12 sierpnia 2009

Szczepionka na dogmatyzm

Takie książki, jak "Neoliberalizm przed trybunałem", wydana przez Książkę i Prasę, są bardzo potrzebne i szczególnie cenne w dzisiejszych niespokojnych czasach. Nie trzeba się z nimi nawet zgadzać - osobiście, o ile zaprezentowane weń fakty wydały mi się ciekawe, to niektóre formułowane tam propozycje alternatyw trąciły myszką. Ważne jednak, że na polskim rynku tego typu publikacje się pojawiają i robią nieco zamętu - nawet w symbolicznej przestrzeni Empiku, w której (przynajmniej jeśli chodzi o ten ulokowany przy Pałacu Kultury) potrafiły zająć dość eksponowane miejsca. Oczywiście nie mam zamiaru się łudzić - rodzimi decydenci raczej ich nie czytają. Jeszcze inni - osoby "obsługujące" dany, dominujący sposób myślenia, skreślają tego typu książki już na starcie - na przykład za tytuł. Wszak wszystko jest dobrze, radzimy sobie najlepiej w Europie, a że co miesiąc rząd zmienia swoje nastawienie w stosunku do kryzysu (najpierw go nie widział, teraz już prawie z niego wychodzimy), to z całą pewnością przetrwa wraże ataki. Tym bardziej, że silnej, wiarygodnej, politycznej alternatywy ani widu, ani słychu. I tylko (jak dowiedziałem się z posłowia Piotra Szumlewicza) w tym roku Fundusz Pracy będzie miał 2,5 miliarda złotych mniej na działania w sferze zatrudnienia, bo czymś trzeba załatać dziurę budżetową...

Na dobrą sprawę grubej, ponad 400-stronnicowej książki o dość dużym formacie nie sposób w całości streścić, warto zatem zwrócić uwagę na te jej elementy, o których w szerokim dyskursie za dużo się nie mówi. 30 tekstów, napisanych przez autorki i autorów o zróżnicowanych poglądach (od postkeynesizmu po marksizm) stanowi interesującą, krytyczną lekturę, która wpierw zwraca uwagę na ogólne, intelektualne założenia neoliberalizmu, następnie pokazuje skutki tego typu polityki dla różnych dziedzin życia (od pomocy rozwojowej po politykę społeczną i reprodukcyjną), a na koniec prezentuje rezultaty jej wdrażania na całym świecie. Ponieważ dużo już liczb przywoływałem przy okazji poprzedniego tekstu o Zielonym Nowym Ładzie, tu będzie głównie o moich przemyśleniach z lektury - mając nadzieję, że nie zdradzanie co bardziej pikantnych szczegółów ekonomicznych zachęci do lektury.

Bardzo inspirujący był dla mnie tekst Suzanne MacGregor "Państwo dobrobytu a neoliberalizm". Autorka stawia pocieszającą tezę, że wbrew usilnym staraniom instytucje welfare state nadal są na terenie Europy Zachodniej w całkiem niezłym stanie. Wynika to - jej zdaniem - z występującego w tamtejszych społeczeństwach (pozytywnego) nawyku myślenia o transferach społecznych jako o narzędziu służącemu także klasie średniej - na przykład poprzez inwestycje w system emerytalny, osoby bezrobotne czy usługi publiczne, takie jak ochrona zdrowia. Systemy, które nie zaglądają ludziom do portfeli traktowane są jako inkluzywne, a opcja korzystania z nich nie niesie za sobą piętna "życiowej klęski". W ten sposób powstają "węzły oporu" przeciwko rozmontowywaniu instytucji bezpieczeństwa społecznego.

Na bazie tego tekstu można zrozumieć, dlaczego w tegorocznych wyborach do Parlamentu Europejskiego Zieloni poprawili swoje wyborcze wyniki, zaś siły radykalnej lewicy straciły część miejsc w europarlamencie. Obie te siły wyraźnie dążą do zmiany dominującego paradygmatu ekonomicznego, przy czym z dwóch różnych pozycji. Zieloni mówią o zrównoważonym rozwoju, ekologicznej demokracji i sprawiedliwości społecznej, podczas gdy socjaliści i komuniści skupiają się na negacji kapitalizmu. Pierwsza rodzina polityczna odwołuje się głównie do klasy średniej, druga - do osób wykluczonych, a także do tradycyjnej, mocno osłabionej "klasy robotniczej", których lęki dość dobrze zagospodarowała już populistyczna prawica. Efekty tego strategicznego zróżnicowania przekazu widać np. przy porównaniu wyników Zielonych i Die Linke w Niemczech czy Europe Ecologie i komunistów we Francji.

Zwolenniczki i zwolennicy gruntownych zmian i odejścia od neoliberalizmu - w Polsce szczególnie - zdają się wierzyć w moc "uciśnionych ofiar systemu". Owszem, można te grupy mobilizować, ale póki co udaje się to bardziej ugrupowaniom w stylu Prawa i Sprawiedliwości. Nie oznacza to, że należy zostawić osoby pokrzywdzone samym sobie - chodzi jedynie o to, że tak silnie "wkręcone" w narodową, prawicową retorykę, że wymagają dużo większych działań przywracającym im godność niż rozdanie im ulotek raz na 4 lata. Jeśli ktoś marzy o ich powrocie "na lewą stronę mocy", to czeka go olbrzymia praca organiczna. Pytanie, czy w obliczu coraz bardziej palących, wymagających natychmiastowego działania problemów, takich jak kryzys klimatyczny i finansowy, mamy czas skupiać się li tylko na budowie uniwersytetów robotniczych, tym bardziej, że dezindustrializacja Globalnej Północy jest daleko posunięta...

Zielona polityka trafia najczęściej do "współczującej klasy średniej", a jej wyniki są w dużej mierze uzależnione od skali jej występowania w określonym kraju. W Polsce z całą pewnością nie jest to aż tak rozpowszechniona postawa jak dajmy na to w Niemczech, co przekłada się nie tylko na wyniki wyborcze Zielonych, ale też np. na brak silnych partii "nowej lewicy" czy też lewicowej partii liberalnej. Bliżej nam w tym wypadku do opisywanych przez Matthew McCartneya krajów Azji Południowej, gdzie lokalna klasa średnia, wpatrzona we wzorce płynące z Zachodu, wspierała neoliberalne reformy, zastępujące dotychczasowe programy zastępowania importu. Przez długie lata osoby, które wygrały na transformacji, z chęcią dawały wiarę w przekonanie o "niezaradności" bezrobotnych i wykluczonych warstw społecznych. Teraz jednak - trochę z powodu intelektualnej miałkości PO, trochę z powodu kryzysu, trochę też poprzez stykanie się z nowymi problemami (np. prywatyzacja przestrzeni publicznej, niewydolność instytucjonalna, inwestycje prywatne pogarszające jakość życia) - powoli powstają warunki do powstania "postępowego mieszczaństwa".

W Szwecji, gdzie tego typu postępowanie jest szeroko rozpowszechnione, próba demontażu państwa dobrobytu, które wcześnie zapewniło kobietom równe prawa, dokonywane przez prawicowe rządy, były torpedowane jednocześnie przez ruch feministyczny i związkowy. W Polsce, gdzie państwo nikomu nie gwarantuje niczego (wszak wedle Eurostatu w naszym kraju transfery socjalne ani nie aktywizują do działania, ani nie dają szansy na godne życie, a z jakością usług publicznych - jak wszyscy wiemy - bywa różnie) powstawanie progresywnych sojuszy między różnymi grupami społecznymi walczącymi o solidarne państwo i społeczeństwo bywa szczególnie trudne. Mimo to jednak walka o swoje prawa nie jest domeną li tylko osób pokrzywdzonych przez transformację (np. pracownic supermarketów), ale także potencjalnie tworzących zręby przyszłej klasy średniej, walczących o jakość przestrzeni publicznej, czy też zmęczonych ciągłym wyścigiem szczurów w międzynarodowych korporacjach. Dodając do tego lepiej zorganizowane grupy sektora budżetowego, takie jak środowisko nauczycielskie i pielęgniarskie, mamy potencjał dla znaczącej, postępowej siły politycznej.

Należy też odpowiedzieć sobie na pytanie, czy da się w sposób prosty wrócić do dawnych rozwiązań społecznych i ekonomicznych, które - dodajmy - niemal w ogóle nie zauważały społecznego wpływu na ekosystem. Czy odpowiedzią na prywatyzację musi zawsze być nacjonalizacja? Czy proste odrzucenie globalizacji ma jakiekolwiek szanse w starciu z nią? Czy walcząc z przekonaniem, że nie ma alternatyw, mamy tworzyć jeden, zupełnie nieelastyczny system rozwiązań idealnie pasujących dla całego świata? Wydaje się, że raczej nie - a tego typu alternatywy zdarza mi się słyszeć całkiem często. Opanowanie rynkowego szaleństwa nie może skończyć się prostym spoglądaniem na dawne, rzekomo idylliczne czasy. Szukanie nowych rozwiązań jest zadaniem na teraz - warto, byśmy tę intelektualną lekcję odrobili.

Brak komentarzy:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...