Kiedy widzę medialne czołówki ostatnimi czasy, zaczynam zastanawiać się, czy nie mam do czynienia z jakimś topornie wykonywanym pudrowaniem rzeczywistości, jeśli chodzi o kwestie klimatyczno-ekologiczne. Tezy przedstawiane w niektórych momentach są już tak mocno naciągane, że pozostaje jedynie frustracja, kiedy okazuje się, że ludzie na tego typu haczyki dają się nabierać. Niedawno "Życie Warszawy" zaalarmowało - przez buspas na warszawskiej Trasie Łazienkowskiej zwiększyło się obciążenie ruchem innych mostów. Spoglądam na tabelkę i widzę, że najwięcej samochodów przybyło na Moście Grota-Roweckiego. Dla mniej zorientowanych - to najbardziej na północ położony most w stolicy, podczas gdy Most Łazienkowski leży na południu miasta. W komentarzach pod artykułem dominowało narzekanie na buspas i domaganie się jego likwidacji. Niewiele było głosów, mówiących o tym, że dość mało prawdopodobne, by ktoś nadkładał kilkanaście kilometrów drogi przez całe miasto, żeby tylko jechać jak najdalej od pasa dla autobusów. Kto by jednak się przejmował takimi szczegółami...
Kiedy zatem czytam kolejne relacje, tym razem na temat przygotowanego na zlecenie polskiego rządu opracowania McKinseya, przeżywam z grubsza takie samo uczucie. Po pierwsze, media ochoczo wybiły na przedzie szacowane koszty zmniejszenia emisji gazów cieplarnianych - 92 miliardy euro, zapominając, że kwota ta, rozłożona na 20 lat, wcale nie wygląda tak oszałamiająco. 4,6 miliarda euro rocznie, czyli średnio 0,9% PKB. Dla porównania - na obronność wydajemy 1,95% tegoż produktu krajowego brutto. Po drugie, zupełnie bezrefleksyjnie podeszły do wyliczeń mieszczących się w tych ramach inwestycji, uznając na przykład - zgodnie z żelazną zasadą promowania bezalternatywnej technokracji - że należy inwestować w energetykę atomową. Po trzecie, zakładanie braku zmian nawyków Polek i Polaków jest zupełnym absurdem. Już dziś powoli, ale skutecznie coraz więcej osób świadomie segreguje śmieci, wdraża w obrębie gospodarstw domowych mikrostrategie oszczędzania energii czy też posługuje się transportem zbiorowym. Już te trzy zarzuty pokazują, że raport powstał na bazie błędnych przesłanek. Nawet pomimo tego pokazuje on, że wdrażając programy na rzecz poprawy efektywności energetycznej i nowych technologii, nasza gospodarka może zaoszczędzić 30 mld euro.
W całym tym raporcie dwie rzeczy wydają mi się najciekawsze - chodzi mi o przyjęte w nim założenia i dane, które z nich wynikły, a także o medialną recepcję. Wydatki na bardziej zrównoważony rozwój mogą być mniejsze, jeśli zainwestuje się w "profilaktykę klimatyczną". Oszczędzanie energii i termoizolacja może zmniejszyć rachunki gospodarstw domowych i instytucji publicznych. Większa rola transportu zbiorowego zmniejsza korki, zmniejsza ilość zanieczyszczeń w powietrzu i hałasu, co przyczynia się do poprawy stanu zdrowia i mniejszych wydatków na opiekę zdrowotną w budżecie. Energetyka odnawialna uwalnia nas od troski o rosyjski gaz i ropę, a potencjalnie też i o uran, bo akurat nasz wschodni sąsiad ma go pod dostatkiem. Już dziś, przy obecnych możliwościach technicznych i przy pełnym poszanowaniu obszarów cennych przyrodniczo, wedle wyliczeń m.in. Instytutu na Rzecz Ekorozwoju i Greenpeace, jesteśmy w stanie pokryć ok. 40% naszego zapotrzebowania energetycznego źródłami odnawialnymi. We wszystkich tych sektorach inwestycje wiążą się z powstawaniem miejsc pracy, które mogą być przydatne zarówno dla osób wymagających przekwalifikowania (górnicy), jak i dla do tej pory pozostających na bezrobociu bądź poza rynkiem pracy. W Niemczech, dzięki rządowym programom czerwono-zielonej koalicji w l. 1998-2005 udało się utrzymać i stworzyć w sektorze "zielonej gospodarki" ćwierć miliona miejsc pracy. Niedawno Hiszpania pobiła kolejny rekord i pokryła 53% swojego zapotrzebowania na prąd energetyką wiatrową. Takie są fakty - szkoda, że mało które medium nad nimi się pochyla.
I tu przechodzimy do kolejnej interesującej kwestii - samych mediów. Zachowanie większości z nich nie da się określić innym sformułowaniem niż nagonka. Szczególnie kuriozalnie wygląda to w wykonaniu redakcji, które w okresie prosperity tak ochoczo udowadniały, jak bardzo są "zielone", wychodziły na ekologicznym papierze, dodawały płócienne torby i sadziły drzewka. Teraz, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przyjmują postawę nierzadko bardziej sceptyczną niż niedawny niedościgniony lider w tej dziedzinie, czyli "Rzeczpospolita". Mam zresztą swoją teorię na ten temat. 2 lata temu ekologia, na fali obrony Rospudy przed PiS-em (nie łudźmy się, środowiska ekologiczne miały szczęście, że na podobny pomysł nie wpadł Donald Tusk, inaczej mielibyśmy powtórkę z Góry Świętej Anny) zdawała się trendy, podkreślała konsumpcyjną wielkomiejskość, poprawiała nasze dobre samopoczucie europejską szykownością, szczególnie, jeśli ograniczała się do indywidualnych wyborów. W 2007 roku redakcje były nawet skłonne iść na wojnę z foliowymi torebkami - dziś demaskują ją jako mroczny spisek ekologów, na którym korzystają hipermarkety. Środowisko, tak jak było, tak pozostaje w tym wszystkim nieistotne.
Minęły 2 lata, przyszła recesja, gazety zlikwidowały swoje akcje prośrodowiskowe i działy ekologiczne i zaczęły grzmieć głosem Donalda Tuska o "zarzynaniu gospodarki". Co więcej, pojawiły się nowe trendy w modzie na stygmatyzowanie zrównoważonego rozwoju, doskonale powielające dotychczas obserwowane piętnowanie innych grup społecznych. Ekolodzy są zatem "radykalni", "bezmyślni", chcą "cofnąć nas w rozwoju" i tak dalej. Co więcej, nagle pojawia się empatia dla osób już dziś wykluczonych z neoliberalnego wyścigu szczurów, wyrażająca się w przekonaniu, że "podziękują za wzrost cen energii". Cóż, ceny energii rosną już dziś, i to bez inwestycji proekologicznych, a inwestowanie w poprawę efektywności energetycznej zmniejszyłyby jej zużycie i tym samym koszty. To jednak rodzimych "speców od klimatu", wierzących w możliwość zakwestionowania ludzkiej natury obecnych zmian klimatu za pomocą 2-3 maili z tysięcy skradzionych przez hakerów z serwerów Uniwersytetu Wschodniej Anglii, nie przekona (bo kto by w ogóle zajął się przejrzeniem owych maili i stwierdzeniem rzeczywistego stopnia ich rzekomej "kontrowersyjności"). Nie przekona, bo mają swój interes, którego bronić będą z pełnym przekonaniem.
Ekologiczne NGO w ciągu ostatnich lat, coraz bardziej analizując wpływ zmian klimatu na rzeczywistość, zauważać zaczęły dwie kwestie - rolę pracy w życiu człowieka i wpływ globalnej znieczulicy klimatycznej na życie osób wykluczonych na całym świecie. Nowe alianse, takie jak te ze związkami zawodowymi w obronie fabryki turbin wiatrowych Vestas w Wielkiej Brytanii, czy coraz większe zwracanie uwagi na takie elementy, jak demokracja ekologiczna i powiązanie degradacji środowiska z wykluczeniem społecznym, uczyniły ruch podejrzanym w oczach sporych grup konserwatywnych komentatorów na całym świecie. Tam, gdzie ruch ekologiczny odniósł szerokie sukcesy (jak w krajach z Zielonymi w parlamentach) sceptycyzm klimatyczny nie wlał się tak szeroko w pierwsze szeregi ław politycznych. Co innego jednak tam, gdzie prawicowy backlash pasł się długo i szczęśliwie, jak w Stanach Zjednoczonych czy w Polsce. Walcząc ze środowiskami ekologicznymi i ich wizją sprawiedliwego, globalnego społeczeństwa rozwijającego się w obrębie ograniczeń materialnych planety, prawica posługuje się dokładnie tymi samymi schematami, które wcześniej używała w stosunku do "starej lewicy". Obraz lewicowego intelektualisty, pijącego latte i grabiącego biednych za pomocą podatków, niewiele się różni od wizji ekolożki czy ekologa z klasy średniej, który w imię swoich fanaberii ma zabierać ludziom pracę w fabrykach i kopalniach. Lęk przed realną zmianą, związaną z narodzinami zielonej, wrażliwej społecznie gospodarki rynkowej (przepowiadanymi wraz z nastaniem aktualnego kryzysu gospodarczego) jest tak duży, że robi się wiele, by zapobiec połączeniu wrażliwości socjalnej i ekologicznej.
Niewiele miejsca na łamach i niewiele czasu antenowego daje się Zielonym i organizacjom ekologicznym na prezentowanie własnej wizji lepszego świata. Łatwiej jest stworzyć klimat zagrożenia wobec kolejnej grupy, który staje się widoczny w internetowych dyskusjach. Tak jak kiedyś popularnie było mówić "nie jestem feministką, ale...", tak teraz czytać można asekuracyjne zapewnienia - "jestem ekologiem/ekolożką, ale bez przesady". W skrócie - śmieci warto segregować, ale energooszczędne świetlówki wypierające tradycyjne żarówki to już zamach na wolność. Wszystko to wpasowuje się w odwieczne dążenie do tego, by "polską wieś spokojną" zostawić na boku globalnych sporów. Zamiast korzystać z gotowych narzędzi do modernizacyjnego "żabiego skoku", nagle słychać obronę swojskich fabryk i ciężko pracujących górników. Szkoda tylko, że kiedy ci górnicy chcą podwyżki płac, znów nazywa się ich "roszczeniowcami". My chcemy, by zarabiali godnie i współtworzyli sektor nowoczesnych, odnawialnych technologii energetycznych oraz termoizolacji w budownictwie. Zamiast narażać na wybuchy metanu i na fatalne warunki pracy, chcemy wyciągnąć ich na słońce. Tu nie ma ani czasu, ani miejsca na trwanie status quo - zarówno, jeśli chodzi o możliwości Ziemi, jak i na lata lekceważenia ludzkiego prawa do godnego życia - zarówno w skali całego świata, jak i nierówności w obrębie Europy i Polski.
Tekst ukazał się na witrynie internetowej Krytyki Politycznej.
Kiedy zatem czytam kolejne relacje, tym razem na temat przygotowanego na zlecenie polskiego rządu opracowania McKinseya, przeżywam z grubsza takie samo uczucie. Po pierwsze, media ochoczo wybiły na przedzie szacowane koszty zmniejszenia emisji gazów cieplarnianych - 92 miliardy euro, zapominając, że kwota ta, rozłożona na 20 lat, wcale nie wygląda tak oszałamiająco. 4,6 miliarda euro rocznie, czyli średnio 0,9% PKB. Dla porównania - na obronność wydajemy 1,95% tegoż produktu krajowego brutto. Po drugie, zupełnie bezrefleksyjnie podeszły do wyliczeń mieszczących się w tych ramach inwestycji, uznając na przykład - zgodnie z żelazną zasadą promowania bezalternatywnej technokracji - że należy inwestować w energetykę atomową. Po trzecie, zakładanie braku zmian nawyków Polek i Polaków jest zupełnym absurdem. Już dziś powoli, ale skutecznie coraz więcej osób świadomie segreguje śmieci, wdraża w obrębie gospodarstw domowych mikrostrategie oszczędzania energii czy też posługuje się transportem zbiorowym. Już te trzy zarzuty pokazują, że raport powstał na bazie błędnych przesłanek. Nawet pomimo tego pokazuje on, że wdrażając programy na rzecz poprawy efektywności energetycznej i nowych technologii, nasza gospodarka może zaoszczędzić 30 mld euro.
W całym tym raporcie dwie rzeczy wydają mi się najciekawsze - chodzi mi o przyjęte w nim założenia i dane, które z nich wynikły, a także o medialną recepcję. Wydatki na bardziej zrównoważony rozwój mogą być mniejsze, jeśli zainwestuje się w "profilaktykę klimatyczną". Oszczędzanie energii i termoizolacja może zmniejszyć rachunki gospodarstw domowych i instytucji publicznych. Większa rola transportu zbiorowego zmniejsza korki, zmniejsza ilość zanieczyszczeń w powietrzu i hałasu, co przyczynia się do poprawy stanu zdrowia i mniejszych wydatków na opiekę zdrowotną w budżecie. Energetyka odnawialna uwalnia nas od troski o rosyjski gaz i ropę, a potencjalnie też i o uran, bo akurat nasz wschodni sąsiad ma go pod dostatkiem. Już dziś, przy obecnych możliwościach technicznych i przy pełnym poszanowaniu obszarów cennych przyrodniczo, wedle wyliczeń m.in. Instytutu na Rzecz Ekorozwoju i Greenpeace, jesteśmy w stanie pokryć ok. 40% naszego zapotrzebowania energetycznego źródłami odnawialnymi. We wszystkich tych sektorach inwestycje wiążą się z powstawaniem miejsc pracy, które mogą być przydatne zarówno dla osób wymagających przekwalifikowania (górnicy), jak i dla do tej pory pozostających na bezrobociu bądź poza rynkiem pracy. W Niemczech, dzięki rządowym programom czerwono-zielonej koalicji w l. 1998-2005 udało się utrzymać i stworzyć w sektorze "zielonej gospodarki" ćwierć miliona miejsc pracy. Niedawno Hiszpania pobiła kolejny rekord i pokryła 53% swojego zapotrzebowania na prąd energetyką wiatrową. Takie są fakty - szkoda, że mało które medium nad nimi się pochyla.
I tu przechodzimy do kolejnej interesującej kwestii - samych mediów. Zachowanie większości z nich nie da się określić innym sformułowaniem niż nagonka. Szczególnie kuriozalnie wygląda to w wykonaniu redakcji, które w okresie prosperity tak ochoczo udowadniały, jak bardzo są "zielone", wychodziły na ekologicznym papierze, dodawały płócienne torby i sadziły drzewka. Teraz, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przyjmują postawę nierzadko bardziej sceptyczną niż niedawny niedościgniony lider w tej dziedzinie, czyli "Rzeczpospolita". Mam zresztą swoją teorię na ten temat. 2 lata temu ekologia, na fali obrony Rospudy przed PiS-em (nie łudźmy się, środowiska ekologiczne miały szczęście, że na podobny pomysł nie wpadł Donald Tusk, inaczej mielibyśmy powtórkę z Góry Świętej Anny) zdawała się trendy, podkreślała konsumpcyjną wielkomiejskość, poprawiała nasze dobre samopoczucie europejską szykownością, szczególnie, jeśli ograniczała się do indywidualnych wyborów. W 2007 roku redakcje były nawet skłonne iść na wojnę z foliowymi torebkami - dziś demaskują ją jako mroczny spisek ekologów, na którym korzystają hipermarkety. Środowisko, tak jak było, tak pozostaje w tym wszystkim nieistotne.
Minęły 2 lata, przyszła recesja, gazety zlikwidowały swoje akcje prośrodowiskowe i działy ekologiczne i zaczęły grzmieć głosem Donalda Tuska o "zarzynaniu gospodarki". Co więcej, pojawiły się nowe trendy w modzie na stygmatyzowanie zrównoważonego rozwoju, doskonale powielające dotychczas obserwowane piętnowanie innych grup społecznych. Ekolodzy są zatem "radykalni", "bezmyślni", chcą "cofnąć nas w rozwoju" i tak dalej. Co więcej, nagle pojawia się empatia dla osób już dziś wykluczonych z neoliberalnego wyścigu szczurów, wyrażająca się w przekonaniu, że "podziękują za wzrost cen energii". Cóż, ceny energii rosną już dziś, i to bez inwestycji proekologicznych, a inwestowanie w poprawę efektywności energetycznej zmniejszyłyby jej zużycie i tym samym koszty. To jednak rodzimych "speców od klimatu", wierzących w możliwość zakwestionowania ludzkiej natury obecnych zmian klimatu za pomocą 2-3 maili z tysięcy skradzionych przez hakerów z serwerów Uniwersytetu Wschodniej Anglii, nie przekona (bo kto by w ogóle zajął się przejrzeniem owych maili i stwierdzeniem rzeczywistego stopnia ich rzekomej "kontrowersyjności"). Nie przekona, bo mają swój interes, którego bronić będą z pełnym przekonaniem.
Ekologiczne NGO w ciągu ostatnich lat, coraz bardziej analizując wpływ zmian klimatu na rzeczywistość, zauważać zaczęły dwie kwestie - rolę pracy w życiu człowieka i wpływ globalnej znieczulicy klimatycznej na życie osób wykluczonych na całym świecie. Nowe alianse, takie jak te ze związkami zawodowymi w obronie fabryki turbin wiatrowych Vestas w Wielkiej Brytanii, czy coraz większe zwracanie uwagi na takie elementy, jak demokracja ekologiczna i powiązanie degradacji środowiska z wykluczeniem społecznym, uczyniły ruch podejrzanym w oczach sporych grup konserwatywnych komentatorów na całym świecie. Tam, gdzie ruch ekologiczny odniósł szerokie sukcesy (jak w krajach z Zielonymi w parlamentach) sceptycyzm klimatyczny nie wlał się tak szeroko w pierwsze szeregi ław politycznych. Co innego jednak tam, gdzie prawicowy backlash pasł się długo i szczęśliwie, jak w Stanach Zjednoczonych czy w Polsce. Walcząc ze środowiskami ekologicznymi i ich wizją sprawiedliwego, globalnego społeczeństwa rozwijającego się w obrębie ograniczeń materialnych planety, prawica posługuje się dokładnie tymi samymi schematami, które wcześniej używała w stosunku do "starej lewicy". Obraz lewicowego intelektualisty, pijącego latte i grabiącego biednych za pomocą podatków, niewiele się różni od wizji ekolożki czy ekologa z klasy średniej, który w imię swoich fanaberii ma zabierać ludziom pracę w fabrykach i kopalniach. Lęk przed realną zmianą, związaną z narodzinami zielonej, wrażliwej społecznie gospodarki rynkowej (przepowiadanymi wraz z nastaniem aktualnego kryzysu gospodarczego) jest tak duży, że robi się wiele, by zapobiec połączeniu wrażliwości socjalnej i ekologicznej.
Niewiele miejsca na łamach i niewiele czasu antenowego daje się Zielonym i organizacjom ekologicznym na prezentowanie własnej wizji lepszego świata. Łatwiej jest stworzyć klimat zagrożenia wobec kolejnej grupy, który staje się widoczny w internetowych dyskusjach. Tak jak kiedyś popularnie było mówić "nie jestem feministką, ale...", tak teraz czytać można asekuracyjne zapewnienia - "jestem ekologiem/ekolożką, ale bez przesady". W skrócie - śmieci warto segregować, ale energooszczędne świetlówki wypierające tradycyjne żarówki to już zamach na wolność. Wszystko to wpasowuje się w odwieczne dążenie do tego, by "polską wieś spokojną" zostawić na boku globalnych sporów. Zamiast korzystać z gotowych narzędzi do modernizacyjnego "żabiego skoku", nagle słychać obronę swojskich fabryk i ciężko pracujących górników. Szkoda tylko, że kiedy ci górnicy chcą podwyżki płac, znów nazywa się ich "roszczeniowcami". My chcemy, by zarabiali godnie i współtworzyli sektor nowoczesnych, odnawialnych technologii energetycznych oraz termoizolacji w budownictwie. Zamiast narażać na wybuchy metanu i na fatalne warunki pracy, chcemy wyciągnąć ich na słońce. Tu nie ma ani czasu, ani miejsca na trwanie status quo - zarówno, jeśli chodzi o możliwości Ziemi, jak i na lata lekceważenia ludzkiego prawa do godnego życia - zarówno w skali całego świata, jak i nierówności w obrębie Europy i Polski.
Tekst ukazał się na witrynie internetowej Krytyki Politycznej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz