Tak naprawdę zdumiewa mnie zdziwienie mediów faktem, że mamy w Polsce wyzysk. Owszem, przypadek Filipinek jest swego rodzaju "nową jakością", bowiem wskazywać może aż nadto wyraźnie naszą pozycję w globalnym systemie ekonomicznym - pozycję, delikatnie mówiąc, półperyferyjną. Mieliśmy już wcześniej podobne, skrajne przykłady, np. pracujących za grosze robotników z Korei Północnej w polskim przemyśle stoczniowym, kolebce "Solidarności". Będąc na styku Wschodu i Zachodu, możemy jednocześnie obserwować społeczną polaryzację dochodową społeczeństwa, jak i wykorzystywanie we wszelkich formach w miejscach pracy. Nakłada się na to fakt bycia krajem tranzytowym, np. przy handlu ludźmi, jak również wykorzystywania niewidocznej na co dzień pracy obcokrajowców (np. ukraińskich nianiek).
Wszystko to, jak również fakt, że 60% ludzi w naszym kraju żyje poniżej progu minimum socjalnego, sprawia, że już od dawna powinno nad Wisłą wrzeć. Nie chodzi mi o jakąś populistyczną reakcję, z którą mieliśmy do czynienia, ale o poważny namysł i rzetelną debatę nad źródłami tego stanu rzeczy. Zachwycamy się "polską przedsiębiorczością" i zaradnością na emigracji, a nie zastanawia nas wcale to, dlaczego osoby wyjeżdżające godzą się nierzadko bądź to na niewolniczą pracę na plantacjach południa Europy, albo też zaniżają pensje na Wyspach Brytyjskich, zamiast domagać się równego traktowania. Nie zastanawiamy się nad tym, że coraz więcej ludzi, pomimo podejmowania pracy (a więc zdecydowanego zaprzeczania modelowi "wyciągającego ręce po zasiłek nieroba", tak promowanego przez egoistyczny model wolnej amerykanki) nadal ledwo wiąże koniec z końcem, co w dużej mierze dotyka kobiet. Pracownice supermarketów mogą powiedzieć dość sporo na temat warunków pracy w swoich zakładach. Problem polega na tym, że póki nie wybuchnie większa afera (fałszowanie mięsa, śmierć podczas pracy) mało kto tym się interesuje...
Założono nam przez te lata rodzimej wersji transformacji klapki na oczy. Klapki te to pewna forma dyskursu i przekonania o tym, o czym - i w jaki sposób - możemy mówić, a o czym nie. Są one skuteczne dlatego, że wykonane są z dość sporą finezją, nie mając nic z topornego wyglądu PRL-owskiej cenzury. Nikt za głoszenie poglądów nie wsadzi do więzienia, ale przyklejenie łatki "populisty" czy "oszołomki" piętnuje wcale nie gorzej i bardzo często kończy dyskusję na dany temat. Dla przykładu - środowiska kobiece latami zajmowały się ważnymi społecznie tematami - przemocą w domu, molestowaniem w miejscu pracy, kwestiami równej płacy i prawem do świadomego macierzyństwa. Wystarczy jednak, że prawa część "głównego nurtu" okrzyknie działaczki "feminazistkami, oderwanymi od problemów zwykłych kobiet", by słowo stało się ciałem. Nic to, że wypowiadający te słowa, konserwatywni panowie dla lepszej jakości życia kobiet nie zrobili nic (a często, jak np. Łukasz Warzecha, z chęcią wspierali zwalczanie np. protestów pracowniczych) - ale to oni mają w swych rękach "czwartą władzę", więc świadomie czy nie, tego typu opinie przesączają się do naszych głów.
Z pracą bywa podobnie - po latach noszenia takich klapek naprawdę trudno nam uwierzyć, że np. związek zawodowy może walczyć o nasze prawa (inna sprawa, że po latach komunizmu jakość kapitału społecznego jest tak niska, że same związki potrafią działać w sposób zupełnie kuriozalny), albo że nie warto ograniczać prerogatyw Państwowej Inspekcji Pracy. Brak zufania do instytucji publicznych, połączone ze zdolnościami nierzetelnej części pracodawców do wchodzenia w komitywę z pracownicami i pracownikami w celu ich późniejszego wyzysku, skutkuje milczącym przyzwoleniem na patologie. Kontakt z PIP rozpatruje się niemal w kontekście kolaboracji z okupantem, strasząc niemal upadkiem firmy z tego powodu. Szkoda, że nie prezentuje się coraz bardziej niepokojących statystyk, dotyczących nieprawidłowości związanych z opóźnianiem wypłat pensji czy wypadków związanych z brakiem przestrzegania przepisów bezpieczeństwa i higieny pracy.
Problem związany ze skutecznością owych "klapek" polega na tym, że w wielkich miastach bieda nie jest aż tak dostrzegalna, jak poza nimi. Owszem, zdarzają się uliczne żebraczki i żebracze, występują "niebezpieczne dzielnice", ale częściej traktuje się jako element miejskiego folkloru, wręcz stylu życia. Jeśli sami miewamy problemy w pracy w rodzaju niezapłaconych nadgodzin czy też braku równowagi między pracą a życiem poza nią, gotowi jesteśmy uznać, że to nasza prywatna sprawa, i uznawać za szkodliwe działania prawne mające poprawić ów stan rzeczy. Dopóki za tę ciężką harówkę jesteśmy w stanie kupić sobie nieco wolności, dopóty łatwo nam przełknąć pigułkę wiary w to, że "oni sami są sobie winni". Działa ona tak mocno, że nawet, kiedy sami miewamy problemy finansowe czy problemy w pracy, nie pomyślimy o sobie jako o "tych", bo nasza duma nie pozwoliłaby nam przyznać, że w XXI wieku oblicza biedy są znacznie bardziej skomplikowane, niż w XIX. Można mieć komputer z dostępem do internetu i być biednym, można jeździć niezłą bryką i żyć poniżej minimum socjalnego - i wcale nie musi to oznaczać, że mamy do czynienia z czyhającymi na zasiłki (i tak przeważnie żałośnie niskimi) chciwcami.
Im szybciej zdamy sobie sprawę z tego, że bez realnego wyartykułowania tego typu problemów w przestrzeni publicznej nie mamy szans na stworzenie realnej sceny politycznej i na debatę o wysokiej jakości, niwelującej poziomy ubóstwa modernizacji, tym lepiej. Inaczej zmęczone panie z supermarketów, zamiast walczyć o swoje prawa, porzucone przez wyobcowanych społecznie polityków, zagłosują na kolejne pokolenie populistów, którzy będą straszyć swoim brakiem estetyki tym, którym wydaje się, że powiodło im się w życiu i że jest to proces trwały i nieodwracalny.
Wszystko to, jak również fakt, że 60% ludzi w naszym kraju żyje poniżej progu minimum socjalnego, sprawia, że już od dawna powinno nad Wisłą wrzeć. Nie chodzi mi o jakąś populistyczną reakcję, z którą mieliśmy do czynienia, ale o poważny namysł i rzetelną debatę nad źródłami tego stanu rzeczy. Zachwycamy się "polską przedsiębiorczością" i zaradnością na emigracji, a nie zastanawia nas wcale to, dlaczego osoby wyjeżdżające godzą się nierzadko bądź to na niewolniczą pracę na plantacjach południa Europy, albo też zaniżają pensje na Wyspach Brytyjskich, zamiast domagać się równego traktowania. Nie zastanawiamy się nad tym, że coraz więcej ludzi, pomimo podejmowania pracy (a więc zdecydowanego zaprzeczania modelowi "wyciągającego ręce po zasiłek nieroba", tak promowanego przez egoistyczny model wolnej amerykanki) nadal ledwo wiąże koniec z końcem, co w dużej mierze dotyka kobiet. Pracownice supermarketów mogą powiedzieć dość sporo na temat warunków pracy w swoich zakładach. Problem polega na tym, że póki nie wybuchnie większa afera (fałszowanie mięsa, śmierć podczas pracy) mało kto tym się interesuje...
Założono nam przez te lata rodzimej wersji transformacji klapki na oczy. Klapki te to pewna forma dyskursu i przekonania o tym, o czym - i w jaki sposób - możemy mówić, a o czym nie. Są one skuteczne dlatego, że wykonane są z dość sporą finezją, nie mając nic z topornego wyglądu PRL-owskiej cenzury. Nikt za głoszenie poglądów nie wsadzi do więzienia, ale przyklejenie łatki "populisty" czy "oszołomki" piętnuje wcale nie gorzej i bardzo często kończy dyskusję na dany temat. Dla przykładu - środowiska kobiece latami zajmowały się ważnymi społecznie tematami - przemocą w domu, molestowaniem w miejscu pracy, kwestiami równej płacy i prawem do świadomego macierzyństwa. Wystarczy jednak, że prawa część "głównego nurtu" okrzyknie działaczki "feminazistkami, oderwanymi od problemów zwykłych kobiet", by słowo stało się ciałem. Nic to, że wypowiadający te słowa, konserwatywni panowie dla lepszej jakości życia kobiet nie zrobili nic (a często, jak np. Łukasz Warzecha, z chęcią wspierali zwalczanie np. protestów pracowniczych) - ale to oni mają w swych rękach "czwartą władzę", więc świadomie czy nie, tego typu opinie przesączają się do naszych głów.
Z pracą bywa podobnie - po latach noszenia takich klapek naprawdę trudno nam uwierzyć, że np. związek zawodowy może walczyć o nasze prawa (inna sprawa, że po latach komunizmu jakość kapitału społecznego jest tak niska, że same związki potrafią działać w sposób zupełnie kuriozalny), albo że nie warto ograniczać prerogatyw Państwowej Inspekcji Pracy. Brak zufania do instytucji publicznych, połączone ze zdolnościami nierzetelnej części pracodawców do wchodzenia w komitywę z pracownicami i pracownikami w celu ich późniejszego wyzysku, skutkuje milczącym przyzwoleniem na patologie. Kontakt z PIP rozpatruje się niemal w kontekście kolaboracji z okupantem, strasząc niemal upadkiem firmy z tego powodu. Szkoda, że nie prezentuje się coraz bardziej niepokojących statystyk, dotyczących nieprawidłowości związanych z opóźnianiem wypłat pensji czy wypadków związanych z brakiem przestrzegania przepisów bezpieczeństwa i higieny pracy.
Problem związany ze skutecznością owych "klapek" polega na tym, że w wielkich miastach bieda nie jest aż tak dostrzegalna, jak poza nimi. Owszem, zdarzają się uliczne żebraczki i żebracze, występują "niebezpieczne dzielnice", ale częściej traktuje się jako element miejskiego folkloru, wręcz stylu życia. Jeśli sami miewamy problemy w pracy w rodzaju niezapłaconych nadgodzin czy też braku równowagi między pracą a życiem poza nią, gotowi jesteśmy uznać, że to nasza prywatna sprawa, i uznawać za szkodliwe działania prawne mające poprawić ów stan rzeczy. Dopóki za tę ciężką harówkę jesteśmy w stanie kupić sobie nieco wolności, dopóty łatwo nam przełknąć pigułkę wiary w to, że "oni sami są sobie winni". Działa ona tak mocno, że nawet, kiedy sami miewamy problemy finansowe czy problemy w pracy, nie pomyślimy o sobie jako o "tych", bo nasza duma nie pozwoliłaby nam przyznać, że w XXI wieku oblicza biedy są znacznie bardziej skomplikowane, niż w XIX. Można mieć komputer z dostępem do internetu i być biednym, można jeździć niezłą bryką i żyć poniżej minimum socjalnego - i wcale nie musi to oznaczać, że mamy do czynienia z czyhającymi na zasiłki (i tak przeważnie żałośnie niskimi) chciwcami.
Im szybciej zdamy sobie sprawę z tego, że bez realnego wyartykułowania tego typu problemów w przestrzeni publicznej nie mamy szans na stworzenie realnej sceny politycznej i na debatę o wysokiej jakości, niwelującej poziomy ubóstwa modernizacji, tym lepiej. Inaczej zmęczone panie z supermarketów, zamiast walczyć o swoje prawa, porzucone przez wyobcowanych społecznie polityków, zagłosują na kolejne pokolenie populistów, którzy będą straszyć swoim brakiem estetyki tym, którym wydaje się, że powiodło im się w życiu i że jest to proces trwały i nieodwracalny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz