydaje się racjonalne do implantacji w skali miejskiej polityki samorządowej. Co więcej - polityka społeczna samorządu powinna sprzeciwiać się tego typu tendencjom i rozszerzać życiowe możliwości osób na emeryturze.

Kawa i herbata za złotówkę jest tu krokiem naprzód wręcz rewolucyjnym i aż dziw bierze, że nikt nie wpadł na ten pomysł wcześniej. Kolejne dobre pomysły właśnie na obszarze Żoliborza zaczynają się wykluwać - np. porozumienie z lokalnymi aptekami, by dostarczały one leki do domów osób starszych. Ważne, by władze lokalne dbały też o wysoką jakość środowiska przyrodniczego - nie trzeba chyba mówić, że osoby stasze dużo gorzej reagują np. na pogorszenie się jakości powietrza. Transport publiczny idący w kierunku pojazdów niskopodłogowych jest kolejnym - pozornie odległym - elementem, który pomoże wkluczyć w przestrzeń publiczną miasta osoby w podeszłym wieku. Warto o tym pamiętać, kiedy myśli się o rzeczywistości przestrzeni miasta.

23 stycznia 2009

Z archiwum "Zielono i w poprzek" - Z innej bajki

Seriale animowane nie służą już do zabawiania dzieci. Przy niektórych z nich dużo większą frajdę mają ich rodzice.

Dawno dawno temu, i to wcale nie za siedmioma górami, lasami, rzekami i bagnami, życie bywało dużo prostsze. Wiedziało się, że kiedy w telewizji lecą narysowane kreski z Bielska-Białem, nazwane Reksiem, Bolkiem i Lolkiem czy innym rozbójnikiem można było zostawić dziecko same w pokoju i zająć się gotowaniem. Wprawdzie czasem i tam działo się różnie, bo na przykład w "Bolku i Lolku na Dzikim Zachodzie" jeden drugiemu wskoczył do wanny (a kąpielówek nie posiadali - widocznie już wtedy działała homoseksualna propaganda), jednak z grubsza można było przyjąć, że nie należy się tym zanadto przejmować. Także w pierwszych latach telewizji w Polsce - o czym także w tym numerze - bajki zza oceanu były proste i przyjazne. Jakim zagrożeniem dla rodzinnego miru mogli być Flintstonowie czy Jetsonowie, tworzący czułe i kochające rodziny? Ale nadeszły Dragonballe, Czarodziejki z Księżyca i Wojownicze Żółwie Ninja i zepsuły wszystko. Zrozpaczeni rodzice mieli do wyboru oglądać je z dziećmi albo wyrzucić telewizor przez okno. Albo...

Owoce pokolenia MTV

Wielu z ludzi mających dziś około trzydziestu, czterdziestu lat miało w swoim życiu epizod fascynacji MTV. Nie była wówczas tą samą, odmóżdżającą papką co dziś - była kreatorką trendów i muzycznych mód, prezentując szeroką gamę muzyki i niebanalną rozrywkę. Jednym z przejawów tego stanu rzeczy był nadawany od 1993 do 1997 serial "Beavis and Butthead". Dwójka młodych, dojrzewających chłopaków uwielbiała godzinami przesiadywać na kanapie przed telewizorem, komentując rzeczywistość. Stali się na tyle sławni, że zaśpiewali razem z Cher piosenkę "I've Got You Babe". Wprawdzie chronologicznie wyprzedzili ich urodzeni w 1987 roku Simpsonowie, jednak ta ostatnia kreskówka, emitowana po dziś dzień, jest raczej pomostem łączącym świat nastolatków i dorosłych niż samodzielnym kamieniem milowym na drodze animacji do równouprawnienia. Co nie znaczy bynajmniej, że brakuje mu ikry - wręcz przeciwnie, dzięki swojej trzymanej w ryzach buntowniczości także na początku lat 90., emitowany w ramach Wieczorynki mógł wpłynąć na zmianę narodowego gustu. Niestety, wtedy się nie udało.

Zadupie i przyległości

W roku zakończenia tworzenia przez MTV kanapowego duetu, inna sieć kablowa zza oceanu - Comedy Central - rozpoczęła emitować pierwsze odcinku kultowego South Parku. Absolutna niepoprawność polityczna tej serii (jeden z bohaterów ginął co odcinek, inny był gruboskórnym antysemitą) przyczyniła się do wzrostu jej znaczenia. Serial ten formalnie zakończył erę, kiedy kreskówki redukowano jedynie do roli grzecznych narzędzi pouczania dzieciaków, jak powinny się zachowywać. Po dziś dzień rozprawia się ostrym językiem z intelektualną ciasnotą i stereotypami, jakie nadal tkwią w każdym z nas. Częstokroć jeździ po bandzie, dość mocno akcentując np. homoseksualizm diabła czy też bezpardonowo rozprawiając się z ulubionym wyznaniem hollywoodzkich gwiazd - kościołem scjentologicznym, co zakończyło się rezygnacją z podkładania głosu przez aktora odgrywającego szefa kuchni. Przy tym wszystkim jednak potrafi nie dość, że bawić, to także zastanowić się nad światem. Nieprzychylni widzą w nim jedynie rubaszny humor, któremu zdarza się obracać wokół fekaliów, fani zaś - przenikliwą krytykę stosunków społecznych, opartych na wyścigu za pieniędzmi, ludzkiej bezideowości czy też dążeniu do jak najlepszych słupków oglądalności. Rodzime telewizje postanowiły olać to zjawisko i jedynie Canal+ emitował serie w godzinach wieczornych.

Rodziny funkcjonalne inaczej

Jedyną z większych stacji, które postanowiły przełamać nieco ten trend jest TV 4. Czwórka, raczej z przymusu (mniejszy budżet na produkcje własne niż rynkowi potentaci) zaczęła pokazywać animację, która wymykała się ramom grzecznej i skierowanej li tylko dla dzieci. Szybko okazało się, że nie jest to łatwe - za jeden z odcinków Futuramy, nad Wisłą nazwanej "Przygodami Fry'a w kosmosie" musiała zapłacić karę finansową, nałożoną przez KRRiT. Trudno uznać ów organ za kompetentny do rozstrzygania o jakości i poziomie odwagi owego dość grzecznego jak na obecne standardy serialu, skoro już w niemieckiej telewizji podobne emitowane są w godzinach popołudniowych jako kino familijne. Dla porównania - fenomenalna "Głowa rodziny" na zachód od Odry widziana była w weekendowe popołudnia w okolicach godziny 14.00, u nas zaś nigdy nie była emitowana przed 22.00. A szkoda, bo serie oparte na schemacie "pozorna amerykańska rodzina, która tak naprawdę wcale tak pozorna nie jest" niosą w sobie więcej życiowej prawdy niż "Klan" czy "M jak miłość". W rodzinie Lubiczów nie znajdzie się niestety miejsce na gadającego, lewicującego psa albo też na niemowlaka, który swoje życie poświęca planom zabicia matki i podboju świata.

Nasze poletko

U nas doczekaliśmy się równorzędnego traktowania dopiero niedawno, wraz ze startem "Włatców Móch". Każdy odcinek ogląda niemal pół miliona widzów i jest to jedna z najchętniej oglądanych propozycji programowych TV4. Z grubsza chodzi o to samo co w South Parku - znajomi ze szkoły zmagają się z miłością i nauczycielką, odkrywają nowe światy, grają w piłkę i robią milion standardowych rzeczy na milion niestandardowych sposobów. Opinie o "Włatcach" są zróżnicowane - od zachwytów widowni do sceptycyzmu krytyki, która spodziewała się czegoś lepszego. Już sam fakt zaistnienia zjawiska jest tu jednak dobrym prognostykiem na przyszłość. Kto wie, być może kiedyś będziemy świadkami tak wielkich kontrowersji jak w Niemczech, gdzie tamtejszy oddział MTV, ku rozpaczy katolickich biskupów, zdecydował się na emisję Popetown, gdzie Watykanem rządzi zdziecinniały papież, a same państwo ma służyć jedynie zarabianiu pieniędzy na wiernych i azjatyckich turystach. Emisja poszła, co pozwoliło pokazać słabość wykonania tego konceptu. Jak widać, w każdej dziedzinie zdarzają się zarówno perełki, jak i gnioty. O tym, który jest czym, decydują widzowie pilotami.

22 stycznia 2009

Zielone odcienie historii

Zieloność nie jedno ma imię, o czym świadczyć może historia ruchu, skupionego wokół pryncypiów Zielonej Polityki. Przykładem jej międzynarodowego sukcesu mogą być międzynarodowe biura fundacji niemieckich Zielonych - im. Heinricha Boella, rozsiane po całym świecie i tworzące intelektualną przestrzeń do dyskusji o zrównoważonym rozwoju, feminizmie, polityce społecznej i innych kluczowych segmentach ważnych dla tej formacji politycznej. Jedno z biur otwarte zostało ponad 10 lat temu w Waszyngtonie - stolicy kraju, w którym obowiązująca ordynacja wyborcza petryfikuje istniejący duopol Demokratów i Republikanów. Także i tam istnieje partia Zielonych, która osiąga pewne sukcesy na poziomie lokalnym, a w zeszłym roku zdołała po raz trzeci w swej historii wprowadzić swojego reprezentanta do stanowej legislatury - tym razem w Arkansas. Tamtejszy oddział Fundacji Boella w 2006 roku zdecydował się na wydanie publikacji, która przybliżała historyczne koleje dziejowe Zielonych w różnych zakątkach świata - publikację, z którą warto się zapoznać.

Głównymi krajami, na których skupiają się "Partie Zielonych: Refleksje z trzech pierwszych dekad" pod redakcją historyka Franka Zelko i pracownicy waszyngtońskiego Boella, Carolin Brinkman, są Niemcy i Stany Zjednoczone - kraje jakże różne pod względem historii, sceny politycznej i wpływu Zielonych na rzeczywistość. Nie są to jednak jedyne przykłady - te niemal 140 stron lektury zaczynamy bowiem w... Australii, gdzie narodziła się pierwsza w historii ekologiczna formacja polityczna - Zjednoczona Grupa Tasmanii. Powstałe w 1972 roku zgrupowanie dążyło do powstrzymania wspieranego wówczaz zarówno przez Partię Liberalną, jak i Partię Pracy programu budowy tam w tym australijskim stanie. Jednocześnie na kontynencie pojawiać zaczęły się nietypowe sojusze, takie jak pomiędzy planistami z klasy średniej a środowiskami robotniczymi, które zaczęły walczyć także o dostęp do czystego środowiska naturalnego. Tego typu sojusze pozwoliły Bobowi Brownowi - najważniejszej postaci ówcześnie formuującego się ruchu - wpierw wprowadzić samego siebie do lokalnego parlamentu Tasmanii (w wyborach do którego to organu otrzymują poparcie w okolicach 15%), a następnie pomóc w formowaniu się Australijskich Zielonych i ich wejściu do australijskiego Senatu.

Historia powstawania niemieckich Zielonych, zakończona powołaniem jednej partii w roku 1979 również obfituje w interesujące zakręty dziejowe. W latach 70. XX wieku alianse lokalnych grup ekologicznych, pacyfistycznych i antyatomowych łączyły w sobie tak inicjatywy feministyczne, konserwatywnych rozłamowców z chrześcijańskiej demokracji i utopijnych socjalistów. Wraz z powstaniem jednej formacji powoli klarowała się podstawa ideowa formacji - wpierw odeszła grupa konserwatystów z Herbertem Gruhlem na czele, a następnie, po klęsce w Niemczech Zachodnich w 1990 roku frakcja "realos", chcąca zmieniać rzeczywistość społeczną i ekologiczną kraju poprzez aktywne uczestnictwo w życiu politycznym - z koalicjami włącznie - zaczęła przeważać nad "fundis", dominującymi nad ideowym obliczem formacji przez całe lata osiemdziesiąte. Dziś Zieloni uważają się tam za nowoczesną partię lewicową, jak całkiem niedawno ogłosiła współprzewodnicząca Claudia Roth, zajmującą pozycje lewicowo-liberalne.

Bardzo ciekawa jest diagnoza przyczyn sukcesu i efektów wejścia Zielonych na niemiecką scenę polityczną autorstwa Helmuta Wiesenthala. Na korzyść nowej formacji na niemieckiej scenie politycznej zdecydowanie należy zaliczyć niemiecki system wyborczy, zapewniający pinansowanie wszystkim formacjom, które przekroczą próg 0,5% poparcia, system proporcjonalnej alokacji miejsc w parlamencie przy pięcioprocentowym progu wyborczym, korporacyjny system działania RFN, który pozwala na zdobycie znaczącej uwagi mediów wraz z wejściem do parlamentu, a także możliwość wejścia do samorządów jako swoistego "testu", jakiemu elektorat może poddać nowo powstające inicjatywy. 5% progu wyborczego, zdaniem Wiesenthala, zmusiło rozliczne grupy społeczeństwa obywatelskiego lat siedemdziesiątych do współpracy i do utworzenia spójnej ideologii politycznej, która po dziś dzień oddziałowuje np. na wzrost znaczenia zrównoważonego rozwoju w programach politycznych innych partii, w szczególności SPD. Socjaldemokraci jego zdaniem stali się dzięki temu partią postmaterialistyczną, oderwaną od swojej dotychczasowej bazy wyborczej. Ot, ironia dziejowa...

Sytuacja w Stanach Zjednoczonych była dużo bardziej skomplikowana. Przez około 15 lat od czasu premiery książki o Zielonej Polityce, napisanej przez Charlene Spretnak nie powstała tam skuteczna struktura polityczna na szczeblu federalnym, która mogłaby stanowić wiarygodną alternatywę dla dwóch partii w Kapitolu. Wszystko to - jej zdaniem - efekt szkodliwej działalności anarchistycznie nastawionych działaczek i działaczy Instytutu na Rzecz Ekologii Społecznej, którzy nie zgadzali się na jakiekolwiek, ich zdaniem, "narzucanie woli" lokalnym strukturom, nawet przez tworzące się wówczas partie stanowe. Dopiero końcówka lat dziewięćdziesiątych minionego wieku i kampanie prezydencke Ralpha Nadera umoiżliwiły rewitalizację już istniejących organizacji, tworzenie nowych partii stanowych i koniec końców - utworzenie ogólnokrajowej Partii Zielonych Stanów Zjednoczonych. Co ciekawe, jest ona traktowana przez co bardziej lewicowe grupy jako ugrupowanie "centrowe", co patrząc się na ich platformę wyborczą zdaje się być zgoła absurdalnym oskarżeniem.

Ciekawy z kolei jest głos krytczny aktywiustki ekologicznej Lorny Salzman, który dziwi się, że ugrupowanie niemal predystynowane do mówienia o ekologii jej zdaniem zaniedbuje ten temat za oceanem, skupiając się na kwestiach polityki tożsamości i tym samym zamykając się w gettcie, które sami Zieloni sobie tworzą. Ekologizm, jej zdaniem, już w sobie zawiera komponent sprawiedliwości społecznej, która aktualnie jest w centrum zainteresowania Partii Zielonych Stanów Zjednoczonych. Kluczowe jest przyciąganie do siebie nie tylko dotychczasowych "grup targetowych", takich jak mniejszości etniczne czy osoby o niskim statusie materialnym, ale także drobnych przedsiębiorców, klasy średniej czy osoby, nie będące wegetarianami/wegetariankami, oferując alternatywę dla aktualnego systemu spłecznego, politycznego i gospodarczego.

Jeśli ktoś ma po tym tekście ochotę na bliższe zapoznanie się z dyskusjami dotyczącymi Zielonej Polityki i jej historii, nie pozostaje mi nic innego jak zaprosić do ściągnięcia i przeczytania tej doskonałej publikacji, która może stanowić inspirację nie tylko dla Zielonych polityczek i polityków, ale także osób zainteresowanych historią tej formacji myślowej, zajmujących się politologią - lub też po prostu ciekawych świata.

21 stycznia 2009

Z archiwum "Zielono i w poprzek" - Różowa sztuka

Mniejszości seksualne coraz śmielej poczynają sobie w popkulturze. Nic dziwnego, skoro ich przedstawiciele wiedzą, co i jak chcą przekazać.

Na MTV można oglądać gejowskie i lesbijskie odcinki programów gejowskich. Wieczorne kino nawet prawicowo nastawionej telewizji publicznej raz na jakiś czas pokazuje wymyślone losy jakiejś postaci, kochającej osobnika tej samej płci. Raz na jakiś czas przelecą jakieś obrazki z parad dumy gejowskiej, które zdarzają się proporcjonalnie częściej w "Rzeczpospolitej" niż w "Gazecie Wyborczej", co biorąc pod uwagę ich opcje ideowe powinno dziwić. Tak czy siak nie da się uciec od tematu, który rozpala namiętności i pobudza do ożywionej dyskusji na łamach mediów. Tymczasem ruch LGBT (Lesbian, Gay, Bisexual, Transsexual) dobrze się bawi w dziedzinie kultury. I to już nie tylko na jej obrzeżach, ale w samym centrum.

Logo prawdę ci powie

Raczkujący w latach 60. ruch mniejszości seksualnych zyskał potężnego sojusznika w toczącej się wówczas rewolucji kulturalnej. Wyzwolenie z okowów tradycyjnego modelu rodziny i funkcjonowania społeczeństwa, wzmożone sprzeciwem wobec wojny w Wietnamie. Prawdziwym punktem zwrotnym był rok 1969, kiedy to nowojorska policja zdecydowała wkroczyć do baru Stonewall. Brutalne potraktowanie uczestników doprowadziło do kilkunastodniowych zamieszek i pokazało, że społeczność mniejszościowa nie ma zamiaru pozwolić na dalsze ograniczanie swoich praw obywatelskich. Któż wówczas spodziewał się, że w nieco ponad 35 lat później amerykańscy geje i lesbijki będą mogli, siedząc wygodnie na swych domowych kanapach, obejrzeć kanały tematyczne poświęcone wyłącznie ich sprawom?

Nadająca od 2005 roku telewizja Logo, należąca do medialnego koncernu Viacom spełnia ich oczekiwania. Dostępna w kablówkach stacja nie poprzestaje na samej rozrywce - potrafi wyemitować np. serię dokumentalną o trójce gejów, którzy bez ukrywania swojej orientacji seksualnej pragną zrobić karierę w Partii Republikańskiej. Za banalny trudno też uznać pomysł na emisję historii dwójki przyjaciół - gejów żyjących w cieniu reżimu Fidela Castro na Kubie. Nie brakuje także kochających klocków czy też kultowych seriali, które w Polsce krążą głównie w obiegu internetowym, takich jak "Queer As Folk" czy "Noah's Ark". W trakcie dnia emitowane są krótkie serwisy informacyjne, a całość dopełniają pełnometrażowe filmy, programy podróżnicze i muzyczne, w których poziom bije na głowę listy przebojów nad Wisłą.

Tańczysz, jak ci zagrają

Zespół Scissor Sisters swoją nazwę wziął od jednej z lesbijskich pozycji miłosnych, zwanej inaczej "polerowaniem luster". Wyobraźni czytelników pozostawiamy rozszyfrowanie tej łamigłówki, my zaś wracamy do sedna sprawy. Zespół, o którym mowa, w 2003 rozpoczął szturmowanie list przebojów swoją mieszanką alternatywnego grania z iście glam rockowym podejściem, którego nie powstydziłby się sam David Bowie. Główny wokalista, Jake Shears, nie ukrywający swojej orientacji seksualnej, jest razem ze swą kapelą ikoną gejowskiej muzyki XXI wieku. Śpiewając falsetem był w stanie przerobić utwór Pink Floydów "Comfortably Numb" i nie zmienił tego w kolejną techno-łupaninę. Razem ze swoją ekipą jest w stanie zdziałać cuda podczas występów na żywo, włącznie z sytuacją, gdy jego wokalna partnerka, Ana Matronic, ustawia go w prawdziwie wyzywających pozach, przy czym to nie on jest stroną aktywną...

Ale nie tylko panowie, co do męskości których nie ma wątpliwości są na muzycznym topie. Furorę robi Beth Dido i jej indie rockowy zespół The Gossip. Ma wszystko, co jest potrzebne do bycia charyzmatyczną i nietuzinkową wokalistką - głos i osobowość. Do tego nie brakuje jej kilogramów, których ani trochę się nie wstydzi i jest lesbijką z Arkansas - stanu, który wyczerpuję definicję przynależności do "pasa biblijnego". Postać nietuzinkowa i taka jest też śpiewana przez nią muzyka, prosta a jednocześnie chwytliwa, miejscami osobista, zahaczająca niekiedy o gospel. Dzięki takim właśnie wykonawcom społeczność gejowska na Zachodzie nie musi się już podpierać wysłużonym (aczkolwiek zasłużonym) Eltonem Johnem czy całującą się z Britney Spears Madonną, bez której trudno wyobrazić sobie udaną imprezę w klimatach queerowych. A ilość nowych ikon wzrasta - starczy wspomnieć biseksualnego Briana Molko z Placebo, który ostatecznie skończył w żeńskich ramionach.

Gdzie ich nie ma...

Sukces kasowy i artystyczny "Tajemnicy Brokeback Moutain" udowodnił potencjał, jaki posiadają historie z osobami homoseksualnymi w roli głównej. Także w dziedzinie mody potencjał tkwiący w mniejszościach jest dość znaczny, o czym świadczy fakt, że papież Benedykt XVI obrał na swego doradcę w tej dziedzinie Franco Zefirellego, włoskiego reżysera, który swoich upodobań nie ukrywa. Potencjał LGBT dostrzega coraz większa ilość firm na Zachodzie, które tworzą dokładnie stargetowane do tego rynku reklamy, a nawet wytwórnię płytową, która ma promować artystów wyłącznie z tego środowiska. Coraz głośniej mówi się o orientacji seksualnej wielu czołowych postaci historycznych, takich jak Leonardo da Vinci czy król Dawid.

Długo by tu rozprawiać na każdy z powyższych tematów, do niektórych wrócimy jeszcze w kolejnych wydaniach. Nad Wisłą pierwsze nieśmiałe inicjatywy nie wróżą jeszcze tak bujnego rozkwitu środowiska. Kompilacja muzyczna "Music For Boys And Gays" pod patronatem Kayah to jeden z pierwszych, małych kroczków do tego, by wyrównać do europejskiej średniej. Jak na razie o własnej telewizji lesbijki, geje, biseksualiści i transseksualiści mogą jeszcze pomarzyć, ale już własny program w iTV owszem posiadają - "Homofonia" grupę oddanych widzów, którzy cenią ją za możliwość posłuchania o własnych problemach bez traktowania ich z góry. I właśnie gdy tego typu audycje i publikacje staną się chlebem powszednim, wtedy będzie można mówić o realnej tolerancji, a nie tej zadekretowanej przez "zdroworozsądkowych" (czytaj - prawicowych) polityków i publicystów.

20 stycznia 2009

Z archiwum "Zielono i w poprzek" - Partie, których brakuje

Na rynku idei zapanował marazm – cztery formacje, które weszły do Sejmu, reprezentują tylko wąski wycinek możliwości, jakie oferuje polityczne spektrum.

Standardowe ujmowanie sceny politycznej jako prostej osi lewica-prawica na skutek wydarzeń XX wieku nie jest już adekwatne do rzeczywistości. Począwszy od Rewolucji Francuskiej różnice pomiędzy zwolennikami szybkich zmian społecznych (lewica), ich oponentami (prawica) i umiarkownym centrum były na tyle wyraźne, że nie zaprzątano sobie głowy bardziej szczegółowymi podziałami. Każdy nowo krystalizujący się prąd intelektualno-ideologiczny można było z łatwością przyporządkować na tak ułożonej osi. W ten sposób na skrajnie lewej jej części usadowił się komunizm, a pomiędzy centrum a prawicą – chrześcijańska demokracja.

Pojawienie się nowych ruchów społecznych, których najważniejszą reprezentacją stały się partie Zielonych na całym świecie wywrócił ten system do góry nogami. Hasło Joschki Fischera „ani z lewa, ani z prawa, tylko z przodu” było w ówczesnych warunkach iście rewolucyjnym zanegowaniem dotychczasowych skostniałych podziałów na politycznej scenie Niemiec. Wraz ze stopniowym wchodzeniem w główny nurt ugrupowania, których spoiwem ideowym stał się ekologizm zaczęły szukać swojego miejsca na osi lewica-prawica.

Ponieważ jednak pokolenie roku '68 wniosło do polityki silniej niż jakiekolwiek inne do tej pory kwestie światopoglądowe, a nie tylko gospodarcze, należało przystosować do rzeczywistości istniejące kryteria podziału. Jedna z propozycji jest do dziś stosowana w porządkowaniu scen politycznych całego świata. Wykres Nolana, bo o nim mowa, został wymyślony na początku lat 70. w odpowiedzi na nowe nurty, takie jak Zieloni czy też libertarianie.

Cała zabawa polega na tym, że nie mamy już tylko jednej linii prostej, ale dwie, razem tworzące wykres współrzędnych od -10 do 10 w każdej z kategorii. Jedna z osi odpowiada za podejście do gospodarki (w naszym wypadku to oś pionowa), a druga – za kwestie światopoglądowe (oś pozioma). W zależności od poglądów danej formacji na te dwie kwestie dokonuje się przyporządkowania na wykresie, co ułatwia także poszukiwanie punktów wspólnych i rozbieżności w ideowej samoidentyfikacji ugrupowań na scenie politycznej.

Dwie osie dzielą nam przestrzeń na cztery części, pogrupowanych w cztery główne systemy – idąc zgodnie z ruchem wskazówek zegara autorytaryzm, konserwatyzm, liberalizm i socjalizm. W ramach tych „rodzin” ideowych mamy do czynienia z poszczególnymi ideologiami, które przybliża powyższy obrazek. Jeśli w ramy tego samego obrazka wpiszemy polskie formacje parlamentarne okaże się, że olbrzymie połacie tego wykresu pozostają niezagospodarowane. W zabawie na stronie Moral-Politics.com, w której wzięlo udział ponad 16,5 tysiąca polskich internautek i internautów wyszedł też pewien, dość reprezentatywny obraz Polki i Polaka w sieci, który jednak nie pokrywa się z tym deklarowanym w sondażach przez ogół społeczeństwa.

Co do pozycjonowania poszczególnych formacji politycznych ukazanych na powyższej grafice można zwrócić uwagę na parę ciekawych prawidłowości. Po pierwsze, polskie internauci i internauci znacząco odbiegają od rodzimej, społecznej średniej. Według badania Millward Brown SMG/KRC „W jaki sposób wygrać wybory” ok. 40% z nas ma poglądy mieszczące się w kwadracie z napisem „socjalizm”, a kolejne 40% - „autorytaryzm”. Oznacza to, że większość z nas pragnie bardziej aktywnej roli państwa w gospodarce, natomiast główna oś sporu toczy się wokół zakresu swobody jednostki w wyborze swojego stylu życia. „Liberalizm” i „konserwatyzm” mają po ok. 10% społecznego poparcia.

Po drugie, zupełnie inaczej wyglądają partyjne elektoraty, a nawet prezentowane przez poszczególne polityczki i polityków poglądy, a inaczej – praktyka polityczna. Mimo strojenia się na obrońców „Polski socjalnej” i zdobycia elektoratu swoich niegdysiejszych „przystawek”, czyli LPR i Samoobrony, PiS w praktyce rządzenia realizowało takie „progresywne” decyzje, jak chociażby likwidacja podatku spadkowego. Pokazane na powyższym wykresie pozycjonowanie zmienia się jak w kalejdoskopie, czego przykładem dążenia SLD do skrętu w lewo czy też marzenia Partii Demokratycznej o stworzeniu centrowej formacji liberalnej.

Popatrzmy zatem jeszcze raz na ową wizualizację sceny politycznej (na której umieściłem wszystkie partie, mające jakąkolwiek reprezentację w Sejmie lub też Senacie po wyborach z 2007 roku) i zobaczmy, że o ile prawicowo nastawiona część społeczeństwa reprezentację ma całkiem liczną, to część lewicowo – liberalna nie dość, że słabsza, to jeszcze ma do wyboru dużo bardziej podobne do siebie formacje niż na prawej flance. Wieloletnie obawy przed otrzymaniem łatki „ekstremistów” przyczyniły się do stworzenia przestrzeni najpierw na populizm Samoobrony, a następnie na konserwatywną reakcję w postaci PiS.

Mówiący o tym, że wielkomiejskiego geja nic nie łączy z mieszkańcem dawnego PGR zapomina o 2001 roku, kiedy Leszek Miller mający na sztandarach zmiany tak socjalne, jak i obyczajowe potrafił „złapać” tak jednych, jak i drugich. Dziś taka sztuka udała się dobrze tuszującej swój neoliberalizm Platformie Obywatelskiej – złapała w ten sposób tak wielkomiejską młodzież, jak i osoby słabiej wykształcone i zarabiające, wierzących jednak w możliwość pogodzenia wizji państwa socjalnego i liberalnego.

Jakie formacje mają zatem szanse wybić się w polskiej polityce? Przede wszystkim te, które pomimo nękającej je ordynacji wyborczej zbudują realne struktury i znajdą odpowiednio duże alternatywne źródła finansowania, co w naszych warunkach oznacza głównie składki członkowskie i darowizny. W sposób naturalny więcej ruchu dziać się będzie po lewej stronie – na lewo od SLD pojawia się w końcu olbrzymia przestrzeń zarówno pod względem wolności światopoglądowej, jak i większej roli państwa w gospodarce. Obie tendencje znajdują swoją silną reprezentację parlamentarną w Europie Zachodniej, czemu zatem nie ma tak się stać i w Polsce?

Pierwszą z tych funkcji spełniają Zieloni, co jest europejską normą. Drugą – rosnące w siłę formacje Nowej Lewicy, zajmujące opuszczone przez socjaldemokratów pole socjalistyczne. Zielona polityka zdobywa od 5 do nawet 15% społecznego poparcia, podobnie jak i lewicowcy, osłabiający kierujące się w stronę centrum formacje, np. SPD. Być może tego scenariusza chce uniknąć deklarujące skręt w lewo SLD, mówiące też o zwracaniu większej uwagi na kwestie ekologiczne. Formacja ta nie powinna zapominać jednak, że kwestia wiarygodności może znacząco utrudnić im odbicie elektoratu, który miał już okazję się na nich zawieść.

Także w kwadracie liberalnym wydaje się, że miejsca jest dość dużo. Pamiętajmy jednak, że Polska nie składa się wyłącznie z „usieciowionych” i koniec końców to tylko 10% elektoratu, na dodatek dość kiepsko zmobilizowanego. Nie są to też wyborcy, dla których kwestie światopoglądowe są równie ważne co gospodarcze. Gdyby tak było, nie głosowaliby tak ochoczo na konserwatywną obyczajowo Platformę Obywatelską. Być może koniec uciążliwej i sztucznej polaryzacji między PO a PiS ułatwiłoby stworzenie nowej Unii Wolności, jednak nie ma na to wielkich szans PD, nawet wsparta przez część lub całość SDPL. Koncepcja centrolewicowa w formie brytyjskich Liberalnych Demokratów mogłaby ugrać te 10%, ale musiałaby oferować nie tylko podatek liniowy, ale też dobrze przemyślaną politykę społeczną, na co raczej się nie zanosi.

Niewielkie szanse mają ugrupowania skrajne w każdym ze wszystkich powyższych części wykresu. Niegdyś całkiem niezłe notowania miała Liga polskich Rodzin, ale jej odejście w polityczny niebyt praktycznie kończy okres „partii ścian”. Z powodów historycznych wykluczone jest stworzenie partii komunistycznej będącej czymś więcej niż kanapą i mało kto nad tym faktem ubolewa. Mamy głośną internetowo, ale już niekoniecznie aktywną „w realu” Unię Polityki Realnej po stronie neokonserwatywnej, natomiast nie ma jakichkolwiek sygnałów o krystalizacji środowiska liberatriańskiego, wyraziście akcentującego rolę państwa-minimum w obydwu kluczowych dla partyjnej tożsamości kwestiach.

Obecnie zatem najwięcej zamieszania dziać się będzie po stronie lewicy i centrum. Inicjatywa „Polska XXI” może wystartować do europarlamentu i nawet zagospodarować przestrzeń między PO a UPR (konserwatyzm światopoglądowy plus wyrazisty liberalizm gospodarczy, zapewne bardziej widoczny w poarównaniu z wszechkochającym Donaldem Tuskiem), jednak nie będzie jej łatwo. W sytuacji, gdy elektorat lewicowo-liberalny każdej z parlamentarnych formacji może powiedzieć „ale to już było” ewentualne pojawienie się nowych ugrupowań spoza aktualnego establishmentu wydaje się całkiem realne. Możliwe są dwie opcje – albo PD stworzy formację centrolewicową i będzie grała o liberlny elektorat tak SLD i PO, a po drugiej stronie wejdzie „partia protestu”, taka jak np. PPP, albo też, schodząc w centrum, skaże się na zupełną marginalizację i wtedy pojawi się jeszcze więcej miejsca, które zająć będą mogli np. Zieloni. Obserwowanie ewolucji rodzimej sceny w najbliższych miesiącach nie zapowiada nudy.

Warto też sprawdzić swoje pozycjonowanie na ideologicznych wykresach – zapraszamy do odwiedzin następujących stron:

http://moral-politics.com/ - - - http://www.politicalcompass.org/ - - - http://politics.beasts.org/

19 stycznia 2009

Wieczór wyborczy - Hesja i blogosfera

Sezon wyborczy w Niemczech można uznać za otwarty. Kraj ten czeka kilka wyborów do Landtagów, czerwcowa elekcja do europarlamentu i gorący początek jesieni - wybory do Bundestagu pod koniec września. Nic dziwnego, że w obliczu roku wyborczego i światowego kryzysu gospodarczego każde wahnięcie poparcia dla poszczególnych formacji obserwowane będzie z większą niż do tej pory uwagą. Wyniki pierwszych wyborów, które mamy już za sobą - w Hesji - z punktu widzenia Zielonej Polityki są nad wyraz obiecujące.

Niespodzianki nie było - wygrali konserwatyści Rolanda Kocha, polityka, który tym razem zdecydował się na pohamowanie swoich antyimigranckich komentarzy, by nie zaprzepaścić szansy na odzyskanie władzy. Przedterminowe wybory w tym landzie były efektem paktu z zeszłego roku, kiedy to wejście do lokalnego parlamentu Lewicy uniemożliwiło powstanie koalicji CDU-FDP, ale też samodzielnego uzyskania większości przez SPD i Zielonych. Szefowa socjaldemokratów, Andrea Ypsilanti, starała się sklecić rząd mniejszościowy z nieformalnym wsparciem formacji Oscara Lafontaina. Kiedy już wydawało się, że przejęcie władzy od chadeków jest na wyciągnięcie ręki, odejście z SPD czwórki lokalnych parlamentarzystów przekreśliło szanse na nowy rząd i pojawiła się konieczność przedterminowych wyborów.

Wybory te, przy wyjątkowo niskiej jak na standardy niemieckie frekwencji (okolice 61% w porównianiu do 64,3% rok wcześniej) spowodowały prawdziwe trzęsienie ziemi na heskiej scenie politycznej. W porównaniu z zeszłym rokiem socjaldemokraci stracili aż 13 punktów procentowych poparcia, 1/3 głosów z poprzedniej elekcji, kiedy to niemal pokonali chadeków Kocha. Fiasko misji utworzenia rządu sprawiło, że SPD uznane zostało za partię nie nadającą się do rządzenia landem. Na tak katastrofalnym spadku poparcia dla socjaldemokratów tym razem nie skorzystało CDU - wbrew sondażom wzrost poparcia okazał się być marginalny i nie przekroczył pół punktu procentowego według danych z 21.43. Tym razem zyskały partie opozycyjne wobec "wielkiej koalicji" w Berlinie - FDP i Zieloni, notujący najlepsze w historii wyniki w tym landzie. Lewica nie przekonała do siebie większej ilości wyborców, ledwo przekraczając próg wyborczy.

Podsumowując wyniki - CDU zdobyło 37,2% poparcia (+0,4%), co ma przełożyć się na 46 miejsc w 118-osobowym parlamencie lokalnym - o 4 więcej niż rok temu. SPD zanotowało prawdziwe tąpnięcie, spadając z 36,7% do jedynie 23,8, co oznacza stopnienie szeregów w Landtagu z 42 do 29 osób. Liberałowie z FDP już świętują powrót do współrządzenia i mają z czego być dumni - 16,2% to o 6,8 punkta procentowego więcej niż rok temu, a 20 miejsc oznacza zwiększenie reprezentacji o 9 osób. Zieloni przekonali do siebie 13,8% głosujących, co da im 17 mandatów (+8), zaś Lewica - 5,3% (+0,2) i 6 miejsc (bez zmian).

Jak widać wyraźnie, elektorat SPD przeszedł w dwie strony. Bardziej liberalna jego część (a warto pamiętać, że w Hesji znajduje się finansowa stolica kraju z giełdą we Frankfurcie na czele), której nie w smak były flirty z postkomunistyczną Lewicą zdecydowała się wesprzeć FDP licząc na to, że złagodzi ona nieco retorykę Kocha i osłabi rolę CDU w przyszłym rządzie, zaś część bardziej prosocjalna zdecydowała na przerzucenie swoich głosów na Zielonych. Partia, której twarzą w regionie stał się Jemeńczyk Tarek Al-Wazir uznana została za kompetentą alternatywę w czasach gospodarczej recesji i jako wiarygodna alternatywa dla chadeków.

Przekaz nie mógł być lepiej sprofilowany - Zieloni postanowili uwypuklić poza swoimi postulatami ekologicznymi także komponenty socjalne, czego przykładem niech będzie jedno z haseł wyborczych z poniższego filmiku z YouTube, gdzie za Al-Wazirem widzimy napis "Dla sprawiedliwej Hesji - samowystarczalnej i socjalnej!". Wśród postulatów znaleźć można było zwiększenie nakładów na edukację, większy udział władz Niemiec w międzynarodowych wysiłkach na rzecz regulacji rynków finansowych, sprzeciwiali się też rozwojowi lotnisk we Frankfurcie i Kassel-Calden. Jednocześnie dbali o własną samodzielność, nie wykluczając nawet aliansu z CDU pod warunkiem odejścia Rolanda Kocha.

Fantastyczny wynik Zielonych i FDP może zamieszać nieco w ogólnokrajowych sondażach. Do tej pory partia Cema Oezdemira wahała się w poparciu na poziomie na poziomie 8-10%, liberałowie otrzymywali tego poparcia niewiele więcej. Wyniki z Hesji są też ciężkim orzechem do zgryzienia dla SPD. Partia ta musi zastanowić się, w jaki sposób ma zamiar odzyskać elektorat, jeśli myśli o jakimkolwiek udziale we władzy. To tym trudniejsze, im bardziej Zieloni stają się bardziej elastyczni pod względem koalicyjnym i opcja "sojuszu czerwono-zielonego" nie jest jedyną dostępną na stole. Dla Lewicy wyniki pierwszych w tym roku wyborów do Landtagu pokazują, że nie okazła się ona wiarygodną dla wyborców alternatywą w czasach kryzysu i jeśli chce nadal myśleć o staniu się trzecią największą siłą polityczną w Niemczech (a i ten tytuł w ostatnich sondażach utraciła) i o jakiejkolwiek zdolności koalicyjnej, musi przemyśleć, czy najlepszą drogą do tego jest populizm.

A propos wyborów - mała prośba do Czytelniczek i Czytelników tego bloga. Wiem, że jest Was całkiem sporo, a Wasz głos może naprawdę coś zmienić. Jeśli podoba się Wam to miejsce - zachęcam do oddania głosu na "Zieloną Warszawę" w konkursie Blog Roku, organizowanym przez portal Onet.pl. Wystarczy wysłać SMS o treści C00014 (gdzie te kółka to cyfry zero!) na numer 7144, co kosztuje 1,22 złotych, a szanse na ten tytuł tegoż miejsca rosną. Za każdy głos - który można oddawać do wtorku do 12.00 - będę niezmiernie wdzięczny. Zachęcam do podawania informacji dalej i do zachęcania innych - to niewielki koszt, który może zmienić naprawdę wiele w polskiej blogosferze!

Poniżej: Filmiki Zielonych z Hesji z serwisu YouTube:

18 stycznia 2009

Z archiwum "Zielono i w poprzek" - Chińskie klimaty

Państwo Środka może na własnej skórze poczuć, czym są zmiany klimatyczne i globalne ocieplenie. Jego współcześni władcy zaczynają zdawać sobie sprawę z tego, że ich raptowny rozwój zaczyna szkodzić im samym.

Prowadzący koczowniczy tryb życia zostali zmuszeni do osiedlenia sie na stałe. Powód? Ich dotychczasowy tryb życia okazał się prowadzić do pustynnienia terenów na północy kraju, co już prowadzi do problemów z jakością powietrza w Pekinie. Burze piaskowe dodatkowo komplikują życie 17,5 mln ludzi zamieszkujących stołeczną aglomerację - nie trzeba chyba wspominać, że smogu tam nie brakuje.

Tu sucho, tam mokro

Wyobraźcie sobie następującą sytuację - wyjeżdżacie z miasta w którym niebo jest czerwone od pyłu. Jedziecie na południe, ale do celu trudno wam będzie dotrzeć samochodem, bowiem największe od dekady opady śniegu paraliżują kolejne prowincje. Parę miesięcy później miało się tam do czynienia z wielotygodniowymi suszami, podczas których brakowało H2O w studniach głębinowych, a chłopi zaczynali burzyć się przeciw władzom. To wszystko w jednym kraju, który poznaje gorzki smak zmian klimatycznych. Dla tego rozwijającego się w tempie 10% rocznie wzrostu PKB kraju wiąże się to z kolejnymi wydatkami, które mają zahamować proces dewastacji środowiska w jednym z największych (i największym pod względem ludności) państwie świata.

Okolice, których nie ma w przewodnikach

Na początku roku na stronie brytyjskiego portalu MSN pojawiła się lista 10 najbardziej zanieczyszczonych miejsc świata. Dwa z nich znajdują się w Chinach. W Linfen (prowincja Shanxi) poziom chorób układu oddechowego bije wszelkie rekordy. Jeśli wierzyć mieszkańcom, wieczorami niemal kaszlą pyłem węglowym, który prowadzi do astmy, raka płuc i innych tego typu "przyjemności". Rozpędzona gospodarka potrzebuje energii - wypadki w tamtejszych kopalniach nie należą do rzadkości i wliczone są w koszt tworzenia światowego supermocarstwa (spora część używanego tam "czarnego złota" jest importowana, także z Polski). Z kolei 140-tysięczna populacja miejscowości Tianying ma nieszczęście zamieszkiwać obszar odpowiedzialny za produkcję połowy tamtejszego ołowiu. Kto choć trochę pamięta z lekcji biologii wpływ tego pierwiastka na ludzki organizm wie, co to oznacza - obniżanie wartości IQ dzieci, nadpobudliwość, problemy ze wzrokiem i ze słuchem, anemia, zaburzenia pracy nerek...

Quo vadis, Chiny?

Podobne problemy można by jeszcze długo wymieniać. Większość z nich jest efektem nadrabiania cywilizacyjnych zapóźnień. Problem polega na tym, że rozwój taki w nikły sposób liczy się z dobrem samych mieszkanek i mieszkańców Państwa Środka, o środowisku nie wspominając. Przestarzałe technologie sprawiają spore problemy z dokonaniem "żabiego skoku" ku bardziej przyjaznym środowisku inwestycjom. Im jednak więcej doniesień o kolejnych katastrofalnych konsekwencjach modernizacji bez oglądania się na przyrodę partia komunistyczna zdaje sobie sprawę z tego, że tak dalej być nie może. Chociaż przy negocjacjach dotyczących ograniczenia emisji gazów szklarniowych, uzasadniają to faktem, że ich emisje CO2 na mieszkańca są nadal dużo mniejsze niż krajów rozwiniętych, co zresztą jest prawdą.

Szybko i konkretnie

Rząd w Pekinie nie wahał się długo i wprowadził zakaz używania foliowych torebek. Ich długi okres rozpadu oraz konieczność używania przy ich wyrobie cennej ropy naftowej przekonały decydentów. Powoli dąży się tam też do przerzucania się na elektrownie gazowe zamiast węglowych, których to emisje są mniejsze. Już w 2007 roku przyjęto tam Narodowy Plan Akcji ws. zmian klimatycznych. Już teraz 8% ich energii produkowanej jest ze źródeł odnawialnych i wskaźnik ten ma przekroczyć planowane na rok 2020 15%. Jednocześnie jednak sporo kontrowersji budzi inwestycja w Tamę Trzech Przełomów (o czym także w tym numerze).

Wszystko pod kontrolą?

W niekoniecznie sprzyjających warunkach za Wielkim Murem tworzy się dość prężne internetowe społeczeństwo informacyjne. Mimo szalejącej cenzury wirtualne mieszkanki i mieszkańcy tego kraju (których populacja rośnie o 200.000 osób CODZIENNIE, jak donosi brytyjski "Guardian") coraz częściej informują się poprzez nowe narzędzia technologiczne, takie jak telefony czy komputery właśnie o bieżących wydarzeniach. Powoli też wystawiają swe głowy, uczestnicząc w protestach ulicznych, które jeszcze niedawno byłyby rozpędzane przez wojsko i milicję. Dziś nierzadko powodują, że lokalne władze modyfikują swoje plany.

Lepsze jutro już dzisiaj?

Póki co to tylko przebłyski, które mogą zniknąć razem ze zmianą warty w Komunistycznej Partii Chin. Być może jednak to środowisko i troska o nie staną się katalizatorami ewolucyjnych zmian w sposobie sprawowania władzy w Chinach. Oby, bo ich obywatelki i obywatele zbyt często padali ofiarą brutalnej polityki tamtejszych władz i czas już, by nie padali ofiarami zanieczyszczonej ołowiem wody czy też powietrza pełnego spalin

17 stycznia 2009

Z archiwum "Zielono i w poprzek" - Tęcza Was wyzwoli!

W Paradach Równości nie chodzi o kreowanie rzeczywistości. Chodzi o pokazanie odcieni miłości, które społeczeństwo zamiata pod dywan.

Orgii nie było końca. Roznegliżowane ciała wzdragały się w nieokiełznanej, zdemoralizowanej rozkoszy. Kopulowało wszystko, włącznie ze stojącym na parkingu garbusem, bezwstydnie figlującym z perwersyjnym maluchem. Cywilizacja śmierci triumfowała, siejąc grzech, rozpustę i zniszczenie, profanując kościoły i budując na ich miejscu domy publiczne i meczety. Na widok ów ciężarnym matkom przytrafiały się poronienia, a dzieci już narodzone zostały zarażone wirusem homoseksualizmu na wieki wieków amen.

Z grubsza taki obraz Parad Równości i jakiegokolwiek jawnego udziału gejów i lesbijek w dyskursie publicznym rysuje się w prawicowej publicystyce. Niezależnie od faktów są oni gotowi w dowolny sposób fałszować rzeczywistość, byle odpowiadała ich potrzebom. W ten sposób zakłamano wypadki w szpitalach w Szkocji. Oto personel miał tam dostać zakaz mówienia do dzieci o ich mamie i tacie, rzekomo by nie urazić homoseksualnych rodziców. W rzeczywistości dyrekcje polecały jedynie, by do czasu, kiedy nie wiadomo nic na temat tożsamości opiekunów dziecka unikać tych terminów po to, by np. nie rozpłakało się ono na zapytanie o kogoś, kogo mogło stracić w wypadku albo też zwyczajnie nie posiada. Ale dla moralizatorów nie ma to absolutnie żadnego znaczenia - gotowi byliby nawet oddać dzieci w opiekę patologicznym rodzinom, byle by były heteroseksualne, albo też zostawiać je w akcie miłości w domach dziecka, instytucjach, które, jak powszechnie wiadomo, słyną z dawania olbrzymich dawek miłości.

W zeszłym roku miałem przyjemność wziąć udział po raz pierwszy w przemarszu wszystkich tych, dla których hasło "nieważna płeć, ważne uczucie" nie jest tylko pustosłowiem. Było mnóstwo żywiołowej muzyki, wielokolorowych balonów, przyjaźnie nastawionych ludzi i wszędobylskiego motywu tęczy, spinającej wszystkich symboliczną klamrą. Pomimo różnic w poglądach wszyscy okazywali sobie szacunek i tolerancję. Owszem, gdzieś po bokach majaczyli chłopcy w czarnych strojach, którym nie w smak było, że ktoś zakłóca szarość codzienności jedynie słusznej części Polski. Ale tym razem ginęli - w gąszczu przyjaźnie nastawionych ludzi, którzy nie bali się trzymających się za rękę chłopaków i całujących się dziewczyn. Pary różnych orientacji przeszły ulicami Warszawy, nic sobie nie robiąc z pohukiwań podówczas rządzących.

Odmienność zawsze stanowiła drzazgę w oku wszystkich tych, którzy usiłowali przykroić społeczeństwo do własnych wizji. W ten sposób spychano Żydów do gett, ten sam mechanizm doprowadził do ludobójstwa Pol Pota w Kambodży. Homoseksualiści, którzy potrafią kochać nie gorzej niż osoby heteroseksualne nie mają na swoim koncie większych przewin jako ogół, należy zatem im je dorobić. Wymyśla się zatem powszechne rzekomo tendencje pedofilskie, podczas gdy na te same przewiny duchownych wszelakich wyznań przymyka się oko. Wymyśla się niebotyczne liczby rzekomych partnerów seksualnych, zapominając o zjawisku bicia kobiet (i mężów) w domach czy lawinie rozwodów. Ma być swojsko i basta - a wróg musi być poniżony, nawet jeśli nie ma ku temu podstaw. Karygodne zachowanie poszczególnego osobnika przeniesie się na całą społeczność i recepta na nienawiść gotowa.

Gdyby iść takim torem rozumowania, szary zjadacz chleba winien pałać gniewem na leworęcznych (kiedyś zresztą palono ich na stosie jako wysłanników szatana, więc tradycja czeka na wskrzeszenie), a najlepiej, by nie znosił własny naród za kolonizację Ukrainy w XVII wieku i zajęcie Zaolzia w 1938. Na całe szczęście po drugiej stronie barykady takich tendencji nie ma, inaczej mielibyśmy gwarantowaną wojnę domową.

Niektórzy po prostu nie mogą żyć bez wroga. Gdy jednak wrogiem staje się miłość sprawa wygląda na doprawdy absurdalną. Nagle znika gdzieś chrześcijańskie miłosierdzie, zastępowane przez fanatyzm, wrogość i uprzedzenia. Nie chodzi tu o to, że druga strona jest przedstawicielem jakiejś oświeceniowej, światłej siły, która ma zawsze rację. Jak w każdym obozie nie brakuje tam osobniczek i osobników zachowujących się niczym w oblężonej twierdzy. Jednak odmawianie podstawowych praw, takich jak możliwość wizyt w szpitalu czy odbioru korespondencji listowej bez wystawiania osobnych dokumentów nie może w żaden sposób doprowadzić do upadku cywilizacji. Skoro nie doprowadzili do tego obściskujący się po strzelaniu kolejnych bramek piłkarze to wątpliwe, by jakiekolwiek oznaki męskiej czułości miały ku temu stworzyć okazję. Nie piszę o żeńskiej, bo ta została już zalegitymizowana poprzez filmy erotyczne, ale na którą przyzwolenie kończy się, gdy dziewczyna daje do zrozumienia, że nie chce w swoim łóżku jakiegoś patriarchalnie nastawionego samca.

Zaczyna się wiosna - pora dość jednoznacznie określana jako czas zakochania. Zwieńczy ją kolejna Parada, na której zamierzam znów być. Po to, by po raz kolejny zobaczyć ludzi, którzy chociaż przez jeden dzień w roku mogą wspólnie pokazać, że żyją i mają się dobrze. Że nie są "wstrętnymi pederastami" i nie dadzą obrażać się w nieskończoność. Że pewnego dnia będą mogli chodzić za rękę ramię w ramię z ich heteroseksualnymi przyjaciółmi i nie będą musieli chować się w klubach-enklawach, w których choć na chwilę kupują sobie wolność. Przyjdzie ku temu czas - w co szczerze i nieodmiennie wierzę.

Tekst z wiosny 2008.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...