20 grudnia 2008

Prawa autorskie - błogosławieństwo czy knebel?

Nie piszę z reguły za dużo o społeczeństwie informacyjnym, bowiem w dużej mierze jest ono dla mnie i mojego pokolenia czymś naturalnym. Dorastało się, kiedy już kanałów w telewizorze było więcej niż dwa, a Internet stawał się z czasem czymś naturalnym. Innego świata niż ten, gdzie dyspozycji są komputery (najpierw Atari, Amigi czy Commodore, potem już poczciwe "stacjonarki") i kablówka raczej się nie pamięta, mając od 15 do 21 lat. Wejście do sieci i jej rozwój obserwowało się w dużej mierze "na czasie", równorzędnie z całym rozwiniętym światem. Pamiętam trudy pierwszych połączeń modemowych na podkarpackiej wsi i późniejsze obserwowanie wysokich rachunków telefonicznych. Pamiętam instalowanie internetu radiowego i obserwowanie szybkiego dostępu do informacji na własne oczy. Na własnej skórze obserwowałem, jak nagle zmieniały się nawyki i dajmy na to codzienne oglądanie serwisu informacyjnego w telewizji albo słuchanie naziemnego radia okazywały się nagle zupełnie bez sensu.

Wejście do gry sieci spowodowało, że coraz bardziej stała się kwestia praw autorskich. Będąc dość świeżo po egzaminie z tego zagadnienia mogę przedstawić nieco faktów z nim związanych. Przede wszystkim coś, co wydaje się nam oczywiste, a mianowicie ochrona prawna twórcy dzieła, to pomysł dopiero z XVIII wieku. Wtedy to, w roku 1710, brytyjski parlament uznał, że każda osoba, która popełniła jakieś dzieło, ma prawo do tego, by przez 14 lat miała związane z tym prawa majątkowe, z możliwością przedłużenia o kolejne 14. W czasie rewolucji francuskiej zdecydowano się na ochronę prawną w tym kraju, która w miejsce anglosaskiej równowagi pomiędzy zapewnieniem innowacyjności a prawami autora wprowadziła zdecydowany prymat tego drugiego.

Rozwój kontynentalnej wersji widzenia tegoż prawa usankcjonowała konwencja berneńska z roku 1886, poszerzająca minimalny zakres obowiązywania prawa autorskiego do 50 lat po śmierci autora. Dziś granica ta jest przesunięta jeszcze bardziej - do lat siedemdziesięciu. Jej rozszerzanie się ułatwiał wzrost potęgi korporacji, którym zależało na jak najdłuższym czerpaniu zysków z wymyślonych przez siebie utworów i jak najmniejszym dostępie do nich bez korporacyjnego zapośredniczenia. Dobrym przykładem tej sytuacji jest koncern Disneya, który za wszelką cenę dąży do wydłużania "okresu ochronnego", kiedy tylko zbliża się moment przejścia Myszki Miki do domeny publicznej. Jednocześnie zapomina o tym, że olbrzymi procent ich dochodów jest efektem przetwarzania zabranych z przestrzeni publicznej motywów kulturowych, o których w "Kapitalizmie 3.0" (dostępnym w domenie publicznej) wspomina Peter Barnes - m.in. Atlantydy, Alladyna, Pinokia, Robin Hooda, Herkulesa i wielu, wielu innych...

Nic dziwnego, że w takich warunkach, gdy ochrona słusznych praw twórcy do dzieła została w dużej mierze przekształcona w farsę, której poszczególne elementy są rozgrywane przez wielkie firmy medialne, powstaje tendencja do przełamania tego typu sytuacji staje się coraz bardziej wyraźna. Skrajną formą jest piractwo, traktowane jako kradzież przez przemysł fonograficzny. Twórca nie ma wówczas zbyt wielkich zysków z faktu swojego tworzenia, ale i tak jest często ograbiany np. przez przemysł fonograficzny. Kto jednak wie, czy długofalowo istnienie tego typu ściągania z sieci nie wpłynie na większą dostępność kultury, np. poprzez obniżenie cen płyt z powodu spadających nakładów, wzrostu znaczenia sieciowych sklepów muzycznych czy też coraz większą śmiałość poszczególnych wykonawców, którzy decydują się na udostępnianie pojedynczych utworów, lub też, jak Radiohead - całego albumu (w ich wypadku "In Rainbows").

Istnieje też "droga środka", jaką jest ruch Creative Commons. Jego twórca, Laurence Lessing, sam świeci przykładem, wydając w sieci za darmo swą książkę "Wolna Kultura". CC, czerpiąc inspirację z poprzedzającego go ruchu wolnego oprogramowania z Richardem Stallmanem jako jego "guru", decyduje się na oddanie samemu twórcy z powrotem władzy nad tym, co tworzy. Aktualnie bowiem prawo autorskie przysługuje niejako "z urzędu", po ustaleniu autorstwa, więc czysto teoretycznie koleżanka czy kolega ze studiów mogliby nas pozwać do sądu za skserowanie notatek z zeszytu bez ich wyraźnej zgody. "Pewne prawa zastrzeżone" pozwalają na swobodniejszy przepływ idei i bardziej świadomy przepływ twórczości. Nie jest to w smak dotychczasowym beneficjentom istniejącej sytuacji, np. lękającego się o swoje dochody, niezwykle namolnego ZAiKSu.

"Zielona Warszawa", do tej pory będąc zwolenniczką tego modelu w sposób dorozumiany, w końcu dorobiła się własnego znaczka CC, sygnalizującego, że byłoby miło, gdyby przy wykorzystaniu artykułu podać jego autorkę lub autorkę i linka do źródła, oraz by nie zmieniać go i np. z materiału o stanie wojennym nie robić wiersza. Licencji jest jeszcze trochę i warto się z nimi zaznajomić, podobnie jak i z fascynującym ruchem, walczącym z "cyfrowym grodzeniem" - o wolną kulturę. To ruch bliski sercu Zielonym z prostego powodu - walczy z kulturowymi monopolami, zapewnia swobodny przepływ informacji i inspiruje wyobraźnię, zamiast ją krępować. Grupa Zielonych/Wolnego Sojuszu Europejskiego w europarlamencie zawsze stała i stać będzie po stronie "kultury zapisu i odczytu", dużo bardziej kreatywnej od aktualnie forsowanej "kultury tylko do odczytu", przypominając, że dzielenie się plikami to nie to samo, co kradzież. To przedłużenie ekologii na sferę kultury, zapewniający, niczym w świecie przyrody, równowagę w tym ekosystemie. O tym, jak ważna to kwestia, niech świadczą chociażby powstające na całym świecie partie piratów.

Na koniec pragnę podziękować Aleksandrowi Tarkowskiemu za inspirujące zajęcia z prawa autorskiego, dzięki którym powyższa notka prawdopodobnie by nie powstała - jestem za nie wdzięczny niezależnie od wyniku mojego egzaminu, jaki by on nie był;)

5 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Jakie to ciekawe i rozszerzające pole widzenia. Nic dotąd nie wiedziałam o tych trendach w kulturze informacji. A czy mogę prosić o słówko więcej na temat partii piratów? Co to takiego?

Beniex pisze...

Najlepiej skierować do Wikipedii, w końcu opartej na idei dobra wspólnego:) W skrócie - Partia Piratów to formacja powstała w okresie intensywnej nagonki przeciwko osobom ściągającym pliki w sieciach internetowych peer-2-peer, walcząca o bardziej liberalne traktowanie prawa autorskiego, szczególnie w Internecie. Zieloni akurat z tymi trendami są na bieżąco i wspierają, jak mogą:)

http://pl.wikipedia.org/wiki/Partia_Pirat%C3%B3w

Anonimowy pisze...

Bardzo ciekawe.

Ale trochę śmieszy mnie (choć wiem, że to prawda) że załużmy mogłabym posłać do sądu moją siostrę gdyby przeczytała mój pamiętnik bez ojej wiedzy i pozwolenia! Możę czas skorzystać z tego prawa? :))




subiektywnani.blog.pl

RiccoFD pisze...

Napisane zostało o notatce z zeszytu studenckiego. a jak się ma sprawa w liceum??? Czy nauczyciel który dyktuje mi notatkę do zeszytu Ma do niej prawa autorskie? Czy mogę swobodnie opublikować moje notatki w sieci???

Beniex pisze...

Odpowiadając na poruszone kwestie - zależy, co w tym zeszycie licealnym jest. Tak naprawdę wykładanie przedmiotu w liceum jest dość podobne do wykładu studenckiego, więc jeśli osoba wykładająca np. dowiedziałaby się że notatki, będące kopią jej słów krążą, mogłaby hipotetycznie się czepiać. Oczywiście to przykład skrajny, bowiem - jeśli np. nie zarabiamy na tym, bo jeśli sprzedajemy notatki, to jest dużo gorzej - nie czerpiemy dochodów, to można uznać to za dozwolony użytek. Jeszcze inna sprawa, gdyby np. udostępnić w sieci, niezależnie od tego, czy płatnie czy nie, nagranie z lekcji - wtedy osoba wykładająca na 100% może domagać się poszanowania swoich praw autorskich.

Hmm, jeśli ktoś zastrzeże swoje prawa, to owszem, pamiętnik też może się w to wliczać;)

Pozdrawiam

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...